Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

Krzyki, groźby i wybuchy pospólstwa, przedarły się aż do krat więzienia i Canolles z okna swej celi widział ów ożywiony widok, jak w obecnej chwili miasto przedstawiało.
— Do djabła! — rzekł — przykrego doznałem zawodu. Biedny Richon, tak waleczny, śmierć jego, powiększy moją niewolę; nie pozwolą mi już biegać po mieście, jak dawniej, ani ożenić się, jeśli Klara nie zechce wziąć ze mną ślubu w kaplicy więziennej. Ale ona na to przystanie. Wszystko jedno, czy tu lub gdzie indziej odbierzemy błogosławieństwo; smutna to wprawdzie przepowiednia, brać ślub w więzieniu. A czemuż ta okropna wiadomość, nie spóźniła się chociaż o dzień jeden.
Poczem, przechyliwszy się w oknie, zaczął wyglądać.
— Jakie ostrożności! — rzekł — dwóch szyldwachów przy drzwiach. Przykro pomyśleć, że będę tu zamknięty tydzień, dwa, a może i więcej dopóki nowe jakie zdarzenia nie zatrze wspomnienia o teraźniejszem. Szczęście, że obecne wypadki szybko po sobie następują, a bordejczycy są lekkomyślni; jednakże przez ten czas będę miał bardzo przykre chwile... Biedna Klara, jak ona musi rozpaczać, to szczęście, że wie o przyaresztowaniu mojem, bo inaczej, coby pomyśleć mogła, nie zobaczywszy mnie w miejscu przez nią wskazanem; o! tak jest, wie ona, że to nie z mojej nastąpiło winy... Lecz dokąd u djabła, dążą ci wszyscy ludzie? zdaje się, jak gdyby śpieszyli na miejsce egzekucji!
Canolles przeszedł się kilka razy po pokoju z założonemi w tył rękami; widok murów więzienia zwrócił myśl jego na drogę filozoficzną.
— Co to za głupstwa tej wojny — mówił sam do siebie. Otóż biedny Richon, z którym przed miesiącem obiadowałem, już nie żyje. Pewno sam sobie odebrał życie, bo śmierci się nie bał. I ja toż samo winienem był uczynić i niezawodnie byłbym zrobił, gdyby kto inny, a nie wicehrabina mnie oblegała.
— Wojna kobieca jest niewątpliwie najgroźniejszą ze wszystkich... przynajmniej nic sobie nie mam do wyrzucenia, wniczem nie przyczyniłem się do śmierci mego przyjaciela. Bogu niech będą dzięki! Nie podniosłem ręki na mego brata; myśl ta mnie uspakaja; tak jest i to winienem memu aniołowi stróżowi, w postaci kobiety.
Wejście dozorcy więziennego, przerwało monolog Canollesa.
— Czy będziesz pan jadł kolację? — spytał dozorca. — Jeżeli zechcesz, racz ją zadysponować, bo nadzorca odebrał rozkaz dostarczać panu żywności, jakiej tylko zażądasz.
— No, to przynajmniej — rzekł Canolles — chcą mnie ugościć podczas mojego tu pobytu. Był czas, żem się wcale czego innego spodziewał, widząc uszczypliwy wyraz twarzy księżnej i złowróżebne spojrzenia wszystkich, co ją otaczali.
— Czekam pańskiego rozkazu — rzekł dozorca, skłoniwszy się.
— A, prawda, przepraszam. To grzeczne pańskie zapytanie, pobudziło mnie do uwag... Ale wróćmy do rzeczy; dobrze, mój panie, będę jadł, bom głodny szczerze, ale, że z natury nader jestem wstrzemięźliwy, poprzestanę zatem na zwyczajnej, żołnierskiej kolacji.
— A teraz — rzekł dozorca, przybliżając się do Canollesa z rodzajem zajęcia — czy nie dasz mi pan polecenia jakiego... może iść po co do miasta... może pan oczekujesz kogo?... Pan jesteś wojskowym, ja także; postępuj pan ze mną tak, jak z jednym ze swoich podwładnych.
Canolles z zadziwieniem spoglądał na dozorcę.
— Nie, mój panie, nie dam ci żadnego polecenia, nie czekam nikogo, wyjąwszy jednej osoby, której wszakże nazwiska wymienić nie mogę. Co do oświadczenia się pana z jego usługami, szczerze mu za nie dziękuję i jeżeli będę czego potrzebował, nie zaniedbam korzystać z pańskiej grzeczności.
Na ten raz, w twarzy dozorcy wyczytać można było zadziwienie.
— Dobrze, panie, natychmiast przyniosę wieczerzę.
Po chwili, dwóch żołnierzy wniosło stół, zastawiony potrawami nierównie wykwintniejszemi od tych, jakich Canolles zażądał. Żołnierze zamieniali z sobą spojrzenia znaczące, które Canolles brał za prosty skutek łakomstwa; a ponieważ wieczerza zaopatrzoną była nawet w wyborne gujeńskie wino, rzekł, zwracając się do nich:
— Moi panowie, każcie przynieść dwa kieliszki.
Gdy to spełniono, baron napełnił je, a podniósłszy jeden z nich w górę, rzekł:
— Zdrowie wasze!
Żołnierze wzięli swoje i, machinalnie trąciwszy je z kubkiem Canollesa, wychylili do dna, nie pijąc wszakże nawzajem zdrowia jego.
— Wprawdzie nie bardzo grzeczni — pomyślał Canolles — lecz za to dzielnie piją; przecież trudno jest wszystko razem posiadać.
I znów zasiadł do wieczerzy, której już do końca nie wiele brakowało.
Skończywszy, powstał; żołnierze stół wynieśli. Wszedł dozorca.
— A do licha! — rzekł Canolles — co za szkoda, że pan ze mną nie jadłeś kolacji, dalibóg, doskonała była...
— Nie mógłbym i tak korzystać z tego, zaszczytu, gdyż tylko co sam wstałem od stołu i przyszedłem tu...
— Ażeby mi dotrzymać towarzystwa? — rzekł Canolles. — Jeżeli tak, serdecznie mu podziękuję; to bardzo grzecznie z jego strony.
— Nie, panie, wcale iny miałem zamiar, oto chciałem uprzedzić pana, że w caem mieście niema ewangelickiego pastora, a kapelan jest katolikiem. Wiem, że pan jesteś protestantem; ta różnica wyznania nie koniecznie musi mu być na rękę.
— A mnie ksiądz na co? — zapytał Canolles naiwnie.
— Na cóżby innego — rzekł zakłopotany nieco dozorca — jeżeli nie do zachęcenia do modlitwy.
— Do modlitwy? — powtórzył z uśmiechem Canolles — jeszcze dość czasu jutro o tem pomyśleć, bo ja mam zwyczaj rano tylko się modlić.
Dozorca przez chwilę spoglądał na Canollesa z podziwieniem, które stopniowo zmieniało się w uczucie głębokiego politowania; poczem skłonił się i odszedł.
— A, — rzekł Canolles — świat się do góry nogami przewrócił. Od śmierci tego nieszczęśliwego Richona wszyscy zdaje się pogłupieli. Cóż u licha, czy już nikogo przy zdrowych zmysłach nie zobaczę?
Zaledwie tych słów domówił, drzwi więzienia otworzono i zanim mógł dostrzec, kto je otworzył, jakaś postać otoczyła go swojemi ramionami i uwiesiwszy mu się na szyi, twarz jego zrosiła łzami.
— Co to jest? — zawołał więzień, uwalniając się z pod tych uścisków. — Czyż znów nowy szaleniec? Doprawdy, widzę, że mnie zamknięto w domu warjatów.
I odpychając rękę mniemanego warjata, zrzucił mu kapelusz, a piękne blond włosy pani de Cambes roztoczyły się po jej ramionach.
— Ty tutaj? — zawołał Canolles, biegnąc ku niej i chcąc ją w swoje pochwycić ramiona. — Ty tutaj? A! przebacz żem cię nie poznał odrazu, albo raczej, że cię moje serce nie odgadło!
— Cicho! — rzekła Klara, podnosząc kapelusz i szybko wkładając na głowę. — Cicho! gdyż gdyby się dowiedziano o mojem przybyciu tutaj, możeby mi wydarto szczęście widzenia cię raz jeszcze. O mój Boże!... jakże jestem szczęśliwą! — zanosiła się od łkania.
— „Jeszcze?" — rzekł Canolles — dozwolono ci „raz jeszcze" mnie widzieć? i mówisz mi to ze łzami. A przecież już więcej nie miałaś mnie oglądać — dodał, uśmiechając się.
— O, nie śmiej się, drogi mój przyjacielu, bo twoja wesołość smutkiem mnie przejmuje. Nie śmiej się, zaklinam cię! O, gdybyś wiedział, ile mnie trudów kosztowało, zanim się do ciebie dostać zdołałam i jak mało już brakowało aby moje usiłowania spełzły na niczem. Gdyby nie Lenet to szlachetne serce... Lecz mówmy o tem, co nas w obecnej chwili zajmuje najwięcej. Mój Boże! a więc to ty jesteś? ciebież to znów oglądam? ciebież to mogę przycisnąć do serca?...
— Tak, to ja jestem! — odrzekł uśmiechając się Canolles.
— O, mój drogi, nie udawaj przedemną wesołości, kiedy smutek zaległ twe serce — rzekła Klara. — Ja wiem o wszystkiem. Nie domyślano się, że kocham ciebie, dla tego też nie robiono tajemnicy przedemną.
— To ty raczej coś ukrywasz? — powiedział Canolles.
— Nieprawdaż? — rzekła wicehrabina — żeś mnie oczekiwał, że cię niepokoiło moje milczenie, żeś mnie nawet w duszy obwiniał?
— Żem nie był spokojny a pełen obawy, to prawda, lecz nigdy cię nie obwiniałem, bo byłem przekonany, że jakaś ważna okoliczność, silniejsza od twej woli nawet, oddaliła cę ode mnie; największem zaś mojem nieszczęściem była myśl, że nasz związek musi zostać odłożony na dni kilka; a kto wie, może na dłużej.
Klara z takiem samem podziwieniem spoglądała na Canollesa, jak poprzednio dozorca.
— Jakto — rzekła — czy ty szczerze mówisz i w samej rzeczy niczego się więcej nie obawiasz?
— Ja? — rzekł przerażony Canolles — czegóż to miałbym się obawiać?... Alboż zagradza mi jakie nowe niebezpieczeństwo?
— O, nieszczęśliwy! — zawołała Klara — on więc o niczem nie wiedział, niczego się nie domyślał...
I jakby obawiając się, że tak bez przygotowania wykryła całą prawdę, tak straszną dla Canollesa, wstrzymała się nagle a wyrazy, co prosto z serca wypłynąć miały skonały na ustach.
Ja nie wiem o niczem — rzekł poważnie Canolles — ale ty wszystko mi wyznasz, wszak prawda? Jestem przecież mężczyzną, mam odwagę o, powiedz Klaro, powiedz zaklinam cię!
— Wiesz zapewne, że Richon nie żyje — rzekła po chwili milczenia.
— Tak jest — odrzekł Canolles — wiem o tem.
Klara na chwilę umilkła, poczem rzekła ze smutkiem:
— Powieszono go na placu targowym w Libournie.
Canolles na krok odskoczył.
— Powieszony! — zawołał — Richon; ten rycerz!...
Wtem zbladł nagle i drżącą ręką powiódł po czole.
— A! teraz wszystko pojmuję — rzekł — wiem. na co mnie uwięziono... co miały na celu te wszystkie badania, co znaczyły słowa dozorcy, milczenie żołnierzy, wiem co znaczy twoje tu przybycie, twój płacz na widok mej wesołości: rozumiem na koniec co znaczy ten tłum ludzi krzyki, przekleństwa! Richon zamordowany, śmieć jego zemstę na moją głowę sprowadza.
— Nie, nie, mój najmilszy! nie drogi przyjacielu — zawołała Klara w niesieniu radości, pochwyciwszy Canollesa za ręce i topiąc swój wzrok w jego oczach — nie! nie ty masz być ofiarą, drogi mój więźniu, chociaż w samej rzeczy pierwej tyś był skazany, tyś miał umierać! O tak! śmierć już roztaczała nad tobą swoje skrzydła, mój piękny oblubieńcze. Ale uspokój się, możesz się nawet śmiać teraz, możesz mówić o szczęściu i przyszłości. Ta co ci całe swe życie chce poświęcić, ocaliła i twoje. Bądź wesoły, lecz nie śmiej się głośno, bobyś mógł przerwać sen twego nieszczęśliwego towarzysza, na którego spaść uma cały ogrom burzy; który zamiast ciebie, ma się stać ofiarą losu zawistnego.
— O! przestań mówić, przestań, droga przyjaciółko! — rzekł Canolles, nie mogąc przyjść do siebie, pomimo namiętnych pieszczot Klary, tak był przerażony ciosem, jaki mu zadać miano. — Ja co byłem tak spokojny, tak pełen radości dziecinnej, mnie śmierć zagrażała!... I kiedyż to? w jakimże to było czasie? Przebóg! wtedy pewnie kiedy miałem się cieszyć słodkim małżonka twego imieniem. A! nie byłożby to morderstwem podwójnem?
— Oni nazywają to odwetem tylko — rzekła Klara ze zgrozą.
— O tak, tak! mają słuszność!
— A więc znowu wpadasz w smutek i zamyślenie.
— O, śmierć sama nie tyle mnie przeraża, jak myśl, że ona rozdzielić nas musi — rzekł Canolles.
— Gdybyś ty umarł, mój luby, ja umarłabym wraz z tobą: lecz zamiast poddawać się posępnym myślom, ciesz się wraz ze mną. Otóż tej nocy jeszcze, może nawet za godzinę, opuścisz te mury i albo sama przyjdę po ciebie albo czekać będę przy wyjściu; wtedy, nie tracąc ani minuty, ani sekundy nawet, opuścimy Bordeaux. O! natychmiast nie chcę zwlekać. To przeklęte miasto strachem mnie przejmuje. Dziś, ledwo zdołałam cię ocalić jutro? kto wie, jakie nowe nieszczęście rozłączyćby nas mogło na wieki!...
— Czy wiesz, mój aniele — rzekł Canolles — że na raz za wiele przynosisz mi szczęścia, tak, w samej rzeczy, za wiele szczęścia... ja chyba nie zniosę...
— No, kiedy tak, to przestań się niepokoić, rozwesel twoje chmurne czoło.
— Chcąc, abym nie był smutnym, bądź sama wesołą. A co znaczy to westchnienie?
— To westchnienie! mój przyjacielu, za tego biednego co nasze szczęście śmiercią okupi.
— O, tak, masz słuszność, ale dlaczego nie możesz wyprowadzić mnie stąd natychmiast? No, mój drogi aniele, rozwiń skrzydła i unieś mnie z sobą.
— Cierpliwości, cierpliwości mój drogi małżonku, jutro uprowadzę cię!... Gdzie sama jeszcze nie wiem, może do raju naszej miłości... a tymczasem, jestem jeszcze przy tobie.
Canolles wziął ją w objęcia i przycisnął do piersi; ona okoliła ręką szyję młodzieńca i tuliła się drżąca do serca, co tylu różnymi uczuciami miotane, zaledwie słabe tylko wydawało tchnienie.
Nagle i to już po raz drugi, łkania bolesne wydarły się z piersi Klary, a chociaż zdawała się być na pozór spokojną i szczęśliwą, łzy jednak rzęsiste spłynęły jej z oczu i zrosiły twarz Canollesa, co jej ust dotykał.
— Takaż to twoja wesołość, biedny mój aniele?
— O nie, to tylko wspomnienia cierpień doznanych.
W tej chwili, brzęk kluczy rozdzielił kochanków; drzwi się otworzyły i nadzorca wszedł z oznajmieniem, że pól godziny pozwolonego widzenia się już upłynęło.
— Bądź zdrowa — szepnął Canolles — lub ukryj mnie w fałdach swego szerokiego płaszcza i uprowadź z tych miejsc co prędzej.
— Biedny mój przyjacielu — z cicha odpowiedziała Klara — przestań, bo mi serce rozdzierasz! Czy nie wiesz, że to byłoby mojem najgorętszem życzeniem? Miej za nas oboje cierpliwość i wytrwałość, za kilka godzin złączymy się na zawsze, a wtedy nic nas już rozłączyć nie będzie w stanie.
— Będę cierpliwym — rzekł Canolles wesoło, uspokojony zapewnieniem Klary — teraz trzeba nam się rozłączyć, miejmy więc odwagę; muszę wyrzec słowo, co jak głos grobowy boleśnie brzmi w uszach: „Bądź zdrowa! bądź zdrowa Klaro!“.
— Bądź zdrów! — odrzekła, usiłując wywołać uśmiech — bądź zdr...
Lecz nie mogła dokończyć tego strasznego wyrazu i po raz trzeći łkania bolesne głos jej stłumiły.
— Bądź zdrowa, bądź zdrowa! — zawołał Canolles, chwytając donie Klary i wyciskając na jej czole namiętne pocałunki. — Bądź zdrowa!
— O, do licha! — mruczał nadzorca — szczęście, że wiem, że ten biedny chłopiec nie ma się już czego obawiać bo gdyby nie to, sam widok pożegnania zakrwawiłby mi serce.
Nadzorca odprowadził Klarę aż do drzwi, następnie wrócił do więźnia.
— Teraz — rzekł do Canollesa, który upadł na krzesło, cały czas jeszcze pod wpływem wzruszenia — teraz, nie dość być samemu szczęśliwym, potrzeba i dla innych mieć współczucie. Sąsiad pański, jego nieszczęśliwy towarzysz niedoli, co jest na śmierć skazany, w tej chwili znajduje się sam, opuszczony, nikt się nim nie zajmuje, nikt go nie pociesza, pragnie się z panem widzieć; ja przyrzekłem mu to wyjednać, lecz potrzeba tu jeszcze pańskiego zezwolenia.
— Więc pan wątpisz o tem! — zawołał Canolles. — A, mój Boże!... on tak nieszczęśliwy!... o! czekam go z niecierpliwością i naprzód wyciągam do niego dłonie, chociaż go nie znam jeszcze.
— A mnie się zdaje, że on zna pana.
— A czy wie, jaki go los czeka?
— Zdaje mi się, że nie. Pan pojmujesz, że potrzeba to przed nim zataić...
— O, proszę być spokojnym.
— A teraz słuchaj pan, co mu powiem. Niedługo wybije jedenasta, od tej pory, sami tylko dozorcy są panami więzienia. Dozorca dyżurny jest uprzedzony; wie on, że sąsiad pana będzie się tu znajdował i nie prędzej przyjdzie po niego, aż nadejdzie chwila zaprowadzenia go do jego pokoju. Jeżeli więzień nie wie o niczem, w takim razie nie potrzeba mu nic mówić, jeżeli zaś jest przeciwnie, racz mu oświadczyć, że my, żołnierze, żałujemy go z całego serca. Bo umrzeć, to nic jeszcze dla wojskowego, ale być powieszonym, nie jestże to samo, co podwójną śmierć ponieść?
— Tak jest i taką samą śmiercią jak Richon, to prawdziwy odwet... Ale my tu gawędzimy, a on tymczasem z niecierpliwością mnie wygląda. Spiesz się pan, śpiesz — rzeki Canolles — i chciej mi wierzyć, żem panu winien wiele wdzięczności, za okazane współczucie, tak dla mnie jak dla mego nieszczęśliwego towarzysza.
Nadzorca wyszedł otworzyć drzwi przyległego więzienia a w parę chwil, Cauvignac, nieco blady, ale krokiem pewnym i z czołem swobodnem, wszedł do celi Canollesa, który kilka kroków naprzeciw niemu postąpił. Dozorca wyszedł.
Caurignac nie upadł zupełnie na duchu, gdyż człowiek ten posiadał nieograniczoną ufność w samym sobie i niewyczerpane w przyszłości nadzieje; jednakże, pomimo tej powierzchowności, tak na pozór spokojnej i pod maską swobody, głęboki smutek, jak wąż opasał serce jego i roztaczał w nim swój jad zaraźliwy.
Ów sceptyk, co nawykł całe życie wątpić o wszystkiem, zwątpił teraz, czy jest co takiego, coby wątpliwością nazwać można; dla tego też Cauvignac od śmierci Richona nie mógł ani jeść ani spać spokojnie.
Nasz filozof, co nie tylko, że szydził z cudzego nieszczęścia, ale nawet swoje własne lekceważył, na ten raz dalekim był zupełnie od przyjętego zwyczaju i wcale nie śmiał się z uwięzienia; owszem, w całym tym wypadku, który mu niewinną śmierć Richona przypominał, widział palec Boży, a nawet zaczął wierzyć, że jeżeli dobre uczynki nie bywają nagradzane, to złe, pewno nigdy kary nie ujdą.
Poddał się więc zupełnie swemu przeznaczeniu, lecz mimo to, jakeśmy już powiedzieli, nie mógł ani kosztować spoczynku, ani żadnego przyjąć pożywienia.
Szczególniejsza bo też była sprzeczność w jego charakterze, a oprócz tego, iż wielką do życia przywiązywał wagę, nie był wszakże samolubem i wiadomość o skazaniu go na śmierć nie tyle zrobiła na nim wrażenie, ile myśl, że towarzysza, od którego go ściana tylko przedzielała, oczekuje albo straszniejsze jeszcze więzienie, albo śmierć haniebna.
Pierwszą Cauvgnaca myślą, było ratować się ucieczką, bo choć poddał się na słowo, gdy jednak uczynionych mu przyrzeczeń nie dotrzymano, wtrącając go do więzienia; sądził więc, że również słowo swoje bez skrupułu złamać może.
Lecz pomimo, że był obdarzony do najwyższego stopnia posuniętą bystrością umysłu i nie zbywało mu na przebiegłości, uznał przecież zamiar swój za niepodobny do wykonania. Teraz pragnął tylko chwilę porozmawiać z towarzyszem niedoli, by w jego osobie pogodzić się z ludzkością, na którą poprzednio tak straszne rzucał pociski.
Cauvignac wchodząc do więzienia Canollesa, czekał najprzód ze zwykłą swą ostrożnością, aż póki dozorca nie oddali się; poczem, widząc, że drzwi szczelnie zamknięto, zbliżył się do Canollesa, który, jakeśmy już powiedzieli, postąpił ku niemu kilka kroków i serdecznie ścisnął go za rękę.
Jakkolwiek wcale to nie było w porę Cauvignac nie mógł się przecież powstrzymać od mimowolnego uśmiechu, na widok owego wytwornego młodzieńca, tak głośnego z odwagi, miłostek i wesołego humoru, którego już dwukrotnie spotykał w położeniu zupełnie różnem od teraźniejszego, raz kiedy był wysłany z poselstwem do Nantes, a drug kiedy go uprowadzono do Saint-George. Prócz tego, przyszło mu na myśl chwilowe przywłaszczenie sobie jego imienia i błąd, w jaki z tego powodu wprowadził księcia d‘Epernon. Jakkolwiek smutne było więzienie, wspomnienie przecież przeszłości tak było przyjemne, że na chwilę kazało zapomnieć o teraźniejszości.
Baron na pierwszy rzut oka poznał gościa i również przypomniał sobie, że miał sposobność widzenia się z nim w dwóch wyżej wspomnianych okolicznościach, a myśl, że Cauvignac był dla niego kiedyś zwiastunem pomyślnych wiadomości, powiększyła w nim współczucie i boleść nad losem nieszczęśliwego, tem bardziej, że wiedział, iż ocalenie swoje winien był nieodwołalnej jego śmierci, na samą tę myśl, więcej doznawał wyrzutów sumienia, niż gdyby rozmyślną zbrodnię popełnił.
— No i cóż, baronie — rzekł Cauvignac — co mówisz o naszem położeniu? Jest ono niekoniecznie godne zazdrości, o ile mi się zdaje...
— Tak, jesteśmy więźniami i Bóg wie jeszcze, kiedy stąd wyjdziemy — odpowiedział Canolles, z największą spokojnością, chcąc wzbudzić nadzieję i osłodzić ostatnie chwile nieszczęśliwego.
— Kiedy stąd wyjdziemy?... — powtórzył Cauvignac — oby Bóg, którego pan wezwałeś, raczył w nieograniczonem miłosierdziu swojem, oddalać jak najwięcej ten dzień nieszczęśliwy, lecz nie sądzę, aby nam tu długo czekać kazano. Widziałem dobrze z mojej celi, jak to i pan również ze swojej widzieć mogłeś, spiesznie cisnący się tłum w kierunku placu... a pan się domyślasz, o jakim tu mówię.
— E! bo też pan przesadzasz — rzekł Canolles. W samej rzeczy, i ja widziałem biegnące pospólstwo, ale to zapewne dla przypatrzenia się manewrom wojskowym. Byłoby to coś strasznie niesprawiedliwego, ażebyśmy mieli pokutować za śmierć Richona, bo przecież, jak ja, tak pan, nic temu nie jesteśmy winni.
Cauvignac zadrżał i badawczo wzrok utopił w Canol-lesie, który stopniowo zmienił w wyraz politowania.
— Otóż nowa ofiara — pomyślał — co w swoim obłędzie nie domyśla się nawet, jaki go los czeka. Lepiej jednak wyprowadzić go z tej niewiadomości, bo na cóż na próżno ma się łudzić nadzieją? czyż dlatego, aby cios później wydał mu się dotkliwszym, gdy przeciwnie, kiedy się nieco z myślą śmierci oswoi, nie tyle wówczas ona wyda mu się straszliwą.
Po chwili zastanowienia, wziąwszy za obie ręce Canollesa i wpatrując się w niego tym samym co poprzednio wzrokiem, rzekł:
— Drogi panie Canolles, każmy sobie przynieść parę butelek tego doskonałego wina de Breune, wiesz pan przecie, jakiego? Niestety, piłbym go swobodnie, gdybym był tam został komendantem wyznam panu szczerze, że jedynie ze szczególnego upodobania w tem wybornem winie, o posadę komendanta twierdzy de Breune prosiłem. Bóg mnie ukarał za łakomstwo!... O! ja panu to wszystko opowiem, jak tylko przyniosą wino, a choć ta wiadomość może smutną będzie, wino ją rozweseli; jedno drugie nagrodzi.
Canolles zapukał do drzwi, lecz ich nie otwierana; ponowił stukanie, po chwili drzwi otwarto i przez nie ukazało się dziecię, bawiące się na korytarzu.
— Czego pan żąda? — zapytało.
— Wina — powiedział Canolles — albo lepiej powiedz swemu ojcu, żeby tu przyszedł.
— Ojciec w tej chwili rozmawia z jakimś panem, ale zaraz tu przyjdzie.
— A teraz, mój mały przyjacielu — rzekł Cauvignac — pozwolisz, że ci uczynię jedno zapytanie.
— I owszem, co takiego?
— Z jakim to panem rozmawia twój ojciec?
— Z jednym wysokim jegomościem.
— Co to za śliczne dziecko — rzekł Cauvignac, a zwracając się do Canollesa, dodał: poczekaj pan, może się przecież co od niego dowiemy.
— A jak ten pan ubrany?
— Cały czarno.
— O! do djabła, czy słyszysz pan, wysoki i cały czarny.
— A jak się ten wysoki jegomość cały czarno ubrany nazywa? Czy wiesz, mój maleńki?
— Nazywa się pan Lavie.
— A! — rzekł Cauvignac — to prokurator królewski, nie mamy się czego obawiać; korzystajmy raczej z czasu, w którym ojciec tego malca zajęty jest rozmową i pomówmy bez świadków.
— A więc — rzekł Canolles — mówiłeś pan, że...
— A! prawda! — przerwał Cauivgnac. — Zdaje mi się, że się pan bardzo mylisz co do losu, jaki nas czeka po wyjściu z więzienia, mówisz pan, że ów tłum ludu miał na celu przypatrzeć się ćwiczeniom wojskowym, a mnie się raczej zdaje, że tu rzecz idzie wyłącznie o nas samych i że dla nas to przygotowują coś lepszego, niż zwyczajną karę wojskową.
Na przykład co takiego? — spytał Canolles.
— Ha! pan widzisz rzeczy w korzystniejszem świetle odemnie — rzekł Cauvignac — może też dlatego, że nie masz powodu obawiać się, jak ja. W każdym jednak razie, nie bądź pan tak pewnym siebie, ja bowiem nie sądzę, aby sprawa pańska stała bardzo dobrze. Twoje położenie, nie jest wcale godne zazdrości; wprawdzie nie ma nic wspólnego z mojem, bo moje, jeżeli mam panu prawdę wyznać, djabelnie jest zawikłane... A czy też wiesz, kochany panie, kto ja jestem?
— A to osobliwsze pytanie. Przecież jesteś pan kapitanem Cauvignac, wielkorządcą de Breune, tak mi się przynajmniej zdaje.
— Na ten raz, dobrze, lecz ja nie zawsze nosiłem ten tytuł, często bowiem zmieniałem nazwiska, rozmaite przybierałem stopnie; raz naprzykład była taka okoliczność, że przymuszony byłem nazywać się baronem de Canolles, zupełnie tak, jak pan.
Canolles spojrzał z podziwieniem.
— Tak jest — mówił dalej Cauvignac — pojmują, dlaczego pan na mnie tak bystro spogląda, myślisz pewnie, żem warjat, wszak prawda?
— Więc wytłomacz mi pan, co to wszystko znaczy?
— Nic łatwiejszego! Czy pan znasz księcia d’Epernon?
— Tylko z nazwiska, bo go nigdy nie widziałem.
— Co mnie bardzo cieszy, panie Canolles. Trzeba panu wiedzieć, że będąc raz u pewnej damy, u której wiem, że pan mile byłeś przyjmowany, ośmieliłem się przybrać jego nazwisko.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Co! a to wybornie! jak widzę, pan jesteś zazdrosnym; a przecież wkrótce masz się ożenić, a chociażbyś pan nawet i był zazdrosnym, bo ta wada jest w charakterze człowieka, który ma zawsze w sobie cząstkę zwierzęcości, to i tak wkrótce gniewać się pan na mnie nie będziesz; zbyt bliskie między nami zachodzą stosunki, ażebyśmy się sprzeczać mieli.
— Ani słowa nie rozumiem z tego wszystkiego.
— Chcę przez to powiedzieć, że pan winieneś uważać mnie, jeżeli nie za brata, to przynajmniej za szwagra.
— Same tylko zagadki słyszę z ust pana, słowo daję, nic nie rozumiem.
— No, kiedy tak, to powiem tylko kilka słów, a zaraz mnie pan zrozumiesz. Moje prawdziwe nazwisko jest Roland de Lartigues; Nanona jest moją siostrą.
Canolles przeszedł szybko z jednego wrażenia w drugie; ten, co zrazu swojem niewyraźnem tlomaczeniem się, wzniecił w nim nieufność, teraz wzbudził uczucie politowania.
— Pan jesteś bratem Nanony! — wykrzyknął — o! biedny chłopiec!
— Prawda, że biedny — odparł Cauvignac — słusznieś pan powiedział, gdyż oprócz tysiąca nieprzyjemności, mogących wyniknąć z mojego procesu, przyłącza się jeszcze i to, że nazywam się Roland de Lartigues i jestem bratem Nanony; bo zapewne pan wie, jak moją kochaną siostrę w Bordeaux lubią. Niechże się dowiedzą, że jestem jej bratem, trzy razy prędzej będę zgubiony, a jest tu dwóch ludzi, którzy o tem wiedzą, Rochefoucault i Lenet.
— A! — rzekł Canolles, zagłębiając się myślą w czasy minione — pojmuję teraz dopiero, dlaczego Nanona raz w liście swoim nazwala mnie bratem. O, droga moja przyjaciółko!...
— O, tak, — doda! Cauvignac. — To jest szlachetna kobieta i dziś dopiero żałuję, żem nie słuchał jej przestróg; lecz któż temu winien? Gdyby można przeniknąć przyszłość, w cóżby się wówczas Boska obróciła potęga?
— Cóż się z nią stało? — zapytał Canolles.
— Kto wie! biedna kobieta! pewno teraz rozpacza nie nade mną, bo nie wie o mojem uwięzieniu, lecz nad twoim losem, baronie.
— Uspokój się — rzekł Canolles. — Lenet nie wyda, że jesteś bratem Nanony, pan de la Rochefoucault nie ma również powodu szkodzenia ci; a bordejczycy nic o tem wiedzieć nie będą.
— Jeśli o tem wiedzieć będą, to wierzaj mi pan, że się o czem innem dowiedzą. Dowiedzą się na przykład, że to ja dałem pewien blankiet... i że tym sposobem... et, lecz lepiej, jeśli można, zapomnijmy o tem. Co to za szkoda, że nie przynoszą wina, bo w winie najlepiej topią się cierpienia wszelkie.
— No, no!!... — rzekł Canolles — miejmy odwagę.
— A cóż u djabła, pan mniemasz, że mi na niej zbywa? Obaczysz, jak będę wyglądał w ów dzień nieszczęśliwy, kiedy mnie na miejsce zaprowadzą. Jedna jest tylko rzecz, co mnie niepokoi, a to, że nie wiem, czy będziemy rozstrzelani, ścięci, czy też powieszeni.
— Powieszeni! — wykrzyknął Canolles. — Na Boga! przecież jesteśmy szlachcicami! Podobnej zniewagi nie ważą się nam wyrządzić.
A ja panu powiadam, że om gotowi jeszcze okazać jaką wątpliwość, co do mego genealogicznego drzewa... pomimo to...
— Co pan mówisz?
— Ciekaw jestem, którego z nas pierwej na plac wyprowadzą.
— Ależ, na Boga, mój przyjacielu, nie zaprzątaj sobie głowy podobnemi rzeczami. Owa śmierć, o której pan tak wiele rozprawiasz, jest jeszcze bardzo wątpliwą; przecież nikt nie sądzi, nie wydaje wyroku i nie wykonywa go w przeciągu jednej nocy.
— Słuchaj pan — odpowiedział Cauvignac — byłem naocznym świadkiem prowadzenia procesu tego biednego Richona; zdaje się, że sam Bóg pragnął jego śmierci. Otóż, proces, sąd i szubienica, wszystko to nie zajęło więcej czasu, nad trzy lub cztery godziny. Przypuśćmy więc, iż owe ceremonje odbywać się tu będą nieco wolniej i że uzyskamy cztery lub pięć godzin zwłoki, gdyż Anna Austrjacka jest królową francuską, a pani de Condé tylko księżną z krwi królewskiej.
— W każdym jednak razie — rzekł Canolles — potrzeba będzie czekać jutra, bo przecież w nocy nie odbywają egzekucji.
— Ha! i to jeszcze nie wiadomo. Wyrok śmierci wykonany nocą, przy blasku pochodni, silniejsze uczyni wrażenie; prawda, że to więcej za sobą kosztu pociąga, ale, że księżna obecnie potrzebuje bordejczyków, kto wie, czy nie będzie gotowa poświęcić chociażby i więcej, aby im tem większą sprawić przyjemność.
— Cicho! — rzekł Canolles — słyszę czyjeś kroki.
— O, do djabła! — szepnął Cauvignac blednąc.
— Zapewne dozorca niesie wino.
— O, tak! — dodał Cauvignac, zwracając baczny wzrok ku drzwiom — na to tylko liczę. Jeżeli wejdzie z butelkami, to szczęście, lecz, jeżeli...
W tej chwili wszedł nadzorca, lecz bez butelek; przez chwilę zdawał się nad czemś zastanawiać, poczem zamknął drzwi, postąpił naprzód, a zbliżywszy się do więźniów, wyjął z kieszeni jakiś papier i spytał:
— Który z panów jest baronem de Canolles?...
— O, do licha! — poszepnęli obaj więźniowie, znów spojrzawszy na siebie.
Canolles na chwilę wahał się z odpowiedzią, milczał i Cauvignac.
Pierwszy, nosząc zawsze to nazwisko, nie miał żadnej wątpliwości, że zapytanie ściągało się do niego, drugi znów używał go przez pewien przeciąg czasu, mógł więc mieć sprawiedliwą obawę, czy mu właśnie tego nie zechcą przypomnieć.
Po chwili namysłu, Canolles uznał, że mu należy przyznać się do nazwiska.
— To ja jestem! — rzekł.
Nadzorca zbliżył się do niego i spytał:
— Pan byłeś komendantem fortecy?
— Tak jest.
— Lecz i ja także byłem komendantem i również nazywałem się Canolles — rzekł Cauvignac. — Potrzeba nam się dobrze porozumieć, żeby nie było omyłki; dość już cierpiałem, patrząc na śmierć tego nieszczęśliwego Richona i nie chciałbym, żeby znowu ktoś inny przez mnie umierał
— Ale teraz znowu pan się nazywasz Canolles? — spytał nadzorca.
— Tak jest — odpowiedział baron.
— A pan, czy także kiedy nosiłeś to nazwisko? — rzekł nadzorca do Cauvignaca.
— Tak jest — odpowiedział tenże — lecz tylko przez dzień jeden, i jak się przekonywam, wielką wówczas popełniłem niedorzeczność.
— Więc obaj panowie jesteście gubernatorami?
— Tak jest — jednocześnie odpowiedzieli obaj więźniowie.
— A teraz ostatnie zapytanie, które całą rzecz wyjaśni.
Obaj więźniowie natężyli uwagę.
— Który z panów — spytał dozorca — jest bratem panny Nanony de Lartigues? bo...
Cauvignac tak komicznie twarz wykrzywił, że w każdym innym razie, a nie w chwili tak ważnej, pobudziłby do śmiechu.
Poczem, zwracając się nadzorcy, mówił:
— A gdybym to ja był bratem Nanony de Lartigues, cóżbyś pan na to powiedział?
— Prosiłbym, abyś mi pan natychmiast raczył towarzyszyć.
— Masz, do djabła! — rzekł Cauvignac.
— Lecz i mnie ona nazywała swym bratem — rzekł Canolles, starając się odwrócić burzę, która widocznie zdawała się zwracać na jego nieszczęśliwego towarzysza.
— Wstrzymaj się pan, tylko chwilkę — rzekł Cauvignac do nadzorcy, a odprowadziwszy na stronę Canollesa, dodał — mój panie, w obecnej chwili, nie powinieneś uznawać się bratem Nanony; dość już innych za mnie cierpiało, teraz na mnie kolej.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — spytał Canolles.
— O, toby długo potrwało; zresztą, widzisz pan, jak nasz nadzorca się niecierpliwi; bywaj więc zdrów, drogi towarzyszu, uzbrój się w odwagę, bo i ciebie czeka to samo; w tem tylko gorzej dla mnie, że pierwszy wystąpię; oby tylko Bóg dał, abyś nie prędko wstąpił w moje ślady. Teraz pozostaje mi tylko dowiedzieć się, jaką ukarzą mnie śmiercią, aby to nie była szubienica... Ach, jakże tam śpieszą ludzie, jakby biegną!... I pan, widzę, coraz więcej się niecierpliwisz. No, bywaj zdrów, mój kochany bracie szwagrze, towarzyszu, przyjacielu!... Przyjm ostatnie moje pożegnanie!...
Dłonie obydwóch złączyły się w uściśnieniu bratniem.
— Ja jestem bratem Nanony de Lartigues — rzekł Cauvignac. — A teraz idźmy, mój panie.
Dozorca nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać i spiesznie wyprowadził Cauvignaca, który we drzwiach jeszcze ostatni znak pożegnania przesłał Canollesowi.
Drzwi zamknięto; przez chwilę słychać było na korytarzu coraz słabnące kroki oddalających się, na koniec cisza grobowa zaległa więzienie.
Canolles był pogrążony w smutku i miotany niespokojnością.
Uprowadzać człowieka wśród nocy, bez przygotowania, bez warty, wydawało mu się daleko straszliwszem, niżeli, gdyby kara przy blasku słońca wymierzoną być miała. Ukląkł i począł się modlić.
Po chwili podniósł się, czując się nieco pocieszonym i silniejszym na duchu; oczekiwał tylko przybycia pani de Cambes i pomocy przez nią przyrzeczonej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem Cauvignac postępował ciemnym korytarzem za nadzorcą; na końcu korytarza, nadzorca otworzył drzwi prowadzące do podziemnego więzienia, zatrzymał się przez chwilę, gdyż jakieś odgłosy na niższem piętrze słyszeć się dały
— No, w drogę, mój panie — rzekł nieco ostrożnym głosem do Cauvignaca.
— Do usług pana — odpowiedział Cauvignac.
— Nie mów pan tak głośno i przyspieszaj kroku — rzekł nadzorca.
I zstąpił na schody, prowadzące do podziemia.
— Co u djabła!... — myślał Cauvignac — czyż mnie chcą udusić między temi dwoma murami, lub wtrącić do jakiej ciemnicy? Słyszałem, że niegdyś wystawiano na placucu publicznym tylko ręce i nogi skazanych, resztę ciała zakopując w ziemi, jak to na przykład uczynił Cezar Borgia z Don Raminodesco. Trzeba sobie ładzić: dozorca jest sam jeden... klucze ma u pasa. Te klucze są od drzwi więziennych... on jest wzrostu małego i słabym się być zdaje, jam wysoki i silny; on idzie naprzód, ja za nim; gdybym chciał, mógłbym go udusić... Pytanie teraz, czy ja chcę?
I już Cauvignac, dawszy sam sobie potwierdzającą odpowiedź, wyciągnął kościste ręce, mające wykonać przedsięwzięty zamiar, gdy nagle dozorca odwrócił się i rzekł przelękniony:
— Cyt! czy pan nie słyszysz?
— Istotnie — mówił do siebie Cauvignac — jest coś w tem wszystkiem strasznie zawikłanego i jeżeli natychmiast nie potrafię sobie wytłomaczyć tych zbytnich ostrożności dozorcy, będę bardzo niespokojny.
Dlatego też nagle zatrzymał się, mówiąc:
— No i gdzież mnie pan prowadzisz?
— Czy pan nie widzisz? — odezwał się z lochu głos nadzorcy.
— Co to ma znaczyć — zawołał Caurignac — czy mnie tu chcą żywcem zagrzebać?
Dozorca wzruszył ramionami i otworzył małe drzwiczki w głębi lochu znajdujące się, a poza których szmer jakiś dał się słyszeć.
— Rzeka? — zawołał Cauvignsc, przestraszony widokiem ciemnej, płynącej wody.
— No, tak, rzeka! a pan umiesz pływać?
— Umiem... nie... nie umiem... umiem... lecz po cóż u djabła, mnie pan o to pytasz?
— Dlatego, że jeżeli pan nie umiesz, będziemy musieli kazać sprowadzić czółno tam oto stojące, przez co stracimy najmniej kwadrans czasu, a nadto, mogą usłyszeć, jak będę przywoływał przewoźnika, a następnie pochwycić.
— Pochwycić nas! — zawołał Cauvignac. — Ależ, drogi przyjacielu, wszak my na to nie pozwolimy.
— Naturalnie, że nie; musimy się schronić.
— Gdzie, na przykład?
— To od naszej woli zależy.
— Więc jestem wolny!
— Jak ptak w powietrzu.
— O! mój Boże! — zawołał Cauvignac.
I nic więcej nie mówiąc; nie zważając, czy jego towarzysz za nim postępuje, rzucił się w rzekę i płynął z większym pośpiechem, niżeli wydra ścigana.
Dozorca poszedł za przykładem Cauvignaca i obaj po kwadransie usiłowania dosięgli statku.
Wtedy dozorca świsnął trzy razy, zjawili się wioślarze, pomogli wejść do łodzi i, nie mówiąc ani słowa, szybko poruszali wiosłami, a w przeciągu pięciu minut stanęli u brzegu przeciwnego.
— Ha! — rzekł Cauvignac, który od czasu śmiałego wskoczenia w rzekę, nie wyrzekł ani słowa. Teraz przecie jestem ocalony, drogi panie nadzorco, Bóg ci to nagrodzi.
— Z cierpliwością oczekiwać będę tej z nieba nagrody, jakiej mi pan życzysz, bo na jej zadatek, tu na ziemi, za wyswobodzenie pana, dostałem czterdzieści tysięcy liwrów.
— Czterdzieści tysięcy liwrów! — zawołał zdumiony Cauvignac. Kto u djabła chciał wydać dla mnie czterdzieści tysięcy liwrów?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.