Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Milczenie trwogi, przerywane stąpaniem oddalającego się kapitana i wrzawą zgromadzonego ludu, nastąpiło po tym rozkazie, który rzucał zbuntowanych książąt na drogę jeszcze więcej śliską i niebezpieczną od tej, po której dotąd postępowali.
Tym jednym czynem, księżna, jej rada, jej wojsko i miasto całe, traciło opiekę praw, było to narazić lud cały na straszną odpowiedzialność i stawić tysiące głów, na grę namiętności osób kilku.
W sali narad głucha panowała cisza, nikt nie śmiał nawet głośnym oddechem przerywać milczenia grobowego. Oczy wszystkich zwrócone były na drzwi, któremi oczekiwano przybycia więźniów.
Księżna, dla lepszego odegrania roli prezesa, udawała, że przegląda spis jeńców, pan de la Rochefoucault udawał zamyślonego, a pan de Bouillon rozmawiał cicho z panią de Tourville o dokuczającej mu podagrze.
Lenet zbliżył się do księżnej, dla spróbowania, czy mu się jeszcze nie uda przekonać ją, lubo nie miał nadziei.
Był to jeden z tych ludzi prawych i surowych, co spełniają swą powinność, na nic się nie oglądając.
— Pomyśl pani, że stawiasz na jedną kartę przyszłość całego rodu twojego.
— Mało na to zważam — odpowiedziała oschle księżna — bo pewną jestem wygranej.
— Książę — rzekł Lenet, obracając się do pana de la Rochefoucault — jesteś wyższy pojęciem od pospolitych ludzi, równie jak silniejszy od nich w pohamowaniu namiętności, będziesz zapewne wraz ze mną doradzał Jej książęcej mości umiarkowanie, nieprawdaż?
— Właśnie w tej chwili — odpowiedział dwuznacznie książę — rozważałem to...
— Rozważ ją, książę, w twojem sumieniu, a lepiej będzie — powiedział Lenet.
W tej chwili usłyszano skrzypnięcie zawias więziennych.
Głos ten odbił się we wszystkich sercach, bo oznajmiał przybycie jednego z więźniów.
Wkrótce dało się słyszeć stąpanie i brzęk halabard, nakoniec rozwarły się drzwi i ukazał się Canolles.
Nigdy nie był tai piękny, tak gustownie i modnie ubrany; twarz jego spokojna i wypogodzona wyrażała wesołość, połączoną z godnością.
Zbliżył się śmiało i z wdziękiem, jak gdyby znajdował się w życzliwym gronie przyjaciół, w domu adwokata Lavie, albo prezydenta Lalasne; swobodnie, lubo z wielkiem uszanowaniem ukłonił się księżnej i książętom.
Księżna, zdziwiona piękną i szlachetną jego postawą przez chwilę z zajęciem patrzyła na młodzieńca; nakoniec przerywając milczenie:
— Zbliż się pan — rzekła.
Canolles wykonał rozkaz, powtarzając ukłon.
— Kto pan jesteś?
— Jestem baron Ludwik de Canolles, Mości księżno.
— Jaki pan posiadałeś stopień w wojsku królewskim?
— Byłem kapitanem, pani.
— Byłeś pan również gubernatorem twierdzy Saint-George?
— Miałem ten zaszczyt.
— Panie pisarzu, czy pan zamieściłeś pytania i odpowiedzi?
Pisarz uczynił znak potwierdzający.
— A więc podpisz pan — rzekła księżna.
Canolles z miną człowieka, niewiedzącego przyczyny tego, co robi, podpisał.
— Dobrze! powiedziała księżna — teraz możesz się pan oddalić.
Canolles skłonił się swoim dostojnym sędziom i wyszedł z tą samą swobodą, z tym samym ujmującym wdziękiem nie okazawszy ani ciekawości, ani podziwienia.
Jak tylko drzwi zostały za nim zawarte, księżna powstała, pytając:
— A teraz co, moi panowie?
— Teraz głosujmy — odezwał się książę de la Rochefoucault.
— Głosujmy! — powtórzył książę de Bouillon; a, obracając się do sędziów przysięgłych, dodał:
— Panowie, zechciejcie objawić nam zdanie wasze?
— Zostawiamy pierwszeństwo Jej książęcej mości — odezwał się jeden z mieszczan.
— To wcale niesłusznie — zawołał ktoś donośnym głosem i tak pewnym, że zdziwił wszystkich obecnych.
— Co to ma znaczyć? — zapytała księżna, usiłując rozpoznać twarz tego, co dopiero mówić przestał.
Zbyteczne było usiłowanie księżnej, bo ten sam ciągnął dalej:
— To się ma znaczyć — zawołała, powstając z ławki, aby go wszyscy widzieć mogli, że ja, Andrzej Lavie, adwokat królewski i człowiek parlamentu, domagam się w imieniu króla, bardziej jeszcze w imieniu ludzkości, aby szanowano prawo zabezpieczające życie jeńców wojennych, zdających się na słowo. Zatem wnoszę...
— A! panie adwokacie — przerwała mu księżna — tylko bez tych wyrażeń prawnych, których nie rozumiemy wcale! To jest sprawa honoru i uczucia, a nie nędzny proces pieniacki!
— Tak jest, tak — odpowiedzieli chórem oficerowie i przysięgli — przystąpmy do głosowania, do głosowania!
— Powiedziałem i powtarzam — zawołał nie zmieszany Lavie — że domagam się obrony i bezpieczeństwa jeńców, zatrzymanych na słowo. Nie jest to już styl sądowej procedury, a tylko głos prawa narodów.
— A ja dodaję — zawołał Lenet — że nawet Richona badano, jest więc sprawiedliwem, żebyśmy również wysłuchali obrony tych, których sądzić mamy.
— A ja oświadczam — rzekł d’Espagnet, ów naczelnik mieszczan, oblegających Saint-George razem z panem de la Rochefoucault, ja oświadczam, że jeżeli zechcemy łagodnie postąpić z jeńcami, miasto się wzburzy:
Dochodzące wrzaski, zdawały się potwierdzać ten wniosek.
— Spieszmy się więc — zawołała księżna. — Na jakąż karę skazujemy obwinionego?
— Obwinionych raczej, Mości księżno — odezwało się kilka głosów — wszakże jest ich dwóch.
— Czyż wam za mało jednego — odezwał się z pogardliwym uśmiechem Lenet na to krwi chciwe pochlebstwo.
— Więc któryż z dwóch, który z dwóch? — wołały te same głosy.
— Ten, co tłuściejszy! prawda, ludożercy? — zawołał silnie Lavie. Skarżycie się na niesprawiedliwość, krzyczycie na obrazę praw ludzkich i boskich, a sami, za jedno ohydne zabójstwo, chcecie odpowiedzieć aż dwoma nikczemnemi morderstwami. Piękny zbiór filozofów i żołnierzy, wiążących się w towarzystwo zbójców.
Iskrzące oczy większej części sędziów, zdawały się chcieć w proch zetrzeć śmiałka.
Pani de Coodé uniosła się z krzesła, a, wsparta na dłoniach, zdawała się wzrokiem zapytywać obecnych, czy istotnie mógł się znaleźć człowiek tyle zuchwały, by w jej obecności śmiał wymówić takie słowa.
Lavie zrozumiał, że jego obecność jątrzyła umysły sędziów, że broniąc w ten sposób więźniów, przyspieszał jeszcze ich zgubę; postanowił więc oddalić się, ale oddalić jako sędzia, a nie jak żołnierz, co z placu boju ucieka.
— W imię Boga! — rzekł protestuję przeciw temu, co chcecie uczynić, a w imieniu króla zakazuję wam!
I wywróciwszy z łoskotem ławkę, stojącą mu na przeszkodzie, wyszedł, z gniewnie zmarszczonem czołem i pewnym krokiem, jako człowiek silny przekonaniem, że zrobił powinność swoją, nie troszcząc się wcale o skutki tego.
— Zuchwalec! — pomruknęła księżna.
— Dobrze, że się wygadał — odezwało się kilka głosów — przyjdzie czas i na niego.
— Głosujmy! — wołali prawie wszyscy sędziowie.
— Ale jakże przystąpić do głosowania, nie wysłuchawszy obwinionych? może jeden znajdzie się winniejszy od drugiego? może na jedną głowę spadnie zemsta, która ma dwie obarczyć.
— Dobrze! będziemy sądzić razem obydwóch.
Członkowie sądu, co byli powstali wczasie ogolnej wrzawy, znowu zajęli swe miejsca.
Znowu się dało słyszeć stąpanie i szczęk halabard; drzwi się otworzyły i ukazał się Cauvignac. Nowoprzybyły tworzył zupełną sprzeczność z baronem de Canolles.
Jego odzienie niedostatecznie starło z siebie oznaki znieprawione i oczyszczone, nosiło cechę nieporządku i zniewag, wyrządzonych mu przez pospólstwo, a jakkolwiek zadbania.
Oczy jego przebiegły żywo przysięgłych, oficerów i książąt.
Potem, z miną lisa, myślącego o wymknięciu się z niebezpieczeństwa. zbliżał się wolno, nieśmiałym i niepewnym krokiem, z natężonym słuchem i widoczną niespokojnością.
— Wasza książęca mość uczyniłaś mi zaszczyt przywołania mnie? — rzekł, nie czekając zapytania.
— Tak jest, chciałam, abyś nam pan objaśnił niektóre szczegóły, których nie jesteśmy pewni.
— W takim razie, gotów jestem odpowiedzieć na zaszczyt, jaki mi Wasza książęca mość czyni — rzekł z uszanowania pełnymi ukłonem Cauvignac.
Lecz ukłonowi temu nie dostawało swobody i wdzięku.
— To długo nie potrwa — mówiła księżna — jeżeli pan zechcesz odpowiadać tak jasno, jak my zapytywać będziemy.
— Pozwolisz to sobie powiedzieć, księżna pani, — rzekł Cauvignac — że pytanie bywa zwykle naprzód pomyślane a odpowiedź daje się bez namysłu, przeto trudniej jest odpowiadać, niżeli zapytywać.
— O, nasze pytania będą tak wyraźne i dobitne — rzekła księżna — że pan nie będziesz potrzebował zastanawiać się ani chwili. Także się pan nazywasz?
— Otóż właśnie, łaskawa pani, na samym wstępie najtrudniejsze pytanie.
— Jakto?
— Tak jest; częstokroć się zdarza, że się ma dwa nazwiska; jedno rodzinne, drugie nadane przez nas samych. Ja naprzykład, miałem powody porzucić pierwsze, a przybrać inne, mniej znane. Któreż więc z tych dwóch nazwisk mam wyjawić?
— To, pod którem przedstawiłeś się pan w Chantilly; to, które ci służyło wtedy, gdyś zbierał przeciwko mnie stronnictwo, nakoniec to samo, pod którem zaprzedałeś się Mazariniemu.
— Proszę mi wybaczyć — odpowiedział Cauvignac — lecz zdaje mi się, że miałem zaszczyt zwycięsko odpowiedzieć na te wszystkie pytania na dzisiejszem rannem posłuchaniu, uzyskanem od Waszej książęcej mości.
— Dlatego też obecnie tylko jedno panu zadaję — rzekła księżna, nieco zniecierpliwiona — wszakże pytam się tylko pana o jego nazwisko.
— I to właśnie wprawia mnie w przykre położenie.
— Proszę napisać „baron Cauvignac“ — rzekła księżna.
Oskarżony nie zrobił żadnej uwagi, a pisarz wykonał rozkaz.
— A teraz powiedz mi pan, jaki stan jego — rzekła księżna — spodziewam się, że przynajmniej teraz nie będziesz pan czynił trudności w odpowiedzi.
— Przeciwnie, pani, bo i to także trudne zapytanie. Jeżeli mnie pani pyta o moje znaczenie jako uczonego, odpowiem, że jestem kardynałem literatury, magistrem prawa, doktorem teologji i to wszystko, jak widzi Wasza książęca mość, mówię bez wahania.
— Nie, panie, my chcemy tu mówić o jego stopniu wojskowym.
— Ba! na to wcale nie mogę odpowiedzieć Waszej książęcej mości.
— A to dlaczego?
— Bo ja sam nigdy dobrze nie wiedziałem, czem byłem.
— Staraj się pan dobrze zastanowić, bo ja chcę się koniecznie o tem dowiedzieć.
— Najprzód nadałem sobie stopień porucznika, ale ponieważ nie miałem pełnomocnictwa do podpisania patentu i że przez cały przeciąg czasu, w jaki ten tytuł nosiłem miałem tylko sześciu ludzi pod swojemi rozkazami, sądzę więc, że nie ma się z czego tak dalece chlubić.
— Lecz ja — rzekła księżna — mianowałam pana kapitanem, a zatem tego tylko tytułu pan używać powinieneś
— To właśnie wprawia mnie w coraz drażliwsze położenie i usprawiedliwia wyrzuty sumienia. Każde nadanie stopnia w wojsku, jak mi się przynajmniej zdaje, musi być zgodne z wolą królewską, jeżeli ma mieć jakieś znaczenie i jakkolwiek nie mogę zaprzeczyć, że życzeniem Waszej książęcej mości było widzieć mnie kapitanem, przecież o ile mi się zdaje, nie było w jej mocy nadanie mi tego tytułu. Tak więc nie byłem ani porucznikiem, ani kapitanem.
— Niech i tak będzie; lecz przypuśćmy, że jak sam przez się nie mogłeś pan zwać się porucznikiem,tak i przeze mnie kapitanem i że ani w pańskiej, ani w mojej nie było mocy podpisać dyplomu, zawsze przecież jesteś pan gubernatorem Breune. A ponieważ tym razem sam król podpisał pańską nominację, nie możesz przeto jej ważności zaprzeczyć.
— Właśnie, proszę pani — rzekł Cauvignac — z tych trzech moich tytułów, ten ostatni jest najniewłaściwszy.
— Jakimże to sposobem?... — zawołała księżna.
— Nosiłem ten tytuł, to prawda, lecz nie pełniłem żadnych, przywiązanych do niego obowiązków. Bo na czemże się zasadza tytuł? wszakże nie ogranicza się li tylko na czczej formie, ale obowiązki temuż właściwe, stanowią rzetelne jego znaczenie. Ja zaś nie pełniłem żadnych obowiązków w swoim urzędzie, noga moja nie postała w mem państwie, nie uczyniłem tam żadnych rozporządzeń i dlatego też nie jestem gubernatorem Breune, jak poprzednio nie byłem kapitanem, a nawet i porucznikiem.
— Jednakże znaleziono pana na drodze do Breune.
— Bez wątpienia, lecz właśnie byłem zatrzymany na krzyżujących się drogach, z których jedna prowadzi do Breune,druga zaś do Ison. Któż więc mógł wiedzieć, czy ja jadę do Ison, czy do Breune?
— Dobrze — rzekła księżna. — Sąd wysłucha pańskiej obrony. Panie pisarzu, proszę napisać „Gubernator Breune".
— Nie mogę się sprzeciwiać — odrzekł Cauvignac — bo jest w mocy Waszej książęcej mości kazać pisać to, co jej się podoba.
— Dobrze. A teraz podpisz pan protokół indagacyjny — rzekła księżna do Cauvignaca.
— Z największą przyjemnością — rzekł Cauvignac — przyszłoby mi wykonać rozkaz Waszej książęcej mości lecz w walce, którą wytrzymać musiałem dzisiejszego ranka z pospólstwem Bordeaux, a z której mnie Wasza książęca mość za pośrednictwem swych żołnierzy, tak łaskawie wybawić raczyłaś, otrzymałem ranę w prawą rękę, a lewą pisać nie umiem.
— Niech pan pisarz sprawdzi, czy odmowa naszego oskarżonego jest sprawiedliwą — rzekła księżna.
Nakoniec Cauvignac, skłoniwszy się z największem uszanowaniem, wyszedł w towarzystwie dwóch swoich dozorców.
— Zdaje mi się, że masz słuszność, panie Lenet — rzekł książę de la Rochefoucault — i nasza to raczej wina, że nie staraliśmy się dokładnych o tym człowieku powziąć wiadomości.
Lenet tak był zajętym, że nic na nie mógł odpowiedzieć. Na ten raz zawiodła go zwykła jego przenikliwość; sądził, że Cauvignac sam przez się ściągnie na siebie gniew zgromadzonych, tymczasem swemi wykrętami więcej bawił, niż gniewał sędziów.
Cauvignac zaćmił Canollesa.
Dlatego też, gdyż zbierano głosy, ogół był za śmiercią.
Skoro to ukończono, księżna, która dokonała zemsty, tak zadawalniającej jej dumę, sama otworzyła okno, po dwakroć już otwierane, i głosem donośnym zawołała:
— Mieszkańcy Bordeaux! Richon będzie godnie pomszczony; chciejcie mi zaufać.
Jednogłośne „hura!“, nakształt huku grzmotów, było odpowiedzią na wiadomość udzieloną przez księżną.
Lud rozbiegł się po ulicach, uszczęśliwiony już samą nadzieją zapowiedzianego widowiska.
Zaledwie pani de Condé powróciła do swego pokoju z Lenetem, który smutnie za nią postępował i przemyśliwał o sposobie zmienienia wyroku, nagle drzwi otworzono i pani de Cambes, blada, zapłakana, padła do nóg księżnej.
— Pani — zawołała — zaklinam cię na Boga, racz mię wysłuchać; o! przez litość! nie odpychaj mnie od siebie!...
— Co ci jest, moje dziecię? — spytała księżna — dlaczegóż tak płaczesz?
— Płaczę, bo dowiedziałam się, że śmierć już postanowioną została i że to pani podpisałaś ten wyrok; a jednakże Wasza książęca mość nie możesz pozwolić, aby pan Ca — nolles zginął.
— A to dlaczego, moje życie? Wszakże powiesili Richona.
— Ależ, pani, któż inny, jak nie pan Canolles, ocalił ci życie w Chantilly?
— Mamże mu być wdzięczną za to, że się zwieść pozwolił?
— Otóż właśnie w tem, widzi pani, cała zachodzi pomyłka. Pan Canolles ani na chwilę nie dał się uwieść. Od pierwszego rzutu oka poznał mnie.
— Ciebie, Klaro?
— Tak jest. Przebywaliśmy razem pewna, część drogi Pan Canolles znał mnie, pan Canolles pokochał mnie nawet, i wtedy... droga pani... może zbłądził; lecz nie Waszej książęcej mości należy czynić mu wymówki... w owej chwili... nieszczęsny, poświęcił obowiązek miłości.
— A więc to ten sam, którego kochasz?
— Tak jest — rzekła wicehrabina.
— A więc to był...
— Pan Canolles — dorzuciła Klara. Pan Canolles, który, gdyby nie miłość jego ku mnie, mógł w Saint-George w powietrze wysadzić siebie i wojsko stron obu. Pan Canolles, który mógł uciekać, a przecież oddał mi swoją szpadę, aby się ze mną nie rozłączać. Pojmujesz więc, pani, że jeżeli on zginie przez mnie i ja żyć nie mogę, gdyż ja to będę przyczyną śmierci jego.
— Moje dziecię — rzekła księżna wzruszona nieco — zastanów się tylko, wymagasz odemnie rzeczy niepodobnych. Richon umarł, potrzeba więc, żeby był pomszczony! Narada została ukończoną, należy ją wprowadzić w wykonanie: gdyby mnie nawet o to mój własny mąż prosił, przymuszoną byłabym odmówić.
— O! ja nieszczęśliwa! — zawołała wśród łkań pani de Cambes, padając na wznak — a więc ja sama zgubiłam mego ukochanego!
— Czyż nie dość pani jednej ofiary — odezwał się Lenet — czyż potrzeba, ażeby głowa Richona okupioną została aż dwiema innemi?...
— O! mój Boże! — rzekła księżna jestże to godziwie pragnąć życia jednego, a śmierci drugiego? Powiedz sam jestże to sprawiedliwie?
— Zapewne, że sprawiedliwie; bo jeżeli dwóch ludzi ma umierać, lepiej przecież, jeżeli tylko jeden z nich umrze, kiedy ośmielamy się przypuścić, że usta nasze mogą mieć władzę zdmuchnięcia pochodni, zapalonej ręką Boga. Zresztą, słuszną jest rzeczą, że jeżeli nam w tym względzie wybór jest dozwolony, to przecież lepiej ocalić poczciwego, niżeli intryganta. Trzeba być na to żydem, by uwolnić Barrabasa, a ukrzyżować Chrystusa.
— A, panie Lenet! — zawołała Klara — wstaw się za mną, zaklinam cię; jesteś mężczyzną, może chętniej wysłuchają twej prośby. A pani — dodała, zwracając się ku księżnej — racz przypomnieć sobie, żem nieraz życie poświęcić była gotowa w jej sprawie.
— I ja również — rzekł Lenet. — A jednakże za trzydzieści lat wiernych usług, nic wzamian nie żądałem od Waszej książęcej mości; lecz dziś, kiedy się zdarza pora stosowna, a Wasza książęca mość nie ulitujesz się nad losem tego nieszczęśliwego, będę żądał od pani jednej tylko łaski.
— Jakiej?
— Ażebyś mi, Wasza książęca mość pozwoliła oddalić się; ażebym mógł rzucić się do stóp króla, któremu chcę poświęcić resztę życia, strawionego dla utrzymania świetności domu Kondeuszów.
— No, niech więc będzie między nami zgoda — zawołała księżna, rozbrojona tą podwójną prośbą — nie groź mój stary przyjacielu, nie płacz już, moja droga Klaro uspokójcie się oboje, niechże jeden tylko z pomiędzy nich umiera, kiedy tak chcecie koniecznie. Ale ten, który już na śmierć skazany, niech ginie i niechaj nikt już wstawiać się za nim nie waży.
Klara pochwyciła rękę księżnej i namiętnemi okryła ją pocałunkami.
— Tym postępkiem — dodał Lenet — zasłużysz pani na imię sprawiedliwej i miłosiernej zarazem; a to wspólne miano wyłącznym tylko niebios było przywilejem.
— A teraz — zawołała niecierpliwa Klara — pozwolisz mi pani uwolnić go?
— Podobny krok w obecnej chwili, jest niepodobieństwem — odrzekła księżna — toby nas zgubiło. Pozostawmy jeńców w więzieniu,; odbiorą oni jednocześnie rozkaz opuszczenia go, a wtedy jeden z nich otrzyma wolność drugi zaś uda się na śmierć.
— Nie mogęż przynajmniej zobaczyć go, uspokoić, pocieszyć? — zapytała Klara.
— Pocieszać go? Zdaje mi się, moja luba przyjaciółko że nie masz do tego prawa, a zresztą dowiedzianoby się o twojej wizycie, robionoby rozmaite domysły o jego ułaskawieniu... nie, to niepodobna. Pocieszaj się tylko sama tą myślą, że będzie wolny, a ja tymczasem uwiadomię obydwóch książąt o postanowieniu mojem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.