Wojna kobieca/Wicehrabina de Cambes/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Wicehrabina de Cambes
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

— Tak; właśnie dlatego, że jestem komendantem, zabitym być mogę. Nanono, co zrobiłabyś w podobnym wypadku? Pomyślałaś, że o tem przynajmniej?
— Co mówisz?... — odpowiedziała z uśmiechem Nanona.
— Przygotuj swoje kufry. Przewoźnik będzie się znajdował w miejscu wskazanem. Jeśli trzeba będzie rzucić się w wodę, będziesz miała czterech swoich ludzi, doskonale pływać umiejących, którzy na tamten brzeg cię przewiozą.
— Wszystkie ostrożności są niepotrzebne; jeśli ciebie zabiją, już mi nic więcej nie będzie potrzeba.
Dano znać, że kolacja gotowa. Podczas kolacji, Canolles kilka razy wstawał i podchodził do okna wychodzącego na rzekę. Nieskończywszy jeść, wstał od stołu. Już zaczynało zmierzchać.
Nanona chciała iść za nim.
— Wróć — rzekł Canolles — i przysięgnij mi, że nie wyjdziesz ze swego pokoju. Jeśli cię dowiem, że wystawisz się na jakiekolwiekbądź niebezpieczeństwo, w takim razie sam za siebie nie ręczę. Nanono, idzie tu o mój honor; proszę cię więc, nie chciej z nim igrać.
Nanona przysunęła do twarzy Canollesa swe karminowe usteczka, których wdzięk bardziej jeszcze podwyższała matowa bladość twarzy i, zawisnąwszy mu na szyi powiedziała:
— Jestem ci posłuszną, Canollesie i pragnę, by przyjaciele i wrogowie znali człowieka, którego kocham!
Canolles wyszedł, nie mogąc się dosyć nadziwić tej kobiecie, co jak trzcina dowolnie jego życzeniom naginać się pozwalała. Za chwilę był na stanowisku.
Wkrótce nastąpiła noc straszna i groźna, jaką się zawsze przedstawia, gdy pod swą czarną oponą krwawą ukrywą tajemnicę. Canolles, z miejsca, gdzie stał, mógł objąć oczyma bieg rzeki z jej dwoma brzegami.
Księżyc nie pokazywał się na błękicie; ponure chmury ciężko przesuwały się po horyzoncie. Nikt więc Canollesa, ani on nikogo widzieć nie mógł. O północy jednak zdawało mu się, że ciemne masy poruszają się na lewym brzegu rzeki i olbrzymie kształty suną po jej grzbiecie. Cisza panowała uroczysta, nocny tylko wiatr między liśćmi drzew szeleściał. Masy owe zatrzymały się i w pewnej odległości wyraźniejsze zarysy przybrały.
Canolles sądził, że się łudzi jednakowoż podwoił baczność. Jego palące oczy przenikały grubą ciemności powłokę, a ucho na najmniejszy szelest czujne było. Trzecia godzina wybiła na forteznym zegarze, ponure dźwięki powoli ginęły wśród ciszy nocnej. Canolles zaczął powątpiewać, czy go nie zwiedziono jaką fałszywą wiadomością i już chciał wracać do domu, gdy nagle porucznik Vibrac zbliżył się, a położywszy jedną rękę na jego ramieniu, drugą wskazał mu rzekę.
— Tak, tak — rzekł Canolles — to oni; nic na tem nie straciliśmy, żeśmy na mich czekali. Obudź tę część garnizonu, która teraz spoczywa i ustaw ludzi za wałami. Mówiłeś mi zapewne, że każę zabić tego, co pierwszy wystrzeli bez komendy?
— Mówiłem.
— Dobrze; powtórz im to raz drugi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy pierwszym brzasku dnia, długie łodzie napełnione ludźmi, śmiejącymi się i rozmawiającymi po cichu, zaczęły podpływać pod twierdzę.
Na równinie można było dostrzec jakiś wzgórek, wcale nie istniejący dnia poprzedzającego. Była to baterja z sześciu armat, postawiona w nocy przez księcia de la Rochefoucault; to też oddział morski dlatego nie przypuszczał ataku, iż baterja działać jeszcze nie mogła.
Canolles spytał, czy broń jest nabitą, a otrzymawszy potakującą odpowiedź, nakazał ludziom baczność i ukrył się za wałem.
Łódki coraz więcej zbliżały się i gdy promienie słońca jaśniej rozświeciły, Canolles rozpoznać mógł mundury cechujące pułk Nawajlski, ten sam, którym niegdyś dowodził. Na przodzie pierwszej łodzi stał baron de Ravailly, który po Canollesie objął dowództwo nad pułkiem, tył zaś łodzi zajmował porucznik, brat mleczny Canollesa, lubiany bardzo przez towarzyszy za swą wesołość i ciągłe żarty.
— Zobaczycie — mówił ten ostatni — że cię ani ruszą i że trzeba będzie, aby książę de la Rochefoucault obudził ich kanonadą. Co u djabła! jakżeż mocno śpią w Saint-George! Skoro będę chory, tu zamieszkać muszę.
— Dobry Canolles! — odrzekł Ravailly — on rządzi twierdzą jak prawdziwy „pater familias"; obawia się zapewne, by mu się żołnierze nie zakatarzyli i dlatego też nocnej warty odbywać nie każe.
— Prawda — dodał inny — nigdzie szyldwacha nawet nie widać.
— Hj! — zawołał porucznik, wyskakując na ląd — no! obudźcież się przecie i podajcie nam ręce, byśmy na mury wleźć mogli.
Na ten ostatni żart, cała linja oblegających parsknęła śmiechem.
Tymczasem dwie, czy trzy łódki wpłynęły do portu, reszta zaś wojsk na ląd wysiadała.
— Dobrze — rzekł Ravailly — pojmuję. Canolles chce mieć powód do wytłumaczenia się, że napadnięto go znienacka, by nie mieć zatargów z dworem. A więc, panowie, odpłaćmyż mu grzecznością i nie zabijajmy nikogo. Jak wejdziemy do twierdzy, oszczędzać wszystko, oprócz kobiet... wreszcie, one być może prosić oto nie będą. Dzieci moje, nie zapominajmy, że to jest przyjacielska wojna; to też pierwszego, co obnaży szpadę, rozstrzelać każę.
Na ten rozkaz, wygłoszony z całą francuską wesołością, śmiechy się ponowiły, a żołnierze podzielali wesołość oficerów.
— A! przyjaciele moi — rzekł porucznik — dobrze jest pośmiać się, lecz śmiech nie powinien przeszkadzać robocie. Dalej, do drabin!
Żołnierze wyciągnęli z łódek długie drabiny do muru podchodzić zaczęli.
Wtedy ukazał się z za murów Canolles z laską w ręku, w kapeluszu na głowi i jak człowiek, co wyszedł odetchnąć świeżem powietrzem, zbliżył się do parapetu.
Już było dość jasno, każdy go więc mógł poznać.
— Dzień dobry, Nawajlczycy! — ozwał się do swego dawnego pułku — jak się masz Ravaill!... jak się masz Remoneq.
— To Canolles! — zawołali młodzi oficerowie — przecieżeś się obudził, baronie!
— A cóż robić? My tu spokojne prowadzimy życie; kładziemy się wcześnie, późno wstajemy; lecz cóż, u djabła, wy tu tak wcześnie robicie?
— Zdaje mi się, że powinieneś poznać — odrzekł Ravailly — oblegamy cię.
— I dlaczegóż to mnie oblegać chcecie?
— Chcemy wziąć twą fortecę.
Canolles parsknął śmiechem.
— Chyba skapitulujesz? — spytał Ravailly.
— Lecz przedewszystkiem wiedzieć muszę, komu się mam poddać. Jakim się to stało sposobem, że Nawajlczycy chcą walczyć przeciw królowi?...
— Dlatego, żeśmy się zbuntowali, kochany przyjacielu. Przekonaliśmy się także, że Mazarini jest tchórzem i nie wart, by mu poczciwi ludzie służyli; to też przeszliśmy na stronę książąt. A ty?
— Ja, mój kochany, jestem zaciekłym Epernonistą.
— Co tam! rzuć wszystko i choć do nas.
— Niepodobna... Hej! panowie, nie dotykajcie łańcuchów mostu. Wiecie dobrze, że na takie rzeczy zdaleka tylko patrzeć można, a kto się ich dotyka, źle na tem wyjść może! Ravailly, powiedz im, by się nie dotykali łańcuchów mostu — dodał Canolles marszcząc brwi — bo strzelać każę. A uprzedzam cię, Ravailly, że wybornych mam strzelców.
— I żartujesz — odpowiedział Ravailly — poddaj się lepiej, nie wytrzymasz natarcia naszego.
— Nie, ja nie żartuję. Precz z drabinami! Ravailly, proszę cię, bądź ostrożniejszym... wiedzieć przecie musisz, że to jest twierdza królewska?
— Rozumie się? przypatrz się dobrze, a zobaczysz królewską flagę powiewającą na bastjonie. No! każ łódkom odbić od brzegu; a drabiny schować do łódek, bo ogniem was uraczę. Jeśli chcesz porozmawiać ze mną, chodź tu sam, albo z Remoneqiem, pomówimy przy śniadaniu. A mam doskonałego kucharza.
Ravailly śmieć się zaczął i spojrzeniem dał znak ludziom, by czynności swoich nie przerywali.
Canolles pojął, że stanowcza nadeszła już chwila, a przybrawszy poważną postawę, jak człowiek, na którym wielka ciąży odpowiedzialność:
— Wstrzymaj się, Ravailly!... — zawołał — dosyć tych żartów! Remoneq, ani słowa, ani kroku naprzód, albo ognia dać każę, co jest tak prawdą, jak to, że tu królewska powiewa flaga i wy przeciwko francuskim walczycie szeregom!
I łącząc czyn z groźbą, silnem ramieniem obalił pierwszą drabinę, przystawioną do muru.
Pięciu czy sześciu ludzi, co już po niej wchodzili, spadło na ziemię; upadek ich wzbudził głośne śmiechy po obu stronach walczących.
Była to istna studencka zabawka.
W tej chwili umówiony znak objawił, że oblegający rozerwali łańcuchy, port zapierające.
Natychmiast Ravailly i Remoneq porwali drabinę, wskoczyli do rowu, krzycząc:
— Za nami, Nawajlczycy! do szturmu!
— Mój biedny Ravailly — zawołał Canolles — błagam, wstrzymaj się!
Lecz wtej chwili, baterja dotąd milcząca, zagrzmiała; kula armatnia najwięcej o łokieć od Canollesa zaryła ziemię i zupełnie go nią osypała.
— A więc, jeśli tego koniecznie chcecie, dobrze — rzekł Canolles, podnosząc laskę. — Strzelać... na całej linji!
Wtedy, chociaż nikogo nie widziano cały rząd muszkietów opuścił się na parapet i ognista wstęga rozciągnęła się nad murem; jednocześnie strzały dwóch dział fortecznych odpowiedziały na ogień baterji księcia de la Rochefoucault.
Kilkunastu oblegających padło; lecz śmierć ich nie osłabiła ducha towarzyszy, i baterja księcia silniejszym zaświeciła blaskiem; jedna z kul zerwała królewską flagę, druga rozerwała na cząstki jednego z poruczników Canollesa, d‘Elboin.
Canolles obejrzał się, a zobaczywszy, że ludzie jego znowu broń nabili, krzyknął:
— Ognia!
Rozkaz wykonano tak śpiesznie, jak za pierwszym razem.
W dziesięć minut, nie zostało ani jednej szyby w Saint-George; domy drżały i rozpadały się na cząstki; działa rozbijały mury, kule skakały po ziemi, a gęsty dym zaciemniał powietrze, pełne krzyków, gróźb i jęków.
Canolles zauważył, że najwięcej szkody zrządziła twierdzy baterja księcia de la Rochefoucault.
— Vibrac — rzekł — polecam ci Ravaillego; niechaj się nie ruszy dalej ani krok, podczas mej nieobecności. Biegnę do armat naszych.
W istocie, Canolles pobiegł do dwóch dział, które wcale nie dały się zawstydzać nieprzyjacielskiej baterji, sam je nabijał, kierował niemi, w przeciągu kilku chwil zdemontował trzy nieprzyjacielskie działa i położył trupem z pięćdziesięciu ludzi; reszta, niespodziewając się tak dzielnego oporu, poszła w rozsypkę.
Książę de la Rochefoucault, chcąc ich zatrzymać, kontuzjowany wypuścił z rąk szpadę.
Widząc, jaki obrót rzeczy biorą, Canolles zostawił baterję dowodzącemu artylerją, a sam pobiegł tam, gdzie rota Nawajlczyków przy pomocy ludzi Espagneta, szturmem twierdzę wziąć chciała.
Vibrac trzymał się silnie, pomimo, że kula ugodziła go w ramię. Obecność Canollesa, przyjęta okrzykami radości, podwoiła odwagę żołnierzy.
— Wybacz — zawołał do Ravaillyego — zmuszony byłem opuścić cię na chwilę, kochany przyjacielu; lecz, jak widzisz, musiałem zdemontować działa księcia de la Rochefoucault; lecz nie troszcz się, oto jestem.
W tej chwili, Ravailly po raz trzeci prowadził swych ludzi do szturmu i zapewne nie słyszał słów Canollesa, wpośród szczęku oręży i huku dział.
Canolles wyjął pistolet z pasa i zmierzywszy rękę ku swemu dawnemu towarzyszowi, który teraz został jego nieprzyjacielem, wystrzelił.
Kula, wprawną dłonią i pewnem kierowana okiem, strzaskała rękę Ravaillyego.
— Dziękuję ci, Canolles — zawołał ranny — odpłacę ci, i podniósł zbrojną prawicę, lecz zachwiał się, broń z rąk mu wypadła.
Remoneq podbiegł i w swoje uchwycił go ramiona.
— Nazad!... nazad!... — zawołał Remoneq, cofając się od murów fortecy. Do widzenia, Canolles, wygrałeś pierwszą partję.
Wogóle, tak wojsko lądowe jak morskie, do dwustu utraciło ludzi.
Największą stratę poniósł pułk Nawajlski, gdyż dla utrzymania honoru munduru, zawsze wyprzedzał mieszczan Espagneta.
Canolles podniósł pistolet.
— Zaprzestać ognia!.. — zawołał — niech postępują w spokoju. Niema potrzeby psuć napróżno ładunków.
W istocie, strzały były niepotrzebne, gdyż oblegający cofali się pośpiesznie, unosząc rannych.
Canolles obliczył straty, znalazł szesnastu rannych, a czterech zabitych.
— Do djabłal... — mówił w kwadrans potem, przyjmując czułe pieszczoty Nanony — musiałem drogo okupić patent komendanta. Cóż to za rzeź!... Zabiłem ich najmniej stu pięćdziesięciu ludzi, i strzaskałem rękę jednemu z mych najlepszych przyjaciół, a to dlatego, aby przerwać walkę i jemu życie ocalić.
— Lecz ty sam — rzekła Nanona — czy jesteś zdrów i nie ranny.
— Dzięki Bogu! to ty zapewne szczęście mi przyniosłaś, Nanono; lecz trzeba się lękać drugiego napadu! Bordejczycy są zaciekli, a przytem Ravailly i Remonenq obiecali tu jeszcze powrócić.
— Cóż stąd?... — powiedział Nanona — przecież ten sam co pierwej jest komendantem twierdzy Saint-George; ciż sami żołnierze bronić jej będą. Niech przyjdą, a drugim razem lepiej, niż pierwszym, przyjęci zostaną. Nieprawda? bo czyż teraz nie masz czasu powiększyć środków obrony?
— Kochanko moja — odpowiedział Canolles półgłosem — wtedy tylko dobrze poznać można twierdzę, kiedy się jej broni; moja nie jest niezdobytą, poznałem to już — i gdybym był księciem de la Rochefoucault, wziąłbym Saint-George jutro rano. Ale, ale, porucznik mój, d‘Elboin, nie będzie dziś z nami jadł śniadania.
— Dlaczego?
— Bo armatnia kula na dwoje go rozerwała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.