Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Teraz nam wstecz krok zrobić wypada do wypadków zaszłych w Vayres.
Po kilku atakach, tem straszniejszych, że w nich generał królewski zmuszony był więcej oszczędzać czasu, jak ludzi, okopy zostały zdobyte, mężni zaś ich obrońcy, walcząc zaciekle o każdą piędź ziemi i usławszy pole bitwy trupami nieprzyjaciół, cofnęli się w porządku za mury miasta.
Pan de la Meilleraie nie mógł tego przed sobą zataić że kiedy wzięcie niedbale usypanych okopów i słabych palisad kosztowało go pięćset do sześciuset ludzi, to stracić musi sześć razy tyle, nim zdobędzie warownię, opasaną silnymi murami, a bronioną przez człowieka, którego znakomite zdolności strategiczne i godne uwielbienia męstwo poznał z tak wielką szkodą swoją.
Ułożono zatem, przystąpić podług reguł do oblężenia gdy nagle ujrzano zbliżające się przednie straże wojsk księcia d‘Epernon, co podwajało siły wojsk królewskich
Okoliczność ta zmieniła stan rzeczy.
Łatwo się odważyć na coś, mając dwadzieścia cztery tysiące wojska, czegoby się nie śmiało uczynić, mając dwanaście. Nowy więc atak na dzień następny postanowiono.
Na widok zmian w przygotowaniach, a nadewszystko na widok nadciągających posiłków, domyślił się Richon, że było zamiarem oblegających nie dać mu wytchnienia, a, zgadując, że szturm z rankiem się rozpocznie, zgromadził swoją załogę, aby mógł lepiej sądzić o jej gotowości do obrony, o której zresztą żadnych dotąd nie miał powodów wątpić, widząc ją, zwłaszcza tegoż samego dnia pomagającą mu tak ochoczo do obrony okopów.
Zdziwił się też niewypowiedzianie, ujrzawszy zmienioną postać swoich wojowników.
Ludzie ci rzucali niespokojne i ponure spojrzenia na armję królewską i cichy szmer powstawał w szeregach
Richon nie żartował pod bronią, a tembardziej jeszcze nie pojmował żartów tego rodzaju.
— Hola! kto tam mruczy? Kto tu nie kontent?... — zapytał, zwracając się ku tej stronie, w której wzmagała się wrzawa.
— Ja!... — oderwał się żołnierz, śmielszy od innych.
— Ty?
— Tak jest, ja.
— Chodź tu i odpowiadaj!
Żołnierz wystąpił z szeregu i zbliżył się do dowódcy.
Czego ci nie dostaje, że się skarżysz? — zapytał Richon, patrząc bystro w oczy zuchwała.
— Czego mi nie dostaje?
— Tak jest, na czem ci zbywa? Czy odbierasz swoją rację chleba?
— Tak jest, kapitanie.
— Swoją rację mięsa?
— Tak jest, kapitanie.
— Masz złą kwaterę?
— Nie.
— Może ci żołd zalega?
— Nie.
— Czego więc chcesz,czego żądasz i co znaczy to narzekanie?
— To, że się bijemy przeciw naszemu królowi, a to przykro żołnierzom francuskim.
— Więc żałujesz służby Jego Królewskiej Mości?
— Tak jest.
— I chcesz się wrócić do armji królewskiej?
— Tak, panie — odpowiedział żołnierz, zwiedziony spokojnym tonem Richona, rozumiejąc, że wszystko się skończy na oddaleniu z szeregów Kondeuszowskich.
— Dobrze — odrzekł Richon, chwytając go za pas rzemienny — ale ponieważ pozamykać kazałem wszystkie bramy twierdzy, musisz się więc udać do obozu królewskiego jedyną drogą, jaka pozostaje.
— Jaką?— zapytał żołnierz z przestrachem.
— Tą! — wrzasnął Richon, podnosząc go herkulesową siłą i przerzucając za mury.
Żołnierz wydał krzyk i upadł w fosę, która na jego szczęście pełną była wody.
W ponurem milczeniu przyjęto ten czyn energiczny.
Richon rozumiał, że bunt już uśmierzył i jako dobry gracz, śmiało stawiający na kartę, obrócił się do ludzi załogi i zawołał:
— Jeżeli pomiędzy wami jest więcej stronników królewskich, niech się odezwą, a zaraz będą mogli udać się do króla.
— Tak, tak! jesteśmy stronnikami królewskimi i chcemy wyjść...
— Aha! — rzekł Richon, pojmując, że to nie pojedyncze zdanie, ale ogólny bunt przebijał. A! to co innego, myślałem, że mam do czynienia z jednym niesfornym, a teraz widzę, że mam sprawę z pięciuset tchórzami.
Richon zbłądził, obwiniając cały garnizon. Stu przeszło odezwało się za królem, to prawda, ale reszta milczała, dopóki nie została o brak odwagi niesłusznie obwinioną, co wywołało szemranie okólne.
— No! — zawołał Richon — nie mówcie wszyscy razem; niech oficer, jeśli się znajdzie, który zdolny złamać swoją przysięgę, niech wystąpi i mówi imieniem wszystkich, a ręczę słowem, iż może to uczynić bezkarnie.
Ferguzon wystąpił naprzód i, kłaniając się z uszanowaniem, tak zaczął:
— Komendancie! słyszałeś życzenie garnizonu; walczysz przeciwko królowi naszemu, a pomiędzy nami jest większa liczba takich, co wcale nie wiedzieli, gdy ich pod chorągwie zaciągano, z jakim nieprzyjacielem bój wieść będą musieli. Którykolwiek z tych, których zdanie polityczne w ten sposób zgwałcono, mógł był się omylić w czasie bitwy i wpakować ci w głowę kulę swego muszkietu; ale my jesteśmy żołnierzami walecznymi, a nie nikczemnikami, jakimi nas niesprawiedliwie narwałeś. Chciałeś wiedzieć moje i moich towarzyszy zdanie, oświadczamy ci je z uszanowaniem: poddaj nas królowi, albo się sami poddamy...
Ta mowa okrzykami radości przyjęta została, przekonywającymi dostatecznie, że życzenie, objawione przez porucznika w imieniu wszystkich, jeżeli nie przez cały garnizon, to przynajmniej przez większą jego część podzielane było.
Richon zrozumiał, że wszystko już stracone.
— Sam jeden bronić się nie mogę — wyrzekł — jednakże się nie poddam. Kiedy mnie moi opuszczają żołnierze, niech kto inny wchodzi w układy, jak mu się podoba i jak inni zechcą, ale ja tego nie uczynię. Zastrzegam sobie tylko, aby ta garstka walecznych, która mi pozostała wierną jeżeli jest kto, co mi wierność dochował, miała zabezpieczone życie; że niczego więcej nie pragnę. Zobaczymy, kto się podejmie pośrednictwa.
— Ja, mój komendancie, jeżeli się na to zgodzić raczysz i jeżeli moi towarzysze broni zaszczycą mnie swojem zaufaniem — powiedział z judaszowskim uśmiechem Ferguzon.
— Porucznik Ferguzon! porucznik Ferguzon! — krzyczało pięćset głosów, między któremi rozeznać można było głos Barrabasa i Carrotella.
— A więc — rzekł Richon — wolno ci wychodzić i wracać do Vayres, kiedy zechcesz.
— A ty, komendancie, nie dajesz mi żadnej do układów instrukcji? — zapytał Ferguzon.
— Wolne wyjście dla garnizonu.
— A dla pana?
— Nic.
Takie zapomnienie o sobie, byłoby nawróciło zbłąkane umysły, ale ludzie ci nietylko byli zbuntowani, ale i zaprzedani.
— Tak, tak! wolność dla nas — powtórzyli krzykliwie
— Bądź pewnym, komendancie — odezwał się Ferguzon — że nie zapomnę o tobie w warunkach kapitulacji.
Richon uśmiechnął się smutnie, ruszył ramionami, oddali! się i zamknął w kwaterze.
A Ferguzon bezzwłocznie udał się do rojalistów.
Pan de la Meilleraie nie chciał do niczego przystąpić bez zezwolenia królowej, a królowa opuściła już domek Nanony, aby, jak mówiła, nie być świadkiem wstydu królewskiego wojska i zajęła na mieszkanie ratusz w Libournie.
Oddał więc marszałek Ferguzona pod straż dwóch żołnierzy, a sam konno pospieszył do Libournu.
W mieszkaniu królowej zastał kardynała Mazariniego i sądził, że mu wielką udzieli nowinę; ale za pierwszym słowem generała, zatrzymał go minister i z właściwym sobie uśmiechem rzekł:
— Wiemy o tem, panie marszałku, rzecz ta była ułożoną wczorajszego wieczoru. Zrób układ na piśmie z porucznikiem Ferguzon, zaś co do Richona, nie obowiązuj się do niczego, inaczej, jak słownie.
— Jak się to ma rozumieć: „słownie"? — zapytał zdziwiony marszałek — spodziewam się, że moje słowo więcej waży, jak wszystkie pisma.
— Rób swoje, panie marszałku i o nic się nie turbuj, dostałem od Ojca świętego władzę uwalniania ludzi nawet od zaprzysiężonych przyrzeczeń.
— Nie śmiem przeczyć — rzekł marszałek — ale ta władza rozciągać się nie może aż do sumienia marszałków Francji.
Kardynał znowu się uśmiechnął i dał znak marszałkowi że może już wracać do obozu.
Marszałek wrócił niezadowolony, dał Ferguzonowi na piśmie pozwolenie wolnego opuszczenia fortecy i udania się, gdzie mu się podoba wraz ze swymi żołnierzami; wolność zaś Richona zapewnił słowem swojem.
Ferguzon, wróciwszy do warowni, opuścił ją znowu z całą załogą, oświadczywszy poprzednio komendantowi o słownem przyrzeczeniu marszałka.
W dwie godziny później, Richon, właśnie w chwili ujrzenia z okna swego posiłków prowadzonych przez Ravaillyego, usłyszał wchodzących do pokoju żołnierzy i został aresztowany w imieniu królowej.
Żywa radość zajaśniała na twarzy mężnego komendanta.
Wolny, mógł być przez księżnę de Condé posądzony o zdradę, teraz jego niewola będzie wierności dowodem.
Nie poprzestano na odjęciu mu szpady, lecz, gdy już był bezbronny, czterech ludzi, czekających za drzwiami, rzuciło się nań i w tył związali mu ręce.
Richon zniósł to niegodne obejście ze spokojem i rezygnacją męczennika.
Był to mąż wielkiej i silnej duszy, godny pradziad bohaterów następnych stuleci.
Zaprowadzono go do Libournu i stawiono przed królową, która dumnie zmierzyła go wzrokiem i przed króla, co go chciał wprost zetrzeć dzikiem spojrzeniem i przed kardynała, który odezwał się do niego w te słowa:
— Grałeś w wielką i hazardowną grę, panie Richon.
— I przegrałem; teraz tylko zostaje mi się dowiedzieć od Waszej eminencji, jaka była stawka?
— Lękam się, czy nie szło o głowę twoją — odpowiedział Mazarini.
— Uprzedzić pana d‘Epernon, że król chce go widzieć — wyrzekła Anna Austrjacka — a ten człowiek niechaj tu czeka wyroku.
I, podawszy rękę królowi, oddaliła się, rzuciwszy na jeńca pełne pogardy spojrzenie; za nimi postępował kardynał i dwór cały.
Pan d‘Epernon od godziny już przybył do Libournu ale, jak każdy rozkochany starzec, pierwsze odwiedziny poświęcił Nanonie.
W głębi prowincji, z której właśnie powrócił, dowiedział się, jak Canolles dzielnie bronił powierzonej mu warowni a całe w swojej kochance posiadając zaufanie, winszował Nanonie chwalebnych czynów jej ulubionego brata, którego powierzchowność, jak się prostodusznie wyrażał, nie obiecywała ani tyle szlachetności, ani tyle odwagi.
Nanona wcale nie była w usposobieniu radosnem; szło jej więcej o wolność kochanka.
Nanona tak szczerze kochała Canollesa, że wierzyć nie chciała, aby ją zwodził, chociaż to podejrzenie często ją niepokoiło. Usiłowanie Canoilesa oddalenia się z Saint-George, brała za czułą o nią troskliwość; myślała również że się nie mógł uchronić niewoli i opłakiwała go, żyjąc tylko nadzieją wrócenia mu wolności za pomocą pana d‘Epernon.
Dlatego też kilkoma czułemi listami nagliła księcia o pożądany powrót.
Przybył nareszcie i Nanona przedstawiła mu swą prośbę o niesienie pomocy temu zmyślonemu bratu, którego tak pragnął wyrwać z rąk nieprzyjacielskich, a bardziej jeszcze z objęć pięknej pani de Cambces, bo jej się zdawało, że Canollesowi nie zagrażało żadne inne niebezpieczeństwo jak tylko powzięcie coraz silniejszego ku wicehrabinie przywiązania.
Te ostatnie zdawało się Nanonie tak groźnem, że z rękamimi złożonemi, jak do modlitwy, błagała pana d‘Epernon o uzyskanie wolności dla brata.
— Wyborne zdarzenie — odpowiedział książę — dowiedziałem się przed chwilą, że komendant twierdzy Vayres wzięty w niewolę: wymieniamy go za walecznego Canollesa.
— A! to oczywista łaska nieba!... — zawołała Nanona.
— Kochasz więc bardzo twego brata, Naoono?
— Więcej, niż życie.
— Dziwna rzecz, żeś mi nigdy o nim nie wspomniała przed owym pamiętnym dniem, w którym byłem tak głupi...
— A więc, kochany książę...
— Odeszlę gubernatora Vayres pani de Condé, a ona powróci nam Canollesa. To się tak zwykle robi w czasie wojny; jest to prosta zamiana jeńców.
— Tak, książę, ale pani de Condé może wyżej cenić Canollesa, niż oficera zwyczajnego.
— W takim razie da się jej dwóch, trzech, nawet, słowem, wszystko się zrobi, co będzie potrzebne, aby tylko tobie dogodzić, czy słyszysz, moja piękna? A jak nasz komendant będzie wracał do Libournu przygotujemy mu wjazd triumfalny.
— Nanona nie posiadała się z radości.
Odzyskać Canollesa, było to jedynem marzeniem każdej chwili jej teraźniejszego życia. O to zaś, co później powie księciu, skoro się on dowie kto jest ów Canolles, troszczyła się bardzo mało.
Skoro tylko Canolles będzie wolny, gotowa była powiedzieć mu, że jest jej kochankiem, gotowa to głosić światu całemu.
Taki był stan rzeczy, gdy wszedł posłaniec królowej z wezwaniem księcia do Jej Królewskiej Mości.
— Widzisz, droga Nanono — mówił książę — jak wszystko cudownie ci sprzyja. Spieszę do królowej

ſ wkrótce wrócę z listem o wymianie.
— A zatem, brat mój będzie tu mógł przybyć...
— Jutro — dokończył książę.
— Idź, panie, nie trać chwili — wołała Nanona. — A! jutro, jutro!... — dodała, wznosząc ręce ze szczytnym wyrazem modlitwy. Jutro! daj to Boże!
— Co to za serce!... — myślał pan d'Epernon wychodząc.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Gdy książę wszedł do pokojów królowej, Anna Austrjacka, zapłoniona od gniewu, gryzła swoje szerokie usta, będące celem tylu pochwał dworskich, właśnie najprędzej dla tego, że wadą były jej twarzy. Przyjęła księcia tak, jakby był mieszczaninem zbuntowanego miasta Bordeaux.

Książę ze zdziwieniem spoglądał na królowę, nie odpowiadającą na jego ukłon i z pod zmarszczonych brwi rzucającą nań majestatyczne, surowe spojrzenie.
— A! to pan d‘Epernon — wymówiła nakoniec po chwili uporczywego milczenia. Zbliż się pan, abym mu powinszowała trafności w wyborze dowódców twierdz w jego wielkorządztwie.
— Cóżem zawinił Waszej Króiewskiej Mości — zapytał zdumiony książę, — cóż się to stało?
— To tylko się stało, że pan wybrałeś za komendanta Vayres człowieka, który śmiał strzelać do osoby królewskiej, nic więcej.
— Ja! Najjaśniejsza Pani? — zawołał książę. — Wasza Królewska Mość zapewne się myli; ja nie mianowałem komendanta Vayres... przynajmniej nic nic wiem o tem.
Pan d‘Epernon zmieszał się, bo mu wyrzucało sumienie, że nie zawsze sam mianował urzędników.
— A to coś nowego — powiedziała królowa — któż więc mógł to zrobić w imieniu pańskiem?
I wymówiła te słowa z najzłośliwszym przyciskiem.
Książę, ufny w zdolności Nanony w dobieraniu ludzi na udzielane im urzędy i stopnie, uspokoił się prędko.
— Nie przypominam sobie wcale, abym mianował pana Richona — odpowiedział spokojnie — ale, jeżelim to uczynił, musi on być wiernym sługą królewskim.
— Nic łatwiejszego, jak się o tem przekonać — rzekła królowa. — Pan utrzymujesz, że Richon jest wiernym sługą królewskim; przysłużył się też wybornie, bo w czterech dniach niespełna, zabił nam pięciuset ludzi!
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się książę, nową niespokojnością miotany — kiedy tak, wyznaję, żem zbłądzi ale nim zostanę potępionym, niech mi wolno będzie przekonać się. Wychodzę, by się o tem dowiedzieć.
Królowa uczynniła poruszenie, aby zatrzymać księcia ale namyśliwszy się, powiedziała:
— Idź pan, a gdy okażesz dowody, ja wtenczas z moimi wystąpię.
Pan d‘Epernon nie wyszedł, ale wybiegł, i nie zwolnił kroku, aż w pokoju Nanony.
— I cóż, mój drogi książę mi przynosisz.
— Właśnie też o tem teraz czas myśleć; królowa jest wściekła.
— Z jakiej przyczyny powstał ten gniew Jej Królewskiej Mości?
— Okazuje się, że ty, albo ja sam zrobiliśmy komendantem twierdzy Vayres tego Richona, który bronił się, jak lew, i zgubił nam pięciuset ludzi.
— Richon? — powtórzyła Nanona — nie znam go.
— A, niech mnie djabli wezmą, jeśli nie pierwszy raz o nim słyszę.
— To powiedz wręcz królowej, że się myli.
— A jeżeli to ciebie pamięć zawodzi?
— Zaczekaj książę, nie chcę sobie mieć nic do wyrzucenia, zobaczę i powiem ci.
Nanona weszła do swego tajnego gabinetu, zajrzała w regestr pod literę R, lecz nie było w nim wzmianki o patencie Richona.
— Spiesz się, książę, oświadcz królowej, że napewno jest w błędzie.
Pan d‘Epernon w mgnieniu oka przebył odległość z domu Nanony do ratusza Libournu.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł do królowej z powagą — jestem niewinny zbrodni,którą mi zarzucasz; patent pana Richona musiał być wydany przez ministrów Waszej Królewskiej Mości.
— To więc moi ministrowie podpisują „d‘Epernon“ — odpowiedziała królowa cierpko.
— Jak to być może?
— Tak, nie inaczej, bo to nazwisko znajduje się na patencie Richona.
— To być nie może — wymówił książę tonem niepewnym człowieka, zaczynającego wątpić o sobie samym.
Królowa wzruszyła ramionami.
— Skoro pan utrzymujesz, że tak być nie może, czytaj więc.
I podała mu papier leżący na stole, na którym dotąd rękę opierała.
Pan d‘Epernon wziął patent, wpatrywał się uważnie w każde zagięcie papieru, w każdy wyraz, w każdą prawie literę i po kilku chwilach tego badania, stanął osłupiały; wspomnienie, jak piorun uderzyło go nagle.
— Czy mogę widzieć tego Richona? — zapytał.
— Nic łatwiejszego — powiedziała królowa — właśnie kazałam mu czekać w przyległym pokoju, by panu zrobić tę przyjemność.
Potem, zwracając się do straży, czekającej u drzwi na jej rozkazy:
— Przyprowadzić tego nędznika — rzekła.
Wyszła straż i w tej samej prawie chwili wprowadzono Richona, z rękami w tył skrępowanemi i głową nakryta. Książę wlepił weń oczy.
Więzień zniósł to badanie wzroku z właściwą sobie godnością.
Jeden z gwardzistów, uderzeniem ręki strącił mu z głowy kapelusz, lecz pozostał niewzruszony.
— Okryjcie go płaszczem, włóżcie mu na twarz maskę i podajcie mi zapaloną świecę — powiedział książę.
Natychmiast spełniono dwa pierwsze rozkazy.
Królowa ze zdziwieniem spoglądała na te przygotowania.
Książę obchodził wokoło Richona, przypatrywał mu się; silnie, przywoływał wspomnienia swej pamięci i zdawał się powątpiewać jeszcze.
— Podajcież mi świecę, o którą prosiłem; ta próba ustali moje przekonanie.
Przyniesiono świecę; książę zbliżył do niej papier, na którym, w miarę ogrzewania go płomieniem, zaczął się okazywać niżej podpisu księcia, podwójny krzyż, niewidocznie sztucznym nakreślony atramentem.
Na widok tego znaku, rozpogodziło się oblicze księcia, a zwracając się do królowej, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani, ten patent nosi wprawdzie mój podpis, ale ja go nie dałem ani dla pana Richona, ani dla kogo innego; wyłudzono na mnie ten podpis na blankiecie w pewnej zasadzce, ale, kładąc moje nazwisko, miałem ostrożność naznaczyć go tym niewidzialnym krzyżem, który jest potępiającym dowodem dla tego winowajcy.
Królowa skwapliwie porwała papier i przypatrywała się miejscu, wskazanemu przez księcia.
— Nie rozumiem ani jednego słowa z czynionego mi zarzutu — odezwał się spokojnie Richon.
— Jakto? więc nie pan byłeś zamaskowanym, gdym ci ten papier wręczał na środku Dordogne.
— Nigdy nie miałem zaszczytu mówić z księciem panem, aż do dnia dzisiejszego, i nigdy nie byłem zamaskowany na Dordogne — odpowiedział Richon zimno.
— Jeśli nie byłeś sam, musiał być ktoś inny, przez pana wysłany i działający dla niego.
— Na nicby mi się nie zdało ukrywanie prawdy — mówił Richon, zawsze z tą samą spokojnością. — Patent, który trzymasz, mości książę, ofiarowała mi księżna de Condé odebrałem go z własnych rąk księcia de la Rochefoucault; moje imię i nazwisko jest w nim wpisane ręką pana Lenet. którego charakter pisma musi być znanym Waszej Królewskiej Mości. Skąd księżna miała ten papier? jakim sposobem znajdował się w rękach księcia de la Rochefoucault? kiedy i gdzie pan Lenet wpisał w niego moje nazwisko? o tem nic nie wiem, mało mnie to obchodzi i wcale do mnie nie należy.
— Tak pan sądzisz?... — rzekł drwiąco książę.
A zbliżywszy się do królowej, opowiadał jej cicho i długo jakiś wypadek, którego to opowiadania królowa z wielką słuchała uwagą.
Było to oskarżenie Cauvignaca i przygoda na Dordogne a że królowa była kobietą, zrozumiała dokładnie popęd zazdrości księcia.
— Jest to infamia, dodana do zdrady kraju i nic więcej. Kto się nie wahał kazać strzelać do swego króla, zdolnym jest sprzedać i tajemnicę kobiety.
— O czem oni, tam u djabła, szepcą z sobą? — pomyślał Richon, brwi marszcząc, bo lubo nie mógł dosłyszeć wszystkiego, tyle jednak do jego uszu dolatywało, że nie wątpił, iż szarpią jego honor; zresztą, piorunujący wzrok królowej i księcia, nie zapowiadał nic pomyślnego, a jakkolwiek był mężnym dowódcą Vayres, to przecież zaczynał się niepokoić, chociaż na twarzy jego uzbrojonej w pogardliwy spokój, niepodobna było dostrzedz, co się działo w duszy.
— Trzeba go osądzić — powiedziała królowa. — Zwołać radę wojenną. Panie d‘Epernon, będziesz w niej prezydował, wybierz sędziów i kończcie prędko.
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się Richon — niemi potrzeby zbierania sądu wojennego; jestem więźniem na słowo pana de la Meilleraie, poddałem się dobrowolnie dowodem to, żem mógł opuścić Vayres wraz z mymi żołnierzami, że mogłem ratować się ucieczką przed ich wyjściem, lub później, a nie uczyniłem tego.
— Nie rozumiem wcale sztuczek tego rodzaju — mówiła królowa, powstając z krzesła — jeżeli masz słuszność, mój panie, broń się przed sądem. — Wszakże sąd wybornie odbyć się może w tem miejscu?
— O, tak, pani — odrzekł książę.
Wybrawszy natychmiast w przyległym pokoju dwunastu oficerów, złożył z nich ów straszny trybunał.
Richon zaczął domyślać się prawdy.
Zaimprowizowani sędziowie zajęli wskazane sobie miejsca. Pisarz zapytał go o imię, nazwisko i tytuły.
— Jesteś pan obwiniony o zdradę kraju, ponieważ strzelać kazałeś do wojsk królewskich. Czy przyznajesz się do tego?
— Nie zapieram się prawdy; tak jest, kazałem strzelać do wojsk królewskich — odpowiedział.
— Na mocy jakiego prawa?
— Na mocy prawa wojny, na mocy tego samego prawa którego używali w podobnych okolicznościach panowie Conti, de Beaufort, d‘Elbeuf i tylu innych.
— Prawo takie nie istnieje, jest to poprostu bunt.
— Jednakże na mocy tego prawa porucznik mój zawarł kapitulację, do której się odwołuję.
— Kapitulację! — odezwał się ironicznie książę d‘Epernon, bo nie wątpił, że go królowa słucha, a jej obecność dyktowała mu tę zniewagę. — Kapitulację! śmiałżebyś wchodzić w układy z marszałkiem Francji?
— Dlaczego nie, kiedy marszałek Francji wchodził w układy ze mną.
— A więc pokaż pan tę kapitulację, osądzimy jej ważność.
— To była tylko słowna umowa.
— Postaw świadków!
— Mam tylko jednego.
— A tym jest?
— Sam marszałek.
— Poprosić marszałka — rzekł książę.
— To się nie da zrobić — odezwała się królowa, uchylając drzwi, z poza których przysłuchiwała się badaniu — pan de la Meilleraie wyjechał do Bordeaux, na czele naszych przednich straży.
Poczem drzwi zamknęła.
Ukazanie się królowej, lodem ścięło serca obecnych, bo narzucało na sędziów obowiązek sądzenia na śmierć.
Więzień gorzko się uśmiechnął.
— A! — zawołał — tak to szanuje słowo swoje pan de la Meilleraie? Miałeś słuszność, mości książę, źlem zrobił wchodząc w układy z marszałkiem Francji.
Od tej chwili Richon zachował pogardliwe milczenie i nie odpowiadał na czynione pytania, co o wiele skróciło postępowanie sądowe. Reszta formalności nie trwała godziny, mało pisano, mówiono mniej jeszcze.
Audytor uczynił wniosek, aby obwiniony ukarany był śmiercią, a, na znak księcia d‘Epernon, sędziowie jednomyślnie wniosek potwierdzili.
Richon słuchał wyroku, jak gdyby był tylko obojętnym widzem tego, co się działo; zawsze spokojny i milczący stanął przed prewrotem[1] armji.
Książę d‘Epernon udał się do królowej i zastał ją w wybornym humorze; chcąc wynagrodzić przykre z nim obejście, zaprosiła go na obiad.
Książę, mniemając już, że popadł w niełaskę, przyjął zaprosiny i pośpieszył do Nanony, podzielić z nią radosną nowiną, że nie utracił jeszcze względów monarchini.
Zastał ją siedzącą na szeslongu pod oknem, z którego był widok na rynek Libournu.
— No jakże — zapytała — czy co odkryto?
— Wszystko nawet — zawołał książę.
— Doprawdy?... — rzekła Nanona niespokojnie.
— A, mój Boże, największa prawda. Przypominasz sobie owo potwarcze doniesienie, któremu uwierzyłem, jak dziecko; to doniesienie... wiesz... tyczące się twoich mniemanych miłostek z bratem?
— No i cóż?
Pamiętasz ów wyłudzony odemnie wówczas blankiet?
— Pamiętam; cóż dalej?
— Oszczerca znajduje się obecnie w moim ręku. Wystaw sobie, moja droga, wplątał się przez ten blankiet, jak lis w sieci.
— Możeż to on nim być — zawołała przestraszona Nanana, bo ona jedna wiedziała, że tym donosicielem był Cauvignac; a chociaż niezbyt była przywiązaną do swego prawdziwego brata, nie chciała przecież, by mu się coś złego stało. Przestrach jej zwiększył się, gdy pomyślała, że brat jej, w celu uwolnienia się od kary, mógł o niej powiedzieć księciu wiele rzeczy, które chciała pokryć tajemnicą.
— On sam, moja luba! Co mówisz o tem zdarzeniu: filut, zapomocą mego podpisu, zanominował się gubernatorem twierdzy Vayres; ale warownia już w ręku naszem a z nią winowajca.
Wszystkie te szczegóły tak się zgadzały z przebiegłą filuterją Cauvignaca, że Nanona pewną była, iż więźniem jest brat jej.
— A ten człowiek — rzekła drżącym głosem — cóż z nim zrobiono?
— Na mój honor! — odpowiedział książę — zobaczysz sama, co się z nim stanie; tak, istotnie, co za traf szczęśliwy; odsłoń firanki, albo lepiej otwórz okno; wszakże to nieprzyjaciel królewski, warto widzieć, jak go wieszać będą.
— Powieszą go! — krzyknęła Nanona — co mówisz książę? powieszą tego biedaka, któremu dałeś twój blankiet?
— Tak jest, moja piękna. Czy widzisz na placu te słupy, a między nimi wiszący postronek? ten tłum pospólstwa zbiegający się ze wszystkich stron? O! teraz, teraz, patrz: strzelcy prowadzą winowajcę... tam... na lewo... Patrz tam... widzisz? Król się ukazał w oknie.
Serce Nanony wznosiło się w piersiach tak silnie, że zdawało się odejmować jej oddech; jednak bystrym rzutem oka dojrzała, że człowiek prowadzony nie jest Cauvignaciem.
— No, no — mówił książę — pan Richon będzie powieszony wysoko a krótko, to go nauczy, co to jest spotwarzać kobiety.
— Na Boga! — krzyknęła Nanona, chwytając gwałtownie rękę księcia — ten człowiek jest niewinny, ten nieszczęśliwy jest może uczciwym człowiekiem, walecznym żołnierzem; popełniacie błąd najokropniejszy!
— Nie, nie, moja droga, to ty jesteś w błędzie; to fałszerz i potwarca; a zresztą, to jedno, że był gubernatorem Vayres, dostatecznie czyni go winnym śmierci, jako zdrajcę króla i buntownika.
— Ale miał słowo pana de Meilleraie.
— Tak utrzymywał, ale ja temu nie wierzę.
— Jakto być może, by marszałek tak ważnej rzeczy nie wyjaśnił sądowi?
— Odjechał dwie godziny pierwej, nim obwinionego stawiono przed sądem.
— O, mój Boże, mój Boże! serce mi mówi, że ten człowiek ginie niesłusznie i że śmierć jego ściągnie na nas wszystkich nieszczęście. A, książę, jesteś możnym, mówiłeś nieraz, że mi nic odmówić nie jesteś zdolny; dowiedź dziś tego: błagam cię o życie tego człowieka!
— Niepodobna, moja najmilsza; sama królowa go potępiła, a tam, gdzie ona rozkazuje, władza moja ustaje.
Nanona wydała westchnienie.
W tej właśnie chwili Richon doszedł do placu; prowadzono go, spokojnego, jak zawsze, aż pod szubienicę, pod którą była już przygotowana drabina. Wszedł bez zmieszania na jej szczecie i dumnie wzniósł głowę ponad zgromadzonym ludem, po którym potoczył pełnym wzgardy spojrzeniem.
Natenczas akt założył mu stryczek, a woźny obwołał silnym głosem: że król wymierzył sprawiedliwą karę na pana Richon, zdrajcę, fałszerza i nieszlachcica.
— Doczekaliśmy czasów — zawołał Richon — w którym więcej waży słowo nieszlachcica, niż marszałka Francji.
Zaledwie to wyrzekł, wytrącono mu z pod nóg drabinę, a ciało jego zawisło pomiędzy niebem a ziemią.
Zgroza przejęła obecnych, po chwili, ów tłum ciekawych zaczął się rozchodzić w różne strony miasta, nie wykrzyknąwszy ani razu: Niech żyje król! chociaż każdy mógł widzieć siedzących w oknie oboje najjaśniejszych państwa
Nanona zasłoniła oczy i uciekła w najodleglejszy kąt swego pokoju.
— Jakkolwiek byłaś temu przeciwną, droga Nanono — powiedział pan d‘Epernon — sądzę, że ta egzekucja zrobi tu zbawienne wrażenie, a jak dowiedzą się w Bordeaux; że wieszamy ich gubernatorów, ciekawa rzecz, co na to powiedzą?
Na myśl, co zrobić mogą w Bordeaux, Nanona otworzyła usta, lecz nie mogąc wymówić słowa, wydała okrzyk i wzniosła ręce do nieba, by nie dopuściło pomsty za śmierć Richona; poczem jak gdyby wszystkie władze życia w niej razem zamarły, padła na ziemię bez duszy.
— Co to jest? Co ci się stało? — zawołał książę — możeż to być, aby śmierć jednego awanturnika, takie na tobie czyniła wrażenie? No, moja najmilsza, powstań, przyjdź do siebie. Wielki Boże! ona zemdlała... A są niepoczciwi, ci śmią utrzymywać, że jest nieczułą, że nie ma serca... Hola! jest tam kto! ratunku! wody! octu!




  1. Oficer, kierujący wykonaniem kary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.