<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Romans
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
WOJNA KOBIECA
POWIEŚĆ
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928
DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.



ROZDZIAŁ I.

Niedaleko Libourne‘u, tego wesołego miasta, co się przegląda w bystrych wodach Dordonji, między Fronsac a Saint-Michel-la-Riviére, znajdowała się niegdyś piękna wieś, której białe mury i czerwone dachy kryły się pod wysokiemi lipami. Droga z Libourine‘u do Saint André-de-Cubzac, ciągnęła się między domami, budowanemi symetrycznie pod linję; oto wszystko, co wędrowiec dojrzałby z wnętrza tych domów. Za niemi, o sto może kroków, płynęła rzeka, której szerokość i bystrość w tem miejscu, zapowiadała bliskie sąsiedztwo morza.
Wojna domowa pozostawiła tu niezatarte ślady, powywracała drzewa, wyludniła domy, te ostatnie, będąc wystawionemi na jej wściekłe zapędy, rozwaliły się pomału, protestując przeciw barbarzyństwu zamieszek wewnętrznych.
Powoli, ziemia, która zdaje się być nato stworzona, by służyć za grób dla wszystkiego, co istniało, pokryła szczątki rozwalonych domów, niegdyś tak ponętnych i tak wesołych...
Nakoniec, na tym sztucznym gruncie wyrosła trawa; i dziś podróżny, idący drogą samotną, widząc na nierównych pagórkach pasące się liczne trzody, nie pomyśli nawet, że pasterz i owce depczą po cmentarzu, na którym wieś cała spoczywa.
Lecz w czasie, o którym mówimy, to jest w miesiącu maju 1650 roku, wieś ta rozwijała się po obudwóch stronach drogi i swój dobrobyt jej tylko zawdzięczała.
Podróżny, z przyjemnością spoglądał... to na wieśniaków, zaprzęgających i odprzęgających konie od pługów, to na rybaków, wyciągających na brzeg sieci, w których rzucała się biała i różowa ryba Dordogne, to wreszcie na kowali, bijących silnie w kowadła, na snop iskier, oświecający całą kuźnię za każdem uderzeniem młota.
Gdyby jednak droga dodała podróżnemu apetytu, bezwątpienia najbardziej podobałby mu się niski i długi dom jednopiętrowy, o pięćset kroków od wsi stojący.
Wychodzące z niego kominem i oknami różnorodne zapachy, wskazywały lepiej, niż złote cielę, wymalowane na tablicy z czerwonej blachy, że to ten jest jednym z tych zakładów gościnnych, którego mieszkańcy gotowi za pewne wynagrodzenie orzeźwić siły podróżnych.
Jednak spytają mnie niektórzy, dlaczego oberża pod „Złotem cielęciem“ była położona o pięćset kroków od wsi, nie zaś pośród domów, stojących po obydwóch stronach drogi?
Oto naprzód: gospodarz, chociaż mieszkał w tym małym kąciku ziemi, był przecież w swojem rzemiośle artystą pierwszego rzędu. Gdyby był zajął miejsce w środku, lub na końcu jednego z dwóch rzędów domów, wieś składających, mógłby łatwo być traktowanym na równi z wiejskiemi garkuchmistrzami, których zmuszony był uważać za swoich towarzyszy, lecz nie za równych sobie;; odosobniając się zaś, zwracał na siebie uwagę znawców, którzy raz zakosztowawszy utworów jego sztuki, mówili jeden drugiemu: „Jak będziesz jechał z Libourne‘u do Saint-André-de-Cubzac, albo z Saint-André-de-Cubzac do Libourne‘u, nie zaniedbaj wstąpić na śniadanie, obiad lub kolację, do oberży pod „Złotem cielęciem“, o pięćset kroków od wsi Matifou“.
I znawcy zatrzymywali się, wyjeżdżali zadowoleni, posyłali innych, a mądry oberżysta ciułał pomału grosze, co jednak nie przeszkadzało mu (rzadka rzecz) utrzymywać dalej zakład gastronomiczny na tejże samej co i poprzednio stopie. To dowodzi, że pan Biscarros, jakieśmy już powiedzieli, był prawdziwym artystą w swoim rodzaju.
Jednego z tych pięknych majowych wieczorów, kiedy natura, na południu już obudzona, na północy dopiero budzić się zaczyna, gęsty dym i wonie jeszcze przyjemniejsze, niż zazwyczaj, rozchodziły się z okien oberży „Pod złotem cielęciem“. Na progu domu stał właściciel, Biscarros, cały biało ubrany, według zwyczaju ofiarników wszystkich wieków i narodów, skubiąc swemi dostojnemi rękami kuropatwy i przepiórki, przeznaczone na jeden z tych wykwintnych obiadów, które tak po mistrzowsku urządzał i z zamiłowaniem swej sztuki, w najdrobniejszych wykańczał szczegółach...
Zmierzchało się.
Wody Dordogne, wijące się dość daleko, zaczynały się bielić pod czarnemi liśćmi drzew; cisza i smętność zaległy wieś, lekki wietrzyk powiewał; rolnicy spoczywali obok wyprzężonych koni a rybacy przy rozwieszonych sieciach; hałas wiejski ucichł, po ostatniem uderzeniu młota, kończącego dzień roboczy, rozległa się w sąsiednim gaju pierwsza piosnka słowika.
Biscarros, zachęcony świergotaniem pierzastego śpiewaka, sam zaczął nucić: skutkiem tego muzycznego współzawodnictwa i natężonej uwagi a jaką oberżysta kończył swą pracę, stało się, że wcale nie spostrzegł małego oddziału, złożonego z sześciu rycerzy, który się ukazał na końcu wsi Matifou i skierował swe kroki ku oberży.
Lecz krzyk niespodziany z pierwszego piętra gospody, oraz szybkie i głośne zamknięcie okna, zniewoliły poczciwego oberżystę do podniesienia oczu, a wtedy dopiero ujrzał rycerza, który jadąc na czele oddziału, prosto ku niemu zmierzał.
„Prosto“ nie jest tu koniecznie dobrze powiedzianem; dlatego więc pospieszamy naprawić omyłkę naszą. Rycerz ten często się zatrzymywał, rzucając na prawo i lewo badawcze spojrzenia, i zdawało się, że jednym rzutem oka chce przeniknąć wszystkie ścieżki, drzewa i krzaki; wspartą na kolanie ręką trzymał rusznicę, jakby szykując się do napadu i obrony: niekiedy czynił znak swym towarzyszom by pospieszali.
Biscarros tak był zajęty tą dziwną jazdą rycerza, że nawet zapomniał odrzucić oskubane z kuropatwy pióra, które trzymał między wielkim i wskazującym palcem.
— Ten jegomość szuka mego zakładu — rzekł do siebie — lecz musi mieć krótki wzrok, bo przecież moje „Złote cielę“ niedawno odnowione, a szyld dość jaskrawy. Ha, trzeba wystąpić naprzód.
Biscarros wyszedł na środek drogi, i nie przestawał skubać zręcznie i okazale swej kuropatwy.
Ruch ten wywarł skutek, jakiego się spodziewał oberżysta, bo zaledwie rycerz go spostrzegł, spiął konia ostrogami, podjechał, a grzecznie skłoniwszy się, powiedział:
— Wybacz, panie Biscarros, czy nie widziałeś tutaj oddziału rycerzy, naszych przyjaciół, którzy mnie niezawodnie szukają?... Nie są to wojskowi, tylko poprostu, zbrojni... Tak, zbrojni... wyraz ten najlepiej maluje myśl moją. No jakże!... nie widziałeś pan przypadkiem oddziału uzbrojonych ludzi?
Oberżyście bardzo się podobało, że go wołają po nazwisku, odpowiedział na to najgrzeczniejszym ukłonem, nie wiedząc, że nieznajomy, rzuciwszy bystre spojrzenie na oberżę wyczytał na szyldzie nazwisko i stan właściciela domu.
— Szanowny panie — odpowiedział Biscarros po chwilowym namyśle — widziałem tylko dwóch uzbrojonych ludzi, to jest szlachcica z masztelarzem, którzy przed godziną zatrzymali się u mnie.
— Aha! — rzekł nieznajomy, gładząc twarz prawie bez zarostu, a jednak już nacechowaną męskością. Aha!... u pana w oberży jest szlachcic z masztelarzem! i powiadasz, że obaj są uzbrojeni?
— Tak, tak, panie; czy pan chcesz, żebym oznajmił temu szlachcicowi, iże masz chęć z nim pomówić?
— Zdaje się, że to byłoby nie bardzo przyzwoicie?... — odparł rycerz. — Przeszkodzić nieznajomemu, byłoby to postąpić z nim zanadto poufale, zwłaszcza jeżeli to jest jaka.znakomita osoba. Nie, nie, panie Biscarros, opisz mi go tylko, albo jeszcze lepiej, pokaż tak, żeby on mię nie widział.
— Pokazać, go panu, byłoby trudno, gdyż zdaje mi się, że się ukrywa, a nawet w chwili, kiedy pan i jego towarzysze pokazali się na drodze, zamknął okno. Daleko mi łatwiej przyjdzie go opisać: jest to młodzieniec niskiego wzrostu, o blond włosach i delikatny, zaledwie szesnaście lat mający, którego siły zdają się być tak wątłe, że zaledwo wystarczają do noszenia małej szpady, zawieszonej na temblaku.
Po twarzy nieznajomego przebiegł jakby cień nieprzyjemnego wspomnienia.
— Bardzo dobrze — rzekł — wiem, co chcesz powiedzieć, młody panicz, blondyn i zniewieściały, z lokajem, sztywnym jak walet pikowy... Nie jego to szukam...
— A!... więc pan nie jego szukasz!... — powtórzy! Biscarros.
— Nie.
— A no, to zanim się pan doczekasz tego, którego szukasz, a który koniecznie będzie musiał tędy przejeżdżać, gdyż nie ma tu innej drogi, moglibyście panowie wstąpić do mnie i pokrzepić swe siły.
— Nie potrzebujemy tego... Pozostaje mi tylko podziękować ci i zapytać, która teraz godzina?
— Oto właśnie bije szósta na wiejskim zegarze. Racz pan posłuchać dzwonu.
— Dobrze. Teraz, czy zrobisz mi jeszcze ostatnią przysługę, panie Biscarros?
— Z miłą chęcią.
— Powiedz mi, gdzie ja tu mogę dostać łódki i przewoźnika?
— Czy pan chcesz przeprawić się przez rzekę?
— Nie, chcę się przejechać po niej.
— Nic łatwiejszego; rybak, który mi ryby dostarcza... Ale... czy pan lubisz ryby? — zapytał Biscarros sposobem nawiasowym, powracając do swej myśli, mającej na celu pozostawienie nieznajomego u siebie na kolacji.
— Nieszczególna to potrawa, ryba — odpowiedział podróżny — gdy jednak dobrze jest przyprawiona, nie gardzę nią w potrzebie.
— Mam zawsze wyborne ryby.
— Winszuję ci, panie Biscarros, lecz powróćmy do tego co ci je dostawia.
— A prawda!... O tej godzinie skończył już on swoją robotę i niezawodnie obiaduje. Stąd można widzieć jego łódkę, przywiązaną do wierzby, niedaleko tego wiązu. Dom jego ukryty tą oto łoziną. Zastaniesz go pan zapewne przy obiedzie.
— Dziękuję ci, panie Biscarros, dziękuję — rzekł nieznajomy.
I dawszy znak swoim towarzyszom, galopem popędził ku drzewom, a wkrótce zastukał do wskazanej chatki.
Żona rybaka otworzyła drzwi.
Rybak, jak przepowiedział Biscarros, siedział przy stole.
— Weź wiosła — rzekł rycerz — i chodź za mną; zarobisz talara.
Rybak powstał z pośpiechem i spytał:
— Czy pan chcesz popłynąć do Vayres?
— Nie, odwieziesz mię tylko na środek rzeki, i pozostaniesz tam ze mną przez kilka minut.
Rybak zdumiał się, usłyszawszy to dziwaczne żądanie; lecz ponieważ miał zarobić talara, a przytem o dwadzieścia kroków po za rycerzem ujrzał jego towarzyszy, żadnych więc nie czynił trudności; domyślał się bowiem, że w razie oporu, użytoby siły, a wtedy straciłby obiecaną nagrodę.
Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.
Wtedy mały oddział skierował się ku rzece; nieznajomy dojechał do samego brzegu, towarzysze zaś jego zatrzymali się na wzgórku, uszykowawszy się tak, że mogli patrzeć na wszystkie strony; zapewne obawiali się jakiego niespodziewanego napadu.
Nieznajomy, wysoki, blond - włosy młodzieniec, blady, silny chociaż chudy, z pojętną twarzą, pomimo, że ciemna obwódka okalała mu błękitne oczy, a wyraz gminnego cynizmu błądził na ustach jego, nieznajomy starannie obejrzał swoje pistolety, zawiesił muszkiet na temblaku, spróbował, czy długa jego szpada łatwo wysuwa się z pochwy, i skierował oczy na brzeg przeciwny, ogromną łąkę przerżniętą ścieżką, ciągnącą się od nadbrzeża rzeki do miasteczka Izon. Przy złotawych promieniach zachodzącego słońca, widać było czarną dzwonnicę i białawy dym, z domów jego wychodzący.
Na drugiej stronie, o ćwierć mili zaledwie wznosiła się niewielka warownia Vayres.
— No cóż... — spytał zniecierpliwiony nieznajomy swoich towarzyszy, stojących na czatach. Czy jedzie?... Czy widzicie go gdzie, na prawo lub na lewo, na przedzie lub w tyle.
— Zdaje mi się — rzekł jeden z nich — że widzę jakiś oddział na drodze Izońskiej; lecz nie jestem tego pewny, słońce przeszkadza mi patrzeć. Zaczekajcie... tak, to oni... Jeden, dwóch, trzech, czterech, pięciu ludzi. Na przedzie rycerz w lamowanym kapeluszu i płaszczu niebieskim. Oto właśnie posłaniec, którego czekamy, widać, że dla większego bezpieczeństwa, wziął konwój.
Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.
— Ma zupełne do tego prawo — ozięble odrzekł nieznajomy — Ferguzon, weź mego konia.
Ten któremu rozkaz został wydany na pół przyjaznym, na pół rozkazującym tonem, pośpieszył go wykonać i udał się ku rzece; tymczasem nieznajomy zsiadł z konia, rzucił towarzyszowi cugle, przygotowując się wsiąść w łódkę.
— Posłuchaj, Cauvignac — powiedział Ferguzon, położywszy rękę na jego ramieniu. — Jeśli dostrzeżesz w nim najmniej podejrzane poruszenie pal w łeb. Widzisz, przebiegły to poplecznik, przyprowadził z sobą cały oddział.
— Tak, ale nie większy od naszego. A co więcej, prócz przewagi męstwa, jest po naszej stronie i przewaga liczebna; niema się więc czego obawiać. Aha!... otóż i głowy ich zaczynają się pokazywać.
— Lecz co oni zrobią?... — spytał Ferguzon — nigdzie nie zna idą łódki... A!... nie! otóż tam jakby cudem stoi jakaś łódka.
— Należy ona do mego kuzyna, Izońskiego przewoźnika — rzekł rybak, którego te wszystkie przygotowania mocno zdawały się zajmować i który obawiał się, by na jego i kuzyna łódce, nie zawiązała się morska walka.
— Dobrze, otóż niebieski płaszcz siada do łodzi — powiedział Ferguzon — siada sam... Doskonale! właśnie tak było powiedziane w surowych warunkach umowy.
— A więc nie dajmy mu czekać — dodał nieznajomy.
I wskoczywszy do łódki dał znak rybakowi, by zajął swe miejsce.
— Uważaj dobrze i bądź ostrażnym, Rolandzie — rzekł Ferguzon — rzeka szeroka; nie zbliżaj się do tamtego brzegu, bo mogą do ciebie dać ognia z muszkietów, na który stąd z powodu znacznej odległości, nie moglibyśmy odpowiedzieć; trzymaj się bliżej naszej strony, jeżeli można.
Ten, którego Ferguzon nazywał już to Rolandem, już to Cauvignaciem, to jest bez wątpienia po imieniu i nazwisku, kiwnął głową na znak zgody i rzekł:
— Nie bój się, ja sam o tem w tej chwili myślałem; nieostrożni mogą być ci tylko, którzy nic nie ryzykują: a nasza sprawa jest zanadto korzystną, bym chciał ją utracić. Jeżeli kto postąpi sobie nierozsądnie w tym przypadku, to pewno nie ja. No, przewoźniku, ruszaj.
Rybak odwiązał linkę i wepchnął w tratwę długi bosak; a kiedy łódź zaczęła się oddalać od brzegu, na przeciwległym, odbijała prawie wtymże czasie łódka Izońskiego przewoźnika.
Na środku rzeki znajdowała się mała grobla, z trzech sztuk drzewa złożona, na wierzchu której powiewała biała chorągiewka. Grobla ta służyła jako znak ostrzegawczy dla ładownych statków płynących Dordogne, bo w tem miejscu z powodu wielu skał podwodnych, przystęp jest niebezpieczny. Przy małej wodzie, można było nawet widzieć czarne i gładkie ich wierzchołki: lecz teraz, gdy woda na Dordogne wezbrała, chorągiewka tylko i lekkie wrzenie wody w tem miejscu, wskazywały niebezpieczeństwo.
Dwaj przewoźnicy pojęli bezwątpienia, że miejsce to będzie najdogodniejszem do spotkania się dwóch nieznajomych, dlatego też obaj skierowali łódki ku tej stronie. Przewoźnik Izoński przybył pierwszy i z rozkazu swego pasażera, przywiązał łódkę do żelaznego łańcucha.
W tej chwili rybak, który wyjechał z przeciwnego brzegu, odwrócił się do swego podróżnego, aby odebrać rozkazy; lecz zdziwił się nadzwyczaj, ujrzawszy w swej łódce zamaskowanego człowieka, owiniętego płaszczem.
Strach rybaka zwiększył się, i ze drżeniem prosił o rozkazy swego dziwnego pasażera.
— Przywiąż łódkę tutaj — rzekł Cauvignac, wskazując ręką na jeden ze słupów — jak można najbliżej tej drugiej.

Przewoźnik był posłuszny, i obie łódki, uszykowawszy się rzędem, do czego im dopomógł silny pęd rzeki, dały możność dwom nieznajomym rozpocząć następującą rozmowę.

ROZDZIAŁ II.

— Jakto, pan jesteś zamaskowany?... — spytał z zadziwieniem i złością nowoprzybyły, człowiek otyły, około pięćdziesięciu ośmiu lat mieć mogący, z oczyma srogiemi i nieruchomemi, jak oczy drapieżnych ptaków, z siwawemi wąsami i hiszpańską bródką. Nieznajomy ten nie miał maski, lecz włosy i twarz o ile mógł najstaranniej chował pod obszerne skrzydła, galonami okrytego kapelusza; ciało zaś jego i ubiór ginęły pod licznemi fałdami niebieskiego płaszcza.
Cauvignac przypatrzywszy mu się zbliska, nie mógł ukryć swego zadziwienia, i pomimowolnie zdradził je szybkiem poruszeniem.
— Co panu jest?... — spytał nieznajomy w niebieskim płaszczu.
— Nic panie... o mało co nie straciłem równowagi. Lecz zdaje mi się, żeś pan raczył mię o coś pytać; cóżeś do mnie mówił?
— Pytam się, dlaczego włożyłeś pan maskę?
— Szczere pańskie pytanie — rzekł Cauvignac — i ja też odpowiem na nie z równą szczerością; zamaskowałem się dlatego, żebyś pan nie mógł widzieć mej twarzy.
— Więc ją znam?
— Nie sądzę; lecz gdybyś ją raz tylko zobaczył, mógłbyś później poznać, co podług mego zdania, zupełnie jest bezużytecznem.
— Tak, lecz wtenczas, kiedy moja szczerość nic mi zaszkodzić nie może.
— Szczerość pańska odsłania — nawet cudze tajemnice?
— Tak, lecz wtenczas kiedy podobne odkrycie może mi przynieść jakąś korzyść.
— Szczególnem się pan zajmujesz rzemiosłem.
— Cóż! każdy robi co może, mój panie. Byłem z kolei adwokatem, żołnierzem i partyzantem; widzisz pan, żem wszystkiego próbował.
— A czemże psan jesteś teraz?
— Pańskim najuniżeńszym sługą — odrzekł młody człowiek, kłaniając się z wymuszonem uszanowaniem.
— Czy masz pan list wiadomy?
— A pan, masz obiecany blankiet?
— Oto jest.
— Czy pan chcesz uczynić zamianę?
— Racz pan chwilkę zaczekać jeszcze — rzekł rycerz w niebieskim płaszczu. Rozmowa z panem sprawia mi wielką przyjemność, nie chciałbym jej tak prędko przerywać.
— Owszem, panie! rozmowa moja i ja sam jesteśmy na jego usługi. A więc rozmawiajmy, jeśli panu to sprawia przyjemność.
— Może pan chcesz, żebym wsiadł do jego łódki, lub może też raczysz przejść do mojej? Ponieważ zaś jedna zostanie próżną, będziemy mogli wsadzić do niej naszych przewoźników i kazać im się oddalić!
Niema potrzeby; pan władasz zapewne jakim obcym językiem?
— Mówię po hiszpańsku.
— I ja także. Mówmy więc po hiszpańsku, jeśli ten język panu się podoba.
— Doskonale!... — rzekł tym umówionym językiem rycerz w niebieskim płaszczu. A więc, jaka przyczyna — mówił dalej tenże — skłoniła pana do odkrycia księciu d‘Epernon niewiary pewnej damy?
— Chciałem wyświadczyć usługę temu zacnemu panu, zjednać sobie względy jego.
— Czy pan masz jaką urazę do panny de Lartigues?
— Ja! przeciwnie, muszę nawet wyznać, że jej wiele winien jestem, i byłbym w rozpaczy, gdyby się jej jakie nieszczęście przytrafić miało.
— A więc pan jesteś nieprzyjacielem barona de Canolles?
— Nigdy go nie widziałem i znam go tylko z nazwiska; muszę jednak wyznać, żem wiele słyszał o uprzejmości i odwadze tego szlachcica.
— A więc do tego postępowania żadna pana nie zmusza uraza?
— Nie! Bo gdybym miał jaką urazę do barona de Canolles, tobym go poprosił, żeby się ze mną strzelał lub rąbał; on zaś jest tak grzecznym, że nigdy nie odmawia wezwaniu podobnego rodzaju.
— A więc muszę wierzyć temu, coś pan powiedział?
— Sądzę, że nic lepszego nie możesz pan uczynić.
— Dobrze! czy masz pan list, będący dowodem niewiary panny de Lartigues?
— Oto jest! Lecz pozwolisz pan bez wyrzutu uczynić tu wzmiankę, że już po raz drugi go panu pokazuję.
Stary szlachcic rzucił zdała spojrzenie pełne smutku, na cienki papier, przez który widzieć można było przebijające czarne litery.
Młodzieniec rozwinął powoli list.
— Wszak pan poznajesz pismo?
— Tak, poznaję.
— A więc daj mi pan blankiet, a zaraz list mieć będziesz.
— Poczekaj pan. Jeszcze jedno pytanie.
— Słucham.
Tu młodzieniec spokojnie złożył list i schował do kieszeni.
— Takim sposobem dostałeś pan ten bilecik?
— Zaraz powiem panu.
— Słucham.
— Pan wiesz zapewne, że rozrzutny zarząd księcia d‘Epernon zrodził mu wiele kłopotów w Guyennie.
— Wiem, cóż dalej?
— Pan wiesz także bezwątpienia, że zarząd sknerczv kardynała Mazarini, narobił mu wiele kłopotów w stolicy?
— Jakąż z tem ma styczność kardynał Mazarini i książę d‘Epernon?
— Poczekaj pan: z tych dwóch przeciwnych zarządów wynikło coś bardzo podobnego do ogólnej wojny, w której każdy udział przyjmuje. Teraz, Mazarini prowadzi wojnę za królową, książę d‘Epennon za króla: koadjutor, za pana de Beaufort; pan de Larochefoucault za panią de Longueville; książę Orleński za pannę Soyon; Parlament za naród; nakoniec, księcia de Condé prowadzącego wojnę za Francję, wsadzono do więzienia. Ponieważ ja nicbym nie zyskał, bijąc się za królowę, króla, koadjutora, Beauforta, panią de Montbazon, panią Longueville, pannę de Soyon, lub też za naród i za Francję, przyszła mi więc myśl nie przystawać do żadnego z tych stronnictw, lecz trzymać się tego, do którego poczuję pociąg chwilowy. Mojem więc zadaniem jest: wszystkiego używać stosownie. Co pan powiesz na tę myśl moją?
— Jest dowcipna.
— Otóż wskutek tego zebrałem armję. Patrz pan: stoi uszykowana na brzegach Dordogne.
— Pięciu ludzi!... Nieźle!
— Mam więcej od pana o jednego człowieka; wcale więc nie masz powodu pogardzać moją armją.
— Ale bardzo źle ubrani — dodał gniewnie stary szlachcic, gotów wszystkiemu przyganiać.
— Prawda — odpowiedział młodzieniec — że oni są bardzo podobnymi do towarzyszów Falstaffa.. Falstaff, jest to angielski dżentelmen, mój przyjaciel... Lecz dziś wieczór, będą już mieli nowe ubrania, i jeśli spotkasz ich pan jutro przekonasz się, że istotnie są to piękni chłopcy.
— Co mnie do pańskich ludzi; mów pan o sobie.
— A więc dobrze! Prowadzę wojnę jedynie dla siebie: spotkaliśmy poborcę podatków, który jeździł ze wsi do wsi w celu napełnienia worka Jego Królewskiej Mości; dopóki jeszcze zbierał pieniądze, nic mu złego nie czyniliśmy, przyznam się nawet, że widząc coraz bardziej grubiejący worek, chciałem przystać do stronnictwa króla. Lecz rozmaite wypadki djablo powikłały sprawę: ogólna nienawiść dla kardynała Mazarini, ciągłe skargi ze wszech stron na księcia d‘Epernon rozchodzące się, zniewoliły nas nieco się namyśleć. Pomyśleliśmy, że wiele dobrego musi być w stronnictwie książąt, i na honor! przyłączyliśmy się do takowego z całym zapałem; poborca właśnie kończył wydane sobie polecenie w tym małym domku, który pan widzisz, ot tam... kryjący się między topolami, i dębami.
— W domku Nanony!... — pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu — tak, widzę go.
— Czatowaliśmy na niego aż wyjdzie, a potem udawszy się za nim, przeprawiliśmy się razem przez Dordogne. Niedaleko Saint-Michel, gdyśmy już wyjechali na środek rzeki, oznajmiłem mu o naszej przemianie politycznej prosząc go, jak z największą grzecznością o oddanie nam zebranych przez niego pieniędzy. Czy uwierzysz, łaskawy panie, że odmówił? Wtedy moi towarzysze zrewidowali go, a ponieważ krzyczał jak warjat, porucznik więc mój, człowiek pełen wynalazków, patrz pan... oto ten, w czerwonym płaszczu, co trzyma mego konia, on to więc zauważył, że woda nie przypuszczając powietrza, nie przepuszcza także głosu; ja, jako lekarz, pojąłem ten fizyczny pewnik, pochwalając go. Ten co nam podał tę zbawienną radę, zanurzył głowę poborcy w wodzie, nie więcej jak na jedną stopę; w samej rzeczy, poborca przestał krzyczeć, albo raczej, myśmy jego krzyków nie słyszeli. Wtedy, w imieniu książąt, zebraliśmy wszystkie pieniądze, i całą znajdującą się przy nim korespondencję. Pieniądze oddałem moim żołnierzom, którzy, jakieś pan sprawiedliwie powiedział, koniecznie potrzebują nowych mundurów; ja zaś zatrzymałem sobie papiery, a między innemu ten list. Zdaje się, że poczciwy poborca służył pannie de Lartigues za miłosnego posłannika.
— W istocie — pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu — jeśli się nie mylę, był on bardzo przywiązany do Nanony. A cóż się stało z tym nędznikiem?
— A, przekonasz się pan, żeśmy doskonale uczynili, zmaczawszy w wodzie tego, jak pan nazywasz, nędznika, inaczej, byłby on cały świat przeciwko nam podburzył; wystaw pan sobie, że gdyśmy go wyciągnęli z rzeki, już nie żył, chociaż nie zostawał w wodzie dłużej kwadransa. Umarł widać ze złości.
— To też go pewno z powrotem do wody wpuściliście?
— Ma się rozumieć.
— Lecz jeśli poseł utonął...
— Ja nie mówiłem, że on utonął.
— Nie kłóćmy się o jeden wyraz... No.... A jeśli poseł umarł?
— A, to co innego; umarł najprawidłowiej.
— A więc pan de Canolles nic nie wie, i rozumie się, z własnego natchnienia przyjdzie na schadzkę.
— O, pozwól pan: ja prowadzę wojnę z ludźmi potężnymi, a nie ze zwyczajnymi. Pan de Canolles odebrał kopję listu, który mu naznaczał schadzkę. Ja zaś, sądząc, że tylko autograf mieć może wartość jaką, schowałem go...
— Cóż baron pomyśli, skoro zobaczy nieznajomy charakter pisma?
— Że osoba, zapraszająca go na schadzkę, dla większej ostrożności, poleciła komu innemu napisać bilecik.
Nieznajomy z zadziwieniem spojrzał na Cauvignaca; zdumiewała go podobna bezczelność, lecz zarazem i przytomność umysłu.
Chciał spróbować, czy nie uda mu się zastraszyć tego nieulękłego śmiałka; spytał go więc:
— Jakto! pan nigdy nie pomyślisz o rządzie, o śledztwach?
— O śledztwach?... — powtórzył młodzieniec z uśmiechem — książę d‘Epernon nie ma czasu zajmować się śledztwami; a przytem czy już nie powiedziałem panu, że to wszystko zrobiłem jedynie dla pozyskania jego względów? Książę bardzo byłby niewdzięcznym, gdyby mi takowych odmówił.
— Zupełnie tego nie rozumiem — rzekł stary szlachcic z ironją. Jakto, panu, co się przyznajesz, żeś się przyłączył do stronnictwa książąt, przyszła ta dziwna mysi, służyć księciu d‘Epernon.
— To jednak jest bardzo proste: papiery, zabrane przeze mnie poborcy podatków, wykazały mi całą czystość zamiarów królewskiego stronnictwa; Jego Królewska Mość zupełnie jest usprawiedliwiony w moich oczach, a książę d‘Epernon tysiąc razy więcej ma słuszności od wszystkich swych podwładnych, i widząc, że na stronie królewskiej jest sprawiedliwość, zaraz do niej przeszedłem.
— A to rozbójnik!... — murknął szlachcic, pokręcając siwych wąsów — niech mi tylko wpadnie kiedy w ręce, a niezawodnie wisieć będzie.
— Co pan mówisz?... — spytał Cauvignac, przymrużając pod maską oczy.
— Nic... Teraz jeszcze jedno pytanie: Co pan zrobisz z blankietem, którego żądasz?
— Niech mnie djabli porwą, jeżeli sam wiem; prosiłem o blankiet dla tego, bo to rzecz najdogodniejsza, najelastyczniejsza i najmniej zajmująca miejsca; być może także, że go utracę dla pierwszego lepszego kaprysu; i ot być może, że sam przedstawię go panu w końcu tego tygodnia, jak również, że powróci do pana dopiero za trzy lub cztery miesiące, z kilkunastoma przekazującemi podpisami, jak weksel w obieg puszczony. Lecz w każdym razie bądź pan spokojny, nie użyję go w żadnej takiej sprawie, za którą ja lub pan, mielibyśmy się rumienić. Bo przecież i ja jestem szlachcicem.
— Pan jesteś szlachcicem?
— Tak, nawet starej daty.
— Każę go więc łamać kołem — pomruknął nieznajomy — ot!... na co mu blankiet posłuży.
— No i cóż? Czy raczysz pan dać mi ten blankiet? — spytał Cauvignac.
— Cóż robić!... muszę dać — odpowiedział stary.
— Ja pana nie zmuszam, proponuje tylko zamianę: nie chcesz dać mi blankietu, ja nie dam listu.
— Gdzież list?
— A gdzie blankiet?
I Cauvignac jedną ręką podawał list, gdy tymczasem drugą odwodził kurek pistoletu.
— Schowaj pan broń swoją — rzekł nieznajomy, rozrzucając fałdy swego płaszcza — ja mam także pistolety, również przygotowane. Postąpmy lepiej zgodnie, i... oto blankiet.
— Oto list.
Zamiana papierów odbyła się uczciwie, w milczeniu; każdy powoli i z uwagą obejrzał otrzymany papier.
— Gdzie pan teraz pojedziesz?... — spytasz Cauvignac.
— Ja muszę popłynąć na prawy brzeg rzeki.
— A ja na lewy — odpwiedział Cauvignac.
— Jakże zrobimy?... Moi ludzie są na tym brzegu, gdzie pan jedziesz, a pańscy tam gdzie ja się udaję.
— Nic łatwiejszego; przyślij pan moich, ludzi w swojej łódce, ja zaś pańskich, w mojej odesłać każę.
— Pan masz bystry i wynalazczy umysł.
— Zrodziłem się na dowódcę armji — rzekł Cauvignac.
— Nawet już nim pan jesteś.
— A!... prawda, zapomniałem o tem.
Nieznajomy kazał przewoźnikowi odwiązać łódkę i skierować się w przeciwną stronę brzegowi, z którego wypłynął.
Cauvignac, spodziewając się tu jakowejś zdrady, podniósł się nieco i śledził odpływającego oczyma, trzymając ciągle pistolet w ręku, gotów dać ognia za byle podejrzanem poruszeniem nieznajomego, lecz starzec nie raczył nawet zwrócić uwagi na tę nieufność, której był przedmiotem; z rzeczywistem, czy też udanem niedbalstwem obrócił się tyłem do młodzieńca, zagłębiając się w czytanie listu.
— Nie zapominaj pan godziny schodzki — krzyknął Cauvignac — dziś wieczór o ósmej godzinie.
Nieznajomy nie odpowiedział, udał nawet, że go nie słyszy.
A!... — pomyślał Cauvignac, gładząc ręką lufę pistoletu — gdybym chciał, mógłbym otworzyć następstwo na urząd gubernatora Guyenny i uśmierzyć wojnę domową!... Lecz jeśli książę d‘Epernon zginie, na cóż przyda się jego blankiet? Jeśli się skończy domowa wojna, z czegóż ja żyć będę? A!... są czasem chwile, w których zdaje mi się, że rozum tracę!... Niech żyje książę d‘Epernono i wojna domowa!... No, przewoźniku, za wiosła i płyń do brzegu; nie trzeba dać czekać temu zacnemu panu na jego świtę.
Po chwili Cauvignac przybył do lewego brzegu Dordogne właśnie wtenczas, kiedy rycerz w niebieskim płaszczu odsyłał Ferguzona z jego pięciu towarzyszami w łódce izońskiego przewoźnika.
Cauvignac chcąc się okazać również punktualnym, rozkazał swemu przewoźnikowi, przewieźć czterech ludzi nieznajomego na brzeg prawy.
Oba oddziały spotkały się wśrodku rzeki, grzecznie się sobie skłoniwszy, potem każdy przybył tam, gdzie oczekiwał dowódca.

Stary szlachcic zniknął ze swoim oddziałem w lasku, ciągnącym się aż do wielkiej drogi, a Cauvignac, na czele swej armji, udał się do Izon.

ROZDZIAŁ III.

W pół godziny po opowiedzianej przez nas scenie, okno w oberży pana Biscarros, które poprzednio z takim hałasem zamknięto, otworzyło się ostrożnie. Z okna tego wyjrzał młodzieniec osiemnastoletni. Całe jego ubranie było czarne, z karbowanemi podług ówczesnej mody mankietami koszuli; jego mała, pełna wdzięku i pulchna ręka, mięła z niecierpliwości danielowe rękawiczki, na szwach haftowane; jasno-szarego koloru kapelusz, z wspaniałem błękitnem piórem, pokrywał długie złociste jego włosy, cudownie otaczając owalną twarzyczkę, nadzwyczaj białą z różowemi ustami i czarnemi brwiami. Lecz wszystkie te wdzięki, które młodzieńca między najpiękniejszych owego czasu mężczyzny policzyć mogły, niknęły teraz pod cieniem złego humoru, będącego zapewne skutkiem bezskutecznego oczekiwania, gdyż młodzieniec chciwym wzrokiem przebiegał drogę, pokrywającą się już zmierzchem wieczornym.
Z niecierpliwości uderzał rękawiczkami o lewą rękę. Biscarros, ciągle skubiący kuropatwę, usłyszawszy ten szelest, podniósł głowę, zdjął czapkę i zapytał:
— O której godzinie będziesz pan jadł kolację? Wszystko już gotowe, czekam tylko rozkazu.
— Wiesz dobrze, że sam jeść nie będę, gdyż czekam na mego towarzysza. Jak go tylko zobaczysz, możesz podać kolację.
— A panie — odrzekł Biscarros — nie chcę ganić pańskiego przyjaciela, gdyż on może przyjechać lub nie; lecz z tem wszystkiem, dać na siebie tak długo czekać, to bardzo złe przyzwyczajenie.
— On nie ma tego przyzwyczajenia i dziwię się, że go tak długo nie widać.
— A ja się nie dziwię, lecz smucę z jego opóźnienia; pieczyste się spali!...
— To go zdejm z rożna.
— Jeśli go zdejmę, to ostygnie.
— Wsadź na rożen drugą kuropatwę.
— Ta nie dopiecze się znowu.
A więc rób sobie co chcesz, mój przyjacielu — rzekł młodzieniec, mimowolnie uśmiechając się z rozpaczy oberżysty. Rozwiązanie tego pytania pozostawiam twemu doświadczeniu i wysokiej mądrości.
— Żadna mądrość, chociażby samego króla Salomona, nie może dodać smaku odgrzewanemu obiadowi — odpowiedział oberżysta.
Wyrzekłszy tę wielką i niezaprzeczoną prawdę, którą we dwadzieścia lat później Boileau opisał wierszem. Biscarros wszedł do swej oberży, smutnie potrząsając głową.
Wtedy młodzieniec, starając się ukrócić niecierpliwość swoją, zaczął chodzić po pokoju; przez chwilę rozlegał się miarowy odgłos kroków. Wkrótce, usłyszawszy wdali tentent koni, żywo przybiegł do okna.
— Otóż i on nakoniec!... — zawołał — Bogu dzięki!
Rzeczywiście, za gaikiem, gdzie śpiewał słowik, na którego świergotanie młodzieniec wcale uwagi nie zwracał, pokazała się głowa rycerza; lecz jakież było jego zdziwienie, gdy rycerz nie wyjechał na wielki gościniec, lecz zwrócił się na prawo w zarośla, w których zniknął, co było najlepszem znakiem, że rycerz zsiadł z konia. Po chwili młodzieniec spostrzegł przez gałęzie z ostrożnością rozłożone, szary kaftan i odblask promieni zachodzącego słońca, na lufie muszkietu.
Młodzieniec stał w oknie zamyślony; rycerz ukrywający się w gaju, widocznie nie był jego towarzyszem. Wyraz niecierpliwości, malujący się na jego twarzy, zamienił się w ciekawość.
Wkrótce drugi rycerz ukazał się na skręcie drogi; młodzieniec cofnął się wgłąb pokoju, żeby nie być widzianym.
Drugi przybysz, także w szarym kaftanie i z muszkietem, powiedział do pierwszego kilka słów, których dla znacznej odległości nasz młodzieniec nie mógł słyszeć. Pierwszy, otrzymawszy jakieś polecenie, wjechał w las na przeciwnej stronie drogi będący, zsiadł z konia, schował się za skałę i czekał.
Z okna młodzieniec mógł widzieć po nad skałą kapelusz, obok kapelusza błyszczał punkt jasny: koniec lufy muszkietu.
Uczucie nieopisanego strachu opanowało młodzieńca, który, patrząc na ową scenę, coraz bardziej cofał się w tył.
— Oho!... — rzekł — czy to czasem nie przeciwko mnie i moim tysiącu luidorom knuje się ten spisek?... Ale nie!... To być nie może!... Jeśli Richon przyjedzie, a ja będę się mógł udać w drogę dziś wieczór, pojadę do Libournu a nie do Cubzac i tym sposobem nie będę przejeżdżał tą stroną, w której się ci ludzie zasadzają. Gdyby tu był mój stary Pompée, onby mi najlepszej mógł udzielić rady. Lecz jeśli się nie mylę, oto jeszcze dwóch przybywa; ci także łączą się z dwoma pierwszymi. Oj! to zupełna zasadzka.
I jeszcze na jeden krok się cofnął.
W istocie, w tej chwili ukazało się na drodze dwóch rycerzy, lecz tym razem jeden tylko z nich był w szarym kaftanie, drugim jechał na czarnym wspaniałym koniu, owinięty wielkim płaszczem, w kapeluszu obszytym galonami i zdobnym piórem. Kiedy wiatr wieczorny rozwiał płaszcz jego, dawał się widzieć bogaty haft, wyszyty na spencerze koloru wiśniowego.
Słońce, jakby umyślnie nie zachodziło, by oświecać tę scenę. Promienie jego wydobywszy się z pod masy chmur czarnych, które niekiedy tak malowniczo rozciągają się po horyzoncie oświetliły nagle szyby okien pięknego domku, stojącego o sto kroków od rzeki; gdyby nie to, młodzieniec nie spostrzegłby go, bo był ukryty między gałęziami gęstego lasu. Za wzmocnieniem światła można było widzieć jak spojrzenia szpiegów ciągle zwracały się ku wejściu do wsi, lub też na mały domek z błyszczącemi szybami. Szare kaftany okazywały szczególny szacunek dla białego pióra i rozmawiając z ulem, zdejmowały kapelusze. Wkrótce jedno z oświeconych okien otworzono i na balkonie pokazała się kobieta; popatrzyła chwilę, jakby ze swej strony także kogoś oczekiwała, i zaraz weszła do pokoju, lękając się zapewne by jej nie spostrzeżono.
Kiedy wchodziła, słońce zaczęło się chować za górę, w miarę czego dolne piętro domku zdawało się pogrążać w cieniu; światło niknąć pomału z okien, zaczęło się ukazywać na łupkowym dachu, a nareszcie zniknęło, zatrzymawszy się przez chwilę... już ostatnią, na pęku złotych strzał, stanowiących chorągiewkę na dachu.
Dla każdego rozsądnego człowieka, było w tej scenie wiele wskazówek, z których można było ugruntować wiele domysłów prawdopodobnych.
Ludzie ukryci, o których jużeśmy wyżej wspomnieli, szpiegowali mały odosobniony domek z balkonem, na którym przed chwilą pojawiła się kobieta. Kobieta ta czekała jedną i tąż samą osobę co i owi ludzie, nie z tymi jednak, co oni, zamysłami. Oczekiwała przez nich osoba, miała przejeżdżać przez wieś, zatem i obok oberży, stojącej na samej drodze. Nakoniec rycerz z białem piórem był naczelnikiem rycerzy w szarych kaftanach. Z jego zapału, z jakim się podnosił na strzemionach, by mógł dalej widzieć, można było się domyśleć, że rycerz ten jest zazdrosny i jedynie dla siebie na zdobycz czatuje.
W chwili kiedy nasz młodzieniec tak rozmyślał, otworzyły się drzwi jego pokoju i wszedł Biscarros.
— Kochany gospodarzu — rzekł młodzieniec, nie dając czasu oberżyście przemówić ani słowa — zbliż się tutaj i powiedz mi, jeśli tylko możesz odpowiedzieć na moje pytanie, do kogo należy ten mały domek, który się oto tam... pośród topól bieli?
Oberżysta spojrzał w kierunku wskazującego palca młodzieńca i poskrobał się w głowę.
— E!... on należy raz do tej, to znowu innej osoby — odrzekł z uśmiechem, któremu starał się nadać jak można najwięcej wyrazu przebiegłości. Domek ten może nawet należeć do pana, jeśli z jakiejkolwiek przyczyny szukasz samotności, czy to żeby się ukryć sam, czy też, mówiąc bez ogródki, chcąc tam ukryć kogo.
Młodzieniec zarumienił się, a po chwili spytał:
— Lecz teraz, któż mieszka w tym domu?
— Młoda dama, która się mieni być wdową, i którą cień jej pierwszego, a może nawet i drugiego męża niekiedy nawiedza. Tylko jedna rzecz jest tu godną uwagi; chyba... oba cienie muszą się z sobą porozumiewać, gdyż nigdy nie spotykają się.
— Od jakiegoż to czasu — spytał, uśmiechając się młodzieniec — piękna ta wdowa mieszka w odosobnionym domku, nawiedzanym przez duchy?
— Już blisko od dwóch miesięcy. Zresztą żyje ona bardzo samotnie, i nikt nie może się szczycić, że ją widział, w przeciągu tych dwóch miesięcy; wychodzi bowiem bardzo rzadko, a jeśli wychodzi, to tak się zasłania, że wcale jej rysów dojrzeć nie można. Co rano przychodzi do mnie mała, śliczna jej służąca, zamawiać obiad. Jedzenie odnoszą im, ona odbiera go w sieni, płaci hojnie i natychmiast drzwi za chłopcem zamyka. O!., i dziś wieczór naprzykład, jest tam uczta; dla niej to właśnie przygotowywałem kuropatwy i przepiórki, które widziałeś pan, gdy je skubałem.
— I kogóż ona będzie częstować tą wieczerzą?
— Bezwątpienia jednego z tych cieni, o których panu mówiłem.
— Czyś widział kiedy te dwa cienie?
— Widziałem, lęcz tylko w przejeździe wieczorem po zachodzie słońca, albo rano przed świtem.
— Jednakowoż jestem przekonany, że ich znasz choć z powierzchowności, kochany panie Biscarros, gdyż a mowy twej widać, żeś dobrym obserwatorem. No, powiedz, coś szczególnego dostrzegł w tych dwóch cieniach?
— Jeden z nich, starszy, może mieć sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu lat i ten zdaje mi się być pierwszym mężem, gdyż przybywa jak cień, ufny w dawność praw swoich. Drugi jest młodzieńcem najwięcej dwudziesto-ośmioletnim, i ten, muszę przyznać, jest daleko bojaźliwszym, i robi wrażenie cierpiącego. Dlatego też gotówbym przysiąc, że to cień drugiego męża.
— A o której godzinie kazano ci dziś przysłać kolację?
— O ósmej.
— Już jest w pół do ósmej — rzekł młodzieniec, wyjmując z kieszonki wytworny zegarek, nie masz więc czasu do stracenia.
— O!... bądź pan spokojny, tamta kolacja będzie gotowa, przyszedłem tylko pomówić z panem o jego kolacji i oświadczyć, żem ją zaczął! zupełnie na nowo; postaraj się pan zatem, aby towarzysz, który się tak opóźnia, przybył za godzinę.
— Posłuchaj kochany gospodarzu, — rzekł młodzieniec z miną znakomitego człowieka, nie troszczącego się o jedzenie — nie rób żadnych przygotowań do kolacji, chociażby nawet mój towarzysz przyjechał, gdyż mamy z sobą wiele do mówienia. Jeśli nie będzie przygotowaną, pomówimy przed nią, jeśli zaś będzie gotową, pomówimy potem.
— A!... pan woale nie jesteś wymagającym i jeśli raczysz na mnie polegać, będziesz zupełnie zadowolony.
Powiedziawszy to, Biscarros skłonił się i wyszedł.
— Aha!... — rzekł do siebie młodzieniec, zajmując znowu stanowisko u okna — teraz wszystko pojmuję. Dama czeka na kogoś, co ma przybyć z Litbournu, a uzbrojeni ludzie mają zamiar uderzyć na przybywającego, nim ten do drzwi zastuka.
Wkrótce też, jakby dla poparcia domysłów młodzieńca, na lewo od oberży dał się słyszeć tentent konia. Szybko, jak błyskawica, skierowały się oczy jego na lasek, by rozpoznać postawę uzbrojonych ludzi. Chociaż pomroka nocna nie dozwalała dojrzeć wszystkiego, zdawało mu się jednak, że jedni, z nich ostrożnie usuwali gałęzie, inni zaś podnosili się, wyglądając z po za skał, gotowi do poruszenia, na napad zakrawającego. W tymże czasie ozwał się zgrzyt jakby odwodzonego kurka muszkietu.
Młodzieniec to usłyszał, zadrżał i zwrócił się ku stronie Libournu, starając się dostrzec tego, któremu zagrażało niebezpieczeństwo.
Wtedy pośród ciemności ujrzał pięknego młodzieńca, jadącego truchtem na kształtnym koniu, z zwycięską postawą opierając rękę o siodło; z jego prawego ramienia spadał z wdziękiem krótki płaszcz, podszyty białym atłasem.
Zdaleka postać ta zdawała się być pełną wytworności, szczęścia i dumy radosnej.
Zbliska, młodzieniec nasz ujrzał twarz delikatnych zarysów, z żywemi rumieńcami, ognistemi oczyma, z ustami na wpół otwartemi z przyzwyczajenia do uśmiechu, z pięknymi czarnemi wąsami, i drabnami białemi zębami.
Chowem, młodzieniec ten zdawał się być jednym z wytwornisiów owego czasu.
O pięćdziesiąt kroków za nim jechał konno lokaj, wymuszony, nadęty i starający się naśladować wszystkie poruszenia pana; lokaj ten zdawał się zajmować między równymi sobie tak zaszczytne miejsce, jakie pan, jego między szlachtą zajmował.
Piękny młodzieniec, patrząc z okna, oberży na przygotowującą się scenę, mimowolnie zadrżał na myśl, że obaj podróżni, tak nieostrożni, niedomyślając się niebezpieczeństwa, zostaną niezawodnie rozstrzelani, skoro zbliżą się do oczekującej na nich zasadzki.
W młodzieńcu wszczęła się straszna walka, między jego dziecinną bo jaźnią a miłością bliźniego.
Nakoniec szlachetne uczucie wzięło górę i gdy rycerz przejeżdżał obok oberży, nie raczywszy nawet zwrócić na nią swego spojrzenia, młodzieniec, korzystając z jego przybliżenia się, wyjrzał oknem i zawołał na pięknego podróżnika:
— Hola! panie! zatrzymaj się! Mam ci udzielić bardzo ważną wiadomość.
Na te słowa podróżny podniósł głowę, a ujrzawszy w oknie młodzieńca, wstrzymał konia tak doskonaleni poruszeniem ręki, że ono przynieśćby mogło zaszczyt najlepszemu masztalerzowi.
— Nie zatrzymuj pan konia — ciągnął dalej młodzieniec — lecz owszem, zbliżaj się do mnie jak można najspokojniej.
Podróżny wahał się chwilę, lecz przypatrzywszy się młodzieńcowi, widząc szlachetność, malującą się w jego spojrzeniu, zdjął kapelusz i zbliżywszy się do niego z ujmującym na ustach uśmiechem:
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł — co pan potrzebujesz?
— Podjedź pan jeszcze bliżej — mówił dalej nieznajomy z okna — wiadomość bowiem, którą mam panu udzielić, nie może być powiedzianą głośno. Włóż pan kapelusz, gdyż trzeba żeby myślano, że się oddawna znamy, i że przyjechałeś do oberży dla widzenia się ze mną.
— Lecz, panie — rzekł podróżny — ja nic nie rozumiem.
— Zaraz pan wszystko zrozumiesz; a teraz włóż kapelusz... No dobrze! Podejdź jeszcze bliżej... bliżej, podaj rękę... A! mocno się cieszę, że pana oglądam!... Teraz zatrzymaj się pan w oberży, bo jeśli nie, to zginąłeś.
— Co to jest? Doprawdy pan mię zatrważasz — rzekł z uśmiechem podróżny.
— Nieprawdaż, że pan jedziesz do tego oto małego domku, w którym błyszczy światełko?
Rycerz drgnął.
— Na drodze do tego domku prowadzącej, ot tam, w tym ciemnym lasku, jest ukrytych czterech ludzi, którzy na pana czekają.
— Ba!... — powiedział podróżny, spoglądając na zbladłego młodzieńca. I pan jesteś tego pewny?
— Widziałem ich, jak przyjeżdżali jeden za drugim, jak zsiadali z koni, jak się chowali, jedni za drzewa, drudzy za skały. Nakoniec, jak tylko się pan ukazałeś, słyszałem jak nabijali muszkiety.
— Czy być może!... — rzekł podróżny, zkolei zaczynając się lękać.
— Tak panie, wszystko to jest istną prawdą — mówił dalej młodzieniec — i gdyby było nieco widniej, mógłbyś pan ich nawet zobaczyć i poznać.
— O! ja nie potrzebuję ich widzieć — odpowiedział rycerz — i tak wiem doskonale, co to za ludzie. Lecz któż ci powiedział mój panie, że ja jadę do tego domku, i że to na mnie czatują na drodze?
— Zgadłem...
— Jesteś pan zachwycającym Edypem. Dziękuję. Więc chcą mnie zastrzelić? A wieluż ich jest?
— Czterech, z których jeden zdaje się być dowódcą.
— Dowódca jest z nich najstarszy, nieprawdaż?
— Tak mi się zdaje.
— Zgarbiony?
— Cokolwiek; ubrany zaś jest w haftowany spencer i w płaszcz ciemnego koloru; przytem u kapelusza ma białe pióro.
— Tak, tak... zupełnie; to książę d‘Epernon.
— Książę d‘Epernon!... — powtórzył młodzieniec.
— A! otóż zacząłem opowiadać panu moje tajemnice — rzekł śmiejąc się podróżny. Lecz to nic nie szkodzi; pan wyświadczyłeś mi tak ważną usługę, iż nic nie mogę przed nim ukrywać. A jak też są ubrani jego towarzysze?
— W szarych kaftanach.
— Właśnie tak; są to jego giermkowie.
— To też wszyscy są dziś uzbrojeni.
— Na moją cześć. Bardzo dziękuję. Teraz, czy pan wiesz, co powinienbyś uczynić?
— Nie wiem, lecz powiedz mi pan swoje zdanie i jeśli będę mógł być mu w czetn użytecznym, gotów jestem uczynić wszystko, co mi pan rozkażesz.
— Masz pan broń?
— A jakże mam szpadę.
— A masz pan lokaja?
— To się rozumie; lecz go tu niema, gdyż posłałem go na spotkanie mego towarzysza, którego oczekuję.
— A więc musisz mi pan pomóc...
— W czem?
— Pomóc mi uderzyć na tych nędzników, i zmusić ich lub dowódcę do błagania nas o łaskę.
— Czyś pan oszalał?... — zawołał młodzieniec, głosem, okazującym, że wcale nie był usposobiony do przyjęcia udziału w tej wyprawie.
— A! wybacz mi pan — rzekł podróżny — i zupełnie zapomniałem, że ta sprawa pana się nie tyczy.
Potem odwrócił się do swego lokaja, w tyle za nim stojącego, i zawołał:
— Castorin! Zbliż się.
I w tym samym czasie podniósł rękę do olstrów, jakby dla przekonania się, czy pistolety są w dobrym stanie.
— A! panie — zawołał młodzieniec, wyciągając rękę, jakby w zamiarze zatrzymania go. Zaklinam cię, nie narażaj życia w podobnym wypadku. Lepiej pan wejdź do oberży, by nie wzbudzić podejrzenia w tych co na niego czatują. Pomyśl pan, że tu idzie o honor kobiety.
— Masz pan słuszność — powiedział rycerz — chociaż w tej okoliczności rzecz nie idzie jedynie o honor, lecz o pieniądze. Castorin — dodał, obracając się do swego lokaja — już dziś nie pojedziemy dalej.
— Jakto!... — zawołał zdziwiony Castorin. Co pan mówisz?
— Mówię, że Franczyneta zostanie dziś wieczór pozbawioną przyjemności oglądania ciebie; noc bowiem dzisiejszą przepędzimy w oberży pod „Złotem Cielęciem“. Idź więc zamówić kolację i każ mi przygotować łóżko.
A ponieważ rycerz zauważył, że Castorin ma chętkę stawiać opór, do ostatnich więc słów swoich dodał znaczące poruszenie głową, które położyło tamę dalszej sprzeczce.
Poczem Castorin zwiesiwszy głowę, i nie wyrzekłszy ani słowa, znikł w bramie.
Podróżny spoglądał przez chwilę za Castorinem, następnie, po chwilowym namyśle, powziął widać jakiś zamiar, zsiadł bowiem z konia, wszedł w bramę za swoim lokajem, rzucił mu cugle i pobiegł do pokoju młodzieńca.
Młodzieniec usłyszawszy szelest otwierających się drzwi, drgnął mimowoli z podziwienia i obawy; lecz gość nie dostrzegł tego w ciemności.
— A więc — rzekł podróżny, wesoło zbliżając się do młodzieńca i serdecznie ściskając rękę, której ten podać mu się wzbraniał — a więc winienem nami życie.
— A! pan za wysoko oceniasz mą przysługę — odpowiedział młodzieniec, cofając się w tył.
— Poco ta skromność? Pan istotnie ocaliłeś mi życie. Znam ja księcia, djablo on okrutny. Pan zaś, jak uważam, jesteś wzorem przenikliwości, feniksem miłości chrześcijańskiej. Ale, ale... powiedz no mi pan, czyś nie posłał tam czasem kogo, by uprzedzić o tym wypadku.
Idzie?
— Dokąd?
— Tam, gdzie jechałem... do domu, w którym na mnie czekają.
— Nie — odpowiedział młodzieniec — przyznam się panu, że o tem wcale nie pomyślałem, a gdyby mi nawet przyszło to do głowy, nie mógłbym spełnić mego zamiaru dla braku środków. Jestem tu sam zaledwie od dwóch godzin, i nie znam nikogo w oberży.
— A! do djabła!... — mruknął podróżny z widoczną niespokojnością. Biedna Nanona! Daj Boże, żeby się jej nic złego nie przytrafiło.
— Co za Nanona?... Czy Nanona de Lartigues!... — zawołał młodzieniec zdumiony.
— Ależ pan jesteś czarownikiem?... — rzekł podróżny. Pan widzisz czatujących na drodze ludzi i zgadujesz na kogo się zasadzili. Ja mówię imię, a pan natychmiast nazwisko odgadujesz. Wyjaśnij mi pan czemprędzei, bo w przeciwnym razie, gdy go zaskarżę, parlament w Bordeaux na stos pana skaże.
— O! jak na ten raz nie wiele potrzeba było przenikliwości, by odgadnąć o co rzecz idzie. Przecież już pan wymieniłeś księcia d‘Epernon jako swego rywala; potem wspomniałeś o Nanonie. Musi to być więc taż sama piękna, bogata, dowcipna Nanona de Lartigues, w której książę do szaleństwa jest rozkochany, i która rządzi jego prowincją za co ją cała Guyenna, nienawidzi inarówni z księciem... Więc pan jechałeś do tej kobiety?... — dodał młodzieniec z wyrzutem.
— Tak, przyznaję się... Ponieważ już wymieniłem jej imię, więc się nie wypieram. A chociaż nikt nie zna Nanony, wszyscy jej imię spotwarzają. Namona jest to zachwycająca kobieta, wierna swoim obietnicom, dopóki te jej przyjemność sprawiają i oddaną duszą i ciałem temu, kogo kocha.. Miałem się z nią dziś wieczerzać, lecz książę stanął na zawadzie. Czy chcesz pan, żebym cię jutro jej przedstawił? Bo przecież książę odjedzie za parę godzin do Agen.
— Dziękuję panu — sucho odpowiedział młodzieniec. Znam pannę de üLartigues tylko z nazwiska, i nie mam chęci poznania jej bliżej.
— Przeciwnie, do kata! Nanona jest to kobieta pod każdym względem godna poznania.
Młodzieniec zmarszczył brwi.
— A! wybacz pan — rzekł zdziwiony podróżny — lecz sądziłem, że w pańskim wieku...
Bezwątpienia, w moim wieku przyjmują się już zazwyczaj podobne propozycje — odpowiedział młodzieniec, dostrzegłszy, że jego zbytnia surowość zły sprawia skutek — i jabym je chętnie przyjął, gdybym nie musiał wyjechać jeszcze tej nocy.
— Nim się rozstaniemy, niech się przynajmniej dowiem, kto mi tak wspaniale życie ocalił.
Młodzieniec zdawał się wahać, jednak po chwili rzekł:
— Jestem wicehrabia de Cambes.
— Aha... — powiedział podróżny — wiele słyszałem o przyjaciółce Księżnej de Condé, pięknej wicenrabinie de Canibes, posiadającej wiele dóbr około Bordeaux.
— To moja krewna — żywo odrzekł młodzieniec.
— Winszuję ci, wicehrabio; mówią, że piękność jej jest niezrównaną. Mam nadzieję, że przy sposobności przedstawisz mnie jej. Jestem baron de Canolles, kapitan w Nawalskim pułku; teraz korzystam z urlopu, udzielonego mi przez księcia d‘Epernon na prośbę panny de Lartigues.
— Baron de Canolles!... — zawołał wicehrabia, spoglądając na niego ze szczególną ciekawością, którą w nim obudzało to nazwisko, wsławione we wszystkich prawie ówczesnych przygodach miłosnych.
— Czy pan mnie znasz?... — rzekł Canolles.
— Tylko z głośnej sławy — odpowiedział wicehrabia.
— I z niesławy, nieprawdaż?... Lecz cóż robić, każdy idzie za swą naturą. Ja lubię życie burzliwe.
— Pan jesteś zupełnie wolnym i możesz żyć, jak ci się podoba — odpowiedział wicehrabia. Lecz jednak pozwól pan sobie uczynić jedną uwagę.
— Jaką?
— Oto teraz kobieta z przyczyny pańskiej zostanie skompromitowaną, a książę zemści się na niej za niepomyślność swej wyprawy.
— Do djabła... Tak pan sądzisz?
— Ma się rozumieć. I chociaż panna de Lartigues jest... płochą... jednakowoż jest kobietą, a nadto, skompromitowaną przez pana, pańskim więc teraz obowiązkiem jest czuwać nad jej bezpieczeństwem.
— Na honor, masz słuszność, mój młody Nestorze; pańska rozmowa tak mnie zajęła, żem zapomniał o obowiązkach szlachcica. Zdradzono nas i książę niezawodnie wie o wszystkiem. Gdyby tylko można było uprzedzić Nanonę... ona jest tak zręczną... że pewnie wybłagałaby u księcia przebaczenie dla mnie. No, młodzieńcze, czy znasz wojnę?
— Jeszcze inie — odrzekł wicehrabia z uśmiechem — lecz sądzę, że się jej nauczę tam, dokąd jadę.
— Dobrze! otóż jej pierwsza lekcja. Wiesz zapewne wicehrabio, że tam, gdzie siła jest bezużyteczną, trzeba użyć wybiegu. Pomóż mi więc wykonać takowy.
— Jestem gotów. Lecz jakim sposobem? powiedz pan.
— Oberża ma dwa wyjścia.
— O tem nie wiem.
— Ja wiem jednak; jedno z nich prowadzi na wielki gościniec, a drugie ma pole. Wyjdę do domku Nanony, w którym także są drzwi tylne.
— Dobrze! — a jeśli pana pochwycą w tym domku?... — zawołał wicehrabia. Jak widzę, doskonały z pana taktyk.
— Co pochwycą?... — powtórzył Canolles.
— Bezwątpienia. Książę, znudzony czekaniem, wejdzie do domu.
— Lecz ja tam tylko chwilę zabawię, i natychmiast wyjdę.
— Skoro pan wejdziesz... już nie wyjdziesz więcej.
— Doprawdy, pan jesteś czarnoksiężnikiem.
— Porwą pana, i może w jej oczach zamordują.
— Ba!... — odrzekł Canolles — przecież ma szafy, szafy.
— O!... — mruknął wicehrabia.
To O! było powiedziane tak wymownie, mieściło w sobie tyle skrytych wyrzutów, tyle dziewiczej wstydliwości, tyle słodkiej delikatności, że Canolles natychmiast się zatrzymał i pomimo ciemności, zwrócił swe przenikliwe spojrzenie na młodzieńca, opartego o okno.
Wicehrabia uczuł cały ciężar tego spojrzenia i rzekł wesoło:
— Zresztą, masz słuszność, baronie, idź tam, lecz schowaj się dobrze, by cię nie schwytano.
— Nie, to pan masz słuszność — powiedział Canolles — lecz jakżeż ją uprzedzić?
— Listem....
— A kto go zaniesie?
— Zdaje mi się, że za panem przyjechał służący; użyj go więc, bo w podobnych okolicznościach kiedy on naraża tylko swój grzbiet, pan mógłbyś to przypłacić życiem.
— W istocie tracę głowę — rzekł Canolles — Castorin sprawi się doskonale, tem lepiej, bo mam hultaja w podejrzeniu, że nawiązał w tym domu mały romans.
— Widzisz pan więc, że to wszystko da się załatwić — powiedział wicehrabia.
— I jak tak sądzę; czy pan masz atrament, papier i pióro?... — spytał baron.
— Nie mam — odrzekł wicehrabia — lecz wszystko można znaleźć na dole.
— Wybacz mi pan — powiedział Canolles — lecz sam nie wiem, co mi się dziś stało: głupstwo za głupstwem popełniam. Ale to nic nie szkodzi, dziękuję ci wicehrabio za twe dobre rady, które natychmiast przyprowadzę ido skutku.
I Cannoles, nie spuszczając oczu z młodzieńca, na którego od kilku chwil ze szczególną spoglądał uwagą, opuścił pokój i zeszedł ze schodów tymczasem wicehrabia, niespokojny i prawie pomieszany, mówił do siebie:
— Jak on na mnie spoglądał... czyżby mnie poznał?
Canolles zszedł na dół i ze smutkiem spoglądał na przepiórki, kuropatwy i inne przysmaczki, które Biscarros układał w koszyku.
Gniewało to barona, że te wszystkie apetyczne potrawy, pomimo, że jedynie dla niego były przeznaczone, zje jednak nie on, lecz kto inny.
Zapytał o pokój, zamówiony przez jego lokaja, kazał przynieść papieru, piór atramentu, i napisał do Nanony list następujący:

„Moja luba!

„Jeśli natura obdarzyła twe piękne oczy zdolnością widzenia w nocy, będziesz mogła dostrzec o sto kroków od swojej bramy, w gęstwinie drzew, księcia d‘Epernon, czatującego by mnie zamordować, a następnie ciebie mocno skompromitować. Lecz ja wcale nie mam chęci tracić życia, ani też ciebie narażać na nieprzyjemności; w tym więc względzie możesz być zupełnie spokojną. Co do mnie, korzystać będę z urlopu, któryś wyjednała, chcąc mi ułatwić sposobność widzenia się z tobą. Gdzie pojadę sam nie wiem; nie wiem nawet, czy gdzie pojadę. Cokolwiekbądź się stanie, skoro burza przeminie, przywołaj wygnańca. W oberży pod „Złotem Cielęciem" powiedzą ci, gdziem się udał. Mam nadzieję, że będziesz mi wdzięczną za ofiarę, którą dla ciebie uczynię, bo spokojność twoja, droższą mi jest nad własną przyjemność. Mówię przyjemność, gdyż prawdziwie z wielką przyjemnością wygrzmociłbym skórę księciu d‘Epernon i jego towarzyszom.
„Wierzaj mi, życie moje, że jestem twym najżyczliwszym i najwierniejszym przyjacielem".
Canolles, podpisawszy ten bilet, napisany z gaskońską fanfaronadą, był pewnym, że na Nanonie, jak i on gaskonce, silne uczyni wrażenie: następnie przywołał swego lokaja i rzekł:
— Zbliż-no się Castorin, i powiedz mi szczerze, jak dalekoś zaszedł z Franczynętą?
— Ależ panie — odpowiedział Castorin, zdziwiony pytaniem -— nie wiem, czy mogę... czy powinienem...
— Bądź spokojny, ja względem niej żadnych nie mam zamiarów, nie będziesz miał zaszczytu być moim rywalem. Zadałem to pytanie jedynie dla mej wiadomości.
— A! to co innego; Franczyneta na tyle jest rozsądną, że umiała ocenić moje przymioty.
— Więc ty, hultaju, dobrze z nią jesteś?
— Doskonale!
— Weź więc ten bilet, odejdź łąką...
— Znam drogę panie — odpowiedział Castorin zarozumiale.
— To dobrze; zastukasz do tylnych drzwi; bezwątpienia znasz je?
— O! znam.
— Coraz lepiej... A więc idź przez łąkę, zastukaj do tylnych drzwi i oddaj ten list Franczynecie.
— A potem, panie — rzekł z radością Castorin — czy mogę...
— Możesz powracać natychmiast, gdyż daję ci tylko dziesięć minut na odbycie tej drogi tam i napownót. Ten list musi być oddany zaraz pannie Nanonie de Lartigues.
— Lecz panie — rzekł Castorin, zaczynając się domyślać, że tu się coś innego święci — a jeśli mi nie otworzą drzwi?
— To będziesz głupcem; przecież powinieneś mieć jaki szczególny sposób stukania, za użyciem którego możesz być poznanym, nie potrzebując długo czekać za drzwiami. Jeśli się zaś stanie inaczej, będę szlachcicem godnym pożałowania, mając na swe usługi gapia takiego.
— O tak! mamy znak umówiony — odpowiedział Castorin ze zwycięską postawą. Naprzód stukam dwa razy, a po niejakim czasie dodaję trzecie uderzenie.
— Nie pytam się, jakim stukasz sposobem, bo mnie to nie obchodzi, główną tylko jest rzeczą, żeby ci otworzono. Ruszaj więc, a jeśli cię schwycą, zjedz papier, gdyż inaczej, za powrotem obetnę ci uszy.
Castorin wybiegł jak błyskawica, lecz będąc już na polu zatrzymał się i wbrew wszelkim prawidłom przyzwoitości, wsunął w but bilecik.
Potem wyszedł tylną bramą, obiegł całą łąkę, przedzierając się przez krzaki jak lis, przeskakując przez doły jak chart, i wkrótce zaczął pukać do ukrytych drzwi domku, tym umówionym sposobem, który starał się objaśnić swemu panu: pukanie to było skuteczne, drzwi bowiem natychmiast otworzono.
W dziesięć minut Castorin wrócił ze swej wycieczki, a nie doznawszy żadnego wypadku, uwiadomił barona, że bilet znajduje się już w pięknych rączkach Nanony.
Canolles w ciągu tych dziesięciu minut, rozpakował swój tłomoczek, przygotował sobie szlafrok i kazał przynieść kolację.
Z widocznem zadowoleniem słuchał doniesienia Castorina.
Wyszedł do kuchni, głośno wydawał rozkazy na całą noc, ziewając ciągle, jak człowiek, z niecierpliwością oczekujący chwili spoczynku.
Tym sposobem baron miał na celu okazać księciu d‘Epernon (jeśli książę szpieguje go jeszcze), że wcale nie było zamiarem jego jechać dalej jak do oberży, w której, jako zwyczajny i spokojny podróżny chciał prosić o kolację i nocleg.
W rzeczy samej projekt ten otrzymał skutek, jakiego właśnie spodziewał się baron: wieśniak jakiś, siedzący przy butelce w najciemniejszym kącie sali, przywołał chłopca, zapłacił swą należność, wstał i wyszedł po cichu, mrucząc pod nosem piosnkę.
Canolles szedł za nim do bramy i widział, jak wieśniak ten znikł w gęstwinie drzew; w kilka minut potem dal się słyszeć tentent koni.
Towarzysze księcia odjechali.
Baron powrócił do swego pokoju, a uspokoiwszy się co do Nanony, przemyśliwał nad sposobami przepędzenia wieczoru jak najweselej.
Dlatego kazał Castorinowi przygotować karty i kości, a następnie iść zapytać wicehrabiego, czy zechce go przyjąć.
Castorin poszedł; lecz na progu pokoju wicehrabiego, spotkał starego siwego masztalerza, który uchyliwszy drzwi, odpowiedział na jego powitanie nieprzyjemnym głosem:
— W tej chwili nie można wejść; pan wicehrabia jest zajęty.
— I tak dobrze — rzekł Canolles, słysząc tę odpowiedź — a więc zaczekam.
Podczas tego dał się słyszeć w kuchni straszny hałas; baron, dla zabicia czasu, poszedł zobaczyć, co się stało w tej tak ważnej części oberży.
Hałasu tego narobił kuchcik, zanoszący kolację dla Nanony.
Na skręcie drogi zatrzymało go czterech ludzi, wypytując o cel nocnej przechadzki.
Dowiedziawszy się, że niesie kolację do właścicielki samotnego domku, zdjęli mu czapkę, białą kurtkę i fartuch; najmłodszy z — nich przywdział ubiór kuchcika, a postawiwszy kosz na głowie, poszedł zamiast niego ku domkowi Nanony.
W kilka minut powróciwszy, zaczął rozmawiać po cichu z tym, co zdawał się być dowódcą oddziału.
Wtedy oddano kuchcikowi czapkę, kurtkę i fartuch, postawiono mu koszyk na głowie i puszczono.
Nieborak niczego więcej nie pragnąc, uciekał, co mu sił stało, a ze strachu i znużenia padł prawie bez czucia, na progu oberży, skąd go podniesiono.
Wypadek ten był niezrozumiały dla wszystkich, prócz barona, który nie mając żadnego powodu objaśniać go, pozwolił gospodarzowi, chłopcom, posługaczkom, kucharzowi i kuchcikowi gubić się w domysłach, a gdy ci toczyli spory, udał się do wicehrabiego.
Sądząc, że pierwsze oznajmienie jego odwiedzin posłane przez Castorina, uwalnia go od drugiego podobnego kroku, bez ceremonji otworzył drzwi i wszedł.
Na środku pokoju stał oświetlony stół z dwoma nakryciami, brakowało tylko jedzenia.
Canolles spostrzegł te dwa nakrycia, wyprowadzając z tego pomyślną dla siebie wróżbę.
Jednakowoż wicehrabia spostrzegłszy go, powstał tak nagle, że nie trudno poznać było baronowi, iż odwiedziny jego zdziwiły młodzieńca, i że to drugie nakrycie nie dla niego było przygotowane.
Wątpliwość ta, po pierwszych słowach wicehrabiego, rozwiązaną została.
— Mogęż wiedzieć, baronie — spytał młodzieniec, ceremonjalnie przystępując ku niemu — czemu winienem zaszczyt ponownych odwiedzin pańskich?
— Najprostszemu wypadkowi — odpowiedział Canolles, zrażony nieco niegrzecznym przyjęciem wicehrabiego. Zachciało mi się jeść, sądziłem więc, że i pan masz apetyt. Pan jesteś sam, ja także, przyszedłem go więc prosić do siebie na kolację.
Wicehrabia spojrzał na barona z widoczną nieufnością; zdawało się, że nie wie co odpowiedzieć.
— Na honor — rzekł Canolles, śmiejąc się — pan mnie się boisz. Czy czasem nie jesteś wicehrabio kawalerem Maltańskim? może wstępujesz do zakonu, albo co być może, szanowni rodzice pana wpoili w niego odrazę do familji baronów de Cannoles? Lecz na Boga i ja nie zgubię pana, jeśli przepędzimy godzinę przy jednym stole.
— Nie mogę iść do ciebie, baronie.
— A więc pan nie chodź do mnie... lecz kiedy ja już przyszedłem...
— Tem bardziej baronie przyjąć cię nie mogę. Czekam na kogoś.
Canoiles zmięszał się.
— A! pan czekasz na kogoś?... — powiedział.
— Tak jest.
— Na honor!... — rzekł Canolles po chwili milczenia — wolałbym wicehrabio, gdybyś nie zważając na grożące mi niebezpieczeństwo w chwili naszego poznania, nie zatrzymywał mnie, niechby się ze mną co bądź stało... niż odrazą jaką mi okazujesz, niweczył usługę, za którą jeszcze me dosyć ci podziękowałem.
Młodzieniec poczerwieniał i zbliżając się do barona...
— Przebacz mi panie — rzekł drżącym głosem — widzę, że bardzo jestem niegrzeczny. Gdyby nie ważne familijne interesy, o których pomówić muszę z osobą, na którą czekam, poczytałbym sobie za szczęście wieczerzać z panem; chociaż...
— O! kończ pan — powiedział Canolles — cokolwiek mi powiesz, postanowiłem nie gniewać się na ciebie.
— Chociaż — mówił dalej młodzieniec — znajomość nasza jest dziełem czy to nieprzewidzianego wypadku, czy też nagłego spotkania.
— I cóż to stanowi?... — spytał Canolles. Przeciwnie, właśnie w takich przypadkach zawiązuje się najtrwalsza i najszczersza przyjaźń, lecz to co pan przypisujesz przypadkowi, zdziałała Opatrzność.
— Opatrzność — odparł wicehrabia z uśmiechem. Ja chcę wyjechać stąd za dwie godziny, lecz drogą zupełnie przeciwną tej, którą pan pojedziesz; chciej mi wierzyć, baronie, że mocno żałuję, nie mogąc przyjąć przyjaźni, którą mi z całego serca ofiarujesz, a której wartość cenić umiem.
— Na honor!... — rzekł Canolles — szczególnym jesteś chłopcem wicehrabio; twój pierwszy wyskok wspaniałomyślności natchnął mię zupełnie inną o twym charakterze myślą. Lecz wreszcie, niech się stanie podług twej woli; nie mam prawa być wymagającym, gdyż zrobiłeś dla mnie daleko więcej, niż mogłem się spodziewać od nieznajomego. Pójdę więc wieczerzać sam; lecz przyznam ci się, wicehrabio, że mi to z przykrością uczynić przyjdzie; nie bardzo lubię monologu.
I w rzeczy samej, pomimo swej obietnicy i postanowienia aby odejść, Canolles nie odchodził; stał jak przykuty na miejscu, jakaś nieprzezwyciężona siła przyciągała go do wicehrabiego, z czego sobie sam zdać sprawy nie umiał.
Tymczasem młodzieniec wziął świecę, zbliżył się do barona z zachwycającym uśmiechem i podając mu rękę, rzekł:
— Panie, chociaż nasze widzenie się dosyć było krótkie, cieszę się jednak, mogąc być panu choć w czemkolwiek pożytecznym.
Cannolles widział w tych słowach prostą tylko grzeczność, uścisnął rękę sobie podaną. Lecz wicehrabia, nie odpowiadając na jego męskie i przyjacielskie uściśnienie, wyrwał z jego dłoni swoją, drżącą i rozpaloną.
Tutaj baron pojmując, że młodzieniec jak najgrzeczniejszym sposobem pragnie go się pozbyć, wyszedł, zawiedziony w swoich nadziejach, z zadumą na czole.
We drzwiach spotkał bezzębny uśmiech starego lokaja, który, odebrawszy świecę z rąk wicehrabiego, ceremonjalnie odprowadził barona do jego pokoju i natychmiast powrócił do swego pana, czekającego na schodach.
— No i cóż? — spytał wicehrabia po cichu.
— Zdaje się, że postanowił wieczerzać sam, odpowiedział. Pompée.
— A więc już tu nie wejdzie?
— Tak sądzę przynajmniej.
— Każ przygotować konie, tym sposobem zawsze zyskamy na czasie. Lecz — dodał wicehrabia, nadstawiając ucha — co to za hałas? Zdaje mi się, że to głos Richona.
— I barona de Canolles.
— Oni się kłócą.
— Przeciwnie, poznają się, racz pan słuchać.
— A! jeśli Richon wygada się!
— Nie ma się czego obawiać, to człowiek bardzo ostrożny.
— Tss... tss...
Obaj zamilkli; po niejakiej chwili dał się słyszeć głos barona.
— Daj dwa nakrycia, Biscarros!... — krzyczał Canolles — prędzej!... dwa nakrycia!... Pan Richon wieczerza ze mną.
— O!... nie!... — odpowiedział Richon — niepodobna.
— Dlaczego!... więc pan chcesz wieczerzać sam, jak ten młody szlachcic?
— Co za szlachcic?
— Ten na górze.
— Co za jeden?
— Wicehrabia de Cambes.
— Więc pan znasz wicehrabiego?
— A jakże! ocalił mi życie.
— On?
— Tak, on.
— Jakim sposobem?
— Zostań pan ze mną, przy wieczerzy opowiem ci wszystko.
— Nie mogę, wieczerzam u niego.
— W rzeczy samej on czeka na kogoś.
— To na mnie, a ponieważ się już spóźniłem, pozwolisz więc baronie, życzyć ci dobrej nocy?
— Nie, do djabła... nie pozwolę na to!... — zawołał Canolles. — Zamierzyłem wieczerzać w towarzystwie, a więc albo pan ze mną, albo ja z panem wieczerzać muszę. Biscarros dwa nakrycia.
Lecz gdy Canolles odwrócił się i uważał, czy jego rozkaz spełniono, Richon wbiegł na schody. Na ostatnim stopniu, ręka jego spotkała małą rączkę, która wciągnęła go do pokoju wicehrabiego de Cambes, zamknęła drzwi, a dla większego bezpieczeństwa, zasunęła go na dwa rygle.
— Niech djabli porwą — mruczał Canolles, napróżno szukając oczyma Richona i siadając do osamotnionego stołu — nie wiem doprawdy, dlaczego wszyscy są przeciwko mnie w tym przeklętym kraju; jedni ścigają mię, aby zabić, drudzy uciekają jak od zapowietrzonego. Do djabła! mój apetyt słabnie; nudzę się niewypowiedzianie, gotów jestem upić się dzisiaj. Hej!... Castorin, chodź tu, obiję ci skórę!... Obaj zamknęli się tam na górze, jak gdyby knuli jaki spisek, tak... i to mi wszystko wyjaśnia. Ale teraz jeszcze pytanie... na czyją korzyść?... czy na korzyść Koadjutora? Książąt? Parlamentu, czy nakoniec, na korzyść Królowej? lub też Kardynała Mazzariniego? Lecz zresztą niech sobie knują spiski przeciw komu tylko zechcą, wszystko mi jedno, bo mój apetyt zaczyna powracać. Castorin, każ podać kolację i nalej mi wina... Przebaczam ci już.

I Canolles filozoficznie wziął się do pierwszej kolacji przygotowanej dla wicehrabiego de Cambes. Biscarros, bowiem, z braku świeżej żywności, zmuszony był podać baronowi odgrzaną.

ROZDZIAŁ IV.

Podczas gdy baron de Canolles napróżno szukał towarzystwa do kolacji, i po bezowocnych poszukiwaniach, postanawia wieczerzać sam, zobaczmy, co się dzieje u Nanony.
Najiona, pomimo wszystkiego, co o niej mówili i pisali jej nieprzyjaciele, a do liczby jej nieprzyjaciół należy policzyć wszystkich historyków nią się zajmujących, była w tej epoce śliczną kobietą, od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat wieku; małego wzrostu, cery śniadej, wspaniałej i pełnej wdzięku postawy, z żywym i świeżym rumieńcem i z czarnemi jak węgiel oczyma, rzucającemi ogniste promienie. Powierzchownie, Nanona zdawała się być wesołą i chętną do śmiechu; lecz w istocie, bardzo rzadko oddawała się dziwactwu i swawolom, napełniającym zwykle życie młodej kobiety, żyjącej miłością.
Przeciwnie, najważniejsze plany, obmyślane w jej głowie, stawały się zajmującemi i jasnemi, skoro je objawiał jej drżący głos, silnie nacechowany narzeczem gaskońskiem. Nikt nie zgadłby, że pod tą różaną maską z delikatnemi i wesołemi rysami, za tem spojrzeniem, pełnem rozkosznych obietnic i błyszczącem żywemi zapałami, ukrywa się niezwyciężona stałość głębokość widoków ministra.
A jednak, takie były przymioty lub wady Nanony, według tego zjakiej strony kto na nią patrzeć będzie; taki był jej wyrachowany umysł, takie było jej chciwe sławy serce, dla których jej cudne ciało za pokrywkę służyło.
Nanona urodziła się w Agen.
Książę d‘Epernon, syn owego nierozłączonego przyjaciela Henryka IV-go, jego samego, co siedział z królem w powozie, w chwili, gdy sztylet Ravaillaca wykonał na nim zbrodnię ohydną, książę d‘Epernon mianowany gubernatorem Guyenny, gdzie go powszechnie nienawidzono za jego dumę, gwałty i łupiestwa, poznał tam małą mieszczankę, córkę adwokata. Wtedy postanowił, że ona do niego koniecznie należeć musi; i chociaż wprawdzie długo mu się opierała, w końcu jednak uległa; a działając zawsze ze zręcznością wielkiego taktyka, choć zwalczona, tę osiągnęła korzyść, że dała uczuć księciu całą wartość jego zwycięstwa.
Lecz wzamian za odebraną jej przez księcia dobrą sławę. Nanona odjęła mu jego wolność i potęgę.
W pół roku po zawarciu przyjaznych stosunków, łączących gubernatora Guyenny z Nanoną, ta ostatnia wyłącznie rządziła całą tą piękną prowincją, płacąc z lichwą za otrzymane krzywdy i zniewagi tym wszystkim, co ją przedtem obrazili lub poniżyli. Trafem zastawszy królową, z wyrachowania zmieniła się w tyrana, przewidując swoim bystrym rozumem, że krótkość panowania trzeba będzie dopełnić bezprawiami.
Dlatego Nanona zawładnęła wszystkiem; ogarnęła skarby, wpływy, zaszczyty.
Była bogatą, rozdawała urzędy, przyjmowała kardynała Mazzarini i pierwszych panów dworu; z zadziwiającą zręcznością władając swoją potęgą, z korzyścią użyła jej na ustalenie sobie znaczenia i nagromadzenia majątku.
Każda usługa przez nią wyświadczona, hojnie opłacaną być musiała.
Stopień w armji, urząd w sądzie, miał stałą cenę.
Nanona nadawała stopnie i urzędy, byle jej za to płacono pieniędzmi gotowemi, albo bogatym królewskim podarkiem; tym sposobem, wypuszczając z rąk cząstkę swej władzy, odzyskiwała ją zaraz pod inną postacią; oddając władzę, otrzymywała pieniądze, a pieniądze jak wiemy są najsilniejszą sprężyną władzy.
To objaśnia długotrwałość jej panowania, gdyż ludzie, czujący do kogo nienawiść, nie lubią obalać nieprzyjaciela, któremu pozostanie jakakolwiek pociecha.
Zemsta... żąda zupełnego zniszczenia, zupełnej zagłady. Ludy z żalem wypędzają tyrana, który unosząc ich złoto jeszcze się z nich naśmiewa.
A Nanona miała dwa miljony!...
Dlatego też prawie spokojnie żyła na tym wulkanie, ciągle w koło niej wrzącym; czuła zemstę ludu, wznosząca się jak morze podczas przypływu i roztrącającą swemi bałwany władzę księcia d‘Epernon, który będąc wygnanym z Bordeaux, uprowadził z sobą Nanonę, jak okręt pociągający łódkę.
Nanona poddała się burzy, obiecując sobie odemścić za wszystko, skoro ta przeminie; wzięła za wzór kardynała Mazarini, i jak pokorna uczennica naśladowała politykę zręcznego i chytrego wiocha.
Kobieta ta zwróciła uwagę kardynała, bo wzniosła się i zbogaciła temi samemi środkami, jakie jego postawiły na stopniu pierwszego ministra, posiadacza pięćdziesięciu miljonów.
Uwielbiał on małą gaskonkę; uczynił nawet więcej, bo zostawił ją wspokoju, pozwolił jej działać; być może, że później poznamy przyczynę tego pobłażania.
Pomimo to wszystko i chociaż niektórzy zapewniali, że Nanona koresponduje z kardynałem Mazarini, mało mówiono o politycznych intrygach pięknej gaskonki.
Nawet sam Canolles nie wiedział, co ma myśleć w tym względzie o Nanonie. Co się zaś tyczy intryg miłosnych, to nawet sami jej nieprzyjaciele nic o nich nie mówili; może być dlatego, że Nanona będąc zajętą ważnemi sprawami odłożyła je do późniejszego czasu; może wreszcie dlatego, że miłość księcia d‘Epernon, główną wszystkich uwagę zwracała.
Canolles mógł więc sądzić, że Nanona do chwili jego przybycia, była niezwyciężoną.
Nanona i Canolles poznali się w następujący sposób:

Canolles był porucznikiem w Nawalskim pułku; zapragnąwszy być kapitanem, musiał napisać list do księcia d‘Epernon, naczelnego dowódcy piechoty. Nanona przejęła list i sądząc, że sprawa ta może być korzystną pod względem pieniężnym, naznaczyła baronowi schadzkę. Canolles wybrał z pomiędzy starożytnych familijnych kosztowności przepyszny pierścień, wartujący przynajmniej pięćset pistolów (zawsze to było taniej, niż kupić kompanję) i udał się na schadzkę; lecz na ten raz, zwycięzca Canolles, słynący już ze szczęścia do kobiet, pomieszał wszystkie rachuby panny de Lartigues. Oboje pierwszy raz się widzieli: oboje byli młodzi, piękni i dowcipni. Widzenie ich upłynęło na wzajemnych grzecznościach; o stopniu nie było ani wzmianki, a jednak rzecz ta załatwioną została. Następnego dnia, Canolles otrzymał patent na kapitana, a kosztowny pierścień przeszedł z jego ręki na palec Nanony, już nie jako nagroda za spełnione żądanie, lecz jako zakład miłości szczęśliwej.

ROZDZIAŁ V.

Historja dostatecznie wyjaśnia nam, dlaczego Nanona de Lartigues zamieszkała obok wsi Matifou. Powiedzieliśmy już, że księcia d‘Epernon nienawidzono w Guyennie, jak również Nanonę, której przypisywano zmowę ze złym duchem.
Rozruchy wygnały ich z Bordeaux i zapędziły do Agen. Lecz i w Agenie wszczęły się zamieszki.
Pewnego razu wywrócono na moście złoconą karetę, którą Nanona jechała do księcia. Nanona wpadła w rzekę, Canolles ją wyratował; drugi raz w nocy, zapalił się dom Nanony; Canolles w sam czas wpadł do jej sypialni i uniósł z płomieni.
Nanona pomyślała, że trzecia próba może się udać mieszkańcom Agenu. I chociaż Canolles jak najmniej się oddalał, jednakowoż nie zawsze mógł znajdować się przy niej w chwili niebezpieczeństwa. Nanona korzystała z odjazdu księcia i jego świty składającej się z tysiąca dwustu ludzi, i wyjechała z miasta z księciem (w tym samym czasie co i Canolles), śmiejąc się w karecie z narodu, który gdyby śmiał, chętnieby podruzgotał tę karetę w kawałki.
Wtedy książę i Nanona, albo raczej Canolles, potajemnie wybrał małą wioskę, w której postanowiono, że Nanona mieszkać będzie, do czasu wykończenia jej domu w Libournie.
Canolles otrzymał urlop, nibyto dla ukończenia familijnych interesów; rzeczywiście zaś dlatego, aby mieć prawo opuścić pułk, stojący w Agen i niezbyt oddalać się od wsi Matifou, gdzie jego opiekuńcza obecność była teraz potrzebniejszą, niż kiedykolwiek.
Wypadki bowiem zaczęły przybierać postać zatrważającą; aresztowanie książąt de Condé, de Conti i de Longueville 17 stycznia i zamknięcie w Vincennes mogło dać kilku stronnictwom, dzielącym Francję w tej epoce, wyborny powód do rozpoczęcia wojny domowej. Nienawiść do księcia d‘Epernon (wszyscy wiedzieli, że książę zupełnie oddany jest dworowi) ciągle wzrastała; chociaż można się było spodziewać, że już więcej nie wzrośnie.
Wszystkie stronnictwa, które same nie wiedziały co mają robić w tem dziwnem położeniu, w jakiem się Francja znajdowała, czekały rozwiązania, coraz bardziej koniecznem się stającego. Nanona, jak ptaszek przeczuwający burzę, zniknęła z horyzontu i ukryła się w swem zielonem gniazdeczku, aby tam w milczeniu skutku oczekiwać. Ogłosiła się wdową, a nadto, szukająca samotności: przypomnijmy sobie, że ją tak malował sam Biscarros.
Lecz powróćmy do rzeczy.
Książę d‘Epernon odwiedził zachwycającą pustelniczkę, w przeddzień rozpoczęcia naszej historji, i oznajmił jej, że wyjeżdża na tydzień w celu zwiedzenia prowincji.
Zaraz po jego wyjeździe, Nanona posłała przez poborcę podatków list do barona de Canolles, który korzystając z urlopu, mieszkał w okolicy wsi Matifou. Jak już wyżej powiedzieliśmy, oryginalny (bilecik zaginął, a w miejsce tegoż Cauvignac posłał kopię jego. Właśnie na to zaproszenie jechał bezpieczny kapitan, gdy wicehrabia de Cambes, zatrzymał go czterysta kroków od celu podróży.
Resztę wiemy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nanona czekała na barona, tak jak czeka każda kochająca kobieta: dziesięć razy przez minutę spoglądała na zegar, co chwila podchodziła do okna, przysłuchując się najmniejszemu szmerowi i zapytując spojrzeniem czerwonawe, świetne słońce, chowające się za góry, by ustąpić miejsca pierwszym cieniom nocy.
Naprzód zastukano do drzwi wchodowych: Nanona wysłała Franczynetę; pukającym był wybrany kuchcik, przynoszący kolację. Naraz, wyjrzawszy do przedpokoju, zobaczyła innego jak zazwyczaj posłańca, który nawzajem zagłębiwszy spojrzenie w sypialni, ujrzał stojący tam stolik, a na nim dwa nakrycia.
Nanona kazała Franczynecie odgrzać kolację, ze smutkiem zamknęła drzwi i powróciła do okna, z którego, pomimo nocnej pomruki, mogła widzieć drogę samotną.
Drugie uderzenie, zupełnie odmienne od pierwszego, rozległo się u małych tylnych drzwiczek.
— Otóż i on!... — zawołała Nanona.
Lecz w obawie, żeby to nie był kto inny, nieruchoma, natężając uwagę, zatrzymała się na środku pokoju.
Po chwili drzwi się rozwarły; na progu ukazała się Franczyneta, milcząca, zmieszana z bilecikiem w ręku.
Młoda kobieta spostrzegła bilet, rzuciła się do swej służącej, wyrwała go z jej rąk i spiesznie rozpieczętowała.
List ten ugodził ją jakby piorunem: Nanona bardzo kochała barona de Canolles, lecz duma jej wyrównywała uczucie miłości.
Tracąc księcia d‘Epernon, traciła nietylko całe swe szczęście przyszłe, ale być może i przeszłe nawet.
Lecz chociaż zmieszana, nie tracąc chwili czasu, rozpoczęła działać.
Przedewszystkiem zgasiła świecę, mogącą zdradzić jej cień, a następnie przybiegła do okna. Wyjrzała w samą porę, właśnie w chwili, gdy czterech ludzi zbliżało się do domku, od którego już znajdowali się nie więcej jak o dwadzieścia kroków. Człowiek w płaszczu postępował pierwszy; Nanona poznała w nim księcia d‘Epernon.
W tej chwili weszła do pokoju Franczyneta ze świecą. Nanona rozpaczliwe spojrzenie rzuciła na stół, na dwa nakrycia, dwa krzesła, dwie świetnej białości haftowane poduszki, wychylające się z poza czerwonych adamaszkowych firanek; nakoniec na swój wyszukany negliż nocny tak dobrze harmonizujący z temi wszystkiemi przygotowaniami.
— Zginęłam — pomyślała.
Lecz w tejże chwili, uśmiech przebiegający po ustach, kazał się domyślać, że w tej twórczej głowie zabłysła myśl ocalenia.
Z szybkością więc błyskawicy porwała szklankę z prostego kryształu, przygotowaną dla barona i wyrzuciła do ogrodu, stawiając w jej miejsce wyjęty z futerału złoty, herbem księcia ozdobiony kubek, wraz z serwisem z pozłacanego srebra; a potem, drżąc z bojaźni, lecz z fałszywym na ustach uśmiechem, zeszła po schodkach i przysunęła się do drzwi właśnie w chwili, kiedy się rozległo ciężkie i uroczyste uderzenie.
Franczyneta chciała otworzyć, lecz Nanona porwała ją za rękę, odepchnęła na bok i rzuciwszy na nią to szybkie spojrzenie, które u kobiet na uczynku schwytanych tak dobrze myśl dopełnia, rzekła:
— Czekałam na księcia d‘Epemon, a nie na barona de Canolles. Dawaj do stołu.
Następnie sama odsunęła rygle i rzucając się na szyję rycerza z białem piórem, przybierającego groźną postawę zawołała:
— A!... a więc sen mnie nie omylił. Chodź książę, wszystko już gotowe: będziemy wieczerzać.
D‘Epernon osłupiał, ale że pieszczoty pięknej kobiety zawsze są miłe, nie odrzucił więc pocałunków Nanony.
Lecz przypomniawszy sobie w tej chwili, iż posiada w swych rękach oczywiste dowody oskarżające Nanonę, zlekka ją odsuwając, rzekł:
— Chwilkę, panno, przed kolacją musimy się porozumieć.
I dawszy ręką znak swoim służalcom, którzy z uszanowaniem oddalili się o kilkadziesiąt kroków, wszedł do domu ciężkim, wymierzonym krokiem.
— Co ci jest, kochany książę?... — spytała Nanona z wesołością tak dobrze udaną, że możnaby ją wziąć za naturalną — czyś czasem nie zapomniał czego, będąc tu ostatnim razem, bo z taką bacznością spoglądasz po wszystkich kątach.
— Tak — odpowiedział książę — zapomniałem ci powiedzieć, że nie jestem głupcem, nie Żerontem, jakich wystawia wswoich komedjach Cyrano de Bergerac. Zapomniawszy ci o tem powiedzieć, powracam, by tego dowieść.
— Nie rozumiem cię, Mości książę — odrzekła Nanona jaknajspokojniej. — Błagam cię, wytłumacz mi to wszystko.
Spojrzenie księcia zawisło na dwóch krzesłach; z dwóch krzeseł przeszło na dwa nakrycia, z nakryć na dwie poduszki. Tu, spojrzenie jego nieco dłużej się zatrzymało.
Książę poczerwieniał z gniewu.
Nanona, powiedziawszy to, oczekiwała skutku z uśmiechem, odkrywającym jej ząbki, białe jak perły. Lecz uśmiech ten był raczej do dreszczu podobnym, a te tak białe ząbki niezawodnieby zgrzytały, gdyby od strachu nie były się zacisnęły.
Książę zwrócił na nią zagniewane spojrzenie.
— Czekam — rzekła Nanona, powabnie kłaniając się. — Co Wasza książęca mość chciała wiedzieć?
— Chciałem wiedzieć, na czyje przyjęcie przygotowałaś kolację.
— Już ci powiedziałam, Mości książę, żem miała sen, co mi oznajmił, że chociaż opuściłeś mnie wczoraj, dziś jeszcze, znowu, do mnie powrócisz. A sny mnie nigdy nic zwodzą. Ta kolacja więc oczekuje na ciebie, kochany książę.
Książę skrzywił się, co ujść miało za ironiczny uśmiech.
— A te dwie poduszki? — spytał.
— Jakto! książę, przyjechawszy do mnie, chciałbyś na nocleg wracać do Libournu? O! jeśli tak, sen zawiódłby mnie tą razą, a on rokował, że książę pozostaniesz u mnie.
Książę po raz drugi skrzywił się, a skrzywienie to więcej jeszcze było znaczącem, niż pierwsze.
— A ten zachwycający negliż pani, ta miła woń, te wyborne pachnidła?...
— Jestem ubrana, jak zawsze, kiedy cię oczekuję, mości książę, a pachnidła zwykły uprzyjemniać mój buduar, gdyż sam mi mówiłeś, że je bardzo lubisz.
— A więc czekałaś na mnie?... — zapytał książę szyderczo.
— Co to jest!... — odpowiedziała Nanona, również brwi marszcząc — czy nie masz książę zamiaru zaglądania do szaf?... Czy czasem nie, jesteś zazdrosnym?
I tu parsknęła śmiechem.
Książę przybrał majestatyczną postać.
— Ja zazdrosnym!... O!... dzięki Bogu, nie jestem tyle śmiesznym! Będąc starym, wiem, że jestem stworzony nato, aby mnie oszukiwano; lecz tym, co mię oszukują, chciałbym przynajmniej dowieść, że nie jestem dudkiem.
— A jakże im tego dowiedziesz, Mości książę?... — zapytała Nanona — ciekawa jestem wiedzieć...
— O!... nie jest to tak trudnem, tymczasem pokażę ci tylko pewien papier.
— Mnie się już — nic nie śni; w moich latach nie miewa się snów; lecz zato odbieram listy. Przeczytaj ten, jest on dość zajmujący.
Nanona ze drżeniem odebrawszy z rąk księcia bilet, zmieszała się bardzo na widok charakteru pisma, jednakże wzruszenie to uszło przed bystrem spojrzeniem księcia; z udaną więc obojętnością czytała te wyrazy:
„Niniejszem uprzedzam księcia d‘Epernon, że dzisiejszego wieczoru mężczyzna, który już od pół roku jest w poufnych stosunkach z panną Nanoną de Lartigues, przybędzie do niej w zamiarze zostania na kolacji i noclegu.
„Nie chcąc pozostawić księcia d‘Epernon w nieświadomości, oznajmiam mu, że tym szczęśliwym rywalem jest: Baron de Canolles“.
Nanona zbladła; cios ten ugodził ją w samo serce.
— A! Rolandzie! Rolandzie, — szepnęła — sądziłam, żem się już ciebie pozbyła na zawsze.
— A co? czy dobrze jestem zawiadomiony? — zapytał książę, triumfując z radości.
— O!... bardzo źle — odpowiedziała Nanona — i jeśli twoja polityczna policja nie jest lepszą od miłosnej, to cię mocno żałuję...
— Żałujesz mnie?
— Tak, gdyż wcale tu nie ma tego barona de Canolles, któremu niezasłużenie przypisujesz zaszczyt, być twoim rywalem. Zresztą, możesz zaczekać, a dowiesz się, czy przybędzie...
— O! już przybył!
— On!... — zawołała Nanona. — To kłamstwo!..
Na ten raz głęboka prawda przebijała się w wykrzykniku obwinionej kobiety.
— Chciałem powiedzieć — rzekł książę — że się znajdowałem o kilkaset kroków stąd i że na swoje szczęście zatrzymał się w oberży pod „Złotem cielęciem“.
Nanona pojęła, że książę wie coś, lecz nie wszystko, a nawet mniej, niż się spodziewała. Wzruszyła więc ramionami na znak zdziwienia; po chwili powzięła zamiar, jakim ją natchnął ów list, który na wszystkie strony w swych drobnych obracała rączkach.
— Czy być może — rzekła pewna siebie Nanona — aby człowiek genjalny, najsławniejszy polityk Francji, wierzył listom bezimiennym?
— Prawda, że bezimienny, ale jakże mi go objaśnisz?
— O!... objaśnienie nie jest trudnem: list ten jest dalszym ciągiem podstępów naszych nieprzyjaciół z Agen. Baron de Canolles prosił cię o urlop, dla załatwienia interesów familijnych; udzieliłeś mu go. Dowiedziano się, że będzie tędy przejeżdżał i z tego to wysnuto tak śmieszne oskarżenie.
Nanona dostrzegła, że oblicze księcia zamiast się wyjaśniać, coraz się bardziej zasępiać poczęło.
— Objaśnienie to byłoby dostatecznem — rzekł tenże — gdybym w liście, którego utwór przypisujesz swoim nieprzyjaciołom, nie było dopisku, którego w pomieszaniu zapomniałaś przeczytać.
Śmiertelny dreszcz przebiegł po ciele nieszczęsnej kobiety; czuła, że jeśli przypadek nie przyjdzie jej w pomoc, nie będzie miała dłużej sił do wytrzymania walki.
— Dopisek! — odrzekła.
— Tak, przeczytaj — mówił książę — masz przecież list w ręku.\
Nanona starała się uśmiechnąć; lecz chociaż wiedziała, że jej skurczone rysy twarzy nie będą zdolne wytrzymać uśmiechu, czytała jednak dość pewnym głosem:
Dopisek ten brzmiał:
„Mam w swych rękach list panny de Lartigues do barona de Canolles; w nim schadzka naznaczoną jest na dzisiejszy wieczór; list ten oddam w zamian blankietu Księcia, jeśli Wasza książęca mość raczysz mi go przesłać przez człowieka, który winien się znajdować sam na Dordonji, naprzeciw wsi Saint-Michel-la Riviére o szóstej godzinie wieczór“.
— I byłeś tyle nierozsądnym, że posłałeś!... — rzekła Nanona.
— Twoje pismo tak mi jest drogie, że, aby go dostać, nie pomyślałem nawet, o nałożonej nań cenie.
— Wystawiać podobną tajemnicę na gadatliwość niewiernego zausznika!... A! książę!...
— Masz słuszność: podobnego rodzaju zlecenia nie powierzają się nikomu; i ja też tak uczyniłem. Sam udałem się łódką na Dordogne.
— A więc masz mój list, Mości książę?
— Oto jest.
Nanona zebrała całą pamięć, starając się przypomnieć treść owego listu.
Lecz było to niepodobnem; w głowie zaczęło się jej mieszać.
Była więc przymuszoną wziąć i przeczytać swój własny list; cztery tylko wiersze składały go; Nanona przebiegła je jednym rzutem oka i z niewypowiedzianą radością poznała, że list ten niezupełnie ją pognębiał.
— Czytaj na głos — rzekł książę — bo już zapomniałem treści jego.
Nanona odzyskała uśmiech, którym napróżno od kilku chwil chciała twarz swą ubarwić, i posłuszna wezwaniu księcia, przeczytała:
„Wieczorem o ósmej godzinie. Czy będziesz wolnym? Ja nią jestem. Bądź więc akuratnym, kochany baronie, i, nie obawiaj się o naszą tajemnicę“.
— Jakże! czy to nie jest dość jasne!... — zawołał książę, blady z wściekłości.
— To mnie zbawi — pomyślała Nanona.
— Aha!... — mówił dalej książę — między wami jest jakaś tajemnica!
Nanona pojęła, że jedna chwila wahania może ją zgubić.
Zresztą, zdołała już obmyśleć plan obrony.
— Tak, prawda — powiedziała, bacznie spoglądając ma księcia — mam tajemnicę z tym szlachcicem.
— Sama się więc przyznajesz!... — wrzasnął książę d‘Epernon.
— Muszę to uczynić, bo czyż można ukryć co przed tobą?
— Oho!... — krzyknął książę.
— Tak, czekałam na barona de Canolles — spokojnie powiedziała Nanona.
— Czekałaś ma niego?
— Czekałam!
— I śmiesz jeszcze do tego się przyznawać?
— Śmiem! A teraz, czy wiesz kto jest baron de Canolles?
— Bezczelny zuchwalec, którego ukarzę srogo za pierwszym spotkaniem.
— O! nie jest to uczciwy i mężny szlachcic, któremu i nadal nie odmówisz swych względów.
— O! przysięgam na Boga! nic z tego nie będzie!
— Nie przysięgaj, Mości książę, a przynajmniej dopóty, dopóki mnie nie wysłuchasz — odrzekła Nanona z uśmiechem.
— Mów więc, tylko prędko...
— Czyżeś nie dostrzegł książę, ty, co przenikasz najskrytsze tajniki serca, żem się ciągle zajmowała baronem, ciągle się za nim do ciebie wstawiałam, żem mu wyrobiła patent kapitański, zasiłek pieniężny na podróż do Bretanj; z panem de la Meillaraye; nakoniec, ten niedawny urlop; jednem słowem, czy nie zwróciło twej uwagi, moje ciągłe o nim staranie?
— Pani — rzekł książę — już tego nadto.
— Czekaj końca, Mości książę.
— Na cóż mam dłużej czekać? Co masz mi jeszcze do powiedzenia?
— Mam dla barona de Canolles największe współczucie.
— Wiem o tem!
— Kocham go duszą i ciałem.
— Pani, nadużywasz...
— Służyć mu będę do samej śmierci, a to dlatego...
— Dlatego, że jest twym kochankiem, wszak to nie trudne do odgadnienia.
— Dlatego — zawołała Nanona, chwyciwszy rękę drżącego od gniewu księcia — dlatego, że on, jest moim bratem!
— Twoim bratem — wybąknął tenże.
Nanona pochyliła głowę na znak potwierdzenia, a zbladłe jej usta zwycięski ożywił uśmiech.
Po chwili książę zawołał:
— Lecz to potrzebuje wyjaśnienia!
— Wszystko ci objaśnię — rzekła Nanona. — Powiedz mi, kiedy umarł mój ojciec?
— Już będzie temu z osiem miesięcy — odpowiedział książę po chwilowym namyśle.
— A kiedy podpisałeś patent na kapitana baronowi de Canolles?
— Prawie w tymże samym czasie — odparł książę.
— W dwa tygodnie po śmierci ojca — poprawiła Nanona.
— Być może...
— Przykro mi bardzo — mówiła dalej Nanona — opowiadać niesławę drugiej kobiety, rozgłaszać tajemnicę, która jest naszą tajemnicą, czy słyszysz książę? Lecz twa zazdrość zmusza mnie do tego, twe okrutne postępowanie zniewala mnie do mówienia... Naśladuję cię, książę; nie ma we mnie szlachetności.
— Mów dalej, mów dalej!... — zawołał książę, zaczynając już wierzyć wymysłom pięknej gaskonki.
— A więc słuchaj, Mości książę... Ojciec mój był dość wziętym adwokatem; przed dwudziestu ośmioma laty, był jeszcze pięknym i młodym. Nim jeszcze się ożenił, pokochał matkę barona de Canolles, której nie chciano wydać za niego; ona bowiem była szlachcianką, on zaś niskiego urodzenia. Jak się to często zdarza, miłość była zmuszona nagrodzić pomyłkę losu. Pewnego więc razu, gdy baron de Conalles udał się w podróż... Teraz już rozumiesz?
— Rozumiem; lecz dlaczego przyjaźń twa z baronem tak późno się zaczęła?
— Dlatego, że dopiero po śmierci ojca dowiedziałam się, jakie nas łączą węzły; przytem, cała ta tajemnica zawierała się w liście, który baron oddał mi sam, nazywając mnie już siostrą.
— A gdzież ten list?
— Czyś książę zapomniał, że pożar pochłonął mi najdroższe kosztowności i wszystkie sekretne papiery.
— A prawda!... — rzekł książę.
— Już ze dwadzieścia razy zamierzałam opowiedzieć ci tę historję, będąc przekonaną, że wszystko uczynisz dla tego, którego kryjomo nazywam swym bratem; lecz baron zawsze mnie wstrzymywał, zawsze prosił, błagał, aby oszczędzać sławę jego matki, jeszcze żyjącej; byłam mu posłuszną, bom go pojmowała.
— A! czy doprawdy?... — rzekł rozczulony książę. Biedny Canolles!
— A przecież podobnem postępowaniem wyrzekał się szczęścia!... — dodała Nanona.
— Jak on ma piękną duszę — powiedział książę — to mu nawet zaszczyt przynosi.
— Ja mu przysięgłam, że ta tajemnica nigdy z ust moich nie wyjdzie. Lecz twoje podejrzenia, Mości książę, zniewoliły mnie do tego wyznania. Biada mi! zapomniałam o przysiędze; biada mi! zdradziłam tajemnicę mego brata!...
I Nanona zapłakała.
Książę rzucił się przed nią na kolana, okrywając pocałunkami ręce, które z osłabienia opuściła; tymczasem jej oczy, wzniesione ku niebu, zdawały się błagać Boga o przebaczenie krzywoprzysięstwa.
— A! Nanono! mówisz. „Biada mi“!... — zawołał książę. Powiedz raczej: „Szczęście nam wszystkim!... Chcę bowiem, żeby kochany Canolles powetował czas stracony. Nie znam go, lecz chcę zaraz poznać. Przedstawisz mi go, a kochać go będę jak syna.
— Powiedz jak brata — dodała z uśmiechem Nanona.
Potem zwracając swą myśl na inny przedmiot:
— A! nieznajomi donosiciele!... — zawołała gniotąc list w ręku i udając, iż go rzuca w ogień; a tymczasem starannie ukryła go w kieszeni, by potem łatwiej odszukać jego autora.
— Lecz dlaczegóż on, nie przybywa?... — rzekł książę. Dlaczegóż odkładać nasze poznanie? Ja natychmiast poślę po niego do oberży pod Złotym cielęciem.
— Dobrze — powiedziała Nanona — niech się więc dowie, że nic przed tobą ukrywać nie mogę i że bez względu na moją przysięgę, wszystko ci opowiedziałam.
— A ja, bądź pewną, dochowam tajemnicy.
— Teraz, Mości książę, muszę się z tobą pokłócić — odpowiedziała Nanona z uśmiechem, jakiego szatani od aniołów pożyczają.
— A za co, kochanko moja?
— Za to, że dawniej daleko więcej byłeś chciwym, każdego sam na sam ze mną. A teraz zjedzmy kolację; jutro będzie jeszcze dość czasu posłać po niego. — Do jutra, zdążę go uprzedzić — pomyślała Nanona.
— Dobrze rzekł książę — siadajmy do stołu.
Po cichu zaś dodał:
— Do jutra nie opuszczę jej chyba byłaby czarownicą, gdyby go uprzedzić zdołała.
— A więc — powiedziała Nanona, kładąc swą rękę na ramieniu księcia — czy będzie mi wolno wstawić się do mego przyjaciela za swym bratem?
— Ma się rozumieć — odrzekł książę — ze wszystkiem co zechcesz, zacząwszy od pieniędzy...
— O! pieniędzy on, nie potrzebuje — odpowiedziała Nanona — on to właśnie darował mi ten przepyszny brylantowy pierścień, coś go widział u mnie, a który dostał od matki.
— A więc posuńmy go na wyższy stopień — rzekł książę.
— Dobrze!... Zróbmy go na przyszłość pułkownikiem...
— Pułkownikiem! Ba!... za bardzo się śpieszysz, moja luba! chcąc tego dostąpić, baron powinien wyświadczyć jaką usługę naszemu królowi.
— On gotów jest uczynić wszystko, co mu rozkażą.
— O!... kiedy tak — rzekł książę, z pod oka spoglądając na Nanonę — mógłbym mu dać tajne polecenie do dworu.
— Polecenie do dworu! zawołała Nanona.
— Tak — odrzekł stary dworak — lecz cóż? toby was rozłączyło.
Nanona pojęła, że właśnie nadszedł czas, aby zniszczyć resztę nieufności.
— Nie obawiaj się kochany książę. Co znaczy rozłączenie, skoro mu ono wyjdzie na pożytek! Jeśli będziemy razem, nie mogłabym mu wiele być użyteczną, gdyż Wasza książęca mość jesteś zazdrosnym; tymczasem, kiedy on będzie zdala odemnie, ty, Mości książę rozciągniesz nad nim swą wszechwładną rękę. Oddal go, wyślij z Francji, jeśli to będzie dla jego dobra, a o mnie się nie troszcz. Abyś mnie tylko kochał, luby mój książę, nic mi więcej do szczęścia nie będzie potrzeba.
— A więc zgoda — odparł książę — jutro rano poślę po niego i dam mu polecenie. Teraz zaś — dodał z triumfującym uśmiechem, spoglądając na dwa krzesła, na dwa nakrycia i na dwie poduszki — wieczerzajmy, moja piękna.

Oboje usiedli do stołu z tak wesołemi twarzami, że nawet Franczyneta, która już przywykła do postępowania księcia i do charakteru swej pani, sądziła, że Nanona była zupełnie spokojna, a książę zupełnie o jej niewinności przekonanym.

ROZDZIAŁ VI.

Rycerz którego Canolles pozdrowił nazwiskiem Richona, wszedł na pierwsze piętro oberży pod „Złotem cielęciem" i zasiadł do kolacji z wicehrabią.
Na niego to czekał z niecierpliwością wicehrabia, kiedy przypadek uczynił go świadkiem nieprzyjaznych przygotowań księcia d‘Esprnon i dał mu sposobność wyświadczenia baronowi de Canolles usługi, którąśmy już wyżej opowiedzieli.
Richon wyjechał z Paryża przed tygodniem a z Bordeaux dnia dzisiejszego; przywiózł więc najświeższe wiadomości o zagmatwanych spiskach, knowanych między Paryżem a Bordeaux. W miarę jak mówił już to o uwięzieniu książąt, najważniejszym ówczesnym wypadku, to znowu o parlamencie w Bordeaux, który opanował całą prowincję, lub też wreszcie o kardynale Mazarinim, będącym wtedy istotnym królem, wicehrabia w milczeniu spoglądał na jego męskie, ogorzałe oblicze, przenikliwe, pełne śmiałości oczy, ostre i białe zęby, ukazujące się z pod wąsów, co wszystko nadawało mu postać wysłużonego oficera.
— A więc powiadasz — spytał po chwili wicehrabia — że księżna znajduje się teraz w Chantilly.
W owej epoce rozumiano pod tym tytułem dwie księżne de Condé; tylko do nazwiska księżnej, matki, dodawano jeszcze tytuł: „wdowa".
— Tak jest, w Chantilly — odpowiedział Richon — i tam z niecierpliwością oczekuje was, vicehrabio.
— A w jakiemże księżna znajduje się położeniu?
— Jest wygnaną: strzegą jej jak również matkę jej męża, z największą pilnością; wiedzą bowiem u dworu, że one nie zadawalniają się samemi prośbami do parlamentu podawanemi i, że coś bardzo skutecznego knują na korzyść książąt. Na nieszczęście, jak zawsze, pieniądze... Ale!... ale!... co się tyczy pieniędzy, czyś otrzymał vicehrabio ową sumę, która tu ci się należała?... O tem szczególnie polecono mi się dowiedzieć.
— Z trudnością zebrałem zaledwie dwadzieścia tysięcy liwrów złotem — odpowiedział vicehrabia. — Oto są.
— Mówisz, zaledwie!... A!... jakie masz wyobrażenie, vicehrabio; znać że jesteś miljonerem. W dzisiejszych czasach mówić z takiem lekceważeniem u podobnej sumie! Dwadzieścia tysięcy franków!... wprawdzie będziemy biedniejsi od kardynała Mazarini, ależ za to bogatsi od króla.
— A więc sądzisz Richonie, że księżna przyjmie ten skromny podarek?
— Nawet z wdzięcznością, bo podasz jej vicehrabio środek zapłacenia armji całej.
— Czy sądzisz, że takowa nam będzie potrzebną?
— Armja? Ma się rozumieć; już się nawet zajmujemy jej zbieraniem. Książę de Larochefoucault zaciągnął czterystu szlachty, pod pozorem użycia ich przy pogrzebaniu zwłok swego ojca. Książę de Bouillon uda się z podobnymże oddziałem, a może nawet z większym do Guyenny. Pan de Turenne obiecuje napaść na Paryż, w celu wzięcia niespodzianie zamku Vincennes i uprowadzenia stamtąd książąt; on to mieć będzie trzydzieści tysięcy ludzi, to jest całą północną, w usługach króla będącą armję, którą przeciągnął na swoją stronę. O tak!... wszystko idzie bardzo dobrze — dodał Richon — bądź spokojny, vicehrabio; nie wiem, czy osiągniemy nasz cel upragniony, lecz niezawodnie wielkiego narobimy hałasu...
— Czyś nie spotkał przypadkiem księcia d‘Epernon?... — przerwał młodzieniec, którego oczy zabłysły radością, słysząc Richona wyliczającego siły, mające przynieść zwycięstwo jego stronnictwu.
— Księcia d‘Eeprnon? — powtórzył Richon zdumiały A gdzież miałem się z nim spotkać? Przecież przyjechałem nie z Agen, lecz z Bordeaux.
— Mogłeś go spotkać o kilka kroków stąd — odpowiedział z uśmiechem wicehrabia.
— A!... prawda, zdaje się, że piękna Nanona de Lartigues mieszka tu niedaleko.
— Na dwa wystrzały od tej oberży.
— Dobrze! To wyjaśnia mi obecność w tem miejscu barona de Canolles.
— Czy znasz go?
— Kogo? Barona?... Znam, mógłbym nawet powiedzieć, że jestem jego przyjacielem, gdyby pan de Canolles nie był dawnym szlachcicem, a ja tylko prostym oficerem.
— Tacy, jak ty, Richon, oficerowie, w teraźniejszym stanie rzeczy, więcej znaczą od książąt. Wiesz zresztą, żem ocalił od kijów, a może od czego gorszego, twego przyjaciela barona de Canolles?
— Aha!... wspomniał mi coś o tem, lecz go nie bardzo uważnie słuchałem, śpiesząc się do ciebie, vicehrabio. Czyś jest pewnym, że cię nie poznał?
— Trudno poznać tych, których się nigdy nie widziało.
— Tak; ależ bo omyliłem się, powiem inaczej: czy nie zgadł czem jesteś vicehrabio?
— W rzeczy samej — odrzekł wicehrabia — nie wiem czy odgadł, lecz z uwagą mi się przypatrywał.
Richon uśmiechnął się.
— Wierzę temu; nie codzień spotyka się szlachtę podobną do was, vicehrabio.
— Baron wydaje mi się człowiekiem wesołym — ozwał się vicehrabia po chwili milczenia.
— Równie jest wesoły jak dobry, a przytem mądry i wspaniały. Gaskończycy, jak pan wiesz, nigdy nie są miernymi: są oni albo doskonali, albo też nic nie warci. Baron pochodzi z lepszego gatunku. Czy w miłości, czy na wojnie, zawsze jest dbałym o swą powierzchowność, zawsze nieustraszonym wojownikiem; to tylko mnie gniewa, że trzyma przeciw naszej partji. Ale... ponieważ przypadek zetknął się z nim, wicehrabio, powinieneś więc starać się przeciągnąć go na naszą stronę.
Przelotny rumieniec przebiegł jak meteor po bladych policzkach wicehrabiego, rzekł wicehrabia.
— Twój przyjaciel zdawał mi się bardzo lekkomyślny
— E!... mój Boże!... — odpowiedział Richon z namysłem — który się napotyka u ludzi silnej organizacji — a my, jesteśmyż poważniejsi, rozumniejsi, lub mniej lekkomyślni; my, cośmy postanowili zapalić naszemi nieroztropnemi rękami płomień wojny domowej?
Czyż koadjutor jest człowiekiem poważnym? A przecież on jednem słowem może uśmierzyć lub wzburzyć Paryż?
Czyż książę de Beaufort jest człowiekiem poważnym? A jednak tak wielki wpływ wywiera w Paryżu, że go nazwano królem gminu? Czyż mniej są lekkomyślne księżne: de Chevreuse i Longueyille? A przecież pierwsza, wybiera lub oddala ministrów; a druga przez trzy miesiące panowała w paryskim ratuszu. Czyż sama księżna de Condé nie jest kobietą rozumną? A przecież jeszcze wczoraj zajmowała się sukniami, klejnotami i brylantami!... Czyż wreszcie książę d‘Enghien jest poważnym naczelnikiem stronnictwa, kiedy z kobietami gra w poliszynela? A być jednak może, że on pierwszy uzbroiłby się, by zburzyć Francję?
Nakoniec, ja sam, ja Richon, jeśli pozwolisz vicehrabio, abym swe nazwdsko wymienił po tylu znakomitych imionach, jestem-że osobą poważną; ja, syn młynarza z Angouléme; ja dawny sługa księcia Larochefoucault, który pewnego razu zamiast szczotki, podał mi szpadę, a ja, przypasawszy ją odważnie, stałem się żołnierzem. O oto jednak syn młynarza z Angouleme, dawny pokojowiec księcia Larochefoucault, został kapitanem, teraz znowu zbiera oddział łączy czterystu lub pięciuset ludzi i będzie zkolei igrał ich życiem, jak gdyby Bóg dał mu ma to prawo. Otóż stąpa po drodze, wiodącej do zaszczytów: wkrótce zostanie pułkownikiem, komendantem fortecy... A kto wie?... Być może, przyjdzie czas, że rządzić będzie choćby przez dziesięć minut, godzinę lub cały dzień, losem Francji? Widzisz więc, vicehrabio, że wszystko to bardzo podobmem jest do snu, jednakże, dopóty ów sen uważać będę za rzeczywistość, dopóki nie zbudzi mnie z niego jaka wielka katastrofa...
— O!... — dodał wicehrabia — biada wtedy tym co się zbudzą Richonie, gdyż zbudzą cię już bohaterem...
— Bohaterem lub zdrajcą, a to według tego, czy będziemy słabszymi lub też silniejszymi. Za Richelieu, dobrzebym to rozważył, gdyż szłoby mi o głowę.
— Czy być może, Richonie, aby ciebie wstrzymać mogły podobne powody?... ciebie, którego nazywają najmężniejszym z całej francuskiej armji...
— O!... bez wątpienia — odrzekł Richon, znacząco wzruszywszy ramionami. — Byłem odważnym, gdy król Ludwik XIII-ty, blady, z błyszczącemi jak karbunktuł oczyma, błękitną przepasaną wstęgą, wolał dźwięcznym głosem, przygryzając wąsów: „Król na was patrzy: naprzód, panowie“. Lecz gdy trzeba będzie wynaleźć na piersiach syna tęż samą błękitną wstęgę, którą widziałem na piersiach ojca i wołać do mych żołnierzy: „Ognia do króla Francji“. O! — mówił dalej Richon, potrząsając głową — boję się, wicehrabio, żebym wtedy nie stchórzył i nie strzelił w bok...
— Co się tobie dziś stało?... Dla czego przypuszczasz tylko to, co może być najgorszego? Kochany Richonie wojna domowa strasznem jest nieszczęściem, lecz zdarzają się chwile, w których i ona jest konieczną.
— Tak, jak zaraza, jak żółta febra, jak czarna febra jak febry wszystkich kolorów. Naprzykład, panie vicehrabio, jak sądzisz: czyby nie było koniecznem zabić jutro barona de Canolles, którego dzisiaj tak po przyjacielsku i z takiem ukontentowaniem ścisnąłem za rękę... a dlaczego? Dlatego, że ja służę księżnej de Condé, która żartuje ze mnie, on zaś kardynałowi Mazarini, którego sam wziął za cel swych żartów. A jednakże tak być musi.
Vivebrabia drgnął z przestrachu.
— Z tem wszystkiem — mówił dalej Richon — być może, że się mylę, że nie ja, lecz on mi pierś przeszyje. A! ty nie pojmujesz, wicehrabio, co to wojna; pan widzisz tylko morze intryg i rzucasz się w nie, jak w swój naturalny żywioł. W tych dniach mówiłem o tem z księżną i łona się ze mną zgodziła, że w tej wysokiej sferze, gdzie pan żyjesz, armatnie wystrzały, które nas zabijają, panu zdają się tylko być fajerwerkami.
— Doprawdy — rzekł vicehrabia — przestraszasz mię Richonie i gdybym nie był pewnym, że masz przyjąć nademną opiekę, nie śmiałbym puścić się w drogę; lecz przy tobie — dodał młodzieniec, podając partyzantowi swą małą rączkę — niczego się nie lękam.
— Aha!... Dobrze żeś mi też przypomniał vicehrabio — przerwał Richon — nic już z naszych zamiarów, nie pojedziemy razem.
— Jakto! Richonie, nie pojedziesz ze mną do Chantilly?
— Do Chantilly musiałbym powrócić w takim razie, gdybym tu nie był potrzebny: ale, jak ci vicehrabio powiedziałem, moje znaczenie tak dalece wzrosło, że księżna zupełnie zabroniła mi wydalać się z fortecy, którą, zdaje się, chcą nam odebrać.
Wicehrabia wydał okrzyk trwogi.
— Jakto! ja mam jechać bez ciebie? jechać z jednym Pompée, który sto razy jest większym odemnie tchórzem? Przejechać pół Francji prawie samemu! O! nie! nie pojadę, przysięgam ci: umarłbym ze strachu, zanim dojechałbym do celu.
— O, wicehrabio... — zawołał Richon z głośnym śmiechem — zapomniałeś, widzę o szpadzie, wiszącej ci u boku?
— Śmiej się ile ci się podoba, ale nie pojadę. Księżna przyrzekła, że będziesz mi towarzyszył, a jedynie pod tym warunkiem na podróż przystałem.
— Rób co chcesz, vicehrabio — odrzekł Richon z udaną powagą — wszelako zupełnie liczą na ciebie w Chantilly; radzę ci więc nie chwiać się, bo książęta nie wiele mają cierpliwości, szczególniej, kiedy czekają na pieniądze.
— Jeszcze na domiar nieszczęścia — powiedział vicehrabia — muszę wyjechać w nocy.
— Tem lepiej — odrzekł Richon, śmiejąc się — nikt nie spostrzeże twej obawy; spotkasz nawet, vicehrabio, większych jeszcze od siebie tchórzów i zmusisz ich do ucieczki.
— Czy tak sądzisz?... — spytał vicehrabia, wcale niezaspokojony tą obietnicą.
— Zresztą jest środek na zaradzenie wszystkiemu — odrzekł Richon. Nieprawdaż, że się boisz o pieniądze? A więc zostaw u mnie, a ja odeślę je przez trzech lub czterech pewnych ludzi. Jednak, najlepiej będzie, jeżeli je sam odwieziesz, wicehrabio.
— Masz słuszność, pojadę Richonie, a ponieważ trzeba być zupełnie odważnym, sam odwiozę pieniądze. Z tego, coś mi powiedział, wnoszę, że Jej książęca mość więcej teraz potrzebuje złota, niż mnie samego; być więc może, że żleby mię przyjęto bez pieniędzy?
— Przecież powiedziałem ci, vicehrabio, że wyglądasz na bohatera: przy tem, wszędzie na drogach spotkać można królewskich żołnierzy, a wojna jeszcze się nie zaczęła. Jednakowoż nie ufaj im bardzo i rozkaż Pompéemu nabić pistolety.
— Na cóż mówisz mi to wszystko?... Czy sądzisz, że mnie tem uspokoisz?
— Bezwątpienia, kto zna niebezpieczeństwo, nie da się podejść. A więc jedź, vicehrabio — rzekł Richon, powstając — noc będzie widna, przed świtem możesz stanąć w Monlieu.
— A baron nie czeka czasem na mój odjazd?
— On w tej chwili wieczerza: a jeśli kolacja jego choć, trochę podobna do naszej, to on, jako prawdziwy smakosz, nie wstanie od stołu bez szczególnie ważnej przyczyny. A jeżeli chcesz, zejdę i zatrzymam go.
— A więc przeproś go za moją względem niego niegrzeczność. Nie chcę, żeby kłócił się ze mną, spotkawszy mnie kiedy w złym humorze. Zresztą, twój baron musi to być dobry człowiek.
— Gotów jest nawet pójść za tobą, vieehrabio, na koniec świata, aby mieć przyjemność skrzyżować szpadę. Lecz bądź pan spokojny, przeproszę go za pana.
— Dobrze, tylko poczekaj, niech wprzód wyjadę.
— To się rozumie.
— Ale! czy nie masz do księżnej jakiego zlecenia?
— Mam właśnie, przypomniałeś mi rzecz najważniejszą.
— Czyś już do niej napisał.
— Nie, dość jej przesłał dwa tylko wyrazy.
— Jakie?
— „Bordeaux. — Tak“.
— I ona to zrozumie?
— Jak najzupełniej! Na zasadzie tych dwóch wyrazów, może spokjnie udać się w drogę, powiedz jej pan, że ja za wszystko odpowiadam.
— No! Pompée — rzekł vicehrabia do starego służalca, który wtej chwili pokazał głowę przez drzwi uchylone — no mój przyjacielu, trzeba jechać.
— Oho. jechać.... — odpowiedział Pompée. To być nie może, panie vicehrabio? Straszna będzie burza!
— Co mówisz, Pompée?... — rzekł Richon. Na niebie niema ani jednej chmurki.
— Ależ w nocy można zabłądzić.
— Ręczę wam, że nie zabłądzicie, trzymając się ciągle drogi głównej. Przytem, księżyc świeci wspaniale!
— Księżyc świeci! księżyc świeci!... — pomruknął Pompée. Pan dobrze rozumiesz, panie Richon, że tu nie idzie o mnie samego.
— Bezwątpienia — odrzekł Richon — przecież z ciebie stary żołnierz!
— Kto się bił z Hiszpanami i był raniony w bitwie pod Corbey... — mówił dalej Pompée.
— Ten się niczego nie boi, nieprawdaż?... — dodał Richon. Bardzo to jest dobrze, lecz uprzedzam cię, że wicehrabia nie bardzo jest spokojny.
— Oho!... — wyjąkał Pompée, blednąc — czy się boisz, panie vicehrabio?
— O! z tobą bać się nie będę, mój odważny Pompée — odrzekł zapytany. Znam cię i wiem, że dałbyś się zabić w mojej obronie.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Pompée — lecz jeśli się pan bardzo boisz, to lepiej będzie zaczekać do jutra.
— Niepodobna, mój dobry Pompée. Weź to złoto i umieść na swym koniu; ja zaraz zejdę do ciebie.
— Tyle pieniędzy nie należałoby wystawiać na niebezpieczeństwo nocnej podróży — rzekł Pompée, ważąc w ręku worek.
— Żadnego nie ma niebezpieczeństwa; przy najmniej tak zapewnia Richon. No! czy wszystko gotowe, pistolety, szpada, muszkiet?
— Zapominasz, panie wicehrabio — odpowiedział stary sługa, prostując się — że człowiek, będąc całe swe życie żołnierzem, jest ostrożnym i nie błądzi. Tak, panie wicehrabio, każda rzecz jest na swojem miejscu.
— Widzisz, wicehrabio — rzekł Richon — czy można się bać, mając takiego towarzysza?
— No! Szczęśliwej podróży!
— Dziękuję za życzenie; lecz droga daleka — odpowiedział wicehrabia z trwogą, której nie mogła rozproszyć wojenna postawa Pompéego.
— Ba!... — rzekł Richon — każda droga ma swój początek i koniec. Oświadcz pan moje najniższe uszanowanie księżnej pani i powiedz, że gotów jestem służyć jej i księciu de Larochefoucault do ostatniej kropli krwi, a nadewszystko, nie zapomnij pan tych dwóch wyrazów: „Bordeaux. Tak“. A teraz idę do barona.
— Zaczekaj, Richonie — powiedział vicehrabia, zatrzymując mu rękę w chwili, kiedy ten już zaczął zstępować ze schodów. Jeśli Canolles jest w istocie tak mężnym oficerem i poczciwym człowiekiem, jak mówiłeś, dlaczegobyś nie miał spróbować przeciągnąć go na naszą stronę. Mógłby dogonić mnie w drodze, lub też połączyć się z nami;w Chantilly, a znając go już cokolwiek, przedstawiłbym księżnej.
Richon spojrzał na wice hrabiego z tak dziwnym uśmiechem, że młodzieniec niewątpliwie z twarzy jego wyczytał wszystko, co się działo w duszy partyzanta; spiesznie więc dodał:
— Zresztą, Richonie, nie zwracaj na me słowa uwagi i czyń, co sądzisz żeś powinien czynić. Do widzenia!
I wyciągnąwszy do niego rękę, szybko wszedł do swego pokoju, czy to z obawy, by Richon nie dostrzegł nagłego rumieńca, co oblał twarz jego, czy też, by go nie usłyszał Canolles, którego hałaśliwe krzyki dochodziły aż do pierwszego piętra.
Richon zeszedł ze schodów, za nim postępował Pompée, niosąc worek z pozorną niedbałością, by nie dać poznać, że w mim są pieniądze.
Po upływie kilku minut, wicehrabia przekonawszy się, że nic nie zapomniał, zagasił świece, ostrożnie zeszedł ze schodów, zajrzał przez szparę we drzwiach dolnego piętra, potem owinąwszy się szerokim płaszczem, który mu podał Pompée, postawił małą stopę na ręku masztalerza, lekko wskoczył na konia, złajał z uśmiechem starego żołnierza za jego powolność i zniknął w ciemności.
W chwili, kiedy Richon wszedł do pokoju barona, w celu zatrudnienia go podczas odjazdu wicehrabiego, okrzyk radości wydany przez tegoż, dowiódł mu, że Canolles nie jest zawziętym.
Na stole, między dwoma próżnemi już butelkami, wznosiła się spora flaszka, trzciną oplecioną.
Flaszka ta mieściła w sobie wyborne stare koljurskie, wino, nieocenione dla tych, którzy już wiele win kosztowali.
Leżące w około niej suche figi, migdały, biszkopty, sery i smażone winogrona, wskazywały, że oberżysta nie omylił się w swej rachubie, a pewność ta, potwierdziła się dwoma, zupełnie próżnemi butelkami i trzecią do połowy tylko pełną.
W rzeczy samej, gdyby nawet najwstrzemięźliwszy dotknął się tego deseru, musiałby już dużo pić wina.
A Canolles wcale nie myślał o wstrzemięźliwości, przytem, jako hugonota (pochodził bowiem z protestanckiej familji i wyznawał religję przodków), być może, nie wierzył w kanonizowanie tych pobożnych samotników, co to osiągnęli królestwo niebieskie, pijąc wodę i jedząc korzonki.
Czy wsmutku, czy zakochany, Canolles nie był nigdy nieczułym na zapach dobrego obiadu, na widok tych butelek szczególnego kształtu z czerwonemi, żółtemi lub zielonemu pieczątkami, których wierne korki trzymają w uwięzi prawdziwe gaskońskie, szampańskie lub burgundzkie wino.
Wobecnym wypadku, Canolles podług zwyczaju ustąpił pokusie, naprzód spojrzał, potem powąchał, nakoniec spróbował, a ponieważ z pięciu zmysłów, któremi go obdarzyła matka natura, trzy z nich zupełnie zadowolone, dwa więc pozostałe uzbroiły się wcierpliwość, czekając swej kolei z zadziwiającą spokojnością.
W tej chwili wszedł Richon i ujrzał barona kołyszącego się w krześle.
— A! kochany Richonie, przybywasz w samą porę — zawołał Canolles — właśnie szukałem kogoś takiego, przed kim mógłbym pochwalić naszego oberżystę Biscarros; chciałem już ograniczyć się na pochwaleniu go przed tym łajdakiem Castorin, który nie wie co to znaczy pić, którego nawet nigdy nie mogłem jeść nauczyć. No, spójrz tu, kochany przyjacielu, rzuć okiem na ten stół i zechciej przy nim zasiąść. Właściciel oberży pod „Złotem cielęciem“ jest prawdziwym artystą; muszę go zachwalić memu przyjacielowi księciu d‘Epernon. Posłuchaj Richonie, taką była moja kolacja: zupa rakowa, chłodnik z marynowanych ostryg i serdeli; różnego gatunku ptactwo; kapłon z oliwkami, a przy nim butelka Medoku, której szkielet, oto tu stoi; kuropatwa z truflami, groszek cukrowy, galareta z dzikich wisien, skropiona butelką szambertyna, tu oto stojącą; nakoniec ten deser i butelka koljurskiego, jeszcze nie zdobyta, lecz pójdzie ona jak inne, nadewszystko jeśli obaj uderzymy na nią. Kroćset djabłów! Jestem w doskonałym humorze, a Biscarros jest mistrzem. Richon, siadaj tu, jużeś wieczerzał, lecz co to szkodzi!... Ja także już jadłem... możemy wszakże zacząć no nowo...
— Dziękuję, baronie — rzekł, śmiejąc się Richon — nie chce mi się jeść.
— Zgadzam się na to, można nie mieć apetytu, lecz pragnienie, każdy zawsze mieć powinien. Spróbuj no tego wina!
Richon podstawił szklankę.
— A więc jużeś wieczerzał — mówił dalej Canolles — wieczerzałeś z tym małym hultajem wicehrabią. A!... wybacz Richonie, mylę się, owszem, przeciwnie, jest to zachwycający chłopiec!... jemu winienem przyjemność kosztowania życia i gdyby nie on, byłbym wyzionął ducha trzema lub czterema ranami, któremi chciał mnie obdarzyć waleczny książę d‘Epennon. Jestem więc wdzięczny pięknemu wicehrabiemu, zachwycającemu Ganymedowi. A!... Richonie! właśnie wydajesz mi się być tym, za oo cię wszyscy uważają, to jest prawdziwym sługą księcia de Condé!
— Cóż to znowu, baronie!... — zawołał Richon, wybuchając głośnym śmiechem — skąd ci to przyszło do głowy! A! umrę ze śmiechu!
— Lecz z tem wszystkiem, nienawidzę twego małego wicehrabiego... Zajmować się pierwszym przejeżdżającym szlachcicem!... Do czego to podobne?
I Canolles, rozciągnąwszy się w krześle, zaczął się śmiać i pokręcać wąsy z taką wesołością, że i Richon poszedł za jego przykładem.
— A więc, kochany Richonie — rzekł Canolles — mówiąc na serjo, knujesz jakiś spisek, nieprawdaż?
Richon nie przestawał się śmiać, lecz już nie tak serdecznie.
— Czy wiesz, że wielką miałem chęć przyaresztować ciebie, jak również twego małego wicehrabiego? Kroćset djabłów! byłoby to bardzo śmieszne, a przytem dość łatwe do wykonania, gdyż mogli mi w tem pomóc giermkowie mego przyjaciela księcia d‘Epernon. Ha! ha! ha! Richon pod strażą, wraz z małym wicehrabią! Dopiero to byłoby śmiać się z czego!
W tej chwili słychać było tętent oddalających się koni.
— Czy nie wiesz, Richonie, co to takiego?... — spytał Canolles, nadstawiając ucha.
— Nie wiem, lecz domyślam się.
— A więc, powiedz.
— Wicehrabia odjechał.
— Nie pożegnawszy się ze mną!... — zawołał Canolles. Ani wątpić, to jakiś brutal.
— O nie, kochany baronie potrzeba spiesznego wyjazdu tłumaczy go.
Canolles zmarszczył brwi i rzekł:
— Cóż za dziwne postępowanie! Gdzież wychowano tego chłopca? Richonie, mój przyjacielu, zapewniam cię, że znajomość z nim szkodzi ci. Nie można między szlachtą prowadzić się tym sposobem. O! gdybym go mógł dogonić, dopierobym mu natarł uszów, niech djabli porwą jego głupiego ojca, który niezawodnie przez skąpstwo nie dał mu nauczyciela!
— Nie gniewaj się, baronie — odpowiedział Richon z uśmiechem — wicehrabia mie jest tak źle wychowany jak sądzisz; wyjeżdżając, polecił mi oświadczyć ci swoje uszanowanie i żal, że sam pożegnać cię nie mógł.
— Dobrze! dobrze!... rzekł Canolles — tym sposobem zmienia tylko niewybaczoną, obrazę na małą grzeczność. Niech djabli porwą! Strasznie jestem rozgniewany. Pokłóć się ze mną Richonie! Co, nie chcesz? Poczekaj... Richonie, przyjacielu mój, jesteś bardzo brzydki!
Richon, nie przestając śmiać się, rzekł:
— W takim humorze jak jesteś, baronie, jeżeli zechcesz grać, możesz wygrać odemnie dziś w wieczór sto pistoli. Szczęście w grze jak ci wiadomo, najczęściej sprzyja w zmartwieniu.
Richon znał barona; wiedział, że odwraca gniew jego. proponując grę.
— Grać!... — zawołał Canolles — masz słuszność, będziemy grali! Przyjacielu mój, ten jeden wyraz jedna mię z tobą. Richonie, jesteś zachwycającym! Richonie, jesteś pięknym jak Adonis, przebaczam już wicehrabiemu de Cambes... Castorin! podaj karty!
Natychmiast przybiegł Castorin z oberżystą, obaj wystawili stół, a dwaj przyjaciele grać zaczęli.
Castorin, od dziesięciu lat marzący o podwójnej stawce na trzydzieści i czterdzieści i Biscarros, nie spuszczający chciwego wzroku z pieniędzy, stali po obydwóch stronach stołu, przypatrując się grającym.
W niespełna godzinę, Richon, pomimo swej przepowiedni wygrał od barona osiemdziesiąt pistoli.
Canolles, nie mając przy sobie więcej pieniędzy, kazał Castorinowi podać tłomoczek, by wyjąć więcej.
— Nie potrzeba — rzekł Richon, słysząc ten rozkaz — nie mam czasu grać dłużej.
— Jak to! nie masz czasu?... — spytał Canolles.
— A tak. Teraz jest godzina jedenasta — odpowiedział Richon — a o dwunastej koniecznie muszę być na swojem stanowisku.
— Oho!... Bez wątpienia chcesz żartować? — spytał Canolles.
— Zwolna, panie baronie — odrzekł Richon — wszak sam jesteś wojskowym, znać więc musisz karność żołnierską.
— Dlaczegóż, kiedy ci było tak pilno, nie odjechałeś przed grą? — rzekł Canolles, na wpół śmiesznym, na wpół ironicznym tonem.
— Czy inie robisz mi przypadkiem wyrzutów, za to żem cię odwiedził?... — spytał Richon.
— Uchowaj Boże! Jednakże wcale mi się spać nie chce, będę się więc strasznie nudził. A gdybym też zechciał cię odprowadzić Richonie.
— Nie przyjąłbym tego zaszczytu baronie. Polecenie, które mi dano, musi być odbyte bez świadków.
— Niech i tak będzie! Lecz w którą udajesz się stronę?
— Właśnie chciałem cię prosić byś mi nie zadawał tego pytania.
— A wicehrabia gdzie pojechał?
— Mam ci prawdę powiedzieć; nie wiem.
Canolles spojrzał na Richona, chcąc się przekonać, czy w tych niegrzecznych odpowiedziach nie było czasem żartów.
Lecz łagodne spojrzenie i szczery uśmiech komendanta twierdzy Vayres, rozbroiły jeżeli nie cierpliwość, to przynajmniej ciekawość barona.
— Doprawdy — rzekł Canolles — kochany Richonie, jesteś dziś prawdziwą zagadką, lecz każdy działa podług swej woli, oto lepiej dajmy temu pokój, a wypijmy jeszcze po jednej szklance tego wina i... szczęśliwej podróży.
Przy tych słowach, Canolles nalał szklanki; Richon stuknąwszy się, wypił za zdrowie barona i wyszedł, baronowi nie przyszło nawet na myśl przekonać się, którą on udał się drogą.
Baron, pozostawszy sam w pośród na wpół spalonych świec, próżnych butelek i kart rozrzuconych, uczuł smutek, dający się pojąć temu tylko, kto go sam doświadczył cała jego wesołość tego wieczoru, zasadzała się na zawiedzionej nadziei, po stracie której, napróżno chciał się pocieszyć.
Powlókł się do sypialni, rzucając przez okno korytarza spojrzenie pełne żalu i gniewu na samotny domek, w którym oświecono okno i migające cienie, dostatecznie przekonywały barona, że Nanona de Lartigues przepędza wieczór nie tak, jak on samotnie.
Na pierwszym stopniu schodów, Canolles nadeptał na jakiś przedmiot.
Schylił się i podniósł szarą rękawiczkę wicehrabiego, którą tenże w pośpiechu upuścił, a uznawszy za rzecz małej wartości, nie myślał tracić czasu na jej odszukanie.
Chociaż przykre były myśli barona, łatwo dające się wybaczyć w chwili mizantropji, wzbudzonej miłosnem niepowodzeniem, jednak położenie Nanony było jeszcze przykrzejszem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nanona, niepokojąc się przez noc całą i obmyślając tysiące planów, jakby uprzedzić barona, użyła całej przebiegłości mądrej kobiety.
Chcąc się wydobyć z tak nieznośnego położenia, trzeba było ukraść księciu minutę czasu, na pomówienie z Franczynetą, a dwie najwięcej, na napisanie do barona jednego wiersza na kawałku papieru.
Lecz zdawało się, że książę odgadł myśl i wyczytał, niespokojność umysłu Nanony, pomimo radosnej maski, jaką swą twarz pokryć się starała, gdyż nie dał jej ani jednej wolnej chwili, która wszakże tak przez nią upragnioną była.
Nanona dostała migreny, książę d‘Epernon nie pozwolił jej wstać i iść po flakonik z otrzeźwiającemi solami: sam ją wyręczył.
Nanona ukłuła się szpilką w palec, chciała więc wyjąć ze swej toaletki kawałek różanego plasterka, zaczynającego już wchodzić w owym czasie w modę.
Książę d‘Epernon, niezmordowany w uprzedzaniu jej życzeń, wstał, odciął kawałek ze zręcznością, do rozpaczy przywodzącą Nanonę, i zamknął toaletkę.
Natenczas Nanona udała, że śpi snem głębokim.
Książę prawie też zaraz zaczął chrapać.
Wtedy Nanona otworzyła oczy i przy świetle nocnej lampki, stojącej na stoliku w alabastrowej wazce, chciała wyjąć pugilares księcia z jego kamizelki, leżącej tuż przy łóżku, prawie pod jej ręką, lecz w chwili, kiedy już brała za ołówek i oddzierała ćwiartkę papieru, książę otworzył oczy.
— Co robisz?... — spytał.
— Szukałam w tym pugilaresie kalendarza — powiedziała Nanona.
— A na co?
— Chciałam wiedzieć, kiedy przypada dzień twoich imienin.
— Imię moje Ludwik i jak wiesz, dzień moich imienin przypada 24-go sierpnia, masz więc jeszcze dość czasu przygotować się, moja kochanko!
I wziąwszy z jej rąk pugilares, włożył go napowrót do kamizelki.
Tym razem Nanona zyskała przynajmniej ołówek i papier.
Wsunęła te przedmioty pod poduszkę, niby niechcący przewróciła nocną lampkę, spodziewając się, że po ciemku łatwiej napisać będzie mogła liścik, lecz książę natychmiast zadzwonił na pokojówkę, zawołał o światło, zapewniając, że nie może spać w ciemności.
Franczyneta przybiegła nim Nanona zdążyła napisać połowę zdania.
Książę, obawiając się, aby podobny wypadek nie miał drugi raz miejsca, kazał Franczynecie zapalić dwie świece i postawić je na kominku.
Wtedy znowu Nanona oświadczyła, że spać nie może, gdy ją światło w oczy razi i w gorączkowej niecierpliwości odwróciła się do ściany, oczekując dnia i bojaźnią, łatwą do pojęcia.
Dzień, oczekiwany z taką bojaźnią, zabłysł nareszcie, Książę d‘Epernon, chełpiący się z tego, że naśladuje zwyczaje żołnierskiego życia, wstał za pierwszym promieniem słońca, ubrał się sam, aby ani na chwilę nie rozłączyć się ze swoją kochaną Nanoną, następnie włożył szlafrok i zadzwonił, chcąc się dowiedzieć, czy nie przysłano mu jakich papierów.
Franczyneta w miejsce odpowiedzi przyniosła depesze, które w nocy przywiózł Courtauvaux, ulubiony strzelec księcia.
Książę rozpieczętował je i czytał jednem okiem, drugiem zaś, starając się nadać mu jak można najwięcej czułości, bacznie spoglądał na Nanonę.
Nanona gdyby mogła, chętnieby rozszarpała księcia.
— Czy wiesz — rzekł do niej książę, przeczytawszy kilka depesz — co powinnabyć teraz uczynić?
— Nie wiem, Mości książę — odpowiedziała Nanona — lecz co tylko rozkażesz, wszystko zostanie spełnione podług twej woli.
— Poślij po swego brata — rzekł książę — właśnie odebrałem z Bordeanx list, zawierający ważne wiadomości, mógłby on natychmiast udać się z depeszą do Paryża, a po powrocie miałbym pozór do nadania mu stopnia, o jakiś mię dla niego prosiła.
Oblicze księcia wyrażało nieudaną dobroć.
— A więc, odwagi!... — rzekła do siebie Nanona. Być może, że Canolles z moich oczów wyczyta i zrozumie wszystko.
Potem głośno dodała.
— Sam poślij po niego, kochany książę.
Wiedziała bowiem, że gdyby ona chciała wykonać polecenie, książę nie pozwoliłby na to.
D‘Epernon przywołał Franczynetę i posłał ją do oberży pod „Złotem cielęciem“, to tylko do niej powiedziawszy.
— Powiedz baronowi de Canolles, że panna de Lartigues czeka go ze śniadaniem.
Nanona baczne rzuciła spojrzenie na Franczynetę, lecz chociaż spojrzenie to była nad wyraz wymowne, Franczyneta przecież nie mogła z niego wyczytać tej myśli: Powiedz baronowi de Canolles, że jestem jego siostrą.
Franczyneta wyszła, pojmując, że jej pani grozi jakieś ukryte niebezpieczeństwo.
Tymczasem Nanona wstała, a odziawszy się rannym płaszczykiem, stanęła za krzesłem księcia tak, iż pierwszem spojrzeniem mogła wskazać baronowi, że czegoś się strzec powinien, następnie zajęła się obmyśleniem przebiegłego zdania, któremby od razu mogła objaśnić barona w tem wszystkiem, co mu wiedzieć należało.
Tym sposobem Nanona mogłaby zapobiec zepsuciu harmonji, między nią i księciem panującej.
Wzrokiem swym mogła oma ogarnąć całą drogę, aż do miejsca, gdzie wczoraj ukrył się książę d‘Epernon ze swymi zbirami.
— A! — rzekł nagle książę — otóż i Franczyneta wraca.
I skierował oczy na Nanonę, która wtedy zmuszoną była odwrócić wzrok od okna, aby odpowiedzieć na pytające spojrzenie księcia.
Serce Nanony mocniej bić zaczęło, widziała tylko Franczynetę, a pragnęła widzieć barona, aby wyczytać na jego twarzy chociaż cokolwiek spokojności.
Na schodach rozległ się odgłos kroków.
Franczyneta lekko zastukała do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł książę.
Nanona przygotowała już sławne zdanie, którem chciała przywitać barona.
Franczyneta weszła sama.
Nanona rzuciła wejrzenie do przedpokoju.
W przedpokoju nie było nikogo.
— Pani! — powiedziała Franczyneta z niewzruszoną pewnością scenicznej subretki — nie zastałam barona de Canolles w oberży pod „Złotem cielęciem“.
Książę zmarszczył brwi.
Nanona podniosła głowę i odetchnęła.
— Jakto — rzekł książę — barona de Canolles niema już w oberży pod „Złotem cielęciem?“
— Mylisz się zapewne, Franczyneto — dodała Nanona.
— Pani — odpowiedziała Franczyneta — powtarzam to, co mi powiedział sam Biscarros.
— Kochany Canolles domyślił się bezwątpienia wszystkiego — szepnęła Nanona. — Łączy on zręczność i dowcip z odwagą i pięknością.
— Zawołać mi natychmiast samego Biscarrosa — rzekł książę ze złością.
— O! sądzę — spiesznie wtrąciła Nanona, — że Canolles dowiedział się, iż tu będziesz, i nie chciał ci przeszkadzać. Biedny baron, jest tak bojaźliwym!
— On, bojaźliwym!... — zawołał książę — zdaje mi się jednak, że nie taką ma o sobie opinję...
— Nie, pani — rzekła służąca — pan baron w istocie odjechał.
— Lecz — zapytał d‘Epernion — jak to być może, aby baron mnie się obawiał, kiedy Franczyneta otrzymała polecenie zaproszenia go od ciebie nic o mnie nie wspominając. Musiałaś mówić mu, że ja tu jestem?... No, odpowiadaj, Franczyneto.
— Nic nie mogłam mu powiedzieć, Mości książę, gdyż go nie widziałam.
Pomimo odpowiedzi Franczynety, wyrzeczonej ze szczerością i prawdą, książę zdawał się odzyskiwać nieufność.
Nanona z radości nic mówić nie mogła.
— Czy mam iść po oberżystę? — zapytała Franczyneta.
— Natychmiast — odrzekł książę grubym głosem — albo lepiej zaczekaj. Pozostań tu, możesz być potrzebną swej pani, tam zaś poszlę Courtauvaux.
Franczyneta wyszła. W pięć minut potem, Courtauvaux zapukał do drzwi.
— Idź do właściciela oberży pod „Złotem cielęciem“ — rzekł książę — i przyprowadź go tutaj, muszę bowiem z nim pomówić. Powiedz mu, żeby przyniósł kartę potraw, przygotowanych na śniadanie. Daj mu dziesięć luidorów, a niech tylko śniadanie będzie dobre. No, idź i spiesz się...
Courtauvaux, służąc zawsze w znacznych domach, znał doskonale swe rzemiosło. Przyszedłszy do Biscarrosa, rzekł mu:
— Namówiłem mego pana, aby obstalował u ciebie śniadanie, pan dał mi osiem luidorów, naturalnie, zostawię sobie dwa za poselstwo, a resztujące sześć oddaję tobie. No, chodź ze mną zaraz.

Biscarros, drżał z radości, przypasał czysty fartuch, włożył do kieszeni sześć luidorów i ścisnąwszy Courtauvaux za rękę, udał się z nim do samotnego domku.

ROZDZIAŁ VII.

Nanona już się teraz nie obawiała, śmiałość Franczynety dodała jej odwagi, wielką nawet miała chęć porozmawiać z oberżystą.
W tej chwili wszedł on właśnie do pokoju, zakasawszy fartuch za pas i trzymając czapkę w ręku.
— Wczoraj zatrzymał się u ciebie młody szlachcic, baron de Canolles, nieprawdaż? — spytała Nanona.
— Gdzie on jest? — dodał książę.
Biscarros zaczął być niespokojnym, gdyż sześć luidorów dane mu przez Strzelca, kazały się domyślać, że ma do czynienia ze znakomitą osobą. Z początku więc odpowiadał z pomieszaniem.
— Odjechał, panie.
— Odjechał — powtórzył książę — czy istotnie odjechał?...
— Istotnie.
— A — gdzież? — zapytała Nanona.
— Tego powiedzieć nie mogę, gdyż doprawdy sam nie wiem.
— Lecz może wiesz przynajmniej którą drogą pojechał?
— Paryską.
— O której wyjechał godzinie?... — zapytał książę.
— Około północy.
— I nic ci — nie powiedział?... — bojaźliwie zapytała Nanona.
— Nic, tylko zostawił list, który kazał oddać pannie Franczynecie.
— A dlaczegożeś łotrze nie oddał listu?... — rzekł książę. — Czy to tak szanujesz rozkazy szlachcica.
— Już go oddałem pannie...
— Franczyneto! — zawołał książę.
Franczyneta, podsłuchująca u drzwi, natychmiast wbiegła do sypialni.
— Dlaczego nie oddałaś swej pani listu, który baron de Canolles do niej zostawił?...
— Sądziłam, Mości książę... — mówiła przestraszona pokojówka.
— Oho... — pomyślał zatrwożony Biscarros, tuląc się do najbardziej oddalonego kąta sypialni. To bezwątpienia jakiś przebrany książę.
— Nie pytałam się jej o list — rzekła Nanona blednąc.
— Daj go — zawołał książę, wyciągając rękę.
Biedna Franczyneta zwolna podała list, zwracając na swą panią spojrzenie, które miało znaczyć:
— Widzisz pani, że to nie moja wina, to ten niedołęga Biscarros narobił tego wszystkiego.
Błyskawice trysnęły z oczów Nanony i przeszyły na wskroś biednego Biscarrosa.
Pot kroplami spływał z nieszczęśliwego, oddałby był cale sześć luidorów, które miał w kieszeni, aby tylko mógł stać przed swym piecem i trzymać rondel w ręku.
Tymczasem książę wziął list, otworzył go i przeczytał.
Podczas czytania, Nanona stała blada i bez ruchu, jak posąg marmurowy, czuła tylko mocne i gwałtowne bicie serca.
— Co znaczy ta bazgranina?... — zapytał książę.
Z tych kilku wyrazów Nanona zrozumiała, że list nie może jej szkodzić.
— Przeczytaj na gos, a być może, że ci wytłomaczę — odpowiedziała.
Książę przeczytał:

„Kochana Nanono“.

Po tych słowach spojrzał na nią.
Nanona wytrzymała spojrzenie to z zadziwiającem męstwem.
Książę czytał dalej:

„Kochana Nanono“.

„Korzystając z urlopu, który tobie winien jestem, jadę dla rozerwania się do Paryża. Do widzenia. Nie zapominaj o mem szczęściu“.
— Ależ on zwarjował ten Canolles.
— A to dlaczego? — zapytała Nanona.
— Czyż można wyjeżdżać tak jak on, o północy bez żadnej przyczyny? — rzekł książę.
— Tak, to prawda — pomyślała Nanona.
— No, wytłómaczże mi jego odjazd?
— A! mój Boże!... — odpowiedziała Nanona z czarującym uśmiechem — nic łatwiejszego nad to, Mości książę.
— I ona go także nazywa księciem! — szepnął Biscarros. — Nie ma więc wątpliwości, to jakiś książę.
— No mówże! — powiedział książę.
— Czy sam się nie domyślasz?
— Wcale nie.
— Przecież Canolles ma dwadzieścia siedem dat; jest młody, przystojny, o nic nie dbający. Jakiemuż tedy szaleństwu oddaje on pierwszeństwo?... Rozumie się, że miłości. Niezawodnie zoczył w oberży Biscarrosa jaką piękną podróżniczkę i pogonił za nią.
— Zakochany!... Tak sądzisz?... — zawołał książę, uśmiechając się na tę myśl naturalną, że jeśli Canolles zakochany w jakiej podróżnej, to już pewno nie w Nanonie.
— Tak!... bezwątpienia, baron jest zakochany. Nieprawdaż, panie Biscarros? — powiedziała Nanona, ciesząc się, że książę zgadza się z jej myślą. — No, odpowiadaj szczerze: czyż nieprawda?
Biscarros pomyślał, że nadeszła stosowna chwila przypochlebienia się młodej damie, potakując jej, uśmiechnąwszy się więc, otworzył ogromną gębę i rzekł:
— W istocie, być może, że pani masz słuszność.
Nanona na krok posunęła się ku oberżyście i mimowolnie zadrżała.
— Czy nieprawda? — rzekła.
— Tak sądzę, pani — odpowiedział Biscarros.
— Tak sądzisz?
— Tak, w istocie, pani mi otworzyłaś oczy.
— A!... opowiedz nam wszystko, panie Biscarros — zawołała Nanona, czując w sercu budzącą się zazdrość — mów, jakie podróżne zatrzymywały się wczoraj w twej oberży?
— Tak, tak odpowiedz — dodał d‘Epernon, rzucając się w krzesło i wyciągając nogi.
— Żadna kobieta nie wstępowała do mej oberży — rzekł Biscarros.
Nanona odetchnęła.
— Zatrzymał się tylko — mówił dalej oberżysta, nie domyślając się, że każdy jego wyraz, jak ołów upadł na serce Nanony — młody szlachcic, blondyn, przystojny, delikatny i pulchny, który nic nie jadł, nie pił i bał się wyjechać w nocy... Szlachcic, bojący się jechać w nocy — dodał Biscarros, potrząsając głową — pan to rozumiesz, nieprawdaż?
— Ha!... ha!... ha!... doskonale — zawołał książę.
Nanona odpowiedziała na ten uśmiech zgrzytnięciem zębów.
— Mów dalej — rzekła do oberżysty. — Pewnie ten młody szlachcic czekał na barona de Canolles?
— Nie, nie, on czekał zkolacją na wysokiego jegomościa z wąsami i nawet dość po grubijańsku obszedł się z panem baronem, gdy ten chciał z nim wieczerzać, lecz mężny baron nie zmieszał się taką drobnostką. Zdaje się, że to jest człowiek śmiały, gdyż po odjeździe wysokiego jegomościa, który udał się na prawo, puścił się galopem za małym szlachcicem, jadącym w przeciwną stronę.
Po tem dziwnem zakończeniu. Biscarros, widząc, że oblicze księcia rozjaśniało się, pozwolił sobie wybuchnąć tak głośnym śmiechem, że szyby w oknach zadrżały.
Książę zupełnie uspokojony, byłby uściskał poczciwego Biscarros, gdyby oberżysta był szlachcicem.
Tymczasem Nanona blada, z konwulsyjnym i lodowatym na ustach uśmiechem, przysłuchiwała się każdemu wyrazowi oberżysty, z ową natężoną uwagą, która nieraz zmusza zazdrosnych do wypicia do dna zabijającej ich trucizny.
— Lecz z czego wnosisz — spytała nareszcie Nanona, — że ten mały szlachcic jest kobietą, albo, że baron de Canolles w niej zakochany i że pojechał do Paryża z innego powodu, a nie z nudów i nie dla rozrywki?
— Z czego o tem wnoszę?... — odpowiedział Biscarros, koniecznie chcąc przekonać swych słuchaczy — zaraz to powiem.
— Mów, mów, kochany przyjacielu — rzekł książę — w istocie jesteś bardzo zabawny.
Książę wytężył słuch.
Nanona słuchała, zacisnąwszy pięści.
— Żadnego nie miałem podejrzenia i poprostu brałem blond włosego młodzieńca za mężczyznę, gdy wtem spotkałem na schodach barona de Canolles, trzymającego w lewej ręce świecę, a w prawej małą rękawiczkę, której wonią zdawał się napawać.
— Ha! ha! ha!... przewybornie! — zawołał książę, coraz bardziej wesoły, w miarę wstępującej z serca zazdrości.
— Rękawiczkę! — powtórzyła Nanona, starając się przypomnieć sobie, czy nie pozostawiła podobnego zakładu miłości w rękach kochanka. — Jakąż rękawiczkę? Czy nie taką?
I pokazała oberżyście jedną ze swych rękawiczek.
— Nie — odrzekł Biscarros — tamta była męska.
— Męska!... A więc baron de Canolles przypatrywał się i napawał wonią męskiej rękawiczki! A! Biscarros, czy oszalałeś?
— Wcale nie, bo chociaż ona należała do przystojnego blond-włosego młodzieńca, który nie pił, nie jadł i bał się jechać w nocy, była przecież tak małą, że ręka pani, pomimo, iż jest tak drobną, zaledwieby w nią weszła.
Nanona wydała jęk, jakby ją ugodził niewidzialny pocisk.
— Sądzę — rzekła z nadzwyczajnem wysileniem — że Wasza książęca mość jesteś już zadowolony, gdyż wiesz wszystko, co chciałeś wiedzieć.
I z zaciśniętemu zębami, drżącemi usty, wskazała palcem drzwi oberżyście, lecz zdziwiony Biscarros, dostrzegłszy gniew na twarzy młodej kobiety, nic z tego nie rozumiał i stał nieruchomy na miejscu z otwartą gębą i wytrzeszczonemi oczyma.
— Jeśli nieobecność barona — pomyślał oberżysta — jest tak nadzwyczajnem nieszczęściem, to powrót jego byłby wielkiem szczęściem. Pochlebię temu szlachetnemu panu słodką nadzieją, aby miał dobry apetyt, triumfującą postawę i z wdziękiem wystawiwszy prawą nogę naprzód, rzekł:
— Baron odjechał, lecz lada chwila powrócić może.
Książę uśmiechnął się, znajdując słuszną tę uwagę oberżysty i rzekł:
— Prawda, zupełna prawda!... Być może, że już nawet powrócił. Idźno zobacz, panie Biscarros i przynieś mi odpowiedź.
— A śniadanie!... — powiedziała Nanona — umieram z głodu.
— Dobrze — odrzekł książę — zaraz poszlę po nie. Hej!... Courtauvaux, idź do oberży pana Biscarros i dowiedz się, czy baron de Canolles nie wrócił, jeśli go tam nie będzie, pytaj się i szukaj go w okolicach. No, ruszaj!
Courtauvaux wybiegł.
Biscarros, zauważywszy kłopotliwe milczenie, panujące od chwili, chciał je przerwać.
— Czy nie widzisz, że pani daje ci znak, żebyś już wyszedł?... — powiedziała doń Franczyneta.
— Chwilkę! chwilkę!... — zawołał książę — cóż u djabła i ty znowu, Nanono, tracisz głowę. A gdzież karta!... Mnie także się jeść chce jak i tobie: głód mi dokucza. Chodź no, panie Biscarros, dołącz oto te sześć luidorów do poprzednich: daję ci je za zabawną historję, którąś nam opowiedział.
Następnie, kazał historykowi przemienić się w kucharza, my zaś pospieszamy oznajmić czytelnikom, że Biscarros również odznaczył się w drugim jak i w pierwszym obowiązku.
Tymczasem, Nanona zastanawiała się nad ważnością wiadomości udzielonej jej przez poczciwego Biscarros; a naprzód, czy one są pewne?... następnie, chociaż byłyby i prawdziwe, czy nie należałoby usprawiedliwić barona?
W istocie, jakiż to okropny zawód dla tak walecznego szlachcica, ta niedoszła schadzka.
Cóż to za zniewaga dla niego, to szpiegostwo księcia d‘Epernon i konieczność jego obecności przy triumfie rywala?
Nanona tak była zakochaną, że przypisując ten nagły odjazd barona słusznej jego zazdrości, nietylko usprawiedliwiała, lecz nawet żałowała barona de Canolles, a co więcej cieszyła się, myśląc, że on jedynie przez miłość dla niej wzbudził tę małą zemstę.
Wszakże osądziła za słuszne w każdym razie mieć się na baczności; a przedewszystkiem zniszczyć złe bez śladu, wstrzymać tę miłość w samym jej zarodku.
Tu, straszna myśl przebiegła w głowie Nanony:
— A jeśli to spotkanie barona i młodego szlachcica, czyli przebranej kobiety, już było schadzką!...
Lecz nie, natychmiast się uspokoiła.
Przecież miody szlachcic czekał na wysokiego jegomościa z wąsami, po grubjańsku obszedł się z baronem, a nawet i sam Canolles poznał dopiero płeć nieznajomego po małej rękawiczce, przypadkiem znalezionej.
Z tem wszystkiem należy jednak przeszkodzić baronowi.
Wtedy, uzbroiwszy się w całą swą odwagę, powróciła do księcia, który dopiero co kazał odejść oberżyście, obsypawszy go pochwałami i wydawszy mu kilka rozkazów.
— Co to za nieszczęście — powiedziała Nanona — że trzpiotostwo tego szalonego barona, pozbawi go zaszczytu, jakim go książę chciałeś obdarzyć!... Gdyby tu był, jego przyszłość byłaby ustaloną; z powodu zaś odjazdu, wiele może stracić.
— A jeśli go znajdziemy?... — rzekł książę.
— O!... to być nie może — powiedziała Nanona — przecież mu idzie o kobietę, nie prędko on wróci.
— No! cóż każesz mi zrobić, moja kochana? Jak mam naprawić to nieszczęście?... — spytał książę — młodość szuka rozrywek: Canolles młody, lubi zabawy.
— Ależ ja jestem od niego starszą i rozsądniejszą, sądzę więc, że należałoby położyć tamę jego niewczesnej radości.
— Jakaż to gniewliwa siostra!... — zawołał książę.
— Być może, że baron w pierwszej chwili gniewałby się na mnie — powiedziała Nanona — lecz później niezawodnie by mi podziękował.
— A więc mów, co chcesz czynić?... Jeśli już masz jaki plan, gotów jestem wykonać go.
— Chciałeś go posłać do królowej z jakąś pilną i ważną wiadomością?
— Tak, lecz cóż, kiedy go niema.
— Trzeba posiać kogo, żeby go dogonił; a ponieważ jedzie do Paryża, sprawa ta w części już nawet załatwioną zostanie.
— Prawdę mówisz.
— Ja to biorę na siebie i Canolles otrzyma rozkaz dziś wieczorem, a najpóźniej jutro rano. Ręczę za skutek.
— Lecz kogóż posłać?...
— Czy potrzebny ci Courtauvaux?
— Wcale nie.
— Pozwól mi go więc posłać za baronem z poleceniami.
— Otóż to dyplomatyczna głowa!... Daleko zajdziesz, Nanono.
— Abym tylko wiecznie uczyła się od mego zachwycającego nauczyciela, nic więcej nie pragnę.
I objęła swemi rękami starego księcia, który aż drgnął z radości.
— A!... co za doskonałego figla wypłatamy baronowi — rzekła Nanona.
Książę wziął pióro i na kawałku papieru napisał tylko te dwa wyrazy:
„Bordeaux — nie“.
I podpisał się.
Następnie, na kopercie tej lakonicznej depeszy, położył taki napis:
„Do Jej Królewskiej Mości królowej Anny Austrjackiej, Regentki Francji“.
Tymczasem, Nanoma napisała trzy wiersze i pokazała je księciu.
Bilecik jej tak brzmiał:

„Kochany baronie!

„Jak widzisz, załączona tu depesza, jest do Królowej“
„Oddaj ją natychmiast, gdyż idzie o zbawienie ojczyzny“.

Twoja przywiązana siostra,
Nanona“.

Zaledwie skończyła ten bilecik, dały się słyszeć na schodach spieszne kroki.
Courtauvaux otworzył drzwi i wszedł do pokoju z wesołem obliczem człowieka, przynoszącego z niecierpliwością oczekiwaną wiadomość.
— Oto baron de Canolles!... spotkałem go o sto kroków stąd — rzekł strzelec.
Nanona zbladła, i rzuciwszy się ku drzwiom, szepnęła:
— A więc, czyż żadnym sposobem go nie uniknę!...

W tej chwili, pojawiła się we drzwiach nowa osoba w przepysznym kostjumie, z kapeluszem w ręku i z przyjemnym na ustach uśmiechem.

ROZDZIAŁ VIII.

Gdyby piorun uderzył nad głową Nanony, nie większejby ją nabawił trwogi, jak to niespodziane zjawienie się nowoprzybyłego.. Mimowolnie wypadł z ust jej bolesny okrzyk:
— Znowu on!
— Tak, ja, moja kochana siostrzyczko — odpowiedział tenże niezbyt miłym głosem. — Lecz wybacz mi — dodał, spostrzegłszy księcia d‘Epernon — być może, jestem natrętny?
I do ziemi skłonił się gubernatorowi Guyenny, który na jego powitanie odpowiedział życzliwym gestem.
— Cauvignac! — powiedziała Nanona tak cicho, że zdawało się, iż wyraz ten wymówiło jej serce, nie usta.
— Witaj, baronie de Canolles — rzekł książę z uśmiechem — twoja siostra i ja, o tobie tylko mówimy od wczorajszego wieczoru, odkąd pragniemy cię widzieć.
— A... chcieliście mnie widzieć! doprawdy? — rzekł Cauvignac, zwracając na Nanonę spojrzenie, malujące ironję i wątpliwość.
— Tak — odpowiedziała Nanona — książę chciał, żebym cię jemu przedstawiła.
— Tylko z obawy, aby nie być natrętnym — rzekł Cauvignac, kłaniając się księciu — nie chciałem prędzej dostąpić tego zaszczytu.
— W istocie, baronie — odpowiedział książę — podziwiałem twą delikatność: lecz z tem wszystkiem miałbym prawo poczynić ci pewne wyrzuty...
— Mnie, Mości książę, mnie chcesz czynić wyrzuty za moją delikatność!
— A tak, bo gdyby twoja dobra siostra, nie zajęła się twoimi interesami...
— A... — rzekł Cauvignac, z wymownym wyrzutem spojrzawszy na Nanonę — a... moja dobra siostra zajęła się interesami...
— Swego brata — dorzuciła Nanona — cóż w tem dziwnego?...
— A dzisiaj, czemuż winienem przyjemność oglądania cię baronie?
— W istocie — rzekł Cauvignac — czemu książę winien jesteś przyjemność oglądania mnie?
— Czemu? Rozumie się, że przypadkowi, prostemu przypadkowi, który cię wrócił.
— Aha... — pomyślał Cauvignac — zdaje się, że musiałem wyjeżdżać.
— Tak, odjechałeś zły bracie — powiedziała Nairona — napisawszy tylko kilka wyrazów, które jeszcze bardziej moją niespokojność zwiększyły.
— Cóż robić, kochana Nanono? — dodał książę z uśmiechem — trzeba wybaczać zakochanym.
— Oho! tu coś rzeczy się wikłają — pomyślał Cauvignac. — Zdaje się, że jestem zakochany.
— No — powiedziała Nanona — przyznaj się.
— Alboż ja się zapieram — odparł Cauvignac z zwycięskim uśmiechem, starając się wydobyć chociaż cokolwiek prawdy, aby powiedzieć potem jeszcze większe kłamstwo.
— Dobrze, dobrze — przerwał książę — lecz już czas jeść śniadanie. Przy niem, opowiesz nam baronie o swoich miłostkach. Franczyneto... podaj nakrycie dla pana barona de Canolles. Sądzę kapitanie, żeś jeszcze nie po śniadaniu?
W samej rzeczy, Mości książę; przyznam się nawet, że ranne powietrze nadzwyczaj zaostrzyło mój apetyt.
— Powiedz raczej, nocne — rzekł książę — gdyż całą noc, jak słyszałem, bujałeś po głównym trakcie.
— Na honor! — pomyślał Cauvignac — na ten raz mój szwagier zgadł doskonale.
Potem dodał głośno:
— Tak, tak, przyznaję się nocne powietrze...
— Chodźmyż więc — rzekł książę, podając rękę Nanonie, i przechodząc do jadalni wraz z Cauvignacem — sądzę, że apetyt wasz będzie miał czemu stawić czoło.
W rzeczy samej, Biscarros przeszedł dzisiaj samego siebie: potraw było niewiele, lecz zato wszystkie wytworne, sporządzone doskonale. Żółte guyeńskie wino i czerwone burgundzkie, lało się z butelek jak złoto i rubiny.
Cauvignac jadł za czterech.
— Brat twój zajada doskonałe — rzekł książę — a ty nie jesz Nanono?
— Już mi się nie chce jeść.
— Kochana siostra! — zawołał Cauyignac — A! ukontentowanie, że mię ogląda, odjęło jej apetyt. Doprawdy gniewam się nawet na nią, że mię tak kocha.
— Weź-no, Nanono, to skrzydełko pulardy? — rzekł książę.
— Daj go memu bratu, Mości książę — odpowiedziała proszona, widząc, że Cauvignac wypróżnia talerze z nadzwyczajną szybkością; obawiała się bowiem powrotu jego żartów, skoro już nic, na talerzu nie będzie.
Cauvignac podstawił talerz i jak najwdzięczniej się uśmiechnął.
Książę włożył skrzydełko na talerz stojący przed Cauvignacem.
— No! — cóż porabiasz baronie? — zapyta! książę z poufałością, która wydała się Cauvignacowi czarującą przepowiednią miłych następstw. — Nie mówię wszakże o miłostkach.
— Przeciwnie, mów o nich, Mości książę — odpowiedział młodzieniec, któremu medok i szambertin rozwiązały język — zresztą nie obawiał się wcale zjawienia barona de Canolles, co się często wydarza tym, co przybierają cudze nazwiska.
— A!... Mości książę — rzekła Nanona — dobrze on wie, o czem chcesz mówić.
— A więc możemy porozmawiać z nim o owym młodym szlachcicu — zapytał książę.
— Tak — dodała Nanona — o owym młodym szlachcicu, któregoś spotkał wczoraj.
— A! tak na drodze — rzekł Cauvignac.
— A następnie w oberży pod „Złotem cielęciem“! — powtórzył Cauvignac — to prawda.
— A więc rzeczywiście spotkałeś się z nim? — zapytała Nanona.
— Z tym młodym szlachcicem?
— Tak.
— Jakże on wyglądał? no, mów szczerze — spytał książę.
— Prawdę powiedziawszy — odrzekł Cauvignac — był to śliczny młodzieniec, blond włosy, wysmukły; jechał z jakimciś masztalerzem.
— Właśnie tak — powiedziała Nanona, przygryzając wargi.
— I jesteś w nim zakochany?
— W kim?
— W tym ślicznym młodzieńcu, jasnowłosym, wysmukłym.
— Co to znaczy?... — spytał Cauvignac. — Co chcesz powiedzieć Mości książę?
— Czy masz dotąd, na sercu szarą rękawiczkę? — mówił dalej książę, chytrze się uśmiechając.
— Szarą rękawiczkę?
— Tak, tęż samą, której wczoraj w wieczór przyglądałeś się i całowałeś.
Cauvignac już nic nie rozumiał.
— Tę samą z której domyśliłeś się wybiegu, me-ta-mor-fo-zy... — mówił dalej książę, dobitnie wymawiając każdą sylabę.
Z jednego tego wyrazu, Cauvignac pojął wszystko.
— A!... — zawołał — więc ten szlachcic był przebraną kobietą?... Słowo honoru, domyślałem się tego.
— Niema już wątpliwości — powiedziała do siebie Nanona.
— Daj mi pić, moja siostro — rzekł Cauvignac. — Nie wiem, kto wypróżnił butelkę stojącą obok mnie, lecz w niej już nic niema.
— Dobrze!... Dobrze!... — przemówił książę — można go jeszcze wyleczyć, kiedy miłość nie przeszkadza mu dobrze jeść i pić. Sprawy królewskie nic na tem nie ucierpią.
— Jakto? Sprawy królewskie miałyby ucierpieć przez moją miłość! — zawołał Cauvignac. — O! nigdy! Sprawy królewskie przedewszystkiem!... Sprawy królewskie to rzecz święta! No! za zdrowie króla, Mości książę.
— Można więc liczyć na twe poświęcenie, baronie?
— Na me poświęcenie dla króla?
— Tak.
— Bezwątpienia, że można czasami dla niego dałbym się porąbać w sztuki...
— To bardzo jest naturalnem — podchwyciła Nanona, bojąc się, aby wzapale powstałym z medoku i szambertina, Cauvignac nie zapomniał swej roli, i nie powrócił do własnej osobistości — bo czyż z łaski księcia nie jesteś kapitanem wojsk Jego Królewskiej Mości?
— Nigdy o tem nie zapomnę — odpowiedział Cauvignac z rzewnem wzruszeniem, kładąc rękę na sercu.
— Później uczynimy jeszcze więcej — rzekł książę.
— Dziękuję, Mości książę, dziękuję!
— Już nawet zaczęliśmy.
— Doprawdy!
— O tak! Jesteś zbyt skromny, mój młody przyjacielu — rzekł książę d‘Epernon. — I kiedy tylko będziesz potrzebował protekcji, udaj się do mnie: zwłaszcza teraz, kiedy już nie potrzebujesz chodzić bocznemi drogami, kiedy nie potrzebujesz ukrywać się, kiedy wiem, że jesteś bratem Namony.
— Odtąd — zawołał Cauvignac — wprost udawać się będę do Waszej książęcej mości.
— Obiecujesz mi to?
— Daję na to moje słowo.
— Uczynisz doskonale. Tymczasem siostra wyjaśni ci o co idzie, i czego żądam od ciebie. Być może, że cale twe szczęście zależy od poselstwa, które ci poruczam za jej wstawienictwem. Proś, młodzieńcze, twą siostrę o rady; jest to dyplomatyczna głowa, wspaniałomyślne serce, kochaj ją, baronie a bądź pewny, że zyskasz me względy.
— Mości książę!... — zawołał Cauvignac w uniesieniu — siostra moja wie ile ją kocham, ile pragnę widzieć ją szczęśliwą, sławną i... bogatą.
— Ten zapał twój podoba mi się — rzekł książę — a więc zostań z Nanoną, ja zaś pójdę się zająć pewnym hultajem. Ale, ale, baronie — dodał książę — może będziesz mógł udzielić, mi jakich wiadomości o tym rozbójniku?
— Jak najchętniej — odpowiedział Cauvignac. Lecz naprzód muszę wiedzieć, o jakim rozbójniku Wasza książęca mość chcesz mówić. W dzisiejszym czasie mamy ich mnóstwo, a nawet rozmaitego rodzaju.
— Prawda! masz słuszność, lecz ten, z którym miałem do czynienia był bardzo czelny podobnego nigdy nie zdarzyło mi się widzieć.
— Doprawdy!
— Wystaw sobie, baronie, nędznik ten w zamian zyskanego zabójstwem listu, który wczoraj siostra pisała do ciebie, wykpił ode mnie blankiet.
— Blankiet, czy być może? Lecz — spytał po chwili Cauvignac naiwnie — na cóż, Mości książę, potrzeba ci było tego listu siostry do brata?
— Przecież wówczas nie wiedziałem o waszem pokrewieństwie.
— A! prawda.
— A przytem popełniłem to głupstwo — dodał książę, podając rękę młodej kobiecie — jedynie z zazdrości o ciebie.
— Prawdziwie! byłeś zazdrosnym o minie. A! Mości książę, czyż ci nie wstyd tego.
— Dlatego też właśnie chciałem się ciebie spytać, czy nie wiesz, ktoby to mógł być tym donosicielem.
— Nie... Lecz książę pojmujesz, że podobne czyny nie uchodzą bezkarnie, i prędzej czy później poznasz przestępcę.
— O tak! ani wątpię, poznam go kiedyś — odpowiedział książę — już nawet w tym względzie przedsięwziąłem środki ostrożności; wolałbym jednak poznać go natychmiast.
— A... — spytał Cauvignac, słuch natężając — i nędznik ten będzie mógł nazywać się prawdziwie szczęśliwym, jeśli go nie powieszą za jego blankiet.
— Oho... — rzekł Cauvignac, — a jakim sposobem Wasza książęca mość rozróżnisz ten blankiet od innych, które wydajesz?
— Na tamtym zrobiłem znak.
— Znak.
— Dla wszystkich niewidzialny, a który poznam za pomocą działania chemicznego.
— Doskonale! doskonałe!... — zawołał Cauvignac — postąpiłeś w tym wypadku, Mości książę bardzo dowcipnie; należy się tylko strzec, by on się nie domyślił.
— O... niema się czego obawiać; któż mógłby mu to powiedzieć?
— To prawda — odparł Cauvignac. — Nanona nie powie, ja także...
— Ani ja — dodał książę.
— A więc masz słuszność, Mości książę; z czasem dowiesz się o nazwisku tego człowieka, a wtedy...
— A wtedy, ponieważ już się z nim skwituję, w zamian bowiem blankietu otrzyma wszystko, co żądać będzie, wtedy... każę go powiesić.
— Amen... — dodał Cauvignac.
— A teraz — mówił dalej książę — czy nie możesz udzielić mi żadnych wiadomości o tym buhaju...
— Nie, bo go nie znam, Mości książę — powiedział Cauvignac tonem przekonywującym księcia o prawdzie słów jego.
— A więc kiedy tak, zostawiam cię z siostrą.
— Nanono!... — dodał książę, obracając się do niej — wytłumacz mu dobrze moje polecenie, nadewszystko niech nie traci czasu.
— Bądź spokojny, Mości książę.
— A więc, żegmam was!
Poczem książę przyjaźnie pozdrowiwszy ich ręką, zeszedł ze schodów, obiecując powrócić dzisiaj jeszcze.
Nanona odprowadziła księcia do sieni.
— Kroćset djabłów... — pomyślał Cauvignac sam zostawszy — szlachetny ten pan dobrze uczynił, uprzedziwszy mnie... Oho! ależ on nie taki jak się wydaje. Lecz cóż ja zrobię z jego blankietem? Ha! spróbuję sprzedać go jako weksel...
W tej chwili weszła Nanona i zamknąwszy drzwi, powiedziała:
— Teraz panie, porozmawiajmy; trzeba spełnić rozkaz księcia d‘Epernon.
— Tak, kochana siostro, — odpowiedział Cauvignac — porozmawiajmy, gdyż ja tu tylko po to przyszedłem; ale żeby było dogodniej rozmawiać, trzeba usiąść. Siadaj więc, bardzo cię proszę.
Cauvignac postawił obok siebie krzesło i wskazał Nanonie, że ono jest dla niej przeznaczone.
Nanona siadła, marszcząc brwi, co wcale nic dobrego nie zapowiadało.
— Przedewszystkiem — rzekła po chwili — dlaczego nie jesteś tam, gdzieś być powinien?
— A! kochana siostro, to wcale niegrzeczne z twej strony pytanie. Gdybym był tam, gdzie być powinienem, nie byłbym tutaj tem samem nie miałabyś przyjemności oglądania mnie.
— Przecież chciałeś wstąpić do zakonu!
— To nie ja; powiedz raczej, że osoby mną się zajmujące, a między niemi ty szczególniej, chcieliście tego; lecz ja sam nigdy nie miałem wielkiego pociągu do stanu duchownego.
Jednak wychowywano cię zupełnie po klasztornemu.
— Tak, moja siostro i sądzę, żem wiele z tego skorzystał — ze śmiechem odrzekł Cauyignac.
— Nie żartuj z rzeczy świętych!
— Ani myślę żartować, kochana siostro, opowiadam tylko. No, posłuchaj: posłałeś mnie do klasztoru w Angouléme na nauki.
— No, cóż dalej?
— Nauki te skończyłem. Umiem po grecku jak Homer, po łacinie jak Cycero, a teologję znam jak Jan Hus. Kiedym u godnych zakonników w Angouléme wszystkiego już się nauczył, przeszedłem od nich, a to według twego życzenia, do Karmelitów w Rouen, aby tam przywdziać suknię zakonną.
— Zapominasz powiedzieć, że obiecawszy ci płacić pensję, rocznie po sto pistoli, danego słowa dotrzymałam. Sto pistoli dla karmelity, zdaje mi się, że było nawet za wiele.
— Nie przeczę temu, moja kochana siostro; lecz pod pozorem, że jeszcze nie byłem karmelitą, zakonnicy ciągle odbierali mi pieniądze.
— Jeśli tak było, czyż nie przysiągłeś, poświęcając się stanowi duchownemu, żyć w ubóstwie?
— Wierz mi, siostro, żem ściśle dochował przysięgi; trudno było znaleźć biedniejszego ode mnie człowieka.
— Lecz jakżeś wyszedł z ich klasztoru?
— A! Jak Adam z raju ziemskiego; nauka mnie zgubiła, byłem zanadto mądrym, kochana siostro.
— Byłeś zanadto mądrym. Co to ma znaczyć?
— Tak było w istocie. Posłuchaj: oto między karmelitami, którzy wcale nie mają sławy Erazmów, Dekartów, uchodziłem za cud, ma się rozumieć mądrości. Gdy książę Longueville przyjechał do Rouen, by skłonić to miasto na stronę parlamentu, wysłano mnie naprzeciw łosięcia, abym miał do niego mowę. Polecenie to spełniłem tak wymownie, że książę de Longueville nietylko, że był z tego bardzo zadowolonym, lecz nawet zapytał minie, czybym nie chciał zostać jego sekretarzem. Było to właśnie wtenczas, kiedym miał złożyć śluby.
— Tak, przypominam sobie, i nawet pod pozorem, że masz się wyrzec świata, prosiłeś mnie o sto pistoli, które oddałam w twe własne ręce.
— Na uczciwość, tylko te sto widziałem.
— A więc powinieneś się był wyrzec świata.
— Taki był mój zamiar, lecz inaczej zrządziła Opatrzność: obrała mi stan inny, nie chcąc widać, żebym został mnichem. Poddałem się woli łaskawej Opatrzności i muszę wyznać, wcale tego nie żałuję.
— A więc już nie jesteś karmelitą?
— Nie, przynajmniej na teraz, kochana siostro. Nie śmiem powiedzieć ci, że nigdy nie wrócę do klasztoru, któż bowiem może powiedzieć dziś, co jutro robić będzie. Pan de Rance założył zakon Trapistów, być może i ja pójdę za jego przykładem i wynajdę jaki nowy zakon. Lecz teraz zakosztowałem rzemiosła wojennego, które na jakiś czas uczynił ze mnie człowieka świeckiego i nieczystego; przy najpierwszej jednak sposobności postaram się oczyścić.
— Tyś wojskowy?... — spytała Nanona, wzruszywszy ramionami.
— Dlaczegóżby nie? Nie powiem ci, że jestem Dunoisem, Bayardem, rycerzem bez skazy i trwogi; nie, nie jestem tyle dumnym, bym miał mówić, że nie zasługuję na żadne zarzuty i nie spytam się jak znamienity bandyta Sforza: co to jest strach? Jestem człowiekiem i jak mówi Terencjusz:
„Homo sum, et nihil humanum a me alienum puto“.
— Co znaczy:
„Jestem człowiekiem i wszystko, co ludzkiem jest, obcem mi nie jest“.
— Jestem tchórzem o tyle, o ile człowiekowi być nim wolno; co jednak nie przeszkadza mi w potrzebie być odważnym.
— Kiedy jestem zmuszony, dość zręcznie robię szpadą i pistoletem.
— Lecz z natury czuję prawdziwą skłonność do dyplomacji i albo i się bardzo mylę, kochana Nanono, albo będę kiedyś wielkim politykiem.
— Co to za piękne powołanie polityka!
— Spójrz-no na Mazariniego: on daleko zajdzie, jeśli go tylko... nie powieszą.
— Ze mną to samo, co z Mazarinim; dlatego też jednej się tylko rzeczy obawiam: żeby mię nie powieszono.
— Na szczęście w tobie mam nadzieję, kochana Nanono, a sama ta myśl, dodaje mi śmiałości i odwagi.
— A więc jesteś wojskowym?
— I w potrzebie dworzaninem. A! wiele skorzystałem u księcia de Longueville.
— I cóżeś się tam nauczył?
— Tego, czego się można nauczyć na dworze książąt: wojować, intrygować, zdradzać.
— I do czegóż cię to doprowadziło?
— Do najświetniejszego położenia.
— Któreś — utracił?
— Cóż robić? Przecież książę de Condé stracił również swoje. Nie my rządzimy wypadkami, lecz wypadki nami. Kochana siostro! czemkolwiek jestem, rządziłem jednak Paryżem!
— Ty?
— Tak, ja!
— Jak długo?
— Przez trzy godziny i trzy kwadranse, według najdokładniejszej rachuby.
— Tyś rządził Paryżem?
— Jak cesarz.
— Jakże się to stało?
— Bardzo prostym sposobem. Wiesz, że koadjutor pan de Gondy, to jest opat de Gondy...
— Wiem, wiem!
— Był wyłącznym panem stolicy. W tym właśnie czasie służyłem u księcia d‘Elboeuf. Jest to książę Lotaryngski, nie jest więc wstydem służyć jemu. W tym czasie, książę d‘Elboeuf był w nieprzyjaznych stosunkach z koadjutorem. Dlatego więc zrobiłem ruch na korzyść księcia d‘Elboeuf i wziąłem do niewoli...
— Kogo? Koadjutora?
— Nie jego, nie wiedziałbym bowiem, co z nim robić, a z tego powodu byłbym w wielkim kłopocie. Wziąłem tylko jego kochankę, pannę de Chevreuse.
— Ależ to okropne!... — zawołała Nanona.
— Nieprawdaż, to okropne, że ksiądz ma kochankę? Właśnie toż samo pomyślałem. Dlatego też postanowiłem porwać ją i uprowadzić tak daleko, żeby opat nigdy się już z nią nie mógł zobaczyć. Oznajmiłem mu ten mój zamiar, lecz człowiek ten ma na zawołanie tak przekonywujące dowody, że żadną miarą opierać się im, nie można. Ofiarował mi tysiąc pistoli.
— Biedna kobieta! Targowano się o nią...
— Jakto! Owszem, to jej powinno było sprawić przyjemność, to dowiodło jej, ile ją kocha pan de Goudy. Tylko duchowni są tak poświęcający się dla swych kochanek, co, sądzę, stąd pochodzi, iż im to jest zakazanem.
— A więc jesteś bogatym?
— Ja?... — spytał Cauvignac.
— Można się przecież zbogacić na takich rabunkach.
— Nie wspominaj o tem, Nanono, jakoś mi się nie poszykowało! Garderobiana panny de Chevreuse, której nikt nie pomyślał wykupić, a która tym sposobem musiała pozostać u mnie, zabrała mi wszystkie te pieniądze.
— Sądzę, że przynajmniej zyskałeś przyjaźń tych, którym służąc, pomagałeś do znieważenia koadjutora.
— A! Nanono, widać, że zupełnie nie znasz książąt! Książę d‘Elboeuf pojednał się z koadiutorem. W przymierzu, jakie między sobą zawarli, mnie złożyli na ofiarę. Byłem więc zmuszony wejść na żołd kardynała Mazariniego, lecz Mazarini jest wielkim tchórzem, zresztą nie wynagradzał mnie stosownie do usług. Postanowiłem wzniecić nowy rozruch na cześć radcy Brousset, mający na celu zniszczenie kanclerza Séguier; lecz moi ludzie, niezręczni głupcy, zniszczyli go tylko wpołowie. W tej utarczce narażony byłem na straszne niebezpieczeństwo. Marszałek de la Meillaire wystrzelił do mnie z pistoletu o dwa kroki, na szczęście uchyliłem się, kula przeszła mi ponad głową, a sławny marszałek zabił jakąś starą babę.
— Co za stek okrucieństw!.. — zawołała Nanona.
— Nie, kochana siostro, to są tylko konieczności wojny domowej.
— Teraz wszystko rozumiem: człowiek, zdolny do podobnych czynów, mógł zrobić to, coś ty zrobił wczoraj.
— Cóżem ja zrobił?... — spytał Cauvignac naiwnie.
— Ośmieliłeś się oszukiwać tak znakomitego człowieka, jakim jest książę d‘Epernon! Lecz czego nie mogę pojąć, o czembym nigdy nie pomyślała, jest to: aby brat, obsypany memi dobrodziejstwy, mógł z tak zimną krwią powziąć myśl zgubienia swej siostry.
— Ja chciałem zgubić moją siostrę?... Ja?... — spytał Cauvignac.
— Tak, ty!... — odpowiedziała Nanona. Nie potrzebowałam słuchać twoich opowiadań, które dowodzą, żeś do wszystkiego jest zdolnym, odrazu bowiem poznałam charakter pisma. No, patrz! może zaprzeczysz, żeś nie ty pisał ten list bezimienny?...
I oburzona Nanona pokazała bratu list, który książę oddał jej wczoraj w wieczór.
Cauvignac przeczytał go, nie zmieszawszy się wcale.
— No — rzekł — cóż masz przeciwko temu listowi? Czy źle napisany? Gdybyś tak sądzić miała, mocnobym cię żałował; widać, tnie poświęcasz się literaturze.
— Nie idzie tu o styl listu, lecz o treść jego. No, powiedz, ty, czy kto inny pisał ten list?
— Ja się wcale nie zapieram, bo gdybym się chciał taić, byłbym zmienił charakter pisma; lecz to byłoby bezużyteczne, nigdy bowiem nie miałem zamiaru ukrywać się z tem; chciałem nawet byś poznała, że ja list pisałem.
— O!.. — rzekła Nanona z widoczną odrazą — a więc się przyznajesz!
— Muszę ci wyznać, moja siostro, że do kroku tego skłoniła mnie zemsta.
— Zemsta?
— Jak najnaturalniejsza!
— Mścić się nade mną, nieszczęśliwy! Ależ pomyśl co mówisz! Cóżem ci tak złego uczyniła, że myśl zemsty przyszła ci do głowy?
— Coś mi uczyniła? A! Nanono, postaw się na mojem miejscu i chciej posłuchać: Opuszczam Paryż, gdyż tam miałem za wielu nieprzyjaciół, a podobne nieszczęście spotyka wszystkich polityków; w potrzebie udaję się do ciebie, błagam o pomoc. Czy przypominasz sobie? odebrałaś trzy moje listy. Nie powiesz, żeś nie poznała mego charakteru pisma. Listy te pisała ta sama ręka, co i bezimienny bilecik; zresztą, wszystkie były podpisane przeze mnie. Piszę trzy listy i w każdym z nich proszę cię o sto nędznych pistoli! Tylko sto pistoli! a ty masz miljony! Była to bagatela, lecz wiesz, że sto pistoli, to moja zwykła liczba. No i cóż? Siostra nie odpisała. Sam osobiście przedstawiam się jej; siostra mnie nie przyjmuje. Naturalnie, staram się dowiedzieć, co to znaczy? Być może, mówię do siebie, ona sama jest w smutnem położeniu, albo też nie jest wolną. Ha!... pomyślałem, w takim razie należy jej wybaczyć, a nawet biedź z pomocą, jeżeli tej potrzebować będzie, dziękując Opatrzności, że nadeszła chwila przekonania jej, że dobrodziejstwa, które mi świadczyła, nie padły na ziemię nieurodzajną. Widzisz! serce moje już cię usprawiedliwiało; gdy przypadkiem dowiaduję się, że moja siostra jest wolną, szczęśliwą, bogatą, nawet bardzo bogatą i że jakiś baron de Canolles, człowiek obcy, przywłaszcza moje prawa i zamiast mnie, otrzymuje od niej opiekę. Wtedy, zazdrość zawróciła mi głowę.
— Powiedz raczej chciwość pieniędzy. Sprzedałeś mnie księciu d‘Epernon, jak sprzedałeś pannę de Cheuvreuse koadjutorowi. Zresztą, co to ciebie obchodzi, proszę cię, w jakich zostaję stosunkach z baronem de Canolles?
— Mnie!... nic. Nie troszczyłbym się nawet o to, gdybyś była nie zrywała ze mną stosunków.
— Czy wiesz, że gdybym powiedziała jedno słowo księciu d‘Epernon, gdybym mu wszystko wyznała szczerze, zginąłbyś?
— Zapewne!!!
— Dopiero co słyszałeś z jego własnych ust, jakie gotuje przeznaczenie temu, co wykupił od niego blankiet.
— Nie mów mi o tem! Drżałem jak liść, gdy się książę odgrażał; potrzebowałem nawet użyć całej władzy jaką mam nad sobą, by się nie zdradzić — powiedział Cauvignac, drwinkując z uwag siostry.
— I nie obawiasz się okropnych następstw mego wyznania, ty, coś sam przyznał, że znasz strach.
— Nie, niczego się nie boję, gdyż to szczere wyznanie dowiodłoby, że baron de Canolles nie jest twym bratem; a wtedy wyrazy twego listu, pisanego do człowieka obcego, przyjęłyby nie zupełnie czyste znaczenie. Daleko lepiej będzie, jeżli wyznasz wszystko nieszczerze, jak to przed chwilą uczyniłaś. Niewdzięczna siostro! nie mogę powiedzieć, bez zastanowienia, gdyż znam cię bardzo dobrze. Chyba nie pomyślałaś, ile wyniknie korzyści z tej małej kłótni, za mojem staraniem przygotowanej. Naprzód, znajdowałaś się w kłopotliwem położeniu, i drżałaś na myśl pojawienia się barona, który nie będąc uprzedzonym, strasznieby ci zagmatwał twój mały familijny romans. Przeciwnie, moje przybycie ocaliło wszystko. Twój brat nie jest już tajemnicą. Książę, d‘Epernon uznał go, i trzeba wyznać, bardzo uprzejmie. Teraz, brat nie potrzebuje już ukrywać się, gdyż należy do faimilji; teraz możesz pisywać do niego, widywać się z nim za domem, a nawet i u siebie w domu. Niech tylko twój brat z włosami i oczyma czarnemi, strzeże się spotkać z księciem d‘Epernon twarz w twarz. Zresztą, wszystkie płaszcze są podobne do siebie, i gdy książę zobaczy, że od ciebie wychodzi ktoś w płaszczu, któż mu powie czyj ten płaszcz: brata, czy też jakiego obcego człowieka? Otóż teraz jesteś wolną jak wiatr! Tylko z chęci usłużenia ci, musiałem zmienić nazwisko; nazywam się Canolles, co mi wcale nie na rękę. Powinnaś więc być mi wdzięczną za moją ofiarę!
Nanona zdziwiona, nie wiedziała jak odeprzeć ten potok słów, utwór bezczelności nie do uwierzenia.
Cauvignac, korzystając ze swej wymowy i wyższości, jaką w tej chwili miał nad Nanoną — mówił dalej nie zatrzymując się:
— Nawet, kochana siostro, teraz, kiedy złączyliśmy się znowu po tak długiej rozłące; kiedy po tylu przeciwnościach znalazłaś prawdziwego brata, przyznaj, że odtąd będziesz spać spokojnie, pod tarczą jaką cię miłość jego osłoni, będziesz żyć tak szczęśliwie, jak gdyby cała Guyenna cię uwielbiała, gdy jak wiesz, jest zupełnie przeciwnie, lecz tutejsza prowincja musi ulec naszym żądaniom. W rzeczy samej, zamieszkam u ciebie, książę zrobi mnie pułkownikiem! Zamiast sześciu ludzi, będę miał pod rozkazami dwa tysiące! Z temi dwoma tysiącami ludzi, wznowię wspomnienie o dwunastu najznakomitszych dziełach Herkulesa. Zrobią mnie księciem i panem, to moja przyszłość — a twoja... oto księżna d‘Epernon umrze, a jej nieutulony w żalu małżonek, ożeni się z tobą.
Po tej przemowie, Cauvignac wstał, przeszedł z napuszoną miną po pokoju, czekając jaki ona skutek wywrze na Nanonie.
Ta po krótkiej chwili odzewała się:
— Jeżeli chcesz, abym wszystko zataiła przed księciem, dobrze; stanie się podług twej woli, lecz przedewszystkiem kładę dwa warunki.
— Jakież, koohana siostro? Mów, słucham cię.
— Naprzód, zwrócisz księciu blankiet, gdyż w przeciwnym razie będziesz wisiał. Wszak słyszałeś wyrok wyrzeczony jego własnemi usty. Następnie, wyjedziesz stąd natychmiast, czego jeśli nie dopełnisz, możesz mnie zgubić, co wiem, dla ciebie jest niczem — wszelako i tobie zgotować może nieszczęście, ostatni powód, sądzę, zmieni ci myśl zgubienia mnie.
— Odpowiem, na oba punkty: blankiet, należy do mnie jako niezaprzeczona własność, ty zaś nie możesz zabronić mi iść na szubienicę, jeśli mi się tak podobać będzie.
— A więc rób jak chcesz!
— Dziękuję! Lecz bądź spokojną, wisieć nie będę. Przed chwilą mówiłem ci, jaki wstręt czuję do tego rodzaju śmierci, pomimo to zachowuję blankiet, lecz może masz chęć kupienia go, jestem gotów do tej sprzedaży.
— Nie potrzebuję. Wielka rzecz... blankiet? Ileż ja sama takich wydaję.
— Szczęśliwa Nanono!
— Więc go sobie zostawiasz?
— A tak.
— Nie zważając cokolwiek z tego wyniknąć może?
— Nie obawiaj się, już wiem, gdzie go umieścić, co się zaś tyczy, by stąd wyjść, nie popełniłbym w tem błędu, gdyby nie rozkaz księcia polecający mi tu pozostać. Powiem ci jeszcze, iż chcąc się mnie pozbyć, zapominasz o najgłówniejszej rzeczy.
— O czemże?...
— O tem ważnem poleceniu, o którem wspominał książę, co ima zapewnić przyszłość moją.
Nanona zbladła. Po chwili namysłu, rzekła:
— Nieszczęśliwy!... przecież wiesz, że nie ty masz spełnić to polecenie. Wiesz dobrze, że to nadużycie byłoby zbrodnią, zbrodnią, któraby prędzej czy później ściągnęła na cię zasłużoną karę.
— Ja też nie chcę go nadużywać. Chcę tylko korzystać z niego.
— Zresztą, w depeszy napisano, że polecenie to porucza się baronowi de Canolles.
— A czyż ja nie tak się zowię?
— Tak możesz się przedstawiać tym, co cię nie znają pod nazwiskiem barona de Canolles, lecz u dwora znają nietylko jego nazwisko, ale i jego osobę. Baron de Canolles często bywa u dworu.
— Doskonale!... Od czasu, jak zaczęliśmy rozmawiać, pierwszy raz słuszną zrobiłaś uwagę; widzisz, że teraz zgadzam się z tobą siostrzyczko.
— Przytem znajdziesz tam swych politycznych nieprzyjaciół — powiedziała Nanona — i to być może, że twa osoba jest tam tyle znaną, co barona de Canolles, pod innym wszakże względem.
— O! nicby to nie znaczyło, gdyby polecenie jak powiedział książę, w istocie miało na celu zbawienie Francji. Ważność poselstwa wybawiłaby od nieszczęścia posła. Usługa tak ważna pociąga za sobą łaskę, a przebaczenie przeszłości jest zawsze pierwszym warunkiem zmian politycznych. Wierzaj mi więc, kochana siostro, że nie ty mnie, lecz ja tobie winienem kłaść warunki.
— No i jakież?...
— Przedewszystkiem, jak dopiero co mówiłem, pierwszym warunkiem każdego przymierza jest: przebaczenie zupełne.
— A potem?
— Uregulowanie naszych rachunków.
— Więc jestem ci dłużną?
— Winna mi jesteś sto pistoli, o które cię tak prosiłem, a których odmówiłaś mi bez litości.
— Oto dwieście.
— To co innego! Teraz dopiero poznaję cię, Nanono!
— Daję ci je, lecz pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?... słucham?...
— Że naprawisz złe, któreś zrobił.
— Bardzo sprawiedliwie... Cóż więc mam czynić?
— Siądziesz natychmiast na koń i pojedziesz drogą paryską; musisz bowiem dogonić barona de Canolles.
— A więc utracam swój tytuł?
— Zwrócisz go baronowi.
— I, cóż mu mam powiedzieć?
— Oddaj mu oto tę depeszę i przekonaj się, czy po jej odebraniu uda się natychmiast do Paryża.
— Czy już wszystko?
— Wszystko.
— Czy on ma wiedzieć, kto ja jestem?...
— Przeciwnie, potrzeba ażeby tego nie wiedział.
— A!... Nanono!... czy wstydzisz się swego brata?...
Nanona nie odpowiedziała, głębokiej oddając się zadumie.
Po chwili rzekła:
— Lecz jakim sposobem przekonam się, że wiernie spełnisz moje polecenie? Gdyby choć cokolwiek było dla ciebie świętego, zażądałabym przysięgi.
— Zrób lepiej...
— Co takiego?
— Po spełnieniu tego polecenia, dasz mi sto pistoli.
Nanona wzruszyła ramionami.
— Zgadzam się wreszcie... — odpowiedziała.
— Pamiętaj — rzekł Cauvignac. — Nie wymagam od ciebie przysięgi i wierzę twemu słowu. A więc oddasz sto pistoli temu, który ci wręczy kwit barona de Canolles, ma się rozumieć, za moją wiedzą.
— Dobrze; lecz mówisz o trzeciej osobie jakbyś nie miał zamiaru sam powrócić?...
— Któż może wiedzieć?... Ważna sprawa wzywa mię w okolice Paryża.
Nanona nie mogła ukryć oznaki mimowolnej radości.
— A!... to wcale niegrzecznie — rzekł Cauvignac ze śmiechem. — Lecz mniejsza o to, kochana siostro, rozstajemy się jak przyjaciele.
— Tak, tak; lecz wyjeżdżaj czemprędzej.
— Zaraz, zaraz. Pozwól mi tylko wypić strzemiennego.
Cauvignac wylał do szklanki resztę szambertynu z butelki, ukłonił się siostrze z uszanowaniem, wskoczył na konia, i za chwilę zniknął w tumanie kurzu.


ROZDZIAŁ IX.

Księżyc zaczął już wschodzić, kiedy wicehrabia w towarzystwie swego wiernego Pompéea wyjechał z oberży pod „Złotem cielęciem“ puścił się drogą paryską.
Prawie przez kwadrans wicehrabia pogrążony był w dumaniach. Przez ten czas ujechał blisko półtorej mili.
Nakoniec obrócił się do masztalerza, jadącego za nim w odległości trzech kroków, i zapytał:
— Pompée nie znalazłeś też przypadkiem mojej rękawiczki z prawej ręki?
— Nie, panie.
— A co tam poprawiasz przy tłomoczku?...
— Patrzę, czy dobrze przywiązany i przyciągam rzemienie, ażeby złoto nie dźwięczało; dźwięk złota zwabia nieprzyjemne znajomości, szczególniej w nocy.
— Bardzo dobrze robisz, Pompée cieszę się mocno z twej staranności i rozsądku.
— Są to zupełnie naturalne przymioty w starym żołnierzu, i najzupełniej zgodne z odwagą; jednakowoż, nie biorąc odwagi za lekkomyślność, przyznam się, że bardzo żałuję, iż pan Richon nie mógł nam towarzyszyć, przecież dwadzieścia tysięcy liwrów nie są tak łatwe do ustrzeżenia, szczególniej zaś w dzisiejszym burzliwym czasie.
— Mówisz bardzo rozsądnie Pompée — odpowiedział wicehrabia — zupełnie zgadzam się na to.
— Ośmielę się nawet dodać — mówił dalej Pompée, widząc, że wicehrabia pochwala jego tchórzostwo — że nierozsądnie czynimy, wystawiając się na niebezpieczeństwo. Pozwól mi odjechać, wicehrabio, i opatrzyć mój muszkiet.
— No i cóż, Pompée?
— Muszkiet w dobrym jest stanie, i źle byłoby z tym, coby ośmielił się nas zatrzymać.
— Oho! co tam takiego?
— Gdzie?
— Przed nami, o sto kroków, ot tu na prawo... w tym kierunku.
— Widzę coś białego.
— Oho!... — rzekł Pompée — coś białego. To pewno lederwerki. Na honor! wielką mam chętkę dostać się tam na lewo, do tego płotu; po wojennemu. Uszańcujmy się więc, wicehrabio.
— Jeśli to tylko w istocie jest tak jak mówisz, niema niebezpieczeństwa; bo lederwerki noszą tylko żołnierze królewscy, a przecież ci nie obdzierają podróżnych.
— Wybacz, panie wicehrabio, lecz mylisz się: wszędzie bowiem opowiadają o niegodziwcach, którzy, osłaniając się mundurem wojsk królewskich, popełniają tysiące sprosności. Niedawno nawet, w Bordeaux, łamano kołem dwóch konnych strzelców, którzy... Zdaje mi się, że poznaję mundur konnych strzelców...
— Konni strzelcy mają mundury niebieskie; tu zaś widać coś białego.
— Tak, lecz oni często kładą na mundury białe bluzy; tak zrobili rozbójnicy, których łamano kołem w Bordeaux... Uho!... Ci jakoś wywijają rękami, grożą; to taka ich taktyka, wicehrabio: zasadzają się na drogach, i zdała, z muszkietem w ręku, przymuszają podróżnego do oddania pieniędzy.
— Ależ, mój drogi Pompée — rzekł wicehrabia, który pomimo obawy zachował przecież przytomność umysłu — jeśli oni zdaleka grożą swym muszkietem, i ty pogroź swoim.
— Tak, lecz oni mnie nie widzą — odrzekł Pompée — moja więc groźba byłaby bezkorzystną.
— Jeśli cię nie widzą, zdaje się, że i groźnymi być ci nie mogą.
— Pan zupełnie nie rozumiesz sztuki wojennej — odpowiedział zadąsany masztelarz. — O! tu powtórzy się to samo, co mi się przytrafiło w Korbji.
— Mam nadzieję, że do tego nie przyjdzie, Pompée, gdyż jak sobie przypominam, pod Korbją raniono cię?
— Tak, tak, i raniono strasznie. Byłem wtenczas z panem de Cambes, nieustraszonym człowiekiem. Jednej nocy zrobiliśmy wycieczkę, aby rozpoznać miejsce, gdzie zamierzono wydać bitwę. W dali spostrzegamy lederwerki. Radzę mu nie narażać się; lecz on się opiera i prosto idzie na nie. Ze złości obracam się tyłem. W tej chwili przeklęta kula... A! wicehrabio, bądźmyż rozsądnymi!
— Dobrze, dobrze, Pompée, będziemy rozsądnymi: zupełnie zgadzam się z tobą. Zdaje mi się jednak, że one się nie poruszają.
— Przewąchali zdobycz. Poczekajmy.
Na szczęście, podróżni nasi niedługo czekali. Po chwili, księżyc wyszedł zpoza czarnej chmury i wspaniale oświecił o pięćdziesiąt kroków od wicehrabiego, dwie czy trzy koszule, schnące na płocie z rozciągnionemi rękawami.
Wicehrabia parsknął od śmiechu i puścił konia galopem. Pompée popędził za mim, wołając:
— Jakie szczęście, żem nie wykonał mej pierwszej myśli!... Chciałem wystrzelić w tę stronę, przez co stałbym się podobnym Don-Kiszotowi. Widzisz, wicehrabio, jak są korzystne, rozsądek i doświadczenie wojenne.
Po silnem wzruszeniu, człowiek uspakaja się zwykle na czas jakiś. Przejechawszy około koszul, co takiego strachu nabawiły Pomoéego, podróżni nasi przebyli dwie mile dosyć snpokojnie. Czas był pogodny, szeroki czarny cień padał od lasu na jedną stronę drogi.
— Wcale nie lubię blasku księżyca — rzekł Pompée. — Kiedv człowiek widziany jest zdaleka, to go łatwo mogą napaść niespodzianie. Zawsze słyszałem od starszych żołnierzy, że jeśli dwóch ludzi szuka jeden drugiego, to księżyc sprzyja tylko jednemu z nich. Jesteśmy w zupełnem świetle, to nierozsądnie, panie wicehrabio.
— A więc, jedźmy w cień.
— Tak, lecz jeśli złodzieje ukryli się na brzegu lasu, to sami rzucimy się w ich paszczę... W czasie marszu, nigdy nie należy zbliżać się do lasu, nie kazawszy go wpierw zwiedzić.
— Na nieszczęście — odrzekł wicehrabia — nie mamy przednich poczt. Czy tak nazywają tych, co rozpoznają drogi i lasy, mój waleczny Pompée?
— Tak samo — mruknął masztalerz. — A! czemuż ten Richon nie pojechał z nami? Bylibyśmy go wysłali naprzód, tworząc sami główmy korpus.
— No i cóż, Pompée, jakże zrobimy? Pozostaniemy w świetle, czy też udamy się w cień?
— Udajmy się w cień, panie wicehrabio; sądzę, uczynimy najrozsądniej.
— No, dobrze!
— Czy pan się boisz, panie wicehrabio?
— O nie, kochany Pompée, przysięgam ci!
— Lecz czegóż miałbyś się pan obawiać, kiedy ja tu jestem i czuwam nad tobą; gdybym był sam, nie lękałbym się niczego. Stary żołnierz ani Boga, ani djabła bać się nie powinien; ale pan jesteś towarzyszem, którego trudniej ustrzec, niż skarbu, co go mam w tyle na koniu. To też właśnie ta podwójna odpowiedzialność przestrasza mnie. A!... a! co to tam za czarny cień? Teraz, widać nawet jak się porusza.
— Nie przeczę temu — odrzekł wicehrabia.
— Pojmujesz pan, co to jest być w cieniu — my widzimy nieprzyjaciela, a on nas nie widzi. Patrz pan, ten nędznik muszkiet niesie?
— Tak się zdaje; ale on sam jeden, a nas jest dwóch przecie.
— Panie wicehrabio, ci co chodzą sami, są najstraszniejsi. Samotność okazuje niezmienność i moc charakteru. Sławny baron des Adrets chodził zawsze sam... Aj! zdaje mi się, że celuje do nas... Schyl się wicehrabio, bo zaraz strzeli.
— Co ci się zdaje Pompée; on tylko przełożył muszkiet z jednego ramienia na drugie.
— Nic nie szkodzi; przeczekajmy wystrzał, schyliwszy się; to już taki zwyczaj na wojnie.
— Przecież widzisz, że nie strzela.
— Nic strzela — rzekł Pompée, podnosząc głowę. Dobrze! Pewnie przeląkł się naszych śmiałych postaci. Aha! on się boi! pozwól mi pan pierwej samemu pomówić z nim, a potem pan zaczniesz: tylko grubym głosem.
Cień przybliżał się ciągle.
Pompeée głośno zawołał:
— Hej, przyjacielu! coś ty za jeden.
Cień widocznie przelękniony, zatrzymał się.
— Teraz na pana kolej krzyczenia!... — rzekł Pompée.
— A to na co?... — spytał wicehrabia. Nieborak i tak już drży cały.
— A! on się boi! — zawołał Pompée, i rzucił się naprzód z karabinem w ręku.
— Laski! panie — wołał nieznajomy, padając na kolana. Łaski! jestem biedny handlarz, już od tygodnia nie sprzedałem ani jednej chustki i nie mam przy sobie ani szeląga.
To, co Pompée wziął za muszkiet, był łokieć którym biedak ten mierzył towary.
— Dowiedz się mój przyjacielu — rzekł z powagą Pompée — że nie jesteśmy rabusie, lecz rycerze i podróżujemy w nocy dlatego, że się niczego nie boimy. Ruszaj swoją drogą, jesteś wolny.
— Zaczekaj, mój przyjacielu — dodał wicehrabia łagodnym głosem — oto masz pół pistola za przestrach, któregośmy cię nabawili i idź z Bogiem!
I wicehrabia, białą, małą rączką, podał pół pistola biednemu handlarzowi, który oddalił się, dziękując niebu za to szczęśliwe spotkanie.
— Źle zrobiłeś, panie wicehrabio, bardzo źle — rzekł Pompée po upływie kilkunastu minut.
— A to dlaczego?
— Dając temu człowiekowi pół pistola. Nigdy w nocy nie trzeba pokazywać, że są pieniądze. Czy przypominasz pan sobie: tchórz ten przedewszystkiem powiedział, że nie ma przy sobie ani szeląga?
— To prawda, pamiętam — odrzekł wicehrabia z uśmiechem — lecz jak sam mówiłeś, jest to tchórz; my zaś przeciwnie, jesteśmy wojskowi i niczego się nie boimy.
— Między bać się, a być ostrożnym, tak wielka jest różnica, jak między bojaźnią a rozsądkiem. Powtarzam więc, że nierozsądnie jest pokazywać nieznajomemu, napotkanemu na trakcie, że mamy złoto.
— Lecz kiedy ten nieznajomy jest sam i bezbronny?
— Ale należeć może do uzbrojonej bandy, może być szpiegiem, wysłanym dla rozpoznania miejscowości; może powrócić z całą gromadą, a cóż potrafi zrobić dwóch ludzi, jakkolwiekby byli odważni, przeciwko całej bandzie?
Tym razem, wicehrabia uznał słusznym wyrzut Pompéego, albo raczej, chcąc uwolnić się od dłuższej gadaniny przyznał mu słuszność.
W tym czasie przybyli na brzeg rzeczki Saye, w bliskości Saint-Genés.
Na rzece nie było mostu; trzeba ją więc było przebyć w bród.
Przy tej okoliczności, Pompée wyłożył wicehrabiemu uczoną teorję przeprawy rzek; ale, że teorja nie zastąpi mostu, należało więc przebyć ją jak było można.
Na szczęście, rzeka nie była głęboka; takowa okoliczność przekonała wicehrabiego, że przeszkody, na które patrzymy z daleka i wnocy, nie wydają się nam tak strasznemi z bliska.
Wicehrabia zaczynał się już zupełnie uspakajać, tembardziej, że wkrótce dzień miał zajaśnieć, gdy nagle podróżni nasi zatrzymali się, przejechawszy pół lasu, okrążającego Martas; wyraźnie bowiem słyszeli za sobą tętent kilku koni.
Zaraz też własne ich konie popodnosiły głowy, jeden z nich zarżał.
— Na ten raz — powiedział Pompée stłumionym głosem, porywając za cugle konia wicehrabiego — na ten raz, spodziewam się, że pan posłuchasz mnie i pozwolisz działać staremu, doświadczonemu żołnierzowi. Słyszę tętent konnego oddziału, ścigają nas. To niezawodnie banda tego fałszywego handlarza! A co!... czy nie mówiłem ci, panie wicehrabio, żeś postąpił nierozsądnie!... Teraz nic tu nie pomoże męstwo, ocalmy życie i pieniądze. Ucieczka jest częstokroć jednym środkiem dla zwycięstwa...
— A więc uciekajmy czemprędzej — rzekł wicehrabia, drżąc cały.
Pompée wsparł ostrogami swego deresza, który puścił się w cwał, a za nim, naśladując zapał towarzysza, popędził barbaryjski koń wicehrabiego; kopyta ich grzmiały po bruku, pozostawiając za sobą iskry wytryskające.
Pędzili tak z pół godziny; jednak dwom uciekającym zdawało się, że nieprzyjaciele ich zamiast się oddalać, coraz bardziej się zbliżają.
Nagle, rozległ się w ciemności jakiś głos, który pomieszany ze świstem wiatru, sprawianego szybką jazdą dwóch podróżnych, zdał się złowieszczą groźbą duchów nocnych.
Na ten głos, siwe włosy Pompéego najeżyły się na głowie.
— Oni krzyczą: zatrzymajcie się!... — mruczał — oni krzyczą: zatrzymajcie się!
— No! jak myślisz! możeby lepiej było zatrzymać się?... spytał wicehrabia.
— Owszem, przeciwnie!... — zawołał Pompée. Pędźmy jeszcze dwa razy prędzej, jeśli można. Naprzód! naprzód!
— Tak, tak, naprzód!... — krzyczał wicehrabia, równie przestraszony, jak jego obrońca.
— Zbliżają się! zbliżają!... — mówił Pompée — czy nie słyszysz, panie wicehrabio?
— Niestety! słyszę.
— Więcej ich jest, niż trzydziestu. Masz tobie! Znowu na nas wołają. Zginęliśmy.
— Zamęczmy konie jeśli tego potrzeba — rzekł wicehrabia ledwie żywy.
— Wicehrabio! wicehrabio!... — wołał głos — zatrzymaj się! zatrzymaj się! Zaczekaj i ty stary durniu!
— A! oni nas znają, wiedzą, że wieziemy pieniądze dla księżnej, wiedzą, że mamy udział w spisku; będą nas żywcem łamać kołem.
— Zatrzymajcie się! zatrzymajcie się! — nie przestawał wołać głos.
— Krzyczą, żebyśmy się zatrzymali — rzekł Pompée — na przedzie mają wspólników; jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron!
— A jeśli rzucimy się w bok, w pole, przebiegną obok nas, niedostrzegłszy.
— Doskonała myśl — rzekł Pompée. No, dalej w bok!
Obaj jeźdźcy zwrócili konie na lewo. Rumak wicehrabiego zręcznie prowadzony, przeskoczył rów; lecz ciężki koń Pompego zamiast naśladować pierwszego, stanął tylko na krawędzi rowu; ziemia nie wytrzymała jego ciężaru, zapadła się i koń stoczył się do rowu, pociągając za sobą jeźdźca, który przestraszony upadkiem, rozpaczliwie wrzeszczeć począł.
Wicehrabia ubiegł już z pięćdziesiąt kroków; lecz usłyszawszy jęki swego sługi, pomimo, że sam był bardzo przelękniony, zwrócił konia, by pospieszyć na pomoc towarzyszowi.
— Litości!... — krzyczał Pompée. — Poddaję się, należę do wicehrabiego de Cambes.
Głośny śmiech odpowiedział na te żałosne jęki; wicehrabia hrabia zbliżywszy się do miejsca wypadku, ujrzał swego odważnego masztalerza, całującego strzemię zwycięzcy, który starał się uspokoić go, łagodnym, od śmiechu stłumionym głosem.
— Pan baron de Canolles!... — zawołał wicehrabia.
— Tak! ten sam. Ale to nie pięknie, wicehrabio, uciekać przed ludźmi, którzy cię szukają.
— Pan baron de Canolles!... — powtórzył Pompée, wątpiąc jeszcze o swem szczęściu. — Pan baron de Canolles i pan Castorin.
— Tak jest, ci sami, panie Pompée — odrzekł Castorin, podnosząc się na strzemionach i patrząc przez ramię swego pana, od śmiechu pokładającego się na siodle. — Ale co tam robisz w rowie?
— Ot, widzisz pan! — odpowiedział Pompée. Koń mój potknął się właśnie w chwili, kiedy biorąc was za nieprzyjaciół, chciałem się oszańcować, by sobie zapewnić silną obronę!
Poczem wstawszy i otrząsnąwszy się, Pompe dodał:
— Parnie wicehrabio, to pan baron de Canolles!
— Jak to! pan tu!... — spytał wicehrabia z radością, która mimowolnie przebijała się w jego głosie.
— Na honor, tak! ja sam!... — odrzekł baron, nie spuszczając oczów z wicehrabiego, co nam się łatwo da wyjaśnić, przypomniawszy znalezioną w oberży przez barona rękawiczkę. — Śmiertelnie się nudziłem — mówił dalej — sam zostawszy, bo i Richon odjechał, ograwszy mnie pierwej; byłbym się prawie na śmierć zanudził, gdybym jak na szczęście nie dowiedział się, żeś pan pojechał traktem paryskim; a że i ja mam w Paryżu interesy, wyjechałem co tchu, abym cię jeszcze mógł dogonić i mieć tak miłego towarzysza podróży. Bo, do kroćset djabłów! nie lubię samotności. Wcale nie sądziłem, że tak się zmęczę. Niech djabli porwą! doskonale jeździsz konno, wicehrabio.
Wicehrabia uśmiechnął się i wybąkał kilka niezrozumiałych wyrazów.
— Castorin!... — zawołał Canolles — pomóż panu Pompéemu, który i przy pomocy ledwie wgramolił się na siodło.
— A teraz, dalej w drogę — rzekł wicehrabia.
— Jeszcze chwilkę — powiedział zmieszany Pompe — chwilkę, panie wicehrabio; gdyż zdaje mi się, że mi czegoś brakuje.
— Tak, tak — odrzekł wicehrabia — brakuje ci tłomoczka.
— A! mój Boże!... wyjąkał Pompée, udając wielce zdziwionego.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał wicehrabia — miałżebyś go zgubić?
— Czy czasem nie ten?... — spytał Castorin podnosząc tłomoczek z wysileniem.
— Ten sam! ten sam!... — zawołał wicehrabia.
— On nie winien temu — rzekł Canolles, chcąc pozyskać przyjaźń starego sługi — podczas upadku rzemienie zerwały się i tłomoczek spadł.
— Rzemienie nie pękły, lecz są oberżnięte — rzekł Castorin — patrz pan!
— Oho! panie Pompée — spytał Canolles — co to ma znaczyć?
— To znaczy — odpowiedział wicehrabia surowym tonem, — że Pompée, obawiając się ścigania złodziei, zręcznie oderżnął rzemienie, aby przez to uniknąć odpowiedzialności kasjera. Hej! Pompée, jak się nazywa po wojennemu ten wybieg?
Pompée tłomaczył się, że nieostrożnem wyjęciem myśliwskiego noża, niechcący mógł przeciąć rzemienie; ale nie mogąc dać na to dostatecznego objaśnienia, wzbudził w wicehrabim podejrzenie, jakoby dla własnego bezpieczeństwa, chciał poświęcić tłomoczek.
Canolles nie był tyle surowym.
— Dobrze! dobrze!... — rzekł — podobne wypadki często się zdarzają; teraz przywiąż go lepiej. A ty, Castorin, pomóż. Masz słuszność, panie Pompée, bojąc się złodziei; worek ciężki, niktby nim nie pogardził.
— Nie żartuj pan — rzekł Pompée ze drżeniem — każdy żart w nocy jest dwuznaczny.
— Masz słuszność, Pompée, zupełną słuszność — mówił dalej Canolles — dlatego też chcę towarzyszyć tobie i panu wicehrabiemu; pomoc dwóch ludzi nie będzie zbyteczną.
— Naturalnie, że nie!... — zawołał Pompće — im nas więcej, tem bezpieczniej.

— A ty panie wicehrabio, co sądzisz o moim projekcie?... — spytał Canolles, widząc, że wicehrabia nie z takim zapałem, jak Pompée, przyjmuje jego ofiarę..

ROZDZIAŁ X.

— Ja, panie — odpowiedział wicehrabia — widzę w tem pańską zwykłą usłużność, i z całego serca dziękuję za nią; lecz nie jedziemy w jedną drogę, boję się więc przyjęciem ofiary opuścić pańską podróż.
— Jakto?... — zapytał Canolles zasmucony, widząc, że spór rozpoczęty w oberży, zaczyna się przedłużać na drodze — jakto, nie jedziemy w jedną drogę? Więc pan nie jedziesz do...?
— Do Chantilly!... — spiesznie wtrącił Pompée — drżąc na samą myśl utracenia współtowarzyszów.
Co się zaś tyczy wicehrabiego i ten zadrżał, lecz ze złości i gdyby nie noc, możnaby dostrzec gniew na twarz jego występujący.
— A więc dobrze!... — zawołał Canolles, udając, że nie widzi wściekłego spojrzenia, którem wicehrabia przeszywał biednego Pompée — ja właśnie jadę do Chantilly... do Paryża... albo raczej — dodał z uśmiechem, obracając się do wicehrabiego — nie mam co robić i sam nie wiem, gdzie jadę. Jeśli pan pojedziesz do Paryża, to i ja do Paryża; jeśli do Lugdunu i ja pojadę do Lugdunu; jeśli zaś pojedziesz do Marsylji i tam udać się mogę, gdyż oddawna mam chęć zwiedzenia prowincji; jeśli zaś pan zamierzasz do Stenay, gdzie znajduje się armja Jego Królewskiej Mości, zchęcią i tam będę mu towarzyszył, bo chociaż urodziłem się na południu, zawsze jednak szczególnie lubiłem północ.
— Panie — odpowiadał wicehrabia stłumionym od gniewu głosem — czy mam ci powiedzieć szczerze? Podróżuję sam w interesach osobistych wielkiej wagi, wybacz mi pan, jeśli zechcesz nalegać, będę zmuszony powiedzieć ci, że mi przeszkadzasz.
Tylko wspomnienie o małej rękawiczce, którą Canolles ukrył na piersiach między kamizelką a koszulą, mogło wstrzymać wybuch zapalczywego barona. Powściągnął się więc.
— Panie — odrzekł poważnie — nikt mi nigdy jeszcze nie powiedział, że główna droga należy do jednego człowieka, a nie do wszystkich. Nazywają ją także drogą królewską, na dowód, że wszyscy poddani Jego Królewskiej Mości mają równe prawo korzystania z niej. Znajduję się więc na królewskiej drodze, wcale bez zamiaru przeszkadzania panu; przeciwnie, mogę nawet pomóc mu, gdyż jesteś młody, słaby i bez żadnej obrony, a zdaje mi się, nie wyglądam na rabusia; ale ponieważ pan sądzisz o mnie inaczej, poprzestaję więc na pańskiem zdaniu, co do mej nieprzyjemnej postaci. Racz mi pan wybaczyć natręctwo. Mam zaszczyt pożegnać pana, życząc szczęśliwej podróży.
Canolles zwróciwszy konia na drugą stronę drogi, skłonił się wicehrabiemu.
Za nim udał się Castorin.
Pompée z całej duszy pragnął być z nimi.
Canolles odegrał tę scenę z tak uprzejmą grzecznością, z takim wdziękiem, tak powabnie włożył na głowę ocienioną czarnymi, jedwabnistymi włosami, z szerokiemi skrzydły kapelusz, że wicehrabia uderzony został nie tyle jego postępkiem, ile dumną i piękną postawą.
Canolles przejechał na drugą stronę drogi, jakieśmy już wyżej powiedzieli.
Castorin udał się za nim.
Pompée pozostawszy sam z wicehrabią, zaczął wzdychać tak czule, że mógłby poruszyć kamienie na drodze, gdyby te cośkolwiek uczuć mogły.
Nakoniec, wicehrabia po chwilowym namyśle przyspieszył biegu konia i zbliżywszy się do barona, udającego, że go nie widzi, ani nie słyszy, wyrzekł ledwie zrozumiałym głosem te dwa wyrazy:
— Panie de Canolles!
Canolles zadrżał i odwrócił się, jakiś radosny dreszcz przebiegł po jego żyłach; zdawało mu się, że wszystkie harmonijne brzmienia nadziemskich sfer zjednoczyły się, by go zrobić słuchaczem boskiego koncertu.
— Wicehrabio — powiedział baron z kolei.
— Posłuchaj pan — odrzekł tenże tym samym słodkim i przyjemnym głosem — obawiam się doprawdy, czy się nie okazałem niegrzecznym względem tak dostojnego szlachcica, jakim pan jesteś; wybacz mi, baronie, moją niezręczność w znalezieniu się i bądź przekonanym, że wcale nie chęć obrażenia pana była powodem mego zapomnienia; w dowód zaś naszego szczerego pojednania, pozwól mi pan jechać obok siebie.
— Jakto!... — zawołał Canolles — owszem bardzo proszę!... Nie pamiętam urazy, wicehrabio i oto na dowód...
Baron podał mu dłoń, w którą wpadła, a raczej wślizgnęła się mała, delikatna rączka wicehrabiego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Reszta nocy upłynęła na wesołej pogadance.
Baron mówił, wicehrabia słuchał ciągle, czasem się uśmiechał.
Dwaj lokaje jechali w tyle.
Pompée tłumaczył Castorinawi, że bitwę pod Korbją przegrano, gdyż zapomniano przywołać go na radę, zebraną tegoż samego dnia rano.
— Ale... — rzekł wicehrabia do barona, gdy się już zaczęły pokazywać pierwsze słońca promienie — jakżeś pan ukończył sprawę z księciem d‘Epemon?
— Nie było to tak trudno — odpowiedział Canolles. — Sądząc z twych słów, wicehrabio, wnoszę, że nie ja do niego, lecz on do mnie miał interes. Książę więc albo znudził się czekaniem i odjechał; albo się też uparł i czeka dotychczas.
— A panna de Lartigues?... — dodał wicehrabia z lekkiem wahaniem.
— Nanona nie może być naraz w domu z księciem d‘Epernon i w oberży pod „Złotem cielęciem“ ze mną. Nie można wymagać od kobiet niepodobnych rzeczy.
— To nie jest odpowiedź. Ja pytam się, jak mogłeś, baronie, do szaleństwa zakochany w pannie de Lartigues, rozstać się z nią?
Canolles spojrzał na wicehrabiego przenikliwym wzrokiem, lecz na twarzy młodzieńca widać tylko było cień od kapelusza spadający.
Wtedy baron powziął chęć odpowiedzenia mu tak, jak myślał; lecz powstrzymała go obecność Pompéego i Castorina; to znów surowe wejrzenie wicehrabiego; przytem, zastanowiwszy się, tak myślał:
— A jeśli ja się mylę... jeśli pomimo tej małej rękawiczki i małej rączki, jest to mężczyzna, a! doprawdy, chybabym umarł ze wstydu wskutek takiej omyłki!
Odpowiedział więc tylko na pytanie wicehrabiego jednym z tych uśmiechów, co to na wszystko odpowiadają.
Zatrzymano się w Barbezieux na śniadanie, chcąc dać odpocząć koniom.
Tym razem już Canolles śniadał z wicehrabią, a przy śniadaniu podziwiał tę rękę, z której pachnąca rękawiczka sprawiła na nim tak silne wrażenie.
Oprócz tego, siadając do stołu, wicehrabia musiał pomimo woli zdjąć kapelusz i odkryć tak gładkie i piękne włosy, że każdy odgadłby, kto on jest: mówimy każdy, oprócz zakochanego, gdyż zakochani są ślepi.
A Canolles bardzo się obawiał przebudzenia, przerwania swego snu czarującego.
Znajdował on coś zachwycającego w tom „incognito“ wicehrabiego; to nawet dozwalało mu małej poufałości, któraby po uczynieniu szczerego wyznania, przerwaną została.
Nie wyrzekł więc ani słowa, któreby mogło w wicehrabi wzbudzić podejrzenie, że jego „incognito" zdradzone zostało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po śniadaniu udaną się w dalszą podróż i jechano aż do obiadu. Czasami znużenie, którego wicehrabia ukryć nie mógł, sprowadzało na twarz jego sinawą bladość, lub też konwulsyjne prawie drżenie w całem ciele; w takich razach Canolles przyjaźnie pytał go o przyczynę słabości.
Wicehrabia natychmiast poprawiał się, uśmiechał; zdawało się, że już przestawał cierpieć, nawet proponował jechać prędzej, lecz Canolles nie zgadzał się, pod pozorem, że droga daleka, a tem samem koniecznie należy koni oszczędzać.
Po obiedzie, wicehrabia zaledwie mógł podnieść się z miejsca.
Canolles pospieszył z pomocą.
— Potrzebujesz koniecznie spoczynku, mój młody przyjacielu — rzekł baron — jeśli tak dłużej będziesz podróżował, umrzesz na trzeciej stacji. Tej nocy nie pojedziemy dalej, musimy odpocząć. Chcę, żebyś spal spokojnie, najlepszy pokój w oberży będzie dla ciebie przygotowany!
Wicehrabia spojrzał na Pompéego z takiem pomieszaniem, że baron ledwie mógł wstrzymać się od śmiechu.
— Kiedy się przedsięweźmie tak długą podróż, jak nasza — rzekł Pompée — każdy powinienby mieć dla siebie namiot.
— Albo jeden dla dwóch — dodał Canolles naiwnie — jednego tu przecież byłoby dosyć.
Drżenie wstrząsnęło ciałem wicehrabiego.
Raz dobrze był wymierzony.
Canolles zrozumiał to; a patrząc z pod oka, zobaczył znak dany Pompéemu przez wicehrabiego.
Pompée zbliżył się do swego pana; wicehrabia powiedział mu do ucha kilka słów i wkrótce Pompée, pod jakimś pozorem popędził naprzód i zniknął.
W półtorej godziny po zniknięciu Pompéego, którego przyczyny Canolles wcale nie badał, podróżni nasi wjechawszy do wielkiej wsi, spostrzegli starego sługę, stojącego na progu porządnej oberży.
— A! a! — rzekł Canolles — zdaje mi się, że tu noc przepędzimy?
— Jeśli ci się tak podoba, baronie.
— Jakto! podoba mi się! Wiesz pan, że zgadzam się na wszystko, co zechcesz. Powiedziałem już, że podróżuję dla przyjemności, pan zaś przeciwnie, jak wyznałeś, podróżujesz dla ważnych interesów. Obawiam się tylko, czy znajdziesz wygody w tej lichej oberży.
— O!... — rzekł wicehrabia — noc prędko przejdzie.
Zatrzymano się.
Pompée pomógł swemu panu zsiąść z konia; Canolles chciał go wyręczyć, ale pomyślawszy, że podobne nadskakiwanie jednego mężczyzny dla drugiego, wydałoby się śmiesznem, pozwolił się uprzedzić.
— No, gdzie mój pokój?... — zapytał wicehrabia.
Następnie, zwróciwszy się do barona, dodał:
— Masz pan zupełną słuszność, panie de Canolles, jestem bardzo znużony.
— Oto pański pokój — rzekła oberżystka, pokazując dość obszerną na dolnem piętrze izbę, której okna, wychodzące na podwórze, opatrzone były kratami, nad izbą zaś były śpichrze.
— A gdzież mnie umieścisz? — zawołał Canolles.

I chciwym wzrokiem spojrzał na drzwi przyległej izby,
Hola! Panie, zatrzymaj się!
oddalonej od pokoju wicehrabiego tylko cienkiem przepierzeniem, zbyt słabem, aby o nie oprzeć się miała zaostrzona ciekawość barona.

— Pański pokój oto tam — odrzekła oberżystka — pozwól pan, zaprowadzę.
I natychmiast, nie zważając na zły humor barona, zaprowadziła go na drugą stronę zewnętrznego korytarza, w którym było mnóstwo drzwi.
Pokój barona oddzielał się od pokoju wicehrabiego szerokością całego podwórza.
Wicehrabia śledził ich oczyma, stojąc na progu swego pokoju.
— Teraz już wiem wszystko — pomyślał Canolles. lecz postąpiłem jak głupiec i jeżeli pokażę nieukontentowanie, zginę bezpowrotnie. Postarajmy się być jak można najspokojniejszym.
Wyszedł na korytarz i zawołał:
— Dobranoc! kochany wicehrabio! śpij dobrze, gdyż rzeczywiście bardzo potrzebujesz spoczynku. Czy chcesz, żebym cię jutro obudził?
— Nie ma potrzeby.
— A więc ty, wicehrabio, obudź mnie, jeśli wcześniej wstaniesz ode mnie. Dobranoc!
— Dobranoc, baronie! — rzekł wicehrabia.
— Ale... ale... — mówił dalej Canolles — czy czego nie potrzebujesz, wicehrabio?... Może pozwolisz przysłać Castorina, pomoże ci się rozebrać?
— Dziękuję, mam Pompéego, zajmuje sąsiedni pokój.
— Doskonała ostrożność, zrobię to samo z Castorinem. Bardzo rozumny środek, nieprawdaż, Pompée? Im kto jest ostrożniejszy w oberży, tem lepiej dla niego... Ostatnie dobranoc!... wicehrabio.
Wicehrabia odpowiedział podobnem życzeniem i drzwi się zamknęły.
— Przewybornie, wicehrabio — mruknął Canolles — jutro będzie moja kolej przygotowania stancji, spodziewaj się odwzajemnienia. Dobrze — mówił dalej baron — on zsuwa firanki, zawiesza za niemi jakieś prześcieradło, żeby nawet nie było widać jego cienia. Niech djabli porwą! Co za wstydliwy chłopiec! Lecz dziś wszystko mi jedno. Do jutra!

I Canolles, mrucząc coś pod nosem, wszedł do swego pokoju, rozebrał się w bardzo złym humorze, położył się zasępiony i widział we śnie, jak Nanona znalazła w jego kieszeni szarą rękawiczkę wicehrabiego.

ROZDZIAŁ XI.

Następnego dnia Canolles był w jeszcze lepszym humorze, aniżeli poprzedniego; wicehrabia de Cambes również był w bardzo wesołem usposobieniu. Nawet Pompée się weselił, opowiadając Castorinowi o bitwach, w których uczestniczył. Cały ranek przepędzili na swobodnej rozmowie.
Po śniadaniu, Canolles zawiadomił wicehrabiego, iż jest zmuszony go opuścić, albowiem ma napisać długi list do jednego z przyjaciół, mieszkającego w okolicy i zarazem uprzedził go, iż musi również odwiedzić innego, którego dom znajduje się w odległości trzech lub czterech mil od Poitiers, prawie przy samej głównej drodze.
Oberżysta, którego Canolles zapytał o dokładne miejsce zamieszkania, odpowiedział, iż dom ten znajduje się niedaleko wioski Jaulnay, a rozpoznać go można po dwóch zdobiących go wieżyczkach.
Ponieważ Castorin zmuszonym był odjechać, dla oddania listu, a Canolles również miał się zatrzymać po drodze, poprosił więc wicehrabiego, ażeby oznaczył miejscowość, w której zamierza przenocować.
Wicehrabia rzuciwszy okiem na mały plan tej okolicy, który Pompée miał przy sobie, wskazał wioskę Jaulnay.
Canolles nie sprzeciwiał się temu, lecz nawet, zwracając się do Pompéego, rzekł:
— Jeżeli cię znów, jak wczoraj, pan twój wyśle dla wyszukania noclegu, to zatrzymaj, jeżeli to będzie możebnem, pokój dla mnie obok jego pokoju, ażebyśmy mogli rozmawiać z sobą.
Pompée spojrzał na wicehrabiego z uśmiechem, zdecydowany oczywiście nie spełnić życzenia Canollesa.
Castorin, który już był otrzymał od swego pana instrukcje, wziął list wraz z rozkazem powrotu do Jaulnay.
Co się tyczy oberży, to pod tym względem nie mogło być omyłki, gdyż w Jaulnay jest tylko jedna „Pod wielkim Karolem Martelem".
Udano się w drogę.
O pięćset kroków od Poitiers, gdzie obiadowano, Castorin odłączył się, udając boczną drogą na prawo.
Następnie jechali jeszcze blisko dwie godziny.
Wówczas Canolles, poznawszy dom swego przyjaciela, według powziętych informacyj, wskazał go wicehrabiemu, pożegnał się z takowym, powtórzył Pompéemu zlecenie, co do noclegu i pojechał boczną drogą na lewo.
Wicehrabia był najzupełniej spokojnym, gdyż zdarzenie dnia poprzedniego przeszło bez złych skutków i bez żadnych aluzyj ze strony pana de Canolles.
Nie obawiał się więc już, ażeby tenże miał sprzeciwiać się jego rozporządzeniom i z chwilą, kiedy baron stawał się tylko towarzyszem podróży, bardzo był rad z nim razem odbywać dalszą drogę.
Wskutek tego, czy, że uważał to za zbyteczne, czy też, że nie chciał oddalać od siebie masztalerza i pozostać samemu na głównej drodze, wicehrabia nie kazał Pompéemu pojechać naprzód.
Przyjechali do wioski w chwili, gdy noc zapadała i deszcz lał jak z cebra.
Szczęściem, znalazł się jeden ogrzany pokój.
Wicehrabia zmuszony zmienić ubranie, zajął ten pokój i kazał Pompéemu wyszukać mieszkanie dla pana barona de Canolles.
— Już to uczyniłem — odrzekł Pompée, pałając chęcią położenia się do snu; gospodyni przyrzekła zająć się tem.
— Dobrze. Gdzie moja tualetka?...
— Oto jest.
— Moje flakony?
— Również się tu znajdują.
— Dziękuję... A gdzież twój pokój, Pompée?...
— W końcu korytarza.
— A jeżeli będę potrzebował kogo?
— Oto jest dzwonek, na odgłos którego gospodyni przyjdzie.
— To wystarcza. Te drzwi dobrze się zamykają, nieprawdaż?
— Niech pan zobaczy.
— Niema zasuwki!
— Nie, lecz jest zamek.
— Dobrze. Zamknę się z zewnątrz. Wszak niema innego wejścia?
— O ile wiem, niema.
I Pompée, wziąwszy świecę, obszedł pokój.
— Zobacz, czy okiennice dobrze zamknięte?
— Założone na haki.
— Dobrze. Możesz iść spać.
Pompée wyszedł, a wicehrabia zamknął drzwi na klucz.
W godzinę potem, Castorin, który przybył najpierwszy do hotelu i zajmował numer obok Pompéego bez wiedzy tegoż, wyszedł z pokoju na palcach i otworzył bramę panu de Canolles.
Canolles z biciem serca wślizgnął się do oberży i pozostawiwszy zamknięcie bramy Castorinowi, który wskazał mu pokój, zajmowany przez wicehrabiego, wszedł na schody.
Wicehrabia właśnie kładł się do łóżka, gdy usłyszał kroki na korytarzu, a ponieważ był, jak to można było zauważyć, bardzo lękliwym, kroki te przestraszyły go i zwróciły na siebie całkowitą jego uwagę.
Kroki te zatrzymały się przed drzwiami jego pokoju.
W sekundę później zastukano do takowych.
— Kto tam? — zapytał głos do tego stopnia przelękniony, że Canolles nie byłby go rozpoznał, gdyby już kilkakrotnie nie był miał okazji studjowania rozmaitych odcieni tego głosu.
— Ja! — odpowiedział Canolles.
— Jakto, pan? — zapytał głos, przechodzący w przestrach.
— Tak, ja. Wyobraź pan sobie, że już nie ma w tym hotelu ani jednego pokoju niezajętego. Ten dureń Pompée nie pomyślał o mnie. Żadnej oberży innej nie ma w całej Wiosce, a ponieważ pański pokój jest o dwóch łóżkach...
Wicehrabia ze strachem spojrzał na dwa jednakowe łóżka, stojące obok siebie w alkowie i oddzielone tylko stoliczkiem.
— A zatem — mówił Canolles — przychodzę zająć jedno. Otwórz mi pan prędko, bardzo proszę, gdyż marznę tutaj.
Usłyszał wtedy wielki ruch w pokoju i przyspieszone kroki.
— Dobrze, dobrze, baronie — odrzekł wicehrabia, głosem zupełnie zmienionym — natychmiast.
— Czekam, lecz przez litość, spiesz się pan, jeżeli nie chcesz znaleźć mnie zamarzniętym.
— Przepraszam, lecz spałem już.
— Tak?... a mnie się zadawało, że jeszcze jest światło w pańskim pokoju.
— Nie, myliłeś się pan.
I świeca natychmiast została zgaszoną, na co się Canolles bynajmniej nie uskarżał.
— W tej chwili... Nie mogę drzwi znaleźć — mówił dalej wicehrabia.
— Wierzę temu — odrzekł Canolles — słyszę głos pański w drugim końcu pokoju.
— Szukam dzwonka, ażeby zawołać Pompéego.
— Pompée jest zbyt daleko, ażeby mógł usłyszeć. Chciałem go obudzić, żeby się o moim pokoju dowiedzieć, lecz było to niepodobieństwem. Śpi, jak suseł.
— W takim razie zadzwonię na gospodynię.
— Gospodyni odstąpiła swego łóżka podróżnemu i poszła spać na strych. Nikt nie przyjdzie. Zresztą na co wołać kogokolwiek, ja nikogo nie potrzebuję.
— Ale ja...
— Pan?... Pan mi otwierasz drzwi, ja panu dziękuję, szukam po omacku mego łóżka i kładę się spać... Oto wszystko... Otwórz więc pan, proszę.
— Lecz wreszcie — odrzekł wicehrabia zrozpaczony — może się znajdzie inny pokój, choćby bez łóżka. To niemożliwe, żeby nie było żadnego. Wołajmy, szukajmy.
— Ależ kochany wicehrabio, godzina wpół do jedenastej już wybiła. Obudzisz pan wszystkich w hotelu. Będą myśleli, że się pali. Wskutek tego nie będzie można całą noc spać, czegobym sobie nie życzył, gdyż jestem strasznie śpiący.
Te ostatnie słowa zdawały się cokolwiek uspokajać wicehrabiego, drobnemi krokami zbliżył się do drzwi i takowe otworzył.
Canolles wszedł i drzwi za sobą zamknął.
Wicehrabia prędko się oddalił.
Baron znalazł się wówczas w pokoju prawie zupełnie ciemnym, gdyż ostatnie węgle na kominku już gasły i rzucały niedostateczne światło. Powietrze było ciepłe i przepełnione wonią perfum, zdradzających najwyszukańsze wymaganie tualety.
— Dziękuję ci, wicehrabio — rzekł Canolles — w istocie, lepiej tu, niż na korytarzu.
— Nie chcesz pan spać, baronie? — zapytał wicehrabia.
— Zapewne. Wskaż mi pan moje łóżko, pan, który znasz ten pokój, lub pozwól mi zapalić świecę.
— Nie... nie... to niepotrzebne — odrzekł prędko wicehrabia — pańskie łóżko jest tu na lewo.
Ponieważ lewa strona wicehrabiego była prawą barona, poszedł więc na prawo, natrafił okno, koło tego okna na stoliczek, a na tym stoliczku znalazł dzwonek. Na wszelki przypadek schował baron dzwonek ten do kieszeni.
— A to zabawne! — wykrzyknął — bawimy się w ślepą babkę, wicehrabio. Lecz pocóż pan tak kręcisz się po ciemku?
— Szukam dzwonka, ażeby zadzwonić na Pompéego.
— A na cóż panu Pompée?
— Chcę... chcę, ażeby posłał łóżko koło mojego.
— Dla kogo?...
— Dla siebie.
— Dla siebie?... Co też pan mówi. Lokaj w naszym pokoju! Masz pan przyzwyczajenia trwożliwych dziewiątek. Przecież do djabła jesteśmy dosyć mężnymi, ażeby się bronić samym. Podaj mi pan rękę i zaprowadź do łóżka, którego nie mogę znaleźć... albo... zapalmy świecę.
— Nie, nie, nie! — zawołał wicehrabia.
— Ponieważ nie chcesz mi pan podać ręki, powinieneś przynajmniej dać kawałek nitki, gdyż jestem w istotnym labiryncie.
I poszedł z wyciągniętemi ramionami w stronę, skąd go głos dochodził.
Lecz obok niego prześlizgnęło się coś, jakby cień i poczuł zapach perfum; złączył ramiona, lecz podobny do wirgiljuszowego Orfeusza, objął tylko powietrze.
— Jesteś pan przy swojem łóżku — odezwał się wicehrabia z drugiego końca pokoju.
— Które z dwóch jest mojem?
— Wszystko jedno; ja się nie położę.
— Jakto pan się nie położysz?... — zapytał Canolles, odwracając się na te słowa — i cóż pan będziesz robił?
— Przepędzę noc na krześle.
— Przestań pan! — rzekł Canolles — nigdy nie zezwolę na podobne dzieciństwo; chodź, wicehrabio, chodź.
I wzrok pana de Canolles, wiedziony ostatnim promykiem gasnącego ogniska, spostrzegł wicehrabiego, owiniętego w płaszcz, i stojącego w kącie, między oknem a komodą.
Promyk ten nie trwał dłużej, jak błyskawica, lecz wystarczył, ażeby ukazać baronowi wicehrabiego, a temu ostatniemu dać do zrozumienia, iż jest zgubionym.
Canolles szedł prosto na niego z wyciągniętemi ramionami, i chociaż w pokoju znów zapanowała ciemność, biedny wicehrabia zrozumiał, że tym razem nie ujdzie temu, który za nim gonił.
— Baronie, baronie — wyszeptał — nie zbliżaj się, błagam cię, nie rób ani kroku, nie ruszaj się z miejsca, jeżeliś szlachcicem!
Canolles zatrzymał się.
Wicehrabia był tak blisko niego, iż słyszał bicie jego serca i czuł ciepły jego oddech; również jakiś zapach rozkoszny, upajający, jaki wydziela piękność i młodość, zapach tysiąc razy słodszy od zapachu kwiatów, zdawał się obejmować barona, ażeby mu odjąć wszelką możność być posłusznym wicehrabiemu, nawet gdyby chciał tego.
Jednakże przystanął na chwilę z rękoma wyciągniętemi do tych rąk, które go odpychały, czując, iż potrzebuje tylko jednego ruchu, ażeby się dotknąć tego pięknego ciała, którego grację tyle razy w przeciągu dwóch ostatnich dni podziwiał.
— Łaski, łaski — szeptał wicehrabia głosem, w którym rodząca się namiętność łączyła się ze strachem. — Łaski, i głos zamarł na ustach, a Canolles poczuł, jak to piękne ciało się pochyliło i upadło na kolana.
Pierś jego wezbrała radością, gdyż głos, który go błagał, dał mu poznać, iż przeciwnik był już przez pół zwyciężony.
Uczynił więc jeszcze jeden krok naprzód, wyciągnął ręce i napotkał złożone, błagające dłonie młodzieńca, który nie mając już sił do wydania głosu, westchnął tylko boleśnie.
W tej samej chwili dał się słyszeć pod oknem przyspieszony bieg konia i mocne uderzenia w drzwi oberży.
Uderzeniom tym towarzyszył krzyk i hałas.
— Pan baron de Canolles! — wołał ktoś.
— Dzięki ci, Boże, jestem zbawiony — wyszeptał wicehrabia.
— Niech go djabli porwą!... — wyrzekł Canolles — czyż nie mógł przyjść jutro rano?
— Pan baron de Canolles! — krzyczał wciąż ten sam głos. — Pan baron de Canolles!... Muszę się z nim rozmówić w tej chwili.
— Cóż to może być?... — zapytał baron, cofając się.
— Panie, panie!... — zawołał Castorin przeze drzwi, dopytują się o pana, szukają go.
— Któż taki?...
— Konny posłaniec.
— Od kogo?...
— Od księcia d‘Epernon.
— Czegóż on chce ode mnie?
— Sprawa królewska!
Na to magiczne słowo, któremu trzeba było być posłusznym, Canolles z przekleństwem na ustach otworzył drzwi i zeszedł na dół.
Tu słychać było chrapanie Poméego.
Posłaniec był już wszedł do oberży i czekał.
Canolles odebrał od niego i przeczytał list Nanony, gdyż, jak to zapewne czytelnik już się domyślił, posłańcem tym był Courtauvaux, który wyjechawszy w dziesięć godzin po panu de Canolles, pomimo najprędszej jazdy, dogonił go dopiero na drugim noclegu.
Kilka pytań zadanych Courtauvauxrwi, wykazało panu de Canolles, potrzebę pośpiechu. Przeczytał po raz drugi list i podpis: „Twoja dobra siostra Nanona“ dał mu do zrozumienia, co zaszło, to jest, że panna de Lartigues podała go za swego brata.
Canolles kilkakrotnie już słyszał, jak nawet w obecności Nanony wyrażano się niepochlebnie o tym jej bracie, którego miejsce teraz on zajmował. Z tem większą więc niechęcią spełniał zlecenie księcia.
— Dobrze — wyrzekł — powiedz twojemu panu, żeś mię dogonił i że natychmiast wypełniłem rozkaz jego.
— A cóż mam powiedzieć pannie de Lartigues?...
— Powiedz, że brat jest jej bardzo wdzięcznym za uczucie, które nią powodowało w danym razie. Castorin, osiodłaj konie.
Po tych słowach Canolles wrócił do pokoju wicehrabiego, który był już całkowicie ubrany, lecz wciąż jeszcze drżący i blady. Dwie świece paliły się na kominku.
Canolles z wielkim żalem spojrzał na alkowę, a szczególniej na stojące tam dwa łóżka, z których jedno zdradzało lekkie dotknięcie ciała.
Wicehrabia śledził to spojrzenie i spostrzegłszy cel jego, zarumienił się.
— Ciesz się, panie wicehrabio, jesteś zwolniony ode mnie przez całą resztę drogi. Wyjeżdżam w sprawie króla.
— I kiedyż to?... — zapytał wicehrabia głosem wciąż jeszcze niepewnym.
— Natychmiast; jadę do Mantes, gdzie, o ile się nie mylę, dwór przebywa.
— Żegnam pana — rzekł młodzian, siadając i nie śmiąc podnieść oczu na towarzysza.
Canolles zbliżył się do niego.
— Zapewne już pana więcej nie zobaczę — rzekł głosem, w którym przebijało wzruszenie.
— Któż to wie — odrzekł wicehrabia, starając się uśmiechnąć.
— Przyrzecz pan jedno człowiekowi, który wiecznie zachowa pamięć o tobie — rzekł Canolles, a dźwięk tego głosu nie pozwalał wątpić o prawdziwości słów jego.
— Cóż takiego?...
— Że będziesz pan czasami myślał o nim.
— Przyrzekam.
— Bez... gniewu?
— Bez.
— Czem pan potwierdzasz swoją obietnicę?...
Wicehrabia podał mu rękę.
Canolles wziął tę drżącą rękę z zamiarem uściśnienia jej w swojej, lecz mimowolnym ruchem przycisnął ją silnie do swych ust i wybiegł z pokoju, szepcząc:

— O! Nanono, Nanono! Czyż będziesz mogła kiedykolwiek wynagrodzić mi to, co dziś przez ciebie tracę!...

ROZDZIAŁ XII.

Obecnie, jeżeli się przeniesiemy do Chantilly, miejsca wygnania książąt de Condé, którego dość zatrważający obraz nakreślił Richon wicehrabiemu, oto co się naszemu wzrokowi przedstawi:
Pod rzędem pięknych, pokrytych białem kwieciem kasztanów, na miękkich murawach roje spacerujących śmieją się i śpiewają wśród wesołej rozmowy.
Tu i owdzie zpoza wysokiej trawy, ukazują się postacie skryte w te morzu zieleni, na którem odbijają się białe karty ksiąg, jakie trzymają w ręku.
Czytają tu „Kleopatrę" pana de Calprenćéde, „Astrée" pana d‘Urfe, lub „Cyrusa Wielkiego" pani de Scudéry.
Z altan rozchodzą się dźwięki lutni i śpiewy niewidzialnych głosów.
Wreszcie w wielkiej alei, prowadzącej do zamku, ukazuje się od czasu do czasu jeździec, spieszący wypełnić dane mu rozkazy.
Równocześnie po tarasie przechadzają się trzy kobiety w atłasowych sukniach o majestatycznych, pełnych godności ruchach, za któremi z szacunkiem, milcząc, postępują lokaje.
W pośrodku dama, o szlachetnej postawie mimo pięćdziesięciu siedmiu lat, rozprawia o sprawach państwa; z prawej jej strony młoda kobieta o zachmurzonej twarzy, słucha ze ściągniętemi brwiami uczonych wywodów swej sąsiadki; po lewej stronie kobieta, zajmująca niższe od swych towarzyszek stanowisko, mówi, słucha i myśli jednocześnie.
Dama w pośrodku jest to księżna — wdowa, matka zwycięzcy z pod Rocroy, Norlingen i Lens, zwanego od czasu prześladowań, które go do Vincennes zaprowadziły, „wielkim Kondeuszem“, przydomek, jaki mu potomność zachowała.
Pani ta, rysy której przypominają jeszcze tę słynną piękność, będącą przedmiotem ostatniej szalonej miłości Henryka IV-go, została jednocześnie ranioną w swej miłości macierzyńskiej i w swej dumie książęcej przez to „facchino italiano", którego zwano Mazarinim, gdy był kamerdynerem kardynała Bentivoglio, a którego obecnie tytułują Jego eminencją kardynałem Mazarini, od czasu, gdy został kochankiem Anny Austrjackiej i pierwszym ministrem Francji.
On to był tym, który się odważył uwięzić Kondeusza i wydalić do Chantilly matkę i żonę szlachetnego więźnia.
Dama po prawej stronie, to Klara Klementyna de Maille, księżna de Condé, którą ówczesnym arystokratycznym zwyczajem zwą krótko: Księżną, ażeby pokazać, że żona głowy rodziny Condé jest najpierwszą z księżnych krwi królewskiej.
Była zawsze dumną, lecz od czasu, gdy jest prześladowaną, duma jej przemieniła się w pychę.
I w istocie, skazana na drugorzędną rolę wówczas, gdy książę był wolny, z chwilą jego uwięzienia została bohaterką; żałowano jej więcej, aniżeli gdyby była została wdową, również jak i syna jej, księcia d‘Enghien, dosięgającego siódmego roku życia, gdyby był sierotą.
Gdyby się nie bała być śmieszną, włożyłaby żałobę.
Od czasu, gdy te dwie kobiety znalazły się z rozkazu Anny Austrjackiej na tem przymusowem wygnaniu, przenikające ich krzyki zamieniły się w głuche groźby; z uciśnionych stały się buntującemi.
Księżna, Temistokles w czepku, ma swego Miltiadesa w spódnicy i laury pani de Longueville, która była przez chwilę królową Paryża, nie dają jej spać.
Dama z lewej strony, to margrabina de Trouville, która nie śmie pisać romansów, lecz stwarza niebywałe w polityce.
Nie uczestniczyła w żadnej wojnie, jak ten odważny Pompée, ani też nie została, jak on, ranioną w bitwie pod Korbią, lecz mąż jej, który był kapitanem i to dość odważnym, był raniony pod Rochellą, a zabity pod Fryburgiem. Odziedziczywszy po nim majątek, sądziła, że odziedziczyła również jego zdolności wojskowe.
Od chwili, gdy się połączyła z księżnemi w Chantilly, nakreśliła już trzy plany wojenne, które po kolei wywoływały zdziwienie u pań świty książęcej i które nie zostały odrzucone, lecz odłożone do dnia, w którym pałasze zostaną wyjęte, a pochwy porzucone.
Nie śmie również włożyć munduru swego męża, chociaż już niejednokrotnie miała ku temu ochotę, lecz szabla jego wisi nad głowami jej łoża i od czasu do czasu, gdy jest sama, wyjmuje ją z pochwy z miną nader wojowniczą.
Chantilly w gruncie rzeczy mimo wygląd świąteczny, było tylko obszernemi koszarami; poszukawszy dobrze, można było znaleźć w piwnicach proch, a w krzakach białą broń.
Trzy te panie w smutnej przechadzce, zwracają się ciągle ku głównej bramie zamku i zdają się oczekiwać na przybycie jakiegoś ważnego posła. Księżna-wdowa, kiwając głową i wzdychając, już kilkakrotnie powtórzyła:
— Nie dopniemy celu, moja córko, zostaniemy zwalczone.
— Wielką sławę trzeba opłacić — rzekła pani de Tourville, nie tracąc nic ze swej odwagi — niema zwycięstwa bez boju.
— Jeżeli nas zwyciężą — odrzekła młoda księżna — zemścimy się.
— Pani — rzekła księżna wdowa — gdybyśmy zostały zwyciężonemi, to tylko przez Boga. Czy zechcesz pani mścić się na nim?
Młoda księżna skłoniła się przed religijną pokorą swej teściowej i te trzy osoby, wymieniające między sobą ukłony, podobne były do biskupa i dwóch kanoników, którzy biorą Boga za pretekst do hołdów, jakie sobie nawzajem składają.
— Niema ani pana de Turenne, ani pana de la Rochefoucault, ani pana de Bouillon — szepnęła księżna-wdowa — wszystkich brak jednocześnie.
— Ani pieniędzy niema — dodała pani de Tourville.
— I na kogo liczyć — rzekła księżna — jeżeli nawet Klara o nas zapomina?
— Nie wraca.
— Może jej kto przeszkodził; wiesz wszak, że drogi są strzeżone przez wojsko pana de Saint-Aignan.
— Mogłaby napisać.
— Jakże możesz chcieć, ażeby powierzyła papierowi odpowiedź tak ważną; przejście tak dużego miasta, jak Bordeaux, na stronę książąt? Nie, to mnie najmniej niepokoi.
— Zresztą — rzekła pani de Tourville — jeden z trzech planów, które miałam zaszczyt wręczyć Waszej wysokości, rozważał właśnie powstanie w Guyennie.
— Tak, tak; powrócimy też do niego, gdy się okaże potrzeba — odpowiedziała księżna — jestem jednak zdania mojej matki i zaczynam wierzyć, iż Klarze się coś nieprzyjemnego przytrafiło, inaczej byłaby już tutaj. Może dzierżawcy nie dotrzymali słowa. Chłop chwyta chętnie każdą sposobność uwolnienia się od zapłaty, gdy to jest możebnem. Czy możemy również wiedzieć, co ci guyeńczycy uczynili lub nie uczynili mimo swe obietnice? To Gaskończycy!
— Gaduły — rzekła pani de Tourville — odważni każdy z osobna, lecz ogółem źli żołnierze; gdy się boją hiszpanów gotowi krzyczeć: „Niech żyje książę!". Oto jakimi są.
— Jednakże nienawidzili pana d‘Epernon — odrzekła księżna-wdowa — powiesili go in effigie w Agen i obiecali powiesić we własnej osobie w Bordeaux, jeżeli tam kiedykolwiek powróci.
— A jednak pewnie wrócił i kazał ich powywieszać.
— A wszystko to — rzekła pani de Tourville — wina pana Leneta, pana Piotra Leneta — powtórzyła z naciskiem — tego poważnego radcy, którego pani uporczywie trzyma przy sobie, a który tylko sprzeciwia się wszystkim naszym projektom. Gdyby nie był odrzucił mego drugiego planu, który zalecał, jak pani to sobie zapewne przypomina, zdobycie znienacka zamku de Vayres, wyspy świętego Jerzego i portu Blaye, trzymaliśmy dziś w oblężeniu Bordeaux i Bordeaux musiałoby się poddać.
— Wolę jednakże, nie przesądzając zdania Ich wysokości, ażeby się ofiarowali własnowolnie — wyrzekł po za panią de Tourville głos, łączący w sobie szacunek z ironią. Miasto, które kapituluje, ustępuje sile i nie wiąże się niczem, miasto zaś, które się samo ofiaruje, musi aż do końca dzielić los tych, z którymi się złączyło.
Trzy panie się odwróciły i ujrzały Piotra Lenet, który, podczas, gdy one spacerowały w kierunku głównej bramy, ku której wzrok ich ciągle się zwracał, wszedł był przez małą furtkę, wychodzącą na taras i zbliżył się.
To co powiedziała pani de Tourville było po części prawdą.
Piotr Lenet, doradca księcia, człowiek zimny, uczony i poważny, miał sobie poruczone przez więźnia czuwać nad przyjaciółmi i wrogami i trzeba przyznać, że daleko więcej miał trudu, przeszkadzając przyjaciołom księcia, ażeby sprawy jego nie skompromitowali, aniżeli zwalczając złe zamysły wrogów jego.
Zręczny i obrotny, jak adwokat, zwykle odnosił zwycięstwo, bądź jakiemś szczęśliwem przeciwdziałaniem, bądź niewzruszonym oporem.
Samo Chantilly było dlań polem walki.
Miłość własna pani de Tourville, niecierpliwość księżnej, arystokratyczna niewzruszoność księżnej-wdowy, mogły iść w zawody z przebiegłością Mazariniego, dumą Anny Austrjackiej i chwiejnością parlamentu.
Lenet, przez ręce którego z rozporządzenia księcia przechodziły wszystkie listy, udzielał wiadomości księżnom tylko w stosownym czasie, to jest, gdy to uznawał za nieodzownie potrzebne.
Dyplomacja kobieca albowiem nie zawsze idzie w parze z zachowaniem tajemnicy, kardynalnym warunkiem dyplomacji u mężczyzn; z tego też powodu wiele planów Leneta przechodziło z ust jego przyjaciół do uszu nieprzyjaciół.
Obiedwie księżne, które mimo opozycji, na jaką u niego natrafiały, uznawały oddanie się i wartość Piotra Lenet, przyjęły radcę z oznakami życzliwości, a nawet na ustach księżnej- wdowy zarysował się lekki uśmiech.
— A zatem — rzekła pani de Tourville — jak pan to słyszał, księżna pani żaliła się, albo raczej litowała się nad nami. Nasze sprawy idą coraz gorzej.
— Jestem daleki od widzenia rzeczy w tak czarnych kolorach, w jakich je widzi Wasza wysokość — odrzekł Lenet. Dużą pokładam nadzieję w czasie, a zarazem i w powrocie szczęścia. Francuskie przysłowie powiada: „Wszystko przychodzi na czas, jeżeli kto czekać urmie".
— Czas, powrót szczęścia, to filozof ja, panie Lenet a nie polityka!... — wykrzyknęła księżna.
Lenet uśmiechnął się i rzekł;
— Filozofja we wszystkiem jest użyteczną, a szczególniej w polityce. Uczy ona nie pysznić się w chwilach powodzenia i nie tracić cierpliwości w przeciwnym wypadku.
— Mimo to — rzekła pani de Tourville — wolałabym jednego posłańca z dobrą wieścią, aniżeli wszystkie pańskie rozumowania. Czyż nieprawda, księżno?
— Tak jest, przyznaję — odpowiedziała pani de Condé.
— Wasza wysokość będzie zatem zadowoloną, gdyż przybędzie ich aż trzech dzisiaj — odrzekł Lenet ze zwykłym spokojem.
— Jakto, trzech...
— Tak, pani. Pierwszego widziano na drodze z Bordeaux, drugi przybywa ze Stenay, a trzeci z la Rochefoucault.
Księżne wydały okrzyk zdziwienia radosnego, a pani de Tourville przygryzła wargi.
— Zdaje mi się, drogi panie Piotrze — rzekła, uśmiechając się, ażeby ukryć swe niezadowolenie i osłodzić gorycz słów, które miała zamiar wypowiedzieć — zdaje mi się, iż tak zręczny wróżbita, jak pan, nie powinien ustawać w pół drogi i po doniesieniu nam o mającem nastąpić przybyciu posłów, zawiadomić, co zawierają ich depesze.
— Moja sztuka nie sięga tak daleko, jak pani sądzi — odrzekł skromnie — zadawalniam się tem, iż potrafię być wiernym sługą. Ogłaszam, lecz nie zgaduję.
W tej samej chwili, jak gdyby w istocie jakiś przyjazny duch pomagał Lenetowi, zauważono dwóch jeźdźców, pędzących galopem ku zamkowi.
Równocześnie chmara ciekawych, opuszczając murawę, zbliżyła się do tarasu, ażeby również dowiedzieć się o nowinach, które przywieziono.
Dwaj jeźdźcy zeszli z koni i jeden z nich, rzuciwszy drugiemu, który się zdawał być jego lokajem, uzdę spienionego konia, pobiegł w stronę pań de Condé, które szły naprzeciw niego.
— Klara! — krzyknęła księżna.
— Tak, Wasza wysokość. Przyjm pani moje najniższe uszanowanie.
I przyklękając, młody człowiek starał się schwycić rękę księżnej, ażeby ją ucałować.
— W moje objęcia, kochana wicehrabino, w moje objęcia — rzekła pani de Condé, podnosząc ją.
Młody człowiek, z oznakami możliwego szacunku dał się pocałować księżnej, a następnie zwrócił się ku księżnej wdowie i oddał jej głęboki ukłon.
— Prędko, mów, droga Klaro — rzekła księżna wdowa.
— Tak, mów — dodała pani de Condé. Widziałaś Richona?
— Widziałam go; obarczył mię nawet zleceniem do pań.
— Dobrem, czy złem?
— Sama nie wiem. Składa się z dwóch słów.
— Jakich? Prędko! umieram z niecierpliwości.
Najwyższy niepokój malował się na twarzach obydwóch pań.
— Bordeaux! Tak!... — rzekła Klara, niepewna jakie wrażenie wywrą jej słowa.
Księżne odpowiedziały na te dwa słowa krzykiem radości, na odgłos którego Lenet przybiegł z drugiego końca galerji.
— Panie Lenet, zbliż się, zbliż — zawołała księżna — wcale nie wiesz jaką nowinę przywozi nam ta dobra Klara!
Przeciwnie, pani, wiem — odrzekł Lenet z uśmiechem — i dlatego właśnie nie spieszyłem się.
— Jakto, pan wiesz?
— Bordeaux! Tak! — Czyż nie to?
— Zaiste, kochany panie Piotrze, jesteś czarodziejem — rzekła księżna wdowa.
— Jeżeliś pan o tem wiedział — rzekła z wyrzutem księżna — dlaczego, widząc nasz niepokój, nie uspokoiłeś nas pan temi dwoma słowy.
— Ponieważ chciałem pozostawić pani wicehrabinie de Cambes nagrodę za jej trudy — odpowiedział Lenet, pochylając się przed Klarą — i ponieważ bałem się wybuchu radości Waszych wysokości na tarasie, wobec tylu ludzi. — Masz pan słuszność, zawsze masz pan słuszność dobry panie Piotrze — rzekła księżna.
Uciszmy się.
— Zawdzięczamy to jednakże tylko temu poczciwemu Richonowi — rzekła księżna wdowa. Wszak jesteś z niego zadowolony, kumie Lenet?
Kum, było to wyrażenie pieszczotliwe, które księżna-wdowa przejęła od Henryka IV-go używającego go bardzo często.
— Richon to człowiek myśli i czynu — odrzekł Lenet — i niech Wasza wysokość wierzy, iż gdybym nie polegał na nim, jak na samym sobie, nie byłbym go jej polecał.
— Czemże go wynagrodzimy?... zapytała księżna.
— Trzeba mu będzie dać jakąś wybitniejszą posadę — odrzekła księżna-wdowa.
— Jakąś wybitniejszą posadę?... — wtrąciła z przekąsem pani de Tourville. Wasza wysokość zapomina, że pan Richon, nie jest szlachcicem.
— Ja również nim nie jestem — odpowiedział Lenet — co nie przeszkadza jednakże, ażeby książę miał do mnie zaufanie. I ja czczę i poważam szlachtę francuską, lecz są okoliczności, w których, śmiem powiedzieć, uczciwy charakter wart więcej, aniżeli herb stary.
— I dlaczegóż to Richon sam nie przybył obwieścić nam tę dobrą nowinę?... — spytała księżna.
— Został w Guyennie, ażeby zebrać pewną ilość ludzi. Pisał mi, iż może liczyć na trzystu żołnierzy, tylko mówi, nie będą oni dla braku czasu dość wyćwiczonymi, ażeby mogli brać udział w bitwach i wolałby, ażeby otrzymano dlań komendanturę Vayres albo wyspy świętego Jerzego. Tam byłby pewny, iż jest użyteczny dla Waszych wysokości.
— Lecz jak to otrzymać? zapytała księżna. Zbyt źle jesteśmy obecnie widziane u dworu, ażeby kogokolwiek polecać i ów nasz protegowany, stałby się natychmiast podejrzanym.
— Jednakże — rzekła wicehrabina — jest jeden środek, który mi pan Richon sam wskazał.
— Jakiż to?
— Pan d‘Epernon, o ile się zdaje — odpowiedziała wicehrabina, rumieniąc się — szalenie kocha pewną pannę.
— A! tak, piękną Narnonę — rzekła z pogardą księżna — wiem o tem.
— A więc książę d‘Epenion niczego nie odmawia tej kobiecie, a ona znów sprzedaje wszystko, co tylko kto chce od niej kupić. Czyby nie można w ten sposób nabyć nominację dla pana Richon?
— Byłyby to pieniądze dobrze umieszczone, — rzekł Lenet.
— Tak; lecz nasza kasa jest pustą zupełnie, jak to pan dobrze wiesz, panie radco — rzekła pani de Tourville.
Lenet zwrócił się z uśmiechem ku pani de Cambes.
Oto chwila stosowna — rzekła do dowiedzenia Ich wysokościom, żeś pani o wszystkiem pomyślała.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie Lenet?
— Chce powiedzieć, iż jestem szczęśliwą, mogąc ofiarować paniom małą sumkę, którą z wielką trudnością wydostałam od moich dzierżawców. Ofiara jest bardzo skromną, lecz nie mogłam zebrać więcej. Dwadzieścia tysięcy liwrów! dodała wicehrabina, spuszczając oczy zawstydzona, iż ofiaruje tak małą kwotę dwóm najpierwyszym po królowej damom Francji.
— Dwadzieścia tysięcy liwrów! — wykrzyknęły księżne.
— Ależ to majątek w dzisiejszych czasach! — dodała księżna wdowa.
— Droga Klara! — rzekła księżna — kiedyż my się jej odwdzięczymy?
— Wasza wysokość później o tem pomyśli.
— Gdzież jest ta suma?... — spytała pani de Tourville.
— W pokoju Jej wysokości, dokąd ją mój masztalerz Pompée, stosownie do mego rozkazu, zaniósł.
— Panie Lenet — rzekła księżna — pamiętaj, iż jesteśmy winni tę kwotę pani de Cambes.
— Już wniesiona do naszych ksiąg, jako dług — rzekł Lenet, wyjmując z kieszeni książeczkę i pokazując zapisane pod datą tego samego dnia 20 000 liwrów wicehrabiny, pod długą kolumną liczb, których ogólna suma przeraziłaby księżną, gdyby sobie zadały trud zliczyć je wszystkie.
— Lecz jakim sposobem przedostałaś się pani do nas?... — spytała księżna — mówiono nam bowiem, iż pan de Saint-Aignan zajął drogę i rewiduje ludzi i rzeczy, zupełnie jak naczelnik komory celnej.
— Dzięki przezorności Pompéego uniknęliśmy tego niebezpieczeństwa, okrążając drogę, wskutek czego spóźniliśmy się o półtora dnia. Gdyby nie to byłabym już przy boku Waszej wysokości od onegdaj.
— Bądź pani spokojną! — wtrącił Lenet — nic jeszczeszcze nie stracone, trzeba tylko dobrze użyć dnia dzisiejszego i jutrzejszego. Dzisiaj, ja kto zapewne panie pamiętają, oczekujemy trzech posłów: jeden już przybył, pozostaje więc dwóch jeszcze.
— Czy można wiedzieć nazwiska tych dwóch? — zapytała pani de Tourville, mająca wciąż jeszcze nadzieję schwytania na jakiej omyłce pana radcy, z którym toczyła wojnę, chociaż nie wypowiedzianą wyraźnie, jednakże istniejącą.
— Pierwszym, jeżeli moje przewidzenia mnie nie mylą, będzie Gourville, przysłany przez księcia de la Rochefoucault.
— Przez księcia de Marsillac. chciałeś pan powiedzieć — przerwała pani de Tourville.
— Książę de Marsillac jest obecnie księciem de la Rochefoucault.
— Czyż ojciec jego umarł?
— Przed tygodniem.
— I gdzież to?
— W Verteuil.
— A drugi poseł? — zapytała księżna.
— Drugim jest Blonchefort, kapitan gwardji księcia Kondeusza. Przybywa ze Stenay, przysłany przez pana de Turenne.
— W takim razie sądzę — rzekła pani de Tourville, iż należałoby nie tracąc czasu, postąpić według pierwszego planu, jaki podałam na wypadek, gdyby Bordeaux było po naszej stronie, i panowie de Turenne i de Marsillac połączyli się z nami.
Lenet odrzekł z uśmiechem.
— Wybaczy pani, lecz obecnie są w wykonaniu plany podane przez samego księcia i obiecują najzupełniejsze powodzenie.
— Plany podane przez księcia — rzekła z przekąsem pani de Tourville — przez księcia, który jest zamknięty w wieży w Vincennes i z nikim się nie komunikuje.
— Oto są rozkazy Jego wysokości, pisane jego własną ręką, datowane z dnia wczorajszego — odrzekł Lenet, wyjmując z kieszeni list księcia Kondeusza. — Otrzymałem je dzisiaj rano, albowiem korespondujemy ze sobą.
Papier został prawie wyrwany z rąk radcy przez księżne, które pożerały oczyma łez pełnemi jego zawartość.
— Czyż kieszenie Leneta zawierają całą Francję?... — rzekła z uśmiechem księżna wdowa.
— Jeszcze nie, pani, jeszcze nie — odpowiedział radca — lecz przy pomocy Boskiej postaram się powiększyć je do tego stopnia, ażeby temu podołały. Obecnie — dodał z naciskiem, wicehrabia potrzebuje odpoczynku, gdyż tak długa podróż...
Wicehrabina zrozumiała, iż Lenet życzy sobie pozostać sam z księżnemi, w czem ją utwierdzić jeszcze uśmiech na ustach księżnej-wdowy; ukłoniła się z szacunkiem i odeszła.
Pani de Tourville zaś została i obiecywała sobie bogate żniwo tajemniczych wiadomości; lecz na znak prawie niedostrzegalny, dany przez księżnę-wdowę synowej, obydwie księżne jednocześnie ukłonem, wykonanym według wszelkich prawideł etykiety, dały do zrozumienia pani de Tourville, że już nadszedł koniec politycznej narady, do wzięcia udziału w której była wezwana.
Pojęła to natychmiast pani de Tourville, oddała księżnom ukłon jeszcze poważniejszy i ceremonjalniejszy i odeszła, biorąc Boga za świadka niewdzięczności książąt.
Księżne wraz z Piotrem Lenet przyszły do gabinetu
— Teraz — rzekł Lenet, zapewniwszy się poprzednio, czy drzwi są dobrze zamknięte, mogą Wasze wysokoście przyjąć Gourvilla, który już przybył i przebiera się albowiem nie chciał się paniom przedstawić w ubraniu podróżnem.
— Cóż on nowego przynosi?
— To, iż pan de la Rochefoucault będzie tu dzisiaj wieczorem; a wraz z nim pięciuset szlachty.
— Pięciuset szlachty!... — wykrzyknęła księżna — ależ to cała armja.
— Która utrudni nam przejście. Wolałbym pięciu lub sześciu służących, niż cały ten orszak. Łatwiej przyszło by nam uniknąć pana de Saint-Aignan. Obecnie będzie już prawie niemożebnem przedostać się na Południe, nie będąc niepokojonym.
— Tem lepiej, jeżeli z nami zaczną — wykrzyknęła księżna, gdyż wówczas będziemy się bili i zwyciężymy. Duch księcia Kondeusza będzie z nami.
Lenet spojrzał na księżnę wdowę, ażeby dowiedzieć się i o jej zdaniu, lecz Karolina de Manttnorency, która będąc wychowaną w czasie wojen domowych za Ludwika XIII-go widziała tyle dumnych głów pochylających się, ażeby wejść do więzienia, lub spadających z szafotu za to, iż nie chciały się pochylić, powiodła smutnie ręką po czole, obciążonem gorzkiemi wspomnieniami.
— Tak — rzekł, — jesteśmy doprowadzeni do tego: kryć się lub walczyć; to okropne. Żyliśmy spokojnie z odrobiną sławy, którą Pan Bóg zesłał na dom nasz, chcieliśmy tylko (przynajmniej sądzę, iż nikt z nas nie miał innych zamiarów) pozostać na stanowisku, na którem się urodziliśmy, aż oto okoliczności zmuszają nas walczyć przeciw panu naszemu.
— Pani — rzekła gwałtownie młoda księżna ja z mniejszą boleścią widzę konieczność, do której jesteśmy doprowadzeni. Mój małżonek i mój brat cierpią, uwięzieni niegodnie, ten małżonek i ten brat to synowie pani, oprócz tego córka pani jest skazaną na wygnanie. Oto co z pewnością wytłumaczy wszystko, cokolwiek byśmy podjęli.
— Tak — odrzekła księżna-wdowa ze smutkiem — tak, ja znoszę to wszystko z większą cierpliwością, aniżeli ty, pani; lecz o ile mi się zdaje, stało to się już naszem przeznaczeniem być więźniami albo wygnańcami.
Ledwie zostałam żoną ojca męża twojego, musiałam opuścić Francję, prześladowana miłością Henryka IV-go.
Zaledwieśmy wrócili, zamknięto nas w Vincennes z powodu nienawiści, jaką ku nam pałał kardynał Richelieu.
Mój syn, dzisiaj w więzieniu, urodził się również w więzieniu i mógł znów po upływie trzydziestu dwóch lat zobaczyć pokój, w którym przyszedł na świat.
Teść pani, niestety, miał rację w swych smutnych przepowiedniach, gdy mu doniesiono o wygranej pod Rocroy; gdy go zaprowadzono do sali, wybitej sztandarami, zabranymi Hiszpanom, rzekł, zwracając się do mnie: „Bóg jeden tylko wie, jaką radość sprawia mi ten czyn mojego syna, lecz pamiętaj pani, że im więcej dom nasz zdobędzie sławy, tem więcej nieszczęść nań spadnie. Gdybym się nie pieczętował Francją, herbem zbyt pięknym, ażeby go porzucić, umieściłbym w nim sokoła, którego dzwonki zdradzają i pomagają do ujęcia, z godłem: „Fama nocet“. Zanadto o nas mówiono i oto co nas zdradziło. Czyś pan nie tego samego zdania, panie Lenet?
— Pani — rzekł Lenet, zasmucony wspomnieniami, które wywołała księżna, Wasza wysokość ma słuszność, lecz za dalekośmy już zaszli, ażeby się cofnąć, a nawet w okolicznościach, w jakich się znajdujemy, trzeba się prędko decydować. Nie powinniśmy zapatrywać się błędnie na nasze położenie. Jesteśmy wolni tylko pozornie, królowa ma oczy zwrócone na nas, a pan de Saint Aignan osaczył nas. A zatem trzeba wydobyć się z Chantilly mimo uwagi królowej i blokady pana de Saint-Aignan.
— Opuśćmy Chantilly, lecz opuśćmy je z głową do góry — wykrzyknęła księżna.
— Podzielam twoje zdanie — dodała księżna-wdowa — książęta de Condé nie są Hiszpanami i nie zdradzają, nie są Włochami i nie wojują chytrością. Co robią, to robią w jasny dzień i z podniesioną głową.
— Pani — rzekł Lenet przekonywająco — Bóg świadkiem, iż będę pierwszym do wykonania rozkazów Waszej Wysokości, jakiekolwiek one będą. Lecz, ażeby wyjść z Chantilly tak jak pani chce tego, trzeba się bić. Panie chyba nie mają zamiaru być kobietami w dzień boju, będąc mężami w radzie. Pójdziecie na czele waszych stronników i dacie żołnierzom hasło do boju. Lecz zapominacie panie, że obok was wzrasta osoba, której życie dla was jest bardzo drogocenne; tą osobą jest książę d‘Enghien, wasz syn i wnuk. Czy ryzykowałybyście, panie, pochować w jednym grobie teraźniejszość i przyszłość waszego domu? Czy sądzicie, iż ojciec, nie posłuży Mazariniemu za zakładnika od chwili, gdy cośkolwiek podejmiemy w imieniu syna? Czy nie pamiętasz już pani tajemnic wieży w Vincennes, tak smutnie zgłębionych przez przeora z Vendome, marszałka Ornano i Puglaurensa? Czyś pani zapomniała już ten straszny pokój, który według słów pani de Rambouillet, działa, jak arszenik. Nie — ciągnął dalej Lenet, składając ręce — nie, panie, posłuchacie rady starego sługi i wyjedziecie z Chantilly, jak przystoi kobietom prześladowanym. Dziecko, którego pozbawiają ojca, żona, którą pozbawiają męża, matka, którą pozbawiają syna, wydostają się jak mogą z sideł, w których je trzymają. Najpewniejszym orężem kobiet jest ich bezsilność. Ażeby działać i mówić otwarcie, poczekajcie chwili, w której silniejszy nie będzie miał nikogo z was w rękach swoich. Póki będziecie więzione, wasi stronnicy będą milczeli: gdy będziecie wolne, wypowiedzą swe zdanie otwarcie, nie bojąc się, ażeby im dyktowano warunki uwolnienia waszego. Ułożyliśmy plan wspólnie z Gourvillem. Mamy dobrą eskortę, przy pomocy której unikniemy wszelkich nieprzyjemności w drodze, którą zajmuje dwadzieścia rozmaitych oddziałów, będących z sobą w zgodzie lub niezgodzie. Przychylcie się panie do mojego żądania. Wszystko przygotowane.
— Wyjeżdżać skrycie! jak złoczyńcy! — rzekła młoda księżna. O! co powie książę, gdy się dowie, że jego matka, żona i syn zgodzili się na tak hańbiący postępek!
— Nie wiem, co powie, lecz jeżeli panie dopniecie celu, będzie wam winien swą wolność; w każdym zaś razie nie pozbawiacie się innych środków ratunku i nie kompromitujecie swego stanowiska, coby miało miejsce, gdybyście wszczęły bitwę.
Księżna-wdowa zamyśliła się przez chwilę, na twarzy jej rozlał się smutek i w końcu rzekła:
— Kochany panie Lenet przekonaj moją córkę, ja bowiem, jestem zmuszoną pozostać tutaj! Walczyłam dotychczas, teraż już poddaję się; cierpienie, które mię trawi i które napróżno staram się ukryć, ażeby nie odbierać odwagi otaczającym, pomoże zarazem mojem łożem śmiertelnem; lecz, jak pan powiedziałeś, trzeba przedewszystkiem ratować przyszłość domu de Condé. Moja córka i mój wnuk opuszczą Chantilly i, mam nadzieję, posłuchają rad pańskich, a raczej, powiem więcej pańskich rozkazów. Wydaj je panie Lenet, a zostaną wypełnione.
— Pani bledniesz — krzyknął Lenet, podtrzymując księżnę wdowę, którą już młoda księżna przelękniona wzięła w swoje objęcia.
— Tak — rzekła księżna-wdowa, słabnąc coraz więcej — dobre wiadomości dnia dzisiejszego zaszkodziły mi więcej, aniżeli niepokoje dni poprzednich. Czuję, iż gorączka mię trawi, lecz nie dajmy tego nikomu poznać, gdyż to mogłoby przy teraźniejszym stanie rzeczy zaszkodzić nam bardzo.
— Pani — rzekł Lenet przyciszonym głosem — niedyspozycja Waszej wysokości w danej chwili byłaby dobrodziejstwem niebios, gdyby jej nie przysparzała cierpień. Połóż się pani do łóżka i zawiadom wszystkich o tej chorobie. Pani zaś — mówił dalej, zwracając się do młodej księżnej — każe przywołać doktora Bourdelet i, ponieważ będziemy potrzebowali mieć w pogotowiu konie i powozy, rozpuść pani wiadomość, iż masz zamiar urządzić w parku polowanie na jelenia. Tym sposobem nikt nie będzie zdziwiony, widząc w ruchu ludzi, koni i oręż.
— Rób jak chcesz panie Lenet. Lecz jakże człowiek tak przewidujący jak pan nie pomyślał, iż wielu będzie zdziwionych tem polowaniem w chwili, gdy matka moja leży chora?
— Wszystko to przewidziałem. Czy nie pojutrze książę d‘Enghien kończy siódmy rok swego życia i ma wyjść z pod opieki kobiet?
— Tak jest.
— A zatem powiemy, iż to polowanie danem jest z okazji włożenia poraz pierwszy męskich szat przez młodego księcia i że Jej Wysokość nalegała do tego stopnia na to, ażeby jej choroba nie przeszkadzała tej uroczystości, iż pani byłaś zmuszona ustąpić.
— Świetna myśl!... — zawołała z radosnym uśmiechem księżna-wdowa, dumna tym pierwszym dowodem męskości swego wnuka — ten powód jest bardzo dobry; w istocie panie Lenet, jesteś i dobrym doradcą.
— Lecz książę d‘Enghien będzie uczestniczył w polowaniu w powozie? — spytała księżna.
— Nie pani, konno. O! niech się pani serce macierzyńskie nie trwoży. Wyszukałem małe siodełko, które masztalerz Vialos przywiąże przed swojem; tym sposobem książę d‘Enghien będzie na widoku i wieczorem będziemy mogli wyjechać zupełnie bezpieczni, gdyż konno lub pieszo książę d‘Enghien wszędzie będzie się mógł przedostać, w karecie zaś przy pierwszej przeszkodzie byłby zatrzymanym.
— Jesteś pan więc tego zdania, abyśmy wyjechali.
Pojutrze wieczorem, jeżeli Wasza wysokość nie ma żadnego powodu do opóźnienia wyjazdu.
— O nie, przeciwnie, oddalmy się z naszego więzienia, jak można najprędzej.
— A po wyjeździe z Chantilly dokąd i jak się udacie?... — spytała księżna-wdowa.
— Przejdziemy koło armji pana de Saint-Aignan, której potrafimy nałożyć opaski na oczy, złączymy się z panem de la Rochefoucault i jego eskortą i przybędziemy do Bordeaux, gdzie nas oczekują. Będąc już raz w tym drugiem po Paryżu mieście Francji, w tej stolicy Południa, możemy prowadzić układy lub wojnę, stosownie do woli Waszej wysokości. Jednakże, mam zaszczyt przypomnieć to pani, że nawet w Bordeaux nie będziemy mieli w rękach na okół kilka ufortyfikowanych miejscowości, któreby nie dopuszczały wojsk królewskich. Z tych miejsc dwa są szczególnie ważne: Vavres, przez które prowianty dochodzą do miasta i wyspa Ś-go Jerzego, którą mieszkańcy Bordeaux uważają za klucz miasta. Lecz o to postaramy się później, chwilowo myślmy tylko, jak się stąd wydobyć.
— Zdaje się, iż nic łatwiejszego — odrzekła księżna. — Mimo wszystkiego co pan mówisz jesteśmy tu sami i wolni.
— Niech pani na nic nie liczy przed przybyciem do Bordeaux, wobec djabelskiego sprytu pana de Mazarini, nic nie jest łatwe. Jeżeli Waszej Wysokości wyłuszczyć mój projekt, to tylko dla uspokojenia sumienia, gdyż nawet w tej chwili obawiam się o bezpieczeństwo planu, jaki sam obmyśliłem i w który li tylko panie jesteście wtajemniczone. Pan de Mazarini nie dowiaduje się, on zgaduje.
— No nie sądzę, ażeby odkrył ten plan — rzekła księżna, lecz pomóżmy matce mojej dojść do jej apartamentów; dziś jeszcze rozpuszczę wieść o naszem polowaniu, które się odbędzie pojutrze. Zajmij się pan zaproszeniami, panie Lenet.
Księżna-wdowa weszła do pokoju swojego i położyła się do łóżka.
Bourdelot, doktór domowy książąt de Condé i nauczyciel księcia d‘Enghien, zastał wezwany.
Wieść o tej niespodziewanej chorobie rozniosła się natychmiast po Chantilly i wpół godziny ogród i galerje opustoszały, gdyż wszyscy goście przeszli do przedpokojów księżnej-wdowy.

Lenet cały dzień pisał i tego samego wieczora przeszło pięćdziesiąt zaproszeń zostało rozniesionych w rozmaitych kierunkach, przez liczne sługi tego iście królewskiego domu.

ROZDZIAŁ XIII.

Dzień wyznaczony na wykonanie projektów Piotra Lenet, był jednym z najbrzydszych dni wiosny, tej pory roku, którą tradycyjnie zwą najpiękniejszą, a która jest, szczególniej we Francji, najnieprzyjemniejszą ze wszystkich.
Rzadki deszcz padał w ogrodach Chantilly, tworząc szarą mgłę, pokrywającą drzewa parku.
W obszernych dziedzińcach, z uszami spuszczonemi ku ziemi, z okiem smutnem, niecierpliwie grzebiąc ziemię, stało uszykowanych pięćdziesiąt koni osiodłanych; sfory gończych psów, złączonych po dwanaście czekały, dysząc i ziewając i starały się wspólnemi siłami pociągnąć za sobą sługę, który obcierał zmoczone deszczem uszy ulubieńców swoich.
Tu i owdzie przechadzali się dojeżdżacze w cielistej liberji z rękami założonemi na plecy, z rogiem myśliwskim u boku. Kilku oficerów, przyzwyczajonych do niepogody biwakowaniem pod Rocroy i Lens, stało na deszczu na tarasach lub schodach zewnętrznych, zmniejszając sobie nudy oczekiwania rozmową ożywioną.
Każdy był uprzedzony, iż to dzień uroczysty, więc też wyraź każdego zastosowany był do tej uroczystości, w której ujrzeć mieli, jak książę d‘Enghien, ubrany pierwszy raz po męsku, goni po raz pierwszy za jeleniem.
Wszyscy oficerowie, będący w służbie księcia, wszyscy klijenci tego sławnego domu, zaproszeni przez Leneta, uważali za swój obowiązek przybyć na ten dzień do Chantilly.
Niepokój, jaki wzbudziła choroba księżnej-wdowy, przeszedł po wydaniu uspakajającego biuletynu przez doktora Bourdelot: księżna kazała sobie puścić krew i zażyła emetyk, uniwersalne lekarstwo owej epoki.
O godzinie dziesiątej wszyscy goście pani de Condé byli już na miejscu; każdy został wprowadzony po okazaniu listu zapraszającego, a ci, którzy przypadkowo zapomnieli takowego, rozpoznani przez Leneta, zostali również wpuszczeni na znak dany przez tegoż odźwiernemu.
Zaproszeni, stanowiący łącznie z domownikami orszak osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu ludzi, okrążali po większej części wspaniałego konia białego, który z pewnym rodzajem dumy niósł na przodzie siodła, drugie, nierównie mniejsze aksamitem obite, w formie krzesła, przeznaczone dla księcia d‘Enghien, które młody książę miał zająć wówczas, gdy jego koniuszy Vialas zasiądzie na siodle głównem.
Nikt dotychczas nie mówił o wyruszeniu na polowanie; zdaje się, że każdy oczekiwał przybycia innych zaproszonych.
O wpół do jedenastej przybyło do zamku trzech szlachciców w towarzystwie sześciu lokai, uzbrojonych od stóp do głów, z tłomokami tak wzdętemi, że możnaby myśleć, iż ich właściciele wybrali się objechać Europę całą.
Zobaczywszy na podwórzu słupy, chcieli do nich przywiązać swe konie.
Widząc to, człowiek w niebieskiej liberji, ze srebrnym temblakiem, z halabardą w ręku, zbliżył się do nowo przybyłych, których po zmokłem na wskroś odzieniu i zabłoconych butach, łatwo poznać było, że przybywają zdaleka.
— A skąd to panowie?... — spytał ten w nowym rodzaju szwajcar, opierając się na halabardzie.
— Z północy — odpowiedział jeden z jeźdźców.
— Dokądże śpieszycie?
— Na pogrzeb.
— Gdzież tego dowód?
— Oto krepa!
W istocie, szpady wszystkich trzech jeźdźców krepą były obwiązane.
— Wybaczcie panowie — rzekł wtedy szwajcar i raczcie wejść do zamku. Stół już przygotowany, pokoje ogrzane, a lokaje oczekują tylko rozkazów waszych. Służący panów, dostaną również osobną dla siebie izbę.
Dworzanin jakiś, oczekujący ich we drzwiach, służył im za przewodnika.
Tymczasem, służba księżnej, odebrawszy konie przybyłych gości z rąk lokajów, zaprowadziła je do stajni i wyczyściwszy, umieściła przed żłobem, dobrze w owies i siano zaopatrzony.
Zaledwie trzej przybysze zasiedli do stołu, gdy na podwórze wjechało nowych sześciu jeźdźców z sześcioma lokajami, uzbrojonymi i, również jak pierwsi, których już wyżej opisaliśmy, w podróż zaopatrzonymi.
I ci ujrzawszy słupy, chcieli u nich jak poprzedni uwiązać rumaki swoje.
Lecz szwajcar, ten sam co wypytywał pierwszych, zbliżył się, ponawiając pytania:
— Skądże to panowie?... — rzekł.
— Z Pikardji.
— A gdzież jedziecie?
— Na pogrzeb.
— A dowód tego?
— Oto nasza krepa.
I przy tych słowach każdy z nich wskazał na krepę, wiszącą u rękojeści szpady.
Po nich przedstawiło się czterech, i taż sama powtórzyła się scena.
Takim sposobem od dziesiątej godziny do południa, zjeżdżali się, po jednemu, albo też w gromadkach; niektórzy z nich ubrani byli bardzo bogato, inni znowu zbyt nędznie; lecz wszyscy dobrze uzbrojeni i na dobrych koniach.
Kiedy już wszyscy zjedli obiad i poznajomili się między sobą. Lenet wszedł do sali przez nich zajmowanej, i temi ozwał się słowy:
— Panowie! księżna poleciła mi podziękować wam za zaszczyt, jaki jej uczyniliście, wstępują do niej po drodze do księcia de Larochefoucault, oczekującego na was, by uroczyście obchodzić pochowanie zwłok ojca swego. Uważajcie więc ten zamek za własny, i raczcie przyjąć udział w polowaniu, naznaczonem na dzisiejsze poobiedzie, a wyprawionem na cześć księcia d‘Enghien, mającego oblec dziś po raz pierwszy suknie męskie.
Szmer dziękczynny i pochwalny przyjął tę pierwszą część mowy Leneta, który jako zręczny mówca, przerwał ją w miejscu najwięcej wrażenia wzbudzić mogącem.
Po chwili Lenet tak kończył swą mowę:
— Po polowaniu, wieczerzać będziecie panowie u stołu księżnej, życzącej sobie złożyć wam osobiście podziękowania; po czem mieć będziecie zupełną wolność udania się w drogę.
Niektórzy ze szlachty, ze szczególną uwagą wysłuchali tego programu, który nieco ścieśniał swobodę ich działań, lecz bez wątpienia uprzedzeni przez księcia de Larochefoucault, spodziewali się czegoś podobnego; żaden z nich bowiem nic nie zarzucił mówcy.
Wielu bardzo przechadzało się pod głównym balkonem, na którym po skończeniu toalety, miał się ukazać książę d‘Enghien, ostatni już raz powierzony staraniom kobiet.
Młody książę, bawiący w głębi swego apartamentu ze swemi mamkami i niańkami, nie pojmował jak ważną odegra rolę, lecz pełen już arystokratycznej dumy, niecierpliwie spoglądał na bogaty kostjum, który miał dnia dzisiejszego po raz pierwszy na siebie przywdziać.
Była to czarna aksamitna suknia, haftowana srebrem matowem, co nadawało jej posępną powierzchowność żałoby; matka bowiem młodego księcia koniecznie chciała uchodzić za wdowę, a nawet dla wzbudzenia większego w słuchaczach współczucia, umyśliła zamieścić w swej mowie te wyrazy: „Biedny książę sierota“!
Lecz nie sam książę tak chciwie spoglądał na wspaniałe suknie.
Obok niego stał drugi chłopczyk, starszy o kilka miesięcy, z różowemi policzkami, blond włosami, jaśniejący zdrowiem, siłą i rzeźkością.
Chłopczyk ten zdawał się pożerać spojrzeniem przenych, jego szczęśliwego towarzysza otaczający.
Już po kilkakroć, nie mogąc oprzeć się ciekawości, podchodził do krzesła, na którem rozłożone były piękne suknie, i podczas gdy książę spoglądał w inną stronę, on ukradkiem dotykał wspaniałych materyj i bogatych haftów.
Raptem, książę d‘Enghien zwrócił oczy na swe ubranie, a Pierrot cofnął rękę za późno.
— Ostrożniej!... — zawołał mały książę ze złością — mówię ci Pierrot, ostrożniej, bo zepsujesz mi kurtkę; a wiedz, że to jest haftowany aksamit i za dotknięciem zaraz się plami. Zabraniam ci więc dotykać.

Pierrot ukrył w tył przestępną rękę, wzruszając na wszystkie strony ramionami, jak robią zawsze dzieci, z czegoś niezadowolone.
Canolles zbliżył się do niego.
— Nie gniewaj się, Ludwiku — rzekła księżna do swego syna, którego twarzyczkę oszpecił jakiś brzydki grymas — jeśli Pierrot dotknie raz jeszcze twego ubrania, każe mu go ochłostać.

Zarumieniony od gniewu Pierrot groźnie odpowiedział:
— On jest książę, a ja ogrodnik; i jeśli on nie pozwoli mi dotykać swych sukien, ja również nie pozwolę mu bawić się z memi kurami. Przecież ja jestem silniejszy od niego; on to wie dobrze.
Zaledwie zdążył wymówić te nierozważne wyrazy, kiedy mamka księcia a matka Pierrota, schwyciła nieuległego malca za rękę i rzekła:
— Zapominasz, Pierrot, że książę jest twoim panem, panem wszystkiego co jest w zamku i naokoło niego, a zatem i twoje kury do niego należą.
— Ba!... — bąknął Pierrot — a ja sądziłem, że on jest mym bratem.
— Tak, ale bratem mlecznym.
— A więc jeśli jest mym bratem, wszystkiem powinniśmy się dzielić; i jeśli moje kury należą do niego, to jego suknie do mnie należeć powinny.
Mamka chciała zapuścić się w szczegółowe objaśnienia różnicy zachodzącej, między nim a księciem, lecz młody książę chcąc zadziwić Pierrota i wzbudzić w nim zazdrość, przerwał jej mowę temi słowy:
— Nie bój się, Pierrot; wcale nie gniewam się na ciebie. Zaraz też mnie zobaczysz na mym wielkim białym koniu, na pięknem małem siodle; pojadę na polowanie i sam zabiję jelenia.
— Oho!... — odpowiedział niepohamowany Pierrot z widoczną pogardą — długo też usiedzisz na koniu! Niedawno przecież chciałeś pojeździć na moim ośle, a ten nawet zrzucił cię na ziemię.
— To prawda — rzekł młody książę z całą godnością, jaką tylko mógł przyzywać na pomoc — lecz dziś przedstawiam mego ojca, a zatem nie upadnę; zresztą Vialas trzymać mnie będzie.

— Dosyć, dosyć — odezwała się księżna, chcąc przerwać spór syna z Pierrotem — czas już ubierać księcia; szlachta czeka z niecierpliwością. Lenet, każ trąbić wsiadanego.

ROZDZIAŁ XIV.

Po chwili rozległ się ma podwórcach dźwięk rogów którego echo odbiło się w głębi apartamentów.
Na ten znak, każdy z gości pobiegł do swego wypoczętego konia i wskoczył ma siodło.
Przed wszystkimi wyjechali strzelcy i dojeżdżacze wraz z psami, potem szlachta stanęła szeregiem po obydwóch stronach i książę d‘Enghien, jadący na białym koniu, trzymany przez Vialasa, ukazał się, otoczony świtą dam honorowych, masztalerzy i szlachty.
Za nim jechała jego matka w świetnem ubraniu, na czar-kruk rumaku.
Obok niej, zręcznie kierując koniem, jechała wicehra-bina de Cambes, zachwycająca w kobiecych sukniach, które z wielką radością przywdziać już mogła.
Napróżno szukanoby tu margrabiny de Tourville; od wczorajszego wieczora margrabina zniknęła; jak porażony Achilles, udała się do swego namiotu.
Świetny ten orszak przyjęty był jednozgodnemi okrzykami radości.
Szlachta, podnosząc się na strzemionach, pokazywała sobie księżną i księcia d‘Enghien; wszyscy bowiem nie znali ich obojga, i nigdy nie widzieli przepychu królewskiego.
Dziecię kłaniało się z uśmiechem, a księżna z łagodnością.
Byli to małżonka i syn tego, którego nawet nieprzyjaciele sami nazywali pierwszym wodzem Europy.
Ten pierwszy wódz Europy był prześladowany, uwięziony przez tychże samych, których zbawił od nieprzyjaciela pod Lens i obronił od buntowników z Saint-Germain.
Aż nadto było tego, aby wzbudzić zapał.
Dlatego też doszedł on do najwyższego stopnia.
Oznaki te przychylności ludu do księżnej, niewymownie ją cieszyły.
Po niejakim czasie, gdy Lenet szepnął jej coś do ucha, księżna dała znak odjazdu.
Wkrótce też opuszczono ogrody i wyjechano do parku, w którym wszystkie bramy i furtki strzeżone były przez żołnierzy pułku księcia de Condé.
Skoro tylko myśliwi przejechali wrota, te zaraz za nimi zamknięto, lecz zdaje się, że ten środek ostrożności, by nikt obcy nie przyjął w uroczystości tej udziału, był jeszcze niedostatecznym; bo za kratami stali żołnierze na warcie; każdej zaś bramy strzegł szwajcar uzbrojony halabardą, a ubrany jak ten, któregośmy widzieli na głównym podwórcu, mając rozkaz otwierania tym tylko, co odpowiedzą na trzy pytania, stanowiące hasło.
W kilka chwil po zamknięciu bram, odgłos rogów i wściekłe ujadanie psów, dały znak, że już jelenia z kniei wyparto.
Tymczasem, z drugiej strony parku, naprzeciw muru, zbudowanego przez konetabla de Montmorency, zatrzymało się sześciu rycerzy, zdających się nad czemciś naradzać.
Patrząc na ich kostjumy, zupełnie nowe, na bogatą uprząż koni; patrząc wreszcie na zbytek ich oręża, dziwić się należało, że ci tak piękni i wymuskani kawalerowie jadą sami, w czasie, kiedy cała okoliczna szlachta bawi w zamku Chantilly.
Lecz świetność kostjumów tych jeźdźców przyćmioną została zbytkiem ubioru ich dowódcy, albo raczej tego, który nim się być zdawał.
Kapelusz z piórem, złocony temblak, delikatne buty ze złotemi ostrogami, długa szpada z rękojeścią „á jour“, i wspaniały hiszpański płaszcz — oto obraz jego stroju.
— Niech djabli porwą!... — rzekł po chwili głębokiego namysłu — którędyż się wchodzi do parku? Bramą, czy furtką? Zresztą, pierwszą czy drugą, wejść musimy. Takich, jak my młodzianów, nie zostawią za bramą, skoro wpuszczają do parku tak licho ubranych ludzi, jakich spotykamy od samego rana.
— Powtarzam ci, Cauvignac — odpowiedział ten z pięciu jeźdźców, do którego dowódca zwrócił swe słowa — powtarzam ci, że ci licho ubrani ludzie, którzy pomimo swego zaniedbania, znajdują się teraz w parku, mieli nad nami tę wyższość, że znali hasło. My go nie znamy, dlatego też się do parku nie dostaniemy.
— Tak sądzisz, Ferguzonie?... — spytał z pewną względnością dla zdania towarzysza, ten co począł mówić pierwszy i w którym czytelnicy nasi poznali już zapewne naszego dawnego przyjaciela, z pierwszych kart tej historji.
— Czy tak sądzę! nawet jestem tego pewny zupełnie. Myślisz, że ci ludzie polują dla zabawy? O, nie! Oni niewątpliwie wspólnie coś knują.
— Prawdę mówi Ferguzon — ozwał się trzeci — oni coś knują i nas pewnie nie wpuszczą.
— Nieźleby jednak było zająć się polowaniem na jelenia, kiedy się sposobność nadaża.
— Nadewszystko zaś, kiedy polowanie na ludzi już nas znużyło, nieprawdaż Barabasie?... — odpowiedział Cauvignac. — A więc! nie powiedzą, żeśmy tak piękną sposobność mimowolnie opuścili. Mamy wszystko co potrzeba, aby wystąpić godnie na tej uroczystości, błyszcząc, jak nowe dukaty. Jeśli książę d‘Enghien potrzebuje ludzi, gdzież znajdzie od nas mężniejszych? Jeśli potrzebuje zręcznych knowaczy spisków, gdzież nad nas znajdzie roztropniejszych. Najskromniejszy z nas wygląda najmniej na kapitana.
— Ty zaś, Cauvignac — dodał Barrabas — uszedłbyś w potrzebie za księcia i para.
Ferguzon milczał i myślał.
— Na nieszczęście — mówił dalej Cauvignac, śmiejąc się — Ferguzon nie ma dziś chęci do polowania.
— Ba! — rzekł Ferguzon — z czego to wnosisz? Polowanie, to rycerska zabawa, którą ja bardzo lubię. Dlatego też wcale nią nie pogardzam. Mówię tylko, że wejście do parku, w którym polują, bronią kraty, a bramy dla nas zamknięte.
— Czy słyszycie! — krzyknął Cauvignac — trąby znać dają, że zwierz się pojawił.
— Lecz — mówił dalej Ferguzon — to wcale nie stanowi, abyśmy dziś mieli polować.
— Jakże chcesz, żebyśmy polowali, ośla głowo, kiedy nie możemy wejść do parku?
— Nie mówiłem, że wejść nie możemy — zimno odrzekł Ferguzon.
— Jakże możemy wejść, kiedy bramy i kraty są dla nas zamknięte?
— Dlaczegóżbyśmy, naprzykład, nie mieli zrobić w tym oto murze wyłomu, którymby i my i konie nasze dogodnie przejść mogły?
— Za murem nie widać nikogo i nikt też nas zatrzymywać nie będzie.
— Hurra! — wrzasnął Cauvignac, powiewając z radością kapeluszem. — Przebacz mi, Ferguzonie, ty jeden między nami jesteś człowiekiem z głową. Jak tylko, zrzuciwszy króla Francji z tronu, posadzę na nim księcia d‘Enghien, natychmiast obsadzę cię na miejscu Signora Mazarino Mazarini. A teraz, do roboty, przyjaciele, do roboty.
Przy tych słowach, Cauvignac zeskoczył z konia i przy pomocy swych towarzyszy, z których jeden został przy koniach, wziął się do rozwalania muru, już przez sam czas zniszczonego.
W mgnieniu oka, pięciu robotników, zrobiło wyłom od trzech do czterech stóp szeroki. Potem, wskoczywszy na konie, pod przewodnictwem Cauvignaca wjechali do parku.

— Teraz — odezwał się do nich tenże, zmierzając do miejsca, skąd dawał się słyszeć odgłos trąb — teraz bądźcie tylko grzeczni i uprzejmi, gdyż was zapraszam na wieczerzę do księcia d‘Enghien.

ROZDZIAŁ XV.

Wspomnieliśmy już, że nasi rycerze jechali na pysznych rumakach, tę mających jeszcze zaletę, że były daleko świeższe, nie tak zdrożone, jak konie szlachty przybyłej na zaproszenie księżnej Condé.
Wkrótce złączyli się oni ze świtą księżniczek i bez żadnego oporu zajęli miejsce wśród licznego grona myśliwych.
Ponieważ zaś każda niemal z zaproszonych osób, przybyła z innej prowincji, jedni drugich nie znali, nie dziw więc, że nasi rycerze, będąc już w parku, bezpiecznie za zaproszonych uchodzić mogli.
Wszystko poszłoby doskonale, gdyby byli zostali na miejscu, lub gdyby nawet, wyprzedziwszy innych, wmieszali się w tłum dojeżdżaczy.
Lecz daleko gorzej sobie postąpili.
Cauvignacowi bowiem, zagrzanemu widokiem polowania, wkrótce wydało się, że to na cześć jego polują; wyrwawszy więc trąbkę z rąk któregoś z myśliwych, wyprzedził wszystkich i puścił się pędem przez zarośla i gaje trąbiąc w nią niezmordowanie; tratując psy, przewracając służących, zalotnie kłaniając się damom, gdy obok nich przejeżdżał; nareszcie wśród najgroźniejszych przekleństw i okrzyków, wpadł na jelenia właśnie wtenczas, kiedy biedne zwierzę przebywszy wielki staw, zupełnie z sił opadło.
— Hallah!... hallah!... — wrzeszczał Cauvignac — przecież go mamy nakoniec.
— Cauvignac — wołał Ferguzon, tuż za nim jadący — Cauvignac, ty tego narobisz, że nas stąd wszystkich wypędzą. Na Boga!.. uspokój się!...
Lecz Cauvignac nic nie słyszał, a widząc, że zwierzę mężnie się psom opiera, zeskoczył z konia i wydobył szpadę, krzycząc z całego gardła:
— Hallah!... hallah!
Wszyscy jego towarzysze, oprócz rozsądnego Ferguzona, zachęceni przykładem, gotowi już byli uderzyć na jelenia, gdy nagle główny łowczy, nożem na bok odtrąciwszy Cauvignaca:
— Zwolna, panie — zawołał — tu sama księżna pani dowodzi polowaniem; ona więc tylko zabić może jelenia, lub nadać ten zaszczyt komu jej się podoba.
Słowa te ostrym wyrzeczone tonem, powróciły Cauvignacowi przytomność, a ponieważ nie z wielką cofał się chęcią, nagle ujrzał się otoczony tłumem myśliwych, który złączywszy się z poprzednio przybyłymi, stanęli wieńcem w około nieszczęśliwego zwierza, rozciągnionego pod dębem i otoczonego przez psiarnię zażartą.
W tej chwili w głównej alei spostrzeżono jadącą księżną.
Za nią podążali: książę d‘Enghien, panowie i damy dworu, pragnący mieć zaszczyt towarzyszenia Jej książęcej mości.
Z ożywionej jej twarzy domyślano się, że to wyobrażenie wojny jest jakby wstępem do wojny prawdziwej.
Przybywszy do środka gromady myśliwych, zatrzymała się, dumnie potoczyła wzrokiem dokoła; wtedy jej oczy spoczęły na Cauvignacu i jego towarzyszach, na których myśliwi niespokojne i podejrzliwe spojrzenia zwracali.
Główny łowczy zbliżył się do niej, niosąc wytworny nóż myśliwski.
Nóż ten z najlepszej stali, o srebrnej pozłacanej rękojeści, używanym był zwykle przez księcia de Condé.
— Czy Wasza książęca mość znasz tego szlachcica?...— spytał łowczy cichym głosem, wskazując oczyma Cauvignaca.
— Nie — odpowiedziała księżna — kiedy jednak tu się znajduje, musi być bezwątpienia znanym komu.
— Nikt go nie zna, i wszyscy, kogom tylko zapytał, widzą go tu raz pierwszy.
— Bez wyrzeczenia jednak hasła, nie mógł przebyć bramy.
— Nie, bezwątpienia — odrzekł łowczy — ośmielam się jednak poradzić Waszej książęcej mości, byś go się strzegła.
— Przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć, kto on jest — powiedziała księżna.
— Zaraz się o tem dowiemy — odrzekł ze zwykłym uśmiechem Lenet, towarzyszący księżnej, — wysłałem do niego normandczyka, pikardczyka i bretończyka, oni go dobrze wypytają; lecz na ten raz, racz Wasza książęca mość nie zwracać nań uwagi, bo gotów się nam wymknąć.
— Masz słuszność, Lenet, kończmy polowanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cauvignac — mówił Ferguzon — zdaje mi się, że tam o nas rozmawiają. Nieżleby było skryć się.
— Tak sądzisz — odrzekł Cauvignac. A!... na honor tem gorzej. Chcę też zobaczyć, jak będą zabijać jelenia. Co będzie, to będzie!
— Wprawdzie piękne to widowisko — dodał Ferguzon — lecz za nasze miejsca możemy drożej, jak w teatrze zapłacić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pani — mówił główny łowczy, podając księżnej nóż — komuż Wasza książęca mość udzielisz zaszczyt zabicia jelenia?
— Sobie go zostawiam, panie — odpowiedziała księżna — kobieta mego znaczenia, winna się przyzwyczajać do krwi i żelaza.
— Namurze!... — zawołał główny łowczy do jednego z strzelców. Bądź gotów!
Strzelec wyszedł z szeregu i z rusznicą w ręku, stanął o dwadzieścia kroków od zwierza.
Powinien on był wystrzelić do jelenia w takim razie, gdyby ten, przywiedziony do rozpaczy, jak się to często zdarza, zamiast oczekiwać na księżnę, na nią się rzucić zamyślał.
Księżna zsiadła z konia, wzięła nóż i z oczyma ogniem pałającemi, rozpaloną twarzą, na wpół podniesionemi usty, zwróciła się na jelenia, który prawie zagrzebany pod całą psów gromadą, zdawał się być pokrytym różnokolorowym kobiercem.
— Bez wątpienia, biedne zwierzę nie domyślało się, że śmierć zbliża się do niego w postaci tej pięknej księżnej, z rąk której, nieraz pewnie pożywienie odbierało; usiłował więc zrzucić z siebie przygniatającą go zgraję, mając w oczach łzy, towarzyszące zwykle konaniu jelenia lub sarny.
Lecz już nie zdążył; ostrze noża, na którem odbił się promień słońca, utonęło w jego gardle; krew obryzgała twarz księżnej.
Jeleń zerwał się, podniósł głowę, jęknął boleśnie i rzuciwszy ostatnie, pełne wyrzutu spojrzenie na swą piękną panią, padł i wyzionął ducha.
W tejże chwili wszystkie trąby zagrzmiały, głosząc śmierć; tysiące głosów ozwało się: „Niech żyje księżna!"
Mały zaś książę skacząc, bił w dłonie radośnie.
Księżna wyrwała nóż z gardła jelenia; dumnie, jak amazonka, spojrzała dokoła, oddała okrwawioną broń głównemu łowczemu i dosiadła konia.
Wtedy Lenet zbliżył się do niej.
— Czy Wasza Książęca mość życzysz sobie, abym jej powiedział — rzekł ze zwykłym uśmiechem — o kim myślałaś, zabijając biednego jelenia...
— Myślałaś pani o Mazarinim...
— Zgadłeś!... — zawołała księżna — właśnie myślałam toż samo. Przysięgam ci, że zamordowałabym go bez litości; ależ naprawdę z ciebie istny czarownik, kochany Lenet.
Potem, zwróciwszy się do reszty towarzystwa dodała:
— Teraz, gdy polowanie ukończone, raczcie panowie udać się ze mną. Już zapóźno, by tropić drugiego jelenia, a zresztą, czeka nas wieczerza.
Cauvignac odpowiedział na to zaproszenie jak najwdzięczniejszym ukłonem.
— Co robisz, kapitanie?... — spytał Ferguzon.
— Co? Przyjmuję zaproszenie!... Czy nie słyszałeś, że księżna zaprosiła nas na wieczerzę, jak ci to obiecałem?
— Cauvignac, usłuchaj mnie — rzekł Ferguzon — gdybym był na twojem miejscu, coprędzej wynosiłbym się stąd.
— Ferguzonie, przyjacielu mój, na ten raz twa zwykła przenikliwość omyliła cię. Czyś nie słyszał rozkazów, które wydawał ten czarno ubrany jegomość, bardzo podobny do lisa, gdy się śmieje, a do borsuka, kiedy się gniewa? Wierz mi, Ferguzonie, że przy wyłomie niezawodnie postawiono wartę; udać się więc w tę stronę byłoby toż samo, co pokazać, że chcemy wyjść tąż samą drogą, którąśmy weszli.
— Cóż się więc z nami stanie?
— Bądź spokojny, ja za wszystko odpowiadam.
Towarzysze Cauvignaca, uspokojeni jego obietnicą, zmieszali się z tłumem gości i wraz z nimi udali się do zamku.
Cauvignac nie omylił się; ciągle ich miano na uwadze.
Lenet postępował z boku; po prawej jego stronie główny łowczy, a po lewej intendent dworu księcia de Condé.
— Jesteścież pewnymi, że nikt nie zna tych kawalerów?... — spytał Lenet.
— Nikt! Pytaliśmy się z pięćdziesięciu osób i od każdej odebraliśmy jedną i tąż samą odpowiedź: „nie znamy".
Normandczyk, pikardczyk i bretończyk powrócili, lecz nic nowego Lenetowi powiedzieć nie umieli; normandczyk tylko odkrył wyłom w murze parku, i jako człowiek przezorny, strzec go kazał.
— Teraz więc — rzekł Lenet — uciekniemy się do najskuteczniejszego środka; bo nie można dla garstki szpiegów rozpuszczać stu walecznych szlachciców? I tak: ty panie intendencie, pilnuj, aby nikt nie mógł wyjść z dworca, ani też z galerji, gdzie wejdzie cały orszak; ty zaś, panie łowczy, skoro tylko zamkną drzwi od galerji, postaw na wszelki wypadek wartę z dwunastu ludzi z bronią nabitą. Teraz odjedźcie, ja ich z oczu nie spuszczę.
Zresztą Lenet nie wielką miał trudność w spełnieniu Obowiązku, który sam włożył na siebie.
Cauvignac bowiem szedł w pierwszym rzędzie, pokręcając wąsa; Ferguzon dążył za nim, zupełnie uspokojony obietnicą wodza; znając go bowiem dobrze, był pewnym, że on nie wlazłby do jamy, gdyby ta nie miała drugiego wyjścia.
Co się zaś tyczy Barabasa i jego trzech towarzyszy, co jechali za swym porucznikiem i kapitanem, myśląc tylko o oczekującej na nich doskonałej wieczerzy, słowem, byli to ludzie czysto materjalni, zlewający z zupełnem bezpieczeństwem stronę duchową związków towarzyskich, na swych dwóch wodzów, w których ślepe zaufanie pokładali.
Wszystko stało się jak przewidział Lenet i odbyło według jego rozkazu.
Księżna siadła w wielkiej sali przyjęcia, na krześle pod baldachimem, służącem jej za tron; obok staną! jej syn w kostjumie, o którym już wyżej wspomnieliśmy.
Goście z zadziwieniem spojrzeli po sobie: przyrzeczono im bowiem kolację, a tu tymczasem zanosiło się na mowę.
W rzeczy samej, księżna wstała i podniosła głos.
Mowa jej[1] była zachwycająca.
Tym razem, Klemencja de Maille-Brézé nie ukryła tego, co czuła, lecz otwarcie wystąpiła przeciw Mazariniemu.
Ze swej strony, przytomni, zaelektryzowani wspomnieniem obrazy, wyrządzonej całej szlachcie francuskiej w osobie książąt, a więcej może nadzieją, że w razie pomyślnego skutku, będzie można zyskać korzystne warunki u Anny Austrjackiej, dwa, czy trzy razy przerwali mowę księżnej, przysięgając w głośnych okrzykach bronić sprawy świetnego domu Kondeusza i pomóc mu wyjść z poniżenia, w jakie chciał go wtrącić kardynał Mazarini.
— Tak więc, panowie — zawołała księżna, kończąc swą mowę — sierota mój wzywa wasze serca wspaniałomyślne o uczynienie ofiary z waszej odwagi, z waszego poświęcenia. Jesteście naszymi przyjaciółmi; przynajmniej takimi się tutaj przedstawiliście. Cóż więc dla nas możecie uczynić?
Po chwili milczenia, pełnego uroczystości, zaczęła się następująca wielka, a zarazem rozrzewniająca scena.
Jeden z pomiędzy szlachty, zbliżywszy się do księżnej nisko się skłonił i rzekł:
— Nazywam się Gerard de Montalent; przyprowadzam z sobą czterech szlachciców, moich przyjaciół. Wszyscy razem mamy pięć dobrych szpad i dwa tysiące pistoli, i te i tamte składamy na usługi Waszej książęcej mości. Oto jest nasz list wierzytelny, opatrzony podpisem księcia de Larochefoucault.
Księżna odkłoniła się, odebrała list z rąk szlachcica, wręczyła go Lenetowi i dała znak sześciu kawalerom, by przeszli na prawą stronę.
Zaledwie ci zajęli wskazane miejsce, gdy wstał drugi szlachcic i temi ozwał się słowy:
— Nazywam się Klaudjusz Raul de Lesne, hrabia de Clermont. Przyjechałem z sześcioma szlachcicami, mymi przyjaciółmi. Każdy z nas ma tysiąc pistoli, które Wasza Książęca mość racz pozwolić wnieść do swej kasy. Jesteśmy uzbrojeni i umundurowani, zwyczajny żołd będzie dla nas wystarczający. Oto list wierzytelny, podpisany przez księcia de Bouillon.
— Przejdźcie panowie na prawą stronę — rzekła księżna, odbierając list księcia de Bouillon, który skoro przeczytała, wręczyła tak, jak pierwszy Lenetowi — i bądźcie zapewnieni o mojej dla was wdzięczności.
Szlachta była posłuszną.
Wtedy przystąpił trzeci szlachcic i tak się odezwał:
— Jestem Ludwik Ferdynand de Lorges, hrabia de Duras. Przybywam bez przyjaciół i bez pieniędzy, bogaty i silny tylko moją szpadą, którą utorowałem sobie drogę między nieprzyjaciołami, będąc oblężonym w Belgradzie. Oto mój list wierzytelny od wice-hrabiego de Turenne.
— Dobrze, dobrze, panie — odpowiedziała księżna, biorąc jedną ręką list, a drugą podając mu do pocałowania. — Stań pan obok mnie, mianuję ci brygadjerem.
Wszystka szlachta szła za tym przykładem, każdy zbliżał się z listem wierzytelnym, to od księcia de la Rochefoucault, to znów od księcia de Bouillon, albo od wicehrabiego de Turenne; i wręczywszy list, przechodził na prawą stronę księżnej.
Skoro prawa strona została już zapełnioną, księżna kazała przechodzić na lewą.
Tym sposobem, środek sali wypróżnił się powoli.
Wkrótce pozostał tylko Cauvignac wraz ze swymi zbirami, tworząc oddzielną grupę, na którą wszyscy zwracali pełne gniewu i groźby spojrzenia.
Lenet rzucił okiem na drzwi. Drzwi były zamknięte. Wiedział on, że za temi drzwiami stoi główny łowczy z dwunastu dobrze uzbrojonymi ludźmi.
Wtedy zwróciwszy się do nieznajomych:
— A panowie — spytał — co za jedni jesteście? Czy nie uczynilibyście nam zaszczytu wymienienia swych nazwisk i okazania listów wierzytelnych?
Początek tej sceny, końca której Ferguzon nie przewidywał, bardzo go niepokoił.
Niepokój ten łatwo udzielił się i jego towarzyszom, którzy tak jak i Lenet ciągle tylko w stronę drzwi spoglądali.
Lecz dowódca ich, owinąwszy się wspaniałym płaszczem, pozostał spokojnym.
Na zaproszenie Leneta uczynił dwa kroki naprzód i skłoniwszy się księżnej z wyszukaną grzecznością, powiedział:
— Pani!... jestem Roland de Cauvignac i przyprowadzam na usługi Waszej książęcej mości tych pięciu szlachciców. Wszyscy oni należą do najznakomitszych rodzin Guyenny, lecz chcą zachować „incognito".
— Bez wątpienia jednak, panowie przyjechaliście do Chantilly, będąc opatrzeni jakim listem polecającym?... — spytała księżna, bojąc się, by wrazie aresztowania tych sześciu podejrzanych ludzi, nie wynikł jaki straszny rozruch.
Cauvignac skłonił się, jako człowiek pojmujący sprawiedliwość tego żądania, przetrząsnął kieszeń bogatego kaftana i wyjął zeń we czworo złożony papier, który z najgłębszym ukłonem podał panu Lenet.
Lenet rozwinął papier, przeczytał i wyraz najżywszej radości rozpogodził rysy jego twarzy, skurczone obawą.
Podczas, gdy Lenet czytał, Cauvignac obrzucił całe zgromadzenie spojrzeniem triumfującem.
— Pani! — rzekł Lenet cichym głosem, nachylając się do ucha księżnej — patrz, co za szczęście! blankiet księcia d‘Epernon.
— Dziękuję ci, panie — powiedziała księżna, mile się uśmiechając. — Dziękuję!... po trzykroć dziękuję!... bo za mego męża! za siebie! i za syna.
Wszyscy przytomni oniemieli z zadziwienia.
— Panie — rzekł Lenet — papier ten jest tak dalece drogim, że pan zechcesz go bezwątpienia odstąpić nam pod pewnemi tylko warunkami. Dziś po wieczerzy rozmówimy się, a wtedy mi pan powiesz, czem ci odsłużyć będziemy mogli.
Lenet włożył do kieszeni blankiet, o zwrot którego Cauvignac z grzeczności wcale się nie dopominał.
— A cóż?... — powiedział Cauvignac do swych towarzyszy — oszukałem was, zapraszając wieczerzać z księciem d‘Enghien?
— A teraz do stołu, panowie!... — zawołała księżna.
Podwoje drzwi bocznych rozwarły się i ujrzano w wielkiej zamkowej galerji stół, zastawiony wspaniale.
Wieczerza przeszła szumnie i wesoło, za każdym razem skoro wznoszono toast za zdrowie księcia, wszyscy goście klękali i wyjmowali szpady, rzucając na kardynała Mazarini tak głośne przekleństwa, że aż mury trząść się zdawały.
Nikt nie odrzucił tak świetnego przyjęcia.
Nawet Ferguzon, ów rozsądny, ostrożny Ferguzon, dał się uwieść powabom win burgundzkich, z któremi dziś pierwszy raz dopiero się zaznajomił.
Ferguzon był gaskończykiem i dotychczas miał tylko sposobność oceniania win swego kraju, które znajdował wybornemi, lecz które w tej epoce (jeśli wierzyć można księciu de Saint-Simon) niewielkiej jeszcze były sławy.
Lecz Cauvignac nie tak sobie postąpił.
Oceniając według słusznej wartości wina: Moulin-á-Vent, Nuits i Chambertina, Cauvignac używał ich bardzo umiarkowanie. Nie zapomniał chytrego uśmiechu Leneta, wiedział bowiem, że aby dobić targu korzystnie z przebiegłym radcą, należy być przy zupełnym rozsądku.
Dlatego też wielkie wzbudził zadziwienie w Barrabasie i trzech jego towarzyszach, którzy nie znając prawdziwej przyczyny tej wstrzemięźliwości, sądzili, że ich dowódca chce zmienić tryb życia.
Przy końcu wieczerzy, kiedy toasty stawały się częstszemi, księżna wraz z synem opuściła zgromadzenie, pozostawiając gościom zupełną wolność biesiadowania, dopóki im się podoba.
W chwili, gdy księżna wstawała od stołu, Lenet powiedział jej do ucha:
— Nie zapomnij Wasza książęca mość, że wyjeżdżamy o dziesiątej.
Było już około dziewiątej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Księżna poszła przygotować się do drogi.
Tymczasem Lenet i Cauvignac zamienili z sobą znaczące spojrzenie.
Lenet wstał, Cauvignac także.
Lenet wyszedł maleńkiemi drzwiczkami, znajdującemi się w rogu galerji; Cauvignac zrozumiał o co rzecz idzie i wyszedł za nim.
Lenet zaprowadził Cauvignaca do swego gabinetu; awanturnik szedł za nim z twarzą napozór spokojną.
Jednak ręka jego z niechcenia opierała się na rękojeści długiego sztyletu, za pas zatkniętego, a bystre i przenikliwe oczy spozierały na wszystkie uchylone drzwi, na wszystkie zasłony.
Nie obawiał on się zdrady lecz zasadą jego było, mieć się zawsze na ostrożności.
Skoro tylko weszli do gabinetu, słabo lampą oświetlonego. Cauvignac jednym rzutem oka przejrzał go i przekonał się, że byli sami.
Lenet ręką wskazał mu krzesło.
Cauvignac siadł z tej strony stołu, na której paliła się lampa.
Lenet usiadł naprzeciw niego.
— Panie — rzekł Lenet w celu zjednania sobie szlachcica — przedewszystkiem, pozwól pan zwrócić sobie swój blankiet. Nieprawdaż, że on do pana należy?
— Należy do tego, co go ma — odpowiedział Cauvignac — bowiem, jak pan widzisz nie ma na nim innego nazwiska oprócz księcia d‘Epernon.
— Kiedy pytam: czy blankiet ten do pana należy, rozumiem przez to, jak go pan otrzymałeś?... Czy z przyzwolenia księcia d‘Epernon.
— Mam go z własnych rąk księcia.
— A więc nie jest on ani skradziony, ani też gwałtem wydarty... Nie stosuję tego bynajmniej do pana, lecz do kogoś innego, od kórego pan dostać go mogłeś; bo być może masz go pan z drugiej ręki?
— Powtarzam panu. że blankiet dany mi był przez samego księcia, dobrowolnie, w zamian za inny papier, przeze mnie mu wręczony.
— A jakież względem tego blankietu przyjąłeś pan na siebie zobowiązanie?
— Żadnego.
— A więc posiadacz blankietu może z nim zrobić, co zechce?
— Może.
— Dlaczegóż więc pan sam z niego użytkować nie myślisz?
— Dlatego, że zachowując go sobie, jedną tylko miałbym korzyść; ustępując zaś panu, zyskać mogę w dwójnasób.
— Cóż pan możesz zyskać w dwójnasób?
— Naprzód, pieniądze.
— Wcale ich nie mamy.
— Będę wyrozumiałym.
— A powtóre?
— Stopień w armji książąt.
— Książęta nie mają armji.
— Lecz wkrótce ją mieć będą.
— Nie wolałbyś pan raczej patentu na prawo formowania jakiego oddziału?
— Waśnie tylko co miałem prosić o niego.
— Idzie więc nam teraz tylko o pieniądze.
— Tak, o pieniądze.
— Wieleż pan żądasz?
— Dziesięć tysięcy liwrów. Powiedziałem panu, że będę wyrozumiałym.
— Dziesięć tysięcy liwrów!... — powtórzył Lenet.
— Tak. Przecież będę potrzebował na uzbrojenie i umundurowanie żołnierzy.
— W rzeczy samej, pan żądasz niewiele.
— Więc się pan zgadzasz?
— Targ już skończony.
Lenet wyjął gotowy już patent, wpisał w niego nazwisko podyktowane mu przez młodego człowieka, przyłożył pieczęć księżnej i oddał go Cauvignacowi.
Potem otworzył sekretną kasę, w której zamknięty był skarb buntowniczej armji i wyjąwszy z niej dziesięć tysięcy liwrów w złocie, ustawił je kupkami po dwadzieścia luidorów w każdej.
Cauvignac skrupulatnie wszystko porachował, po skończeniu czego, dał głową znak Lenetowi, że blankiet już do niego należy.
Lenet wziął papier i schował go do sekretnej kasy, sądząc zapewne, że takowy większą ma od pieniędzy wartość.
W chwili, gdy Lenet chował do kieszeni klucz od kasy, wpadł do gabinetu pomieszany lokaj, oświadczając mu, że go wzywają do załatwienia jakiejś wielce ważnej sprawy.
Wskutek tego, Lenet i Cauvignac wyszli z gabinetu.
Lenet poszedł za lokajem a Cauvignac na salę balową.
Tymczasem, księżna sposobiła się do odjazdu.
Przemieniła suknię balową na amazonkę, dobrą zarazem do pojazdu i na konia, przejrzała papiery, aby spalić niepotrzebne, a zachować ważne; nakoniec wzięła brylanty, które poprzednio już kazała powyjmować z oprawy, aby mniej zajmowały miejsca i aby, w razie potrzeby, łatwiej je spieniężyć.
Co się tyczy księcia d‘Enghien, ten miał pojechać w kostjumie myśliwskim, z przyczyn bardzo ważnych, bo nie zdążono uszyć mu drugiego.
Masztalerzowi jego, Vialas, polecono jechać przy samej karecie, aby w potrzebie, spiesznie mógł porwać księcia i uwieźć go na białym koniu, najczystszej krwi biegunie.
Lękano się z początku, żeby nie zasnął i dlatego polecono Pierrotowi bawić się z nim; lecz ostrożność ta okazała się zbyteczną; książę nie spał, będąc ciągle zajętym ubraniem swojem.
Karety zaprzężone potajemnie i pod pozorem odwiezienia do Paryża wicehrabiny de Cambes, stały w odległości najdalej dwudziestu kroków od bramy głównej, w ciemnej kasztanowej alei, gdzie niepodobieństwem było je widzieć.
Woźnice siedzieli na kozłach, drzwiczki były otwarte, słowem wszystko było gotowe; czekano tylko sygnału, to jest odgłosu rogów.
Księżna, nie spuszczając oczu z zegara, wskazującego bez pięciu minut dziesiątą godzinę, wstała już i zbliżała się do księcia d‘Enghien, chcąc go wziąć za rękę, gdy nagle drzwi z trzaskiem rozwarto i do pokoju wbiegł Lenet.
Księżna, spostrzegłszy bladość jego i wzrok pomieszany, zbladła i zmieszała się.
— Boże mój!... — zawołała, zbliżając się do niego. — Co ci jest? Cóż się stało?...
— A!... — odpowiedział Lenet przerywanym głosem — jakiś szlachcic przyjechał i chce mówić z Waszą książęcą mością w imieniu króla.
— Wielki Boże! — zawołała księżna — zginęliśmy! Lecz cóż robić, kochany Lenet?
— Mam środek ocalenia.
— A! powiedz, jaki?
— Rozkaż pani rozebrać natychmiast księcia d’Enghien i kostjum jego przywdziać na Pierrota.
— Albo ja chcę, aby moje ubranie dano Pierrotowi!...— zawołał młody książę, gotów już zapłakać, na samą myśl rozstania się z ubiorem, który pierwszy raz dopiero na siebie przywdział, przeciwnie Pierrot, skacząc z radości, uszom swym wierzyć nie chciał.
— Tak być musi, Mości książę — powiedział Lenet tym głosem surowym, któremu nawet dzieci ulegają — inaczej bowiem zaprowadzą cię natychmiast wraz z matką do więzienia, gdzie już siedzi twój ojciec.
Młody książę zamilkł, a Pierrot, nie umiejąc panować nad sobą, puścił wodze swej radości; zaprowadzono ich obydwóch do sali dolnego piętra, gdzie miała się odbyć przemiana ubrania.
— Szczęściem — rzekł Lenet — że księżna wdowa znajduje się tu, inaczej Mazarini pochwyciłby nas.
— Dlaczego?
— Dlatego, że posłaniec miał zacząć odwiedziny od księżnej wdowy, u której właśnie czeka teraz w przedpokoju.
— Ten posłaniec królewski zapewne jest szpiegiem, mającym polecenie od dworu śledzenia nas?
— Bezwątpienia.
— Polecono mu więc strzec nas?
— Tak, lecz cóż to Waszą książęcą mość obchodzić może, kiedy on nie jej strzedz będzie?
— Nie rozumiem cię, Lenet.
Lenet uśmiechnął się i rzekł:
— Lecz ja wiem dobrze, co mówię, pani, i całą odpowiedzialność na siebie biorę. Każ pani Pierrotowi i księciu zamienić ubrania. Ja zaś sam obowązuję się nauczyć Pierrota jak winien odgrywać rolę księcia i odpowiadać na zadawane mu pytania.
— A! niech syn mój sam jedzie!
— Syn twój, pani po jedzie z swą matką.
— To niepodobna!
— Dlaczego? Jeśli znajdą mniemanego księcia d‘Enghien, znaleźć także mogą mniemaną księżnę de Condé.
— Wybornie! A! Rozumiem teraz, mój dobry, kochany Lenet! lecz któż mnie wyobrażać będzie?... — dodała księżna z widoczną niespokojnością.
— Bądź pani spokojną — odpowiedział niewzruszony radca — mniemana księżna de Condé, którą strzedz będzie szpieg kardynała Mazarini, już się przebrała i w tej nawet chwili kładzie się do łóżka Waszej książęcej mości.
Oto jest opis sceny, o której Lenet dopiero co wspomniał księżnej:
W czasie, gdy goście w jadalni pili za zdrowie książąt i przeklinali Mazariniego, gdy Lenet traktował w swym gabinecie z Cauvignacem o kupno blankietu, gdy księżna poczyniła ostatnie do odjazdu przygotowania, jakiś jeździec z lokajem podjechał do głównej bramy i zadzwonił.
Odźwierny otworzył, lecz nowy gość ujrzał tuż za nim znanego nam szwajcara.
— Skąd pan przybywasz?... — spytał tenże.
— Z Nantes — odrzekł nowoprzybyły.
Dotąd szło wszystko jaknajlepiej.
Gdzie pan jedziesz?... — pytał dalej szwajcar.
— Naprzód, do księżnej - wdowy de Condé; następnie do młodej księżnej de Condé, a nakoniec do księcia d‘Enghien.
— Nie można wejść!... — rzekł szwajcar, tamując przejście halabardą.
— Oto rozkaz królewski!... — odpowiedział rycerz, z kieszeni papier wyjmując.
Na te straszne słowa, szwajcar skłonił się i przywołał oficera służbowego; wtedy poseł Jego Królewskiej Mości, oddawszy list swój wierzytelny, bez oporu wprowadzony został do apartamentów.
Szczęściem, Chantilly było obszerne i pokoje księżnej-wdowy dość oddalone od galerji, w której właśnie odbywała się hałaśliwa uczta.
Gdyby był posłaniec zażądał najpierw widzieć się z młodą księżną i jej synem, rzeczywiście wszystko byłoby stracone.
Lecz etykieta wymagała, by naprzód złożył uszanowanie księżnej wdowie.
Kamerdyner wprowadził go do sali przyjęć, przyległej sypialni księżnej.
— Wybacz panie — rzekł mu — Jej książęca mość zasłabła nagle przedwczoraj, a oto przed dwoma godzinami, po raz trzeci krew jej puszczano; oznajmię jej pańskie przybycie, a za minutę mieć będę zaszczyt wprowadzenia pana.
Szlachcic skinął głową na znak zgody i pozostał sam, nie zważając, że dziurkami u zamków, trzech ciekawych przyglądało się, starając się poznać go.
Patrzącemi byli: Piotr Lenet, masztalerz Vialas i główny łowczy la Roussiére.
W przypadku, gdyby choć jeden z nich poznał w nowoprzybyłym znajomego, wszedłby do pokoju i pod pozorem zabawienia gościa, zyskałby na czasie.
Lecz żaden z nich go nie znał.
Ten, na którego tak ciekawe zwracano spojrzenia byt to piękny młodzieniec w mundurze oficera piechoty; nie dbale przechodząc po sali przyglądał się familijnym portretom porozwieszanym, nareszcie zatrzymał się przed portretem księżnej wdowy, malowanym w czasie, gdy ta była jeszcze młodą i piękną.
Po upływie kilku minut, powrócił wierny swej obietnicy kamerdyner i powiódł niespodziewanego gościa do księżnej wdowy.
Karolina de Montmorency uniosła się na posłaniu.
Jej lekarz Bourdelot właśnie od niej wychodził, a spotkawszy oficera we drzwiach, ceremonjalnie mu się ukłonił; oficer skłonił się podobnież.
Gdy księżna usłyszała kroki gościa, szybko poruszyła ręką: natychmiast firanka obszyta ciężkiemi frendzlami opadła, a kołysząc się czas jakiś, tylną część łóżka zupełnie zakryła.
Za firanką znajdowali się, młoda księżna de Condé i Lenet; oboje weszli skrytemi drzwiczkami, chcąc z pierwszych słów rozmowy poznać przyczynę przybycia posłańca królewskiego.
Oficer postąpiwszy w pokoju trzy kroki, ukłonił się z uszanowaniem.
Księżna wdowa spojrzała na niego wielkiemi czarnemi oczyma.
Białą ręką, bielszą jak zwykle od trzech razowego krwi puszczenia, dała znak posłańcowi, by oddał depeszę.
Kapitan oddał list Anny Austrjackiej i czekał w milczeniu, aż księżna przeczytała cztery wiersze w nim zawarte.
— Bardzo dobrze!... — przemówiła nareszcie księżna, składając papier z obojętnością wcale nie udaną — pojmuję zamiar królowej, pomimo, że grzecznemi wyrazami osnuty; jestem więc pańskim więźniem!
— Pani!... — rzekł oficer zakłopotany.
— Więźnia takiego strzedz łatwo — mówiła dalej księżna-wdowa — gdyż uciekać nie mogłabym daleko. Mogłeś pan widzieć wchodząc tutaj, że nad pana sroższego mam stróża, a tym jest doktór mój Bourdelot.
Przy tych słowach, księżna uważniej spojrzała na posłańca; twarz jego wydała się jej tyle przyjemną, że postanowiła przyjąć go nieco grzeczniej.
— Wiedziałam — mówiła dalej — że Mazarini zdolny jest do czynienia gwałtów, lecz nie sądziłam, że aż takim jest tchórzem, aby się obawiał starej chorej kobiety, biednej wdowy i dziecka, sądzę bowiem, że rozkaz, którego pan jesteś posłańcem, dotyka równie córki mojej i wnuka.
— Pani — rzekł młody człowiek — będę w rozpaczy, jeśli Wasza książęca mość będzie miała żal do mnie za poselstwo, które na nieszczęście, wykonać jestem zmuszony. Przybyłem do Nantes z depeszą do królowej. W przypisku depeszy polecono mnie szczególniej Jej Królewskiej Mości; królowa rozkazała mi zostać przy sobie, oznajmiając, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa, wkrótce mnie potrzebować będzie. Po upływie dwóch dni, królowa wysiała mnie tutaj. Przyjąwszy poselstwo, co było moim obowiązkiem, ośmielę się powiedzieć, że pewnie odmówiłbym spełnienia poleceń, gdyby tylko królom odmawiać można.
Wyrzekłszy te słowa, oficer skłonił się po raz drugi z takiem uszanowaniem, jak poprzednio.
— Przyjmuję pańskie tłomaczenie i spodziewam się, że pozostawisz mnie, chorą w spokoju. Jednakowoż, zrzuć pan wstyd fałszywy, a powiedz prawdę. Czy będę szpiegowaną nawet w mym pokoju, jak to czyniono z mym biednym synem w Vincennes? Czy będę mogła pisywać listy i czy te czytane będą lub nie? Jeśli choroba pozwoli mi podnieść się z łóżka, będziesz mi wolno przechadzać się gdzie zechce?
— Pani — odrzekł oficer — chciej posłuchać słów Jej Królewskiej Mości, które ta, jako instrukcję, w dzień mojego odjazdu wyrzekła:
„Jedź pan i zapewnij mą kuzynkę, że uczynię dla książąt wszystko, co mi tylko uczynić pozwoli bezpieczeństwo państwa. Tym listem proszę ją o przyjęcie jednego z mych oficerów, który służyć będzie za pośrednika między nią i mną, w razie gdyby ona zechciała mi coś objawić. Oficerem tym, dodała królowa, będzie pan".
— Oto, pani — mówił dalej młodzieniec — oto są własne wyrazy Jej Królewskiej Mości.
Księżna, pomyślawszy przez chwilę, poznała w tem poselstwie właśnie to, czego się najmocniej obawiała, to jest: jawne szpiegostwo.
Po chwili rzekła:
— Według życzenia królowej, mieszkać pan będziesz w Chantilly; co więcej, możesz nawet wybierać, stosownie do tego, które mieszkanie będzie mu przyjemniejsze i wygodniejsze do spełnienia obowiązku, a natychmiast, które zechcesz, będzie dla pana przygotowane.
— Pani — odpowiedział oficer, namarszczywszy lekko brwi — miałem zaszczyt wyjaśnić Waszej książęcej mości wiele rzeczy, przechodzących zakres moich instrukcyj. Między gniewem Waszej książęcej mości i gniewem królowej, jestem niebezpiecznie postawiony, ja biedny oficer, a nadewszystko niezręczny dworzanin; wreszcie, zdaje mi się, że Wasza książęca mość mogłabyś okazać się tyle szlachetną i nie objawiać swej niechęci człowiekowi, będącemu poprostu biernem tylko narzędziem. Przykro mi jest, pani, spełniać to, co muszę spełniać; lecz królowa rozkazała, a ja winienem święcie być posłusznym jej rozkazom. Nie prosiłem o to poselstwo i byłbym szczęśliwy, jeśliby go dano innemu; lecz zdaje mi się, że za wiele mówię...
Przy tych słowach oficer podniósł głowę i poczerwieniał.
Księżna również oblała się rumieńcem.
— Masz pan słuszność — odrzekła — winniśmy posłuszeństwo królowej. I ja pójdę za pańskim przykładem; lecz pan powinieneś pojmować, jak przykro jest przyjmować u siebie tak godnego szlachcica, nie będąc w możności czynienia mu dowolnie honorów; bo od tej chwili jesteś tu panem! Rozkazuj więc.
Oficer głęboko się skłonił i rzekł:
— Pani, nigdy nie zapomnę, jak wielka odległość oddziela mnie od Waszej książęcej mości i jaki szacunek winienem jej domowi. Niech więc Wasza książęca mość nie przestaje u siebie rozkazywać, a ja będę z jej sług najpierwszym.
I po tych słowach młody szlachcic wyszedł, nie okazując ani dumy, ani też podłego służalstwa, zostawiwszy wdowę wzburzoną silnym gniewem, tem silniejszym, że nie mogła wylać całej jego goryczy na tak skromnego, ostrożnego i pełnego poszanowania woli królewskiej posłańca.
Za to też cały wieczór mówiła tylko o Mazarinim, który pewnieby zginął, gdyby przekleństwa raziły jak kartacze.
W przedpokoju znalazł oficer tegoż samego kamerdynera, który go wprowadził.
— Panie — rzekł tenże, zbliżając się do posła — księżna de Condé, u której żądałeś posłuchania w imieniu królowej, zgadza się na jego przyjęcie; racz więc pan udać się za mną.
Oficer zrozumiał, że podobny obrót rzeczy ocala dumę księżnej, zdawał się więc być wdzięcznym za wyświadczoną laskę, jeśli tylko łaską nazwać można przyjęcie posła, do czego zniewalał księżnę rozkaz królowej.
Przeszedłszy wszystkie pokoje, kierowany krokami kamerdynera, zbliżył się nareszcie do drzwi sypialni księżnej.
Tu kamerdyner obrócił się i rzekł:
— Księżna po powrocie zpolowania położyła się, będąc zaś bardzo znużoną, w sypialni swej pana przyjmować będzie. Kogóż mam Jej książęcej mości oznajmić?
— Oznajm barona de Canolles, przysłanego od Jej Królewskiej Mości, królowej-rejentki — odpowiedział młody oficer.
Mniemana księżna, usłyszawszy wymienione nazwisko, drgnęła mimowolnie z zadziwieniem, co gdyby przez posła było dostrzeżonem, mogłoby poddać zwątpieniu jej tożsamość.
Osłoniwszy się więc starannie bogatą kołdrą, zawołała: zmienionym głosem:
— Wprowadź!

Oficer wszedł.

PANI DE CONDÉ.
ROZDZIAŁ I.

Wprowadzono Canollesa do obszernego, ciemno pomalowanego pokoju, oświeconego tylko lampką nocną, stojącą na konsolce pomiędzy dwoma oknami.
Przy tak słabem świetle, można było jednak dostrzec wiszący nad lampą portret kobiety, z dziecięciem na ręku.
W głębi obszernej alkowy, gdzie zaledwie dochodziło słabe i drżące światło lampki, widać było pod ciężkiemi firankami łoża leżącą kobietę, na której nazwisko barona de Canolles zrządziło tak silne wrażenie.
Baran, według przyjętego zwyczaju, zbliżył się do łoża o trzy kroki, ukłonił się i znowu trzy kroki postąpił; dwie pokojówki, które bezwątpienia pomagały księżnej przy rozbieraniu się, wyszły i Canolles został sam z księżną.
Nie on jednak pierwszy winien był zacząć rozmowę, dlatego też czekał, aby księżna przemówiła; lecz ponieważ ta widocznie uparła się milczeć, młody więc oficer sądził, że lepiej nie zważać na przyzwoitość i przerwać milczenie, niż dłużej pozostawać w kłopotliwem położeniu.
Był jednakowoż przekonany, że skoro tylko księżna przemówi, będzie musiał wytrzymać nową a silniejszą burzę i poddać się gniewowi księżnej, którą poczytywał za straszniejszą od pierwszej, jako młodszą i bardziej zasługującą na litość i współczucie.
Wyrządzona milczeniem księżnej zniewaga młodemu oficerowi, dodała mu śmiałości.
Skłoniwszy się więc raz trzeci, stosownie do okoliczności, to jest zimno i nie z taką już jak poprzednio uprzejmością, co było przepowiednią wszczynającej się w jego gaskońskim umyśle burzy, rzekł:
— Miałem zaszczyt upraszać Waszą książęcą mość o udzielenie mi posłuchania w imeniu królowej rejentki.
Wasza książęca mość raczyłaś mnie przyjąć. A teraz, czy nie zechcesz pani słowem lub znakiem dać mi poznać, żeś raczyła zauważyć obecność moją, że jesteś gotową wysłuchać mnie.
Poruszenie za firankami i pod kołdrą, oznajmiło Canolles‘owi, że odpowiedź otrzyma.
W rzeczy samej, dał się słyszeć głos prawie stłumiony, tak był pełen wzruszenia.
— Mów pan — ozwał się głos ten — słucham go.
Canolles zaczął mówić tonem oratorskim:
— Jej Królewska Mość przysyła mnie do ciebie, pani, ażeby przekonać Waszą książęcą mość o chęciach Jej, nie przerywania z panią stosunków przyjaznych.
Znowu za firankami dało się słyszeć poruszenie i księżna, przerywając baronowi, tak się odezwała:
— Panie! nie mów więcej o przyjaźni królowej dla domu Condé. Są dowody przeciwne w kryjówkach zamku Vincennes.
— Oho! — pomyślał Canolles — bezwątpienia obie się zmówiły i będą mi powtarzać jedno i toż samo.
W tej chwili za firankami znowu powtórzyło się poruszenie, którego jednak Canolles, sam znajdując się w klo-potliwem położeniu, nie dostrzegł wcale.
— Zresztą nie żądam, pani — odrzekł Canolles, prostując się. Życzeniem tylko królowej jest, żebym mieszkał w tym zamku, ciągle znajdował się w towarzystwie Waszej książęcej mości (pomimo, że wcale takiego zaszczytu godzien nie jestem) i żebym wszelkiemi siłami starał się przywrócić zgodę między książętami krwi królewskiej poróżnionymi bez żadnej przyczyny, zwłaszcza w czasie tak burzliwym.
— Bez żadnej przyczyny!... — powtórzyła księżna — pan twierdzisz, że nasze poróżnienie jest bez przyczyny?
— Wybacz pani — odrzekł Canolles. Ja nie utrzymuje i nie jestem sędzią; jestem tylko tłumaczem myśli cudzych.
— A nim zgoda między nami przywróconą będzie, królowa każe mnie szpiegować, pod pozorem...
— A więc nazywasz mnie szpiegiem!... — zawołał oburzony Canolles. Dziękuję Waszej książęcej mości za jej szczerość.
— I w rozpaczy, Canolles stanął w jednej z tych zachwycających pozycyj, których tak chciwie szukają malarze do swych obrazów, a aktorzy dla upiększenia sceny.
— A więc już postanowiono: jestem szpiegiem — mówił dalej Canolles. Postąp zatem pani ze mną tak. jak się zwykle postępuje z podobnymi ludźmi; zapomnij, że jestem posłańcem królowej, że taż królowa za me postępki odpowiada, że jestem tylko atomem, powiewowi jej tchnienia posłusznym. Rozkaż pani lokajom swym wypędzić mnie, a dworzanom zabić; postaw przeciwko mnie ludzi którybym mógł odpowiedzieć kijem lub szpadą, lecz nie obrażaj tak okrutnie człowieka, spełniającego obowiązek żołnierza, a zarazem wiernego poddanego..
Wyrazy te, co mimowolnie wyrwały mu się z serca, jak jęk bolesny, jak wyrzut dotkliwy, musiały wydać i wydały też skutek.
Usłyszawszy je, księżna podniosła się, oczy jej zaświeciły, ręce zadrżały i przelękniona, obróciwszy się do oficera, powiedziała:
— A Boże! ja wcale nie chciałam obrażać tak szlachetnego, jak pan człowieka. Nie, baronie de Canolles, ja nie wątpię o twej prawości. Zapomnij tych słów co cię tak dotknęły, bo przysięgam, że nie chciałam cię poniżyć. Nie, nie wiem, że jesteś szlachetnym człowiekiem, baronie, oddaję ci zupełną sprawiedliwość.
I gdy wymawiając te wyrazy, księżna, uniesiona bezwątpienia wspaniałomyślnością, która je z jej serca wyrwała, mimowolnie wysunęła się z pod cienia gęstych firanek, gdy można było ujrzeć z pod czepka białe jej czoło, blond włosy, usta palącej czerwoności, zwilgotniałe, czarujące oczy. Canolles zadrżał.
Zdawało się przypominać, że to miłe widziadło przemknęło mu się już kiedyś przed oczyma; że oddycha znowu pachnidłem owej rękawiczki, którego wspomnienie samo upajało go.
Zdawało mu się, że się otwierają przed nim jedne z tych złocistych drzwi, przez które przelatują marzenia, a na spotkanie jego zbliża się rój wesołych myśli i uśmiechów miłości.
Spojrzenie jego śmielej już zwróciło się na łóżko mniemanej księżnej, bo poznał w niej wicehrabiego de Cambes.
Księżna cofnęła się w głąb łóżka, starając się wprawdzie nie bez wzruszenia, lecz przynajmniej bez niespokojności, prowadzić dalej rozmowę przerwaną.
— Sądzisz pan więc?... — zaczęła mówić.
Lecz Canolles był olśniony, oczarowany; widziadła przemijały i zmieniały się przed jego oczyma: myśli wiły się bez porządku; tracił pamięć, czucię; zdawało się, że wkrótce zapomni się, rozpocznie pytania.
Instynkt tylko, dany przez naturę zakochanym, który kobiety nazywają bojaźnią, a który nie jest czem innem. jak tylko łakomstwem, poradził Canollesowi udawać jeszcze przez chwilę, czekać, nie tracić słodkiego marzenia i nie odstręczać, jakiemś słowem nieostrożnem, szczęścia całego swego życia.
Dlatego też Canolles nie ruszył się z miejsca i milczał.
Cóż się z nim stanie, wielki Boże! jeśli ta wielka księżna pozna go; jeśli go tak znienawidzi w Chantilly, jak go już znienawidziła w oberży szanownego Biscarros, jeśli wznowi poprzednie oskarżenie i sądzić będzie, że on, korzystając z urzędowego tytułu i królewskiego zlecenia, ukrywa zamiar ścigania jej, co można było jeszcze przebaczyć w postępowaniu z wicehrabiną de Cambes, ale co było prawie występkiem względem księżnej krwi królewskiej.
— Lecz — pomyślał nagle — czy to możliwe, aby księżna de Condé podróżowała sama z jednym tylko służącym?
I jak się to zwykle zdarza w podobnych okolicznościach, kiedy chwiejący się i niespokojny umysł szuka jakiejś podpory, Canolles obejrzał się dokoła i oczy jego zawisły na portrecie kobiety, trzymającej syna na ręku.
To go dostatecznie oświeciło; mimowolnie więc zbliżył się do obrazu.
Widząc to, mniemana księżna nie mogła powstrzymać lekkiego wykrzyku, Canolles, usłyszawszy go, odwrócił się i zobaczył, że twarz jej zupełnie była zakryta.
— Oho! co to ma znaczyć?... — mówił do siebie Canolles. Albo spotkałem księżnę na drodze do Bordeaux, albo mnie tu oszukują i nie księżna spoczywa w tem łożu. W każdym razie zobaczymy.
— Pani — rzekł nagle — wiem teraz jak myśleć o tem milczeniu; poznałem...
— Coś pan poznał!... — żywo przerwała mniemana księżna.
— Poznałem — dodał Canolles — że pani masz o mnie toż samo mniemanie, co i księżna wdowa.
— A!... — mimowolnie szepnęła chora, wolniej odetchnąwszy.
Wyrażenie Canollesa nie było zbyt logicznem, pomimo to cios dobrze był wymierzony.
Canolles zauważył z jakim strachem przerwano jej mowę, a z jaką radością przyjęła słowa ostatnie.
— Jednakowoż — mówił oficer — muszę wyznać Waszej książęcej mości, chociaż jej to będzie niebardzo przyjemnem, że mam rozkaz pozostania w zamku i towarzyszenia wszędzie Waszym książęcym mościom.
— A więc — zawołała księżna — nie będę nawet mogła pozostać sama w moim pokoju? o! panie, to niegodnie!
— Powiedziałem Waszej książęcej mości, że taką dano mi instrukcję, lecz uspokój się, pani— dodał Canolles, topiąc w mniemanej księżnej przenikające spojrzenie i dobitnie wymawiając wyraz każdy; — musisz bowiem wiedzieć lepiej, niż kto inny, że umiem być posłusznym prośbie kobiety.
— Ja!... — zawołała księżna głosem, w którym więcej pomieszania, niż zdziwienie przebijało, doprawdy, nie wiem, co pan chcesz powiedzieć i nie pojmuję do jakiej okoliczności stosujesz swe wyrazy.
— Pani — rzekł oficer, kłaniając się — zdawało mi się, że służący, który mnie tu wprowadził, oznajmił nazwisko moje Waszej książęcej mości. Testem baron de Canolles.
— Więc cóż?... — spytała księżna dość pewnym głosem.
— Sądziłem..., że mając szczęście być już raz Waszej książęcej mości użytecznym...
— Mnie! kiedy? racz pan przypomnieć?... — spytała księżna głosem pomieszanym.
Canolles osądził, że za daleko się już posunął, wreszcie prawie zupełnie całą tę rzecz pojął.
— Przez to stałem się użytecznym Waszej książęcej mości, że spełniłem dane mi polecenie nie tak literalnie, jak mi polecono — odrzekł z głębokiem poszanowaniem.
Księżna zdawała się być uspokojoną.
— Panie — odezwała się — wcale nie chcę mu być powodem nieposłuszeństwa i jakakolwiek dana mu jest instrukcja, spełnić ją panu należy.
— Pani — odrzekł Canolles — na szczęście dotąd nie wiem jeszcze, czy można udręczać kobietę, tembardziej zaś, obrazić księżnę. Dlatego też mani zaszczyt powtórzyć Waszej książęcej mości to, com już powiedział księżnej-wdowie; jestem Waszej książęcej mości najpokorniejszym sługą... Racz pani tylko dać słowo, że bez mej wiedzy nie opuścisz zamku, a ja uwolnię ją od tak niemiłej mojej obecności.
— Lecz w takim razie pan nie spełnisz danych sobie poleceń?... — żywo spytała księżna.
— Zrobię to, co mi sumienie robić nakazuje.
— Baronie de Canolles — rzekła księżna — przysięgam ci, że nie opuszczę zamku, nie uprzedziwszy cię pierwej.
— W takim razie — odrzekł Canolles, niskim ukłonem towarzysząc słowom — wybacz mi pani, żem był niewinną przyczyną twego chwilowego gniewu. Wasza książęca mość widzieć mnie będziesz wtedy tylko, gdy raczysz przywołać.
— Dziękuję ci, baronie — powiedziała księżna z odcieniem radości. Odejdź! Jeszcze raz ci dziękuję; jutro się zobaczymy.
Teraz już baron dokładnie pozna głos, oczy i uśmiech rozkoszny zachwycającej istoty, która prawie wyśliznęła się z rąk tegoż samego wieczoru, kiedy nieznajomy posłanie przywiózł mu rozkazy księcia d‘Espernon.
Ostatnie spojrzenie na portret, choć słabo oświecony, ukazało baronowi, którego oczy zaczęły już przywykać do półcienia — orli nos (charakteryzujący familję Mailly), czarne włosy i wpadłe oczy księżnej; leżąca zaś w łożu kobieta, odgrywająca pierwszy akt tak trudnej roli, miała oczy wypukłe, nos prosty, z rozszerzonemu nozdrzami, usta wklęsłe w rogach, z przyzwyczajenia do śmiechu i zaokrąglone policzki, oddalające wszelką myśl głębokich rozmyślań.

Canolles wiedział wszystko co chciał wiedzieć; pomimo to, wychodząc, skłonił się z takiem uszanowaniem, jak gdyby żegnał prawdziwą księżnę i, pełen zadumy, powrócił do swego mieszkania.

ROZDZIAŁ II.

Canolles nic jeszcze stale nie przedsięwziął; powróciwszy do siebie, zaczął chodzić szybkim krokiem, wzdłuż i wszerz pokoju, jak to zazwyczaj czynią ludzie niezdecydowani.
Zamyślony, nie zważał, że Castorin, czekający jego powrotu, spostrzegłszy go, wciąż za nim chodził ze szlafrokiem w ręku; nareszcie potknął się o krzesło.
Canolles odwrócił się.
— Co tu robisz z tym szlafrokiem?
— Czekam, aż się pan zacznie rozbierać.
— Nie wiem, kiedy się rozbiorę. Połóż szlafrok i czekaj.
— Jakto, pan się nie rozbierze? — spytał Castorin, który chociaż dziwak z natury, tego jednak wieczoru bardziej niż zwykle przykrym być się zdawał. — Więc pan się zaraz nie położy?...
— Nie.
— Kiedyż więc pan spać pójdzie?
— Co ci do tego?
— Jakto!.. co mi do tego!... Jestem bardzo znużony.
— Ba! doprawdy bardzo jesteś znużony? — spytał Canolles, zatrzymując się i uważnie spoglądając na Castorina.
Canolles wyczytał na twarzy swego lokaja wyraz niegrzeczności, cechujący zwykle lokai, umierających z chęci udania się na spoczynek.
— O! bardzo znużony! — odpowiedział Castorin.
Canolles wzruszył ramionami.
— Idż precz — odpowiedział — i czekaj w przedpokoju; zadzwonię, jak cię będę potrzebował.
— Mam zaszczyt uprzedzić pana, że jeśli mnie prędka nie przyzwiesz, nie znajdziesz mnie w przedpokoju.
— A gdzież to będziesz?
— W łóżku, bo zdaje mi się, że kto przejechał dwieście mil, ma prawo odpocząć.
— Castorinie — rzekł Canolles — jesteś gburem.
— Jeśli pan uważasz, że gbur nie jest godzien być jego lokajem, powiedz tylko jedno słowo, a ja pana uwolnię natychmiast od... gbura — wybąknął Castorin, przybierając majestatyczną postawę.
Canolles nie był w dobrem usposobieniu i gdyby Castorin wiedział, jaka burza miota sercem pana, pomimo, że tak pragnął być wolnym, pewnieby na inny raz swe oświadczenie odłożył.
Baron poszedł prosto do Castorina i wziął go za guzik od kaftana (takie przyzwyczajenie miał później pewien wielki człowiek).
— Powtórz coś powiedział? — krzykąnł.
— Powtarzam — odpowiedział Castorin z takąż samą, jak poprzednio bezczelnością — że jeśli pan nie jesteś z moich usług zadowolony, ja pana uwolnię od gbura.
Canolles wypuścił z rąk guzik i poszedł po kij.
Castorin zrozumiał o co rzecz idzie.
— Panie — zawołał — strzeż się, co chcesz czynić? Nie jestem już zwyczajnym lokajem; służę bowiem księżnej.
— Aha! — rzekł Canolles, opuszczając podniesiony już kij, gotowy do upomnień — aha! służysz księżnej?
— Tak pani, już od kwadransa — odpowiedział Castorin, prostując się, — i któż cię do tego namówił?
— Pan Pompée, jej intendent.
— Pan Pompée?
— Tak.
— Dlaczegożeś mi tego odrazu nie powiedział? — zawołał Canolles. — Tak, tak, dobrze robisz, że mnie porzucasz, kochany Castorinie, oto masz dwa pistole za to, że cię obić chciałem.
— O! — rzekł Castorin, nie śmiejąc wziąć pieniędzy. — Cóż to znaczy? czy pan ze mnie żartuje?
— Wcale nie. Przeciwnie, idź służyć księżnej, mój przyjacielu. Pozwól się tylko spytać, od kiedy się zaczyna twoja służba?
— Od chwili, w której mnie pan uwolnisz.
— Dobrze! uwalniam cię od jutra rana.
— A do jutra rana?
— Do jutra rana jesteś moim służącym i mnie zatem słuchać winieneś.
— Najchętniej. Cóż pan rozkaże — spytał Castorin, zdecydowany wziąć dwa pistole.
— Ponieważ chce ci się spać, rozkazuję ci więc rozebrać się i w mojem położyć łóżku.
— Jakto! Ja pana nie rozumiem.
— Nie masz potrzeby rozumieć, bądź mi tylko posłusznym. Rozbieraj się ja ci pomogę.
— Jakto! pan chcesz pomagać mi przy rozbieraniu?
— Tak jest; ponieważ bowiem ty będziesz odgrywał rolę barona de Canolles, ja muszę przedstawiać Castorina.
I baron, nie czekając przyzwolenia swego lokaja, zdjął mu kaftan, przywdział na siebie, włożył kapelusz na głowę i, zamknąwszy go w pokoju, wprzód nim tenże zdołał wyjść z podziwienia, szybko zbiegł ze schodów.
Canolles zaczynał już przenikać tajemnicę, chociaż część jeszcze wypadków pozostała dla niego niewyjaśnioną.
Od dwóch godzin zdawało mu się, że wszystko co widział, co słyszał, było naturalnem, że wszystkie osoby, w Chantilly spotkane, odgrywały jakąś dziwną rolę; a jednak szczegóły zlewały się w harmonijną całość, co wskazywało posłańcowi królowej, że winien podwoić baczność, jeśli nie chce stać się ofiarą jakiego oszustwa.
Złączenie się Pompéego z wicehrabią de Cambes, wyświecało mu niektóre wątpliwości.
Wątpliwości te jednak wkrótce rozproszone zostały.
Gdy wyszedł na podwórze zamkowe, ujrzał mimo głębokiej ciemności czterech ludzi, skradających się do tych samych drzwi, któremi dopiero co wyszedł i poprzedzanych przez tegoż samego kamerdynera, który go oznajmił księżnom.
Za nim w tyle postępował ktoś drugi, płaszczem owinięty.
Mały ten oddział zatrzymał się na progu, oczekując rozkazów człowieka w płaszczu.
— Ty wiesz, gdzie on mieszka — rzekł tenże rozkazującym tonem do kamerdynera — znasz go, gdyż go wprowadziłeś. Pilnuj go więc i nie wypuszczaj z pokoju; rozstaw ludzi na schodach, w korytarzu, gdzie chcesz zresztą, byle tylko nie domyślał się niczego i sądząc, że strzeże księżnej, sam się pod strażą znajdował.
Canolles wcisnął się do kąta, gdzie moc najsilniejszy cień rzucała; a stąd, nie będąc widzianym, widział sam, jak pięciu jego stróżów znikło pod sklepieniem, gdy tymczasem człowiek w płaszczu, przekonawszy się, że rozkaz jego spełniono, wrócił skąd przyszedł.
— To mi jeszcze nic nie odkrywa — mówił do siebie Canolles, wiodąc za nim oczvma — może oni poprostu chcą mi oddać wet za wet... Aby tylko ten przeklęty Castorin nie narobił hałasu!... Źlem zrobił, żem mu nie zakneblował gęby. Lecz, na nieszczęście, już zapóźno, a teraz trzeba zrobić przegląd.
Canolles natychmiast, ostrożnie na wszystkie strony obejrzawszy się, przeszedł podwórze i zbliżył się do jednego z pawilonów, za którym znajdowały się stajnie.
Zdawało się, że życie zamku zjednoczyło się w tej części zabudowań.
Widać było we wszystkich uwijających się ludzi.
W stajniach rozchodził się brzęk wędzideł i zaprzęgów, pomnożony skutkiem wytaczanych karet; a głosy, zgłuszone obawą, które wszakże natężywszy uszów podchwycić można było, zadawały pytania i odpowiadały.
Canolles chwilkę przysłuchiwał się; wątpić byłoby niepodobieństwem; robiono przygotowania do odjazdu.
W jednej chwili przebył przestrzeń między jednem, a drugiem skrzydłem zamku, przeszedł pod sklepieniem i zbliżył się do fasady.
Tu się zatrzymał.
W oknach dolnego piętra jasne gorzało światło; widać, że wewnątrz mnóstwo świec zapalono, a ponieważ świece te ciągle zmieniały miejsce, rzucając długie cienie i szerokie błyszczące pasy, na murawę ogrodu. Canolles więc pojął, że tam było skoncentrowanie działań, musiało być główne siedlisko przedsięwzięcia.
Z początku Canolles wahał się podchwycić tajemnicę, którą przed nim ukryć starano; lecz, osądziwszy, że jego tytuł, posła królowej i odpowiedzialność przez to posłannictwo nań włożone, wytłomaczą postępowanie jego nawet przed najsurowszym sędzią, postanowił działać dalej.
Postępując z ostrożnością wzdłuż muru. którego podstawa tam była ciemniejsza, że okna znajdujące się na siedem stóp od ziemi, jasnem błyszczały światłem, stanął na słupku, ze słupka przeszedł na gzyms, uchwycił się jedną ręką za hak, drugą za ramę okna i przez szybę zagłębił baczne i przenikliwe spojrzenie w przybytku spisku.
Oto co ujrzał.
Obok kobiety, która, stojąc, wpinała ostatnią szpilkę w swój podróżny kapelusz, kilka panien kończyło ubierać dziecię w kostjum myśliwski; dziecko tyłem było obrócone do Canollesa, tak, że mógł tylko widzieć jego blond włosy.
Lecz dama oświecona dwoma świecznikami o sześciu ogniskach, trzymanemi zobu stron toaletu przez kamerdynerów, przedstawiała Canollesowi wierny oryginał portretu, który ujrzał niedawno w sypialni księżnej; była to taż sama ściągła twarz, te same surowe usta i nos orli.
Canolles poznał ją też bez trudu.
Jej śmiałe ruchy, błyszczące wejrzenie, raptowne poruszenia głową... słowem wszystko oznajmiało wtej kobiecie przyzwyczajenie do panowania; przeciwnie zaś, ukłony otaczających ją osób: pośpiech w przyniesieniu żądanego przedmiotu, usiłowanie, by natychmiast odpowiadać na pytania swej władczyni, lub zgadywać jej spojrzenia, słowem wszystko, objawiało w nich przyzwyczajenie do posłuszeństwa.
Kilku domowników, między któremi Canolles spostrzegł i lokai, pakowało w skrzynie i kufry najprzeróżniejsze przedmioty, jako to: kosztowności, pieniądze i cały arsenał kobiecy, toaletą zwany.
Tymczasem mały książę skakał i biegał między krzątającą się służbą, zawsze jednak tyłem do okna, tak, że Canolles nie mógł zobaczyć twarzy jego.
— Domyślałem się tego — mruknął — oni mnie zwodzą: ludzie ci robią przygotowania do odjazdu. Tak, lecz o tem nie wiedzą, że ja jednem poruszeniem ręki, zmienić mogę tę scenę oszukaństwa w scenę żałoby; niech tylko wybiegnę na taras i gwizdnę trzy razy w tę srebrną piszczałkę, a wnet na jej dźwięki, dwieście ludzi wpadnie do zamku, zatrzyma księżnę i skrępuje wszystkich tych, co się chytrze uśmiechają. Tak — mówił dalej Canolles, tylko że tym razem serce nie usta mówiły — lecz cóż się stanie z tą, co tam śpi lub też śpiącą udaje! Utracę ją bezpowrotnie, znienawidzi mnie,i tym razem najsłuszniej w święcie. Co większa, ona mną wzgardzi, wodząc, żem sobie upodobał nędzne rzemiosło szpiega... A jednak, kiedy ona posłuszną jest księżnej dlaczegożbym ja nie owiał słuchać rozkazów królowej?
W tej chwili jakby przypadek chciał zmienić jego postanowienie, otworzyły się drzwi pokoju, w którym kończono ubierać księżne i weszły dwie osoby; mężczyzna pięćdziesięcioletni i kobieta, dwudziesty rok mieć mogąca.
Oboje zdawali się być weseli i zadowoleni.
Na widok ich, całe życie Canollesa przelało się w oczy.
Poznał on natychmiast piękne włosy; świeże usta i bystre oko wicehrabiego de Cambes, który z uśmiechem zbliżył się do księżnej de Condé i złożył na jej ręce, pełen głębokiego poszanowania pocałunek.
Lecz tym razem, wicehrabia przywdział już suknie płci swojej właściwsze, i tym sposobem zmienił się w zachwycającą wicehrabinę.
Canolles, chętnie oddałby dziesięć lat życia, byleby tylko mógł słyszeć ich rozmowę; lecz napróżno ucho do szyby przykładał; niezrozumiały szept zaledwie dolatywał.
Widział, jak księżna zrobiła znak pożegnalny młodej kobiecie, pocałowała ją w czoło, zalecając jej coś takiego, co wszystkich obecnych do śmiechu zmusiło.
Potem wicehrabina przeszła do pokojów przyjęcia, z kilkoma niższymi oficerami, którzy przywdziali mundury wyższych stopni.
Baron ujrzał nawet szanownego Pompée, który napuszony w pomarańczowym kaftanie srebrnemi galonami obszytym i z dumą opierając się na rękojeści ogromnej szpady, towarzyszył swej pani, z wdziękiem noszącej fałdy długiej atłasowej sukni.
Na lewo, przeciwległemi drzwiami, w milczeniu oddaliła się świta księżnej, ona zaś sama postępowała na przodzie, nie jak kobieta uciekać zmuszona, lecz jak królowa rozkazywać nawykła; za nią szedł masztelarz Vialas, niosąc na rękach małego księcia d‘Enghien, płaszczem owiniętego; następnie Lenet, ze szkatułką ozdobnie rzeźbioną i pękiem papierów, a wreszcie komendant zamku, kończący pochód, który rozpoczynali dwaj oficerowie z obnażonemi szpadami.
Całe to zgromadzenie wyszło tajemnym korytarzem.
W ślad za nim, Canolles zeskoczył z okna i pobiegł pod sklepienie, gdzie światła już pogaszono i tu ujrzał cały orszak, spieszący w milczeniu ku stajniom.
Nie było więc wątpliwości: księżna uciekała z Chantilly.
W tej chwili, myśl o obowiązkach włożonych na Canollesa posłannictwem królowej przebiegła w jego głowie.
Kobieta, która ucieka, jest to wojna domowa, którą, jeśli z rąk wypuści, zacznie niszczyć Francję.
Bezwątpienia, wstyd mu być, jemu, mężczyźnie, szpiegiem i stróżem kobiety; lecz czyż pani de Longueville, także kobieta, nie zapaliła Paryża ze wszystkich czterech stron.
Canolles był już na tarasie i podniósł do ust piszczałkę.
Jeśli głos jej poruszy, na nic się nie zdadzą wszystkie przygotowania; księżna de Condé nie opuści Chantilly, a gdyby i wyjechała, niedługo będzie zatrzymaną wraz ze swoją świtą, przez trzy razy większą siłę; Canolles mógł spełnić swe posłannictwo bez narażenia się na najmniejsze niebezpieczeństwo; mógł odrazu niszcząc zamiary i przyszłość Kondeuszów, ustalić szczęście i zapewnić przyszłość swoją, jak niegdyś uczynili Vitry i Luynes, a niedawno Guitat i Miossens w okolicznościach mniej ważnych, niż nastręczająca się właśnie Canollesowi, będąca prawie zbawieniem królestwa.
Lecz podniósł oczy do okien pokoju, w którym, za aksamitnemi czerwonego koloru firankami, błyszczało łagodne i posępne światełko nocnej lampki, tlejącej u mniemanej księżnej, zdawało mu się nawet, że widzi czerwony cień, rysujący się na wielkich białych storach.
Wtedy, wszelkie postanowienia podyktowane rozsądkiem, wszystkie rozliczania egoizmu, pierzchnęły przed tym promykiem łagodnej jasności, jak przy pierwszym brzasku dnia, znikają marzenia i nocne widziadła; księżna ocalała.
— Mazarini — mówił do siebie Canolles w zapędzie namiętności — jest tak bogaty, że łatwo mu będzie zgubić wszystkich tych książąt i te wszystkie księżne, co mu się wymknąć starają; a jam za biedny, by tracić skarb, do mnie, odtąd należący. A więc strzedz go jest moim obowiązkiem. Teraz ona zupełnie zależy ode mnie. O każdej godzinie, czy w dzień, czy w nocy, mogę wejść do jej pokoju; a nie opuści tych miejsc nie uprzedziwszy mnie o tem, gdyż dała mi na to słowo. Co mnie obchodzi, że oszukam królową i że Mazarini wściekać się będzie!... Polecono mi strzedz księżną de Condé: tego święcie dopełniam. Powinni byli dać mi jej rysopis, albo posiać zręczniejszego odemnie szpiega.
Canolles schował piszczałkę do kieszeni i słuchał, jak zaskrzypiały rygle, jak zadrżał most zwodzony pod karetami uciekających, jak ścichał oddalony hałas konnego oddziału. Potem, gdy wszystko zniknęło, nie myśląc nawet, że igra swem życiem za miłość kobiety, to jest za cień szczęścia, przeszedł na drugi podwórzec zupełnie pusty i ostrożnie zaczął wstępować na schody, pokryte najgłębszą ciemnością.
Pomimo całej ostrożności Canollesa, z jaką kręte przebywał schody, nie mógł jednakże nie potknąć się w korytarzyku o jakiegoś człowieka, przysłuchującego się u drzwi jego pokoju.
— Kto tu? kto tu? — pytał przestraszonym głosem.
— Do djabła! — rzekł Canolles — a ty sam kto jesteś, co jak szpieg pod cudzemi siedzisz drzwiami?...
— Jestem Pompée.
— Intendent księżnej?...
— Tak! ten sam!
— A!... doskonale — rzekł Canolles — a ja jestem Castorin.
— Służący barona de Canolles?
— A tak!...
— A!... kochany Castorinie — odezwał się Pompée — założę się, żem cię bardzo przestraszył?...
— Mnie?
— Naturalnie!... przecież nigdy nie byłeś żołnierzem! Chcąc ci nagrodzić przestrach, powiedz, mogęż co uczynić dla ciebie, kochany przyjacielu? — mówił dalej Pompée przybierając poważną minę.
— A!... możesz, chciałem nawet prosić cię.
— A więc mów?
— Byś oznajmił natychmiast księżnej, że pan mój chce z nią pomówić.
— O tej porze?
— Tak, zaraz.
— Żądasz niepodobnych rzeczy!
— Czy tak sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— A więc nie przyjmie mego pana?
— Zapewne!
— Pomimo rozkazu królewskiego?
— Ale kiedy tak późno!
— Nie idź tylko oznaim jej, Pompée.
— Biegnę natychmiast.
I Pompée zbieg! żywo ze schodów, podniecany poszanowaniem i bojaźnią, tymi dwoma bodźcami, nawet żółwia do biegu zdolnymi pobudzić.
Canolles poszedł do swego pokoju.
Castorin, rozciągnięty w fotelu, przeraźliwie chrapał.
Baron przywdział mundur oficerski i czekał wypadku, który sam przygotował.
— Na honor! — rzekł sam do siebie — chociaż interesy Mazariniego nie tęgo mi się powiodły, za to moje własne na dobrej już stoją drodze.
Canolles napróżno oczekiwał powrotu Pompéego; po upływie dziesięciu minut, nie widząc go, postanowił sam się przedstawić.
Dlatego też obudził Castorina i głosem nieznoszącym sprzeciwu, przykazawszy mu czuwać, aby na każdy wypadek mógł być gotowym, skierował swe kroki ku mieszkaniu księżnej.
Przy drzwiach, baron spotkał kamerdynera w złym bardzo humorze, a to z powodu, że dzwonek przywołał go w tej chwili, kiedy jego służba już się skończyła, i kiedy sądził tak jak Castorin, że nareszcie będzie mógł odpocząć po dniu tak męczącym.
— Czego pan żądasz?... — zapytał kamerdyner, spostrzegając Canollesa.
— Chcę złożyć moje uszanowanie Jej książęcej mości księżnej de Condé.
— Jakto, teraz?
— Tak, teraz.
— Nie można, już jest za późno.
— Coś powiedział, łotrze?
— Jednak panie... — bąknął kamerdyner.
— Nie proszę już, a chcę — rzekł Canolles, tonem rozkazującym.\
— Pan chcesz... Tylko księżna pani tu rozkazuje.
— Król rozkazuje wszędzie... A ja właśnie tu przybywam z rozkazu królewskiego!
Kamerdyner zadrżał i opuścił głowę.
— Wybacz panie — odpowiedział z bojaźnią — jestem tylko biednym sługą; nie mogę więc sam otwierać drzwi księżnej. Pozwól mi pan dojść obudzić szambelana.
— Czyż szambelani w Chantilly mają zwyczaj kładzenia się o jedenastej godzinie.
— Cały dzień polowano — przebąknął kamerdyner.
— Dobrze — pomyślał Canolles — trzeba im dać czas, do przebrania kogo za szambelana.
Potem dodał głośno:
— A więc idź, poczekam...
Lokaj wybiegł podnieść alarm w zamku, gdzie już Pompée, przestraszony swem nie w porę spotkaniem, rozsiał strach niewypowiedziany.
Canolles, pozostawszy sam, zaczął słuchać i patrzeć.
Po salach i korytarzach biegali ludzie przy świetle pochodni; uzbrojeni żołnierze stawali w zaułkach schodów; wszędzie groźny szept zastępował milczenie, przed chwilą panujące w zamku.
Canolles wyjął piszczałkę i zbliżył się do okna; przez szyby jego mógł widzieć wierzchołki wysokich drzew, po za któremi ukrył swój oddział z dwustu ludzi złożony.
— Nie — rzekł do siebie — to nas prosto powiedzie do walki, czego sobie wcale nie życzę; lepiej będzie poczekać; najgorsze co mi z tego przytrafić się może, jest to, że mnie na śmierć skażą, gdy tymczasem zbytnim pośpiechem „ją" zgubić mogę.
Ledwie skończył tę uwagę, gdy drzwi się otworzyły i nowa niemi weszła osoba.
— Jej książęca mość nie jest dziś widzialną — odezwał się nowoprzybyły tak skwapliwie, że nie zdążył nawet skłonić się Canollesowi — leży w łóżku i nikogo nie kazała puszczać do pokoju.
— Co pan jesteś za jeden?... — zapytał Canolles, zmierzywszy wzrokiem od stóp do głów tę dziwną osobę — kto cię natchnął podobną zuchwałością, żebyś rozmawiając ze szlachcicem, nie zdjął kapelusza?
I przy tych słowach, Canolles szpadą zrzucił mu kapelusz.
— Panie! — zawołał nieznajomy, cofnąwszy się z dumą na krok.
— Pytałem się, kto pan jesteś?... — powtórzył Canolles.
— Jestem... — odpowiedział tenże — jak to pan możesz poznać z mego ubioru, kapitanem przybocznej gwardji Jej książęcej mości.
Canolles uśmiechnął się.
Zdołał już on ocenić swego przeciwnika i poznał, że miał do czynienia z jakimś dworzaninem, albo kuchcikiem w mundur uwięzionym, którego z braku czasu, czy to nie zdążyli, czy też nie mogli zapiąć.
— Dobrze, dobrze, panie kapitanie gwardji — rzekł Canolles — podnieś kapelusz i odpowiadaj mi.
Kapitan natychmiast spełnił pierwszą część rozkazu Canollesa, jako człowiek, który ćwiczył się w tej pięknej wojskowej maksymie:
„Chcąc umieć wydawać rozkazy, trzeba je pierwej umieć wykonywać".
— Kapitan gwardji — powtórzył Canolles. — Do djabła! piękny stopień!
— Tak panie, dość dobry, a więc? — zapytał nieznajomy, prostując się.
— Nie pysznij no się tak bardzo, kapitanie, — rzekł Canolles — bo ci...
— Lecz wreszcie pozwól mi się pan zapytać, kto sam jesteś? — zagadnął mniemany kapitan.
— Chętnie pójdę za pańskim przykładem, i odpowiem na jego pytanie, tak jakeś pan na moje odpowiedzieć raczył. Jestem kapitanem w Nawailskim pułku i przybyłem tu w imieniu króla, jako posłaniec pokoju lub wojny. A więc zostaną, będę łagodnym albo... nieubłaganym, zależnie od tego jak rozkazy Jej Królewskiej Mości spełnione.
— Nieubłaganymi... — zawołał mniemany kapitan. — Czy być może?... Nieubłaganym!
O i bardzo, zapewniam pana.
— Nawet dla Jej książęcej mości?...
— Dla czegóżby nie? Przecież i ona winna posłuszeństwo królowej.
— O! nie sądź, panie, że nas zastraszysz, i chciej wiedzieć, że mam pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi, gotowych zemścić się za honor. Jej książęcej mości.
Canolles nie chciał mu zarzucić, że jego siła zbrojna są tylko lokaje i kuchciki, godni zaszczytu służenia pod takim wodzem i że honor księżnej razem z nią w tej chwili do Bordeaux ujeżdża.
Odrzekł tylko z tą zimną krwią, straszniejszą od groźby tak zwyczajną u ludzi odważnych i do niebezpieczeństw przywykłych:
— Jeśli pan masz pięćdziesięciu ludzi, ja ich mam dwustu, a wszyscy z przedniej straży armji królewskiej. Śmiał byś pan więc otwarcie podnieść bunt przeciw królowi?
— Nie, nie — odpowiedział mniemany kapitan z pokorą. — Niech mnie Bóg od tego zachował Lecz proszę cię, panie, byś zaświadczył, że sile ustępuję jedynie.
— To rzecz najmniejsza.
— Dobrze! Poprowadzę teraz pana do księżnej-wdowy, która nie śpi jeszcze.
Canolles nie potrzebował namysłu, dla ocenienia strasznego niebezpieczeństwa, i grożącego mu w zastawionej nań zasadzce; lecz jego moc działania stanowczego wydobyła go z niego.
— Polecono mi pilnować nie księżną wdową, lecz młodą księżnę de Condé.
Kapitan straży przybocznej spuścił głowę, cofnął się w tył, pociągnął za sobą swą długą szpadę, i z powagą przeszedł próg drzwi między dwoma na straży stojącemi żołnierzami, którzy ze drżeniem przypatrywali się tej scenie, a, usłyszawszy o przybyciu dwustu ludzi, chcieli uciekać, nie będąc wcale usposobionymi do poświęcenia życia w razie, gdyby zamek Chantilly został opanowany.
Po upływie dziesięciu minut, mniemany kapitan powrócił z dwoma żołnierzami i z niezwykłemi ceremonjami powiódł Canollesa do pokoju księżnej.
Przybywszy do drzwi, baron wpuszczony został bez najmniejszego oporu.
Wtedy poznał on tenże sam pokój, meble, łoże, nawet też samą woń, która go za pierwszym razem tak odurzyła.
Napróżno jednak upatrywał dwóch rzeczy, portretu prawdziwej księżnej, widzianego przy pierwszych odwiedzinach i twarzy mniemanej księżnej, dla której dopiero co tak wielką uczynił ofiarę.
Portret był zdjęty, dla ostrożności, nieco już spóźnionej i bezwątpienia skutkiem tejże, twarz leżącej w łóżku kobiety zwróconą była ku ścianie, z prawdziwie książęcą zuchwałością.
Dwie kobiety stały obok łóżka.
Canolles chętnie przebaczyłby tę niegrzeczność, lecz obawia! się, czy czasem podstawienie nowej osoby, nie dało wicehrabinie de Cambes również jak księżnej sposobności ucieczki. Cały drżąc z obawy, postanowił natychmiast przekonać się o tożsamości osoby w łóżku leżącej, zastawiając się w tym względzie pełnomocnictwem swego posłannictwa.
— Wybacz mi, Wasza książęca mość — rzekła — że ośmielam się stanąć przed nią, nadewszystko dawszy Waszej książęcej mości słowo, że bez jej zezwolenia wchodzić nie będę; lecz przed chwilą słyszałem w zamku tak wielki hałas, i...
Leżąca w łóżku osoba zadrżała, lecz nic nie odrzekła.
Canolles postanowił przekonać się, czy ma rzeczywiście przed sobą tę, której szuka; lecz wśród mnóstwa koronek i pulchnej pościeli, oprócz kształtów leżącej osoby, nic więcej rozpoznać nie zdołał.
— Muszę — mówił dalej Canolles — naocznie przekonać się, czy w łóżku tem, istotnie znajduje się taż sama osoba, z którą miałem zaszczyt rozmawiać przed pół godziną.
Usłyszawszy to leżąca kobieta, wydała lekki wykrzyk przestrachu, co nie uszło baczności Canollesa.
— Jeśli ona mnie oszukała — pomyślał — jeżeli mimo danego uroczyście słowa, uciekła w tej chwili siadam na konia, biorę z sobą cały mój oddział i dogonię zbiegów, choćby mi przyszło zapalić trzydzieści wiosek dla oświecenia drogi.
Canolles napróżno czekał odpowiedzi, leżąca nawet się nie obróciła; widocznem więc było, że chce zyskać na czasie.
— Racz pani przypomnieć sobie — rzekł nareszcie Canolles zniecierpliwiony — że jestem posłańcem królewskim i że w tem imieniu domagam się zaszczytu ujrzenia twarzy pani.
— O! cóż za nieznośne prześladowanie!... — ozwał się wtedy drżący głos, który dreszczem przyjął młodego oficera; poznał on bowiem dźwięk głosu, którego żaden inny naśladowaćby nie zdołał. — Jeśli to król jak pan zapewnia, tak panu postępować każe, przypomnieć mu muszę, że król ten jest dzieckiem jeszcze i nie zna powinności szlachcica. Zmuszać zaś kobietę do pokazania twarzy jest to takiż sam gwałt, jakby jej maskę zdzierano.
— Pani, jest wyraz jeden, przed którym uginają się ludzie, gdy go król wyrzecze; lecz przed którym i królowie naginać się muszą, gdy go przeznaczenie wygłosi. A tym wyrazem jest: „Tak trzeba".
— A więc gdy tak trzeba — odpowiedziała młoda kobieta — gdy wreszcie jestem samą, bez możności stawienia oporu przeciw rozkazowi króla i wymaganiom jego posłańca, staję ci się posłuszną, panie; oto możesz patrzeć na mnie.
I przy tych sławach, szybkiem poruszeniem odrzuciła poduszki, kołdrę i koronki, kryjące ją tak długi czas przed oczyma Canolles.
Wówczas ukazała się blond-włosa główka i zachwycająca twarzyczka, okraszona rumieńcem wstydu raczej niż oburzenia i gniewu.
Rzutnem spojrzeniem człowieka, przyzwyczajonego do zdawania sobie rachunku, w położeniach temu podobnych, Canolles pojął że nie oburzenie zniewala ją do spuszczenia oczów, aksamitnemi osłonionymi i rzęsami, że nie od gniewu drży jej biała ręka, którą podtrzymywała roztoczone na alabastrowej szyi sploty długich włosów i batyst woniejącego pokrycia.
Mniemana księżna pozostała przez chwilę w tem położeniu, które groźnem wydać chciała; tymczasem Canolles patrzał na nią, oddychając słodyczą i powstrzymując obiema rękami gwałtowne bicie serca.
— No jakże!... — spytała po upływie kilku chwil piękna kobieta — czy już dość będzie tego poniżenia? Czy już dowoli rozpatrzyłeś się pan we mnie? O! bez wątpienia! zwycięstwo pańskie jest niezaprzeczone, zupełne. A teraz będąc zwycięzcą, bądź wspaniałomyślnym i oddal się.
— Chętniebym to uczynił, pani; lecz dane mi polecenie spełnić muszę do końca. Dotąd spełniłem tylko tę stronę posłannictwa, która Waszej książęcej mości dotyczy; lecz tego nie dosyć; muszę widzieć jeszcze księcia d‘Enghien.
Po tych słowach, wyrzeczonych tonem człowieka, który wie, że ma prawo rozkazywać i wymaga posłuszeństwa, nastąpiło straszne milczenie.
Mniemana księżna podniosła się i oparta na ręku, utkwiła w Canollesa spojrzenie dziwne, spojrzenie, które na raz zdawało się tyle rzeczy wyrażać: Czyś pan mnie poznał? Czy wiesz kto ja jestem w istocie? Jeśli wiesz, oszczędź, mnie, przebacz mi! Jesteś silniejszym, zlituj się więc nade mną!
Canolles zrozumiał dokładnie ale znaczenie tego spojrzenia, lecz nie dał się uwieść jego wymowie i silnym na nie odpowiedział głosem:
— To niepodobna, pani!... Rozkaz jest wyraźny.
— Niechże się więc stanie według woli pańskiej; ponieważ nie masz względu ani na me położenie, ani dostojeństwo. Idź pan, damy te powiodą go do syna mojego.
— Czy nie lepiej będzie — wtrącił Canolles — jeśli te damy przyprowadzą tutaj syna twego pani? Wydaje mi się, że to byłoby daleko dogodniejsze.
— Dlaczegóż to, panie?... — spytała mniemana księżna — widocznie więcej jeszcze zaniepokojona tem ostatniem żądaniem, niż wszystkiemi poprzedzającemi.
— Dlatego, że tymczasem opowiem Waszej książęcej mości część mego posłannictwa, którą tylko Jej samej udzielić mogę.
— Mnie samej?
— Tak odpowiedział Canolles, skłoniwszy się jeszcze z większem jak poprzednio uszanowaniem.
Tym razem spojrzenie księżnej, zmieniając się stopniowo z groźnego na błagające, z błagającego na niespokojne, zatrzymało się z trwogą na Canollesie.
— Cóż jest tak strasznego w tem sam na sam?... — spytał Canolles. Nie jest żeś pani księżną, a ja czy nie jestem szlachcicem?
— Tak, masz pan słuszność, próżno się obawiam. Tak, chociaż po raz pierwszy mam przyjemność widzenia pana, jednakowoż wieści o pańskiej szlachetności i prawości charakteru doszły już do mnie.
Potem, zwróciwszy się do dwóch kobiet, dodała.
— Idźcie, panie i przyprowadźcie mi księcia d’Enghien.
Obie kobiety odeszły od łóżka, a zbliżywszy się do drzwi, obróciły się raz jeszcze dla przekonania, czy rozkaz ten niewątpliwie został wydany i dopiero na znak dany przez księżną, czy też przez tę, która jej miejsce zajmowała, opuściły pokój.
Canolles śledził je oczyma, dopóki drzwi za sobą nie zamknęły.
Potem oczy swe radością jaśniejące, skierował na mniemaną księżnę.
— Powiedz mi — odezwała się wówczas ta ostatnia, siadając w pościeli i krzyżując na piersiach ręce — powiedz mi, baronie de Canolles, dlaczego mnie ścigasz?
Mówiąc to, patrzyła na młodego oficera nie tem dumnem spojrzeniem księżnej, które się jej wcale nie udawało, lecz przeciwnie, tak czule i znacząco, że baronowi stanęły nagle wszystkie zachwycające szczegóły ich pierwszego spotkania, wszystkie wypadki w drodze, wszystkie wspomnienia tej powstającej miłości.
— Pani — rzekł, zbliżając się do łóżka — ścigam w imieniu króla księżnę de Conde‘a nie ciebie, pani, gdyż nią nie jesteś.
Ta, do której wyrazy były zwrócone, pobladła i ręce na sercu oparła.
— Cóż pan chcesz powiedzieć i za kogóż mnie bierzesz?... — zawołała.
— Trudno mi bardzo na to odpowiedzieć — odrzekł Canolles — przysiągłbym bowiem prawie, że jesteś pani najładniejszym wicehrabią gdybyś nie była najcudniejszą wicehrabiną.
— Panie — powiedziała poznana kobieta z godnością spodziewając się, że tym sposobem nakaże uszanowanie Canollowi — z tego wszystkiego co mi pan mówisz, jedno tylko zrozumiałam: że mi uchybiasz, że mnie obrażasz!
— Panie — odrzekł Canolles — nie uchybiamy Bogu, bo Go czcimy; nie obrażamy aniołów, gdy klękamy przed niemi.
I przy tych słowach, Canolles schylił się, jakby chciał klęknąć.
— Panie — zawołała wicehrabina, wstrzymując Canollea — księżna de Condé nie może ścierpieć...
— Księżna de Condé — odpowiedział baron — ucieka teraz na dobrym koniu, drogą do Bordeaux, wraz z Vialasem, radcą Lenet, swymi dworzanami i całym wreszcie domem, mało się troszcząc co zaszło w tej chwili między baronem de Canolles i wicehrabiną de Cambes.
— Co pan mówisz?... Czyś rozum postradał?
— Nie, pani, mówię tylko to, com widział; powtarzam to com słyszał.
— Jeśli pan widział i słyszałeś to co mówisz, zatem jego posłannictwo już się skończyło.
— Czy tak pani sądzisz? A więc może już winienem powrócić do Paryża, wyznać królowej, że, aby przypodobać się kobiecie, którą kocham (nie gniewaj się, wicechrabino, niczyjego nie wymieniam nazwiska), pogwałciłem rozkaz królewski, dozwoliłem uciec nieprzyjaciołom królowej, żem na to wszystko z zamkniętemi patrzał oczyma, słowem, zdradziłem mego króla.
Wicehrabina zdawała się być zdziwiona i spoglądała na barona z politowaniem, prawie do czułości zbliżonem.
— Masz pan na to najlepszą wymówkę, niepodobieństwo!... — odpowiedziała — czy mogłeś pan sam wstrzymać liczną świtę księżnej? Czy rozkazano panu, byś sam walczył przeciwko pięćdziesięciu ludziom?
— Byłem tu nie sam — rzekł Canolles, potrząsając głową — miałem i mam jeszcze, tam, w tym lesie, o pięćset kroków od nas, dwustu żołnierzy, których zgromadzić i przyzwać mogę jednem świśnięciem tej piszczałki. Nie byłoż mi więc łatwo zatrzymać księżną, któraby nawet opierać się nie mogła? Gdyby wreszcie oddział mój nie był cztery razy silniejszym od jej świty, lecz nierównie słabszym, przecież i tak mogłem walczyć, mogłem zginąć walcząc, byłoby to dla mnie tak łatwem — mówił dalej młodzieniec, kłaniając się — jakby mi było przyjemnie dotknąć się tej rączki, gdybym śmiał tylko.
W istocie, ręka ta, z której baron nie spuszczał pałających oczów, tak delikatna, pulchna i biała, opuściła się z niechcenia za krawędź łóżka drżąc przy każdem słowie młodego człowieka.
Wicehrabina zaślepiona ogniem miłości, której pierwszy wpływ uczuła w oberży w Jaulnay, zapomniała, że powinna była cofnąć rękę, którą dała sposobność Canollesowi do tak szczęśliwego porównania.
Młody oficer zauważył to, rzuciwszy się na kolana z rozkoszą ją do ust przycisnął.
Wicehrabina jakby dotknięciem rozpalonego żelaza zrażona, z pośpiechem rękę cofnęła, mówiąc:
— Dziękuję ci, panie de Canolles, serdecznie dziękuję za wszystko coś dla mnie uczynił i bądź przekonanym, że nigdy o tem nie zapomnę. Lecz podwoisz pan jeszcze wartość zrządzonej mi usługi, jeśli, oceniając położenie moje, oddalisz się. Przecież my powinniśmy się rozstać gdyż pańskie zadanie już skończone?
Te słowa wypowiedziane z żałością, w uniesienie wprawiło Canollesa i jakby ciężarem spadło mu na serce.
W istocie, w każdej silnej radości, przebija się prawie zawsze uczucie boleści.
— Będę ci posłusznym, wicehrabino — powiedział baron. Ośmielę się tylko uczynić uwagę, nie dlatego, żeby nie być posłusznym, lęcz aby ci pani oszczędzić wyrzutów sumienia, że moje posłuszeństwo dla pani zgubi mnie. Bo jeśli przyznam się do winy; jeśli okaże się, że nie przez wybieg pani zostałem oszukany, stanę się wówczas ofiarą mej powolności, mego pobłażania... Ogłoszę mnie zdrajcą; zamkną w Bastylji... być może... rozstrzelają! I bardzo naturalnie, gdyż jestem zdrajcą.
Klara krzyknęła, i pochwyciła rękę Canollesa; lecz ją natychmiast ze wstydem puściła.
— Cóż więc robić będziemy?... spytała.
Serce młodzieńcze zadrgało z radości; to my widocznie stało się ulubionem wyrażeniem wicehrabiny de Cambes.
— Zgubić ciebie, panie, co jesteś tak szlachetnym i wspaniałomyślnym — odezwała się. — O, nie! nigdy! Czy mogę cię ocalić? Mów, mów!
— Trzeba, wicehrabino, byś mi pozwoliła dotrwać w mej roli do końca. Trzeba, jak ci to już wspomniałem, pokazać wszystkim, żeś mnie pani oszukała; a wtedy, zdam kardynałowi Mazarini rachunek z tego, co widzę, nie zaś z tego, co wiem.
— Tak, lecz jeśli dowiedzą się, że pan to wszystko dla mnie uczyniłeś, jeśli się dowiedzą, żeś pan mnie już poprzednio widział, wtedy i ja zginę z kolei! Pomyśl więc pan o tem.
— Pani — odrzekł Canolles, z doskonale udanym smutkiem — nie sądzę, abyś pani przy swej oziębłości ku mnie, mogła kiedykolwiek zdradzić tajemnicę, która wreszcie, przynajmniej w sercu pani, wcale nie istnieje.
Klara milczała; lecz przelotne spojrzenie i zaledwie dostrzeżony uśmiech, który mimowolnie osiadł na jej ustach, musiały być dla Canollesa najlepszą odpowiedzią, gdyż go uczyniły najszczęśliwszym z ludzi.
— Zostanę więc?... — zapytał z uśmiechem, którego określić nie można.
— Cóż robić, gdy tego potrzeba wymaga!... — odpowiedziała wicehrabina.
— Napiszę więc do kardynała Mazarini.
— Dobrze, idź pan.
— Jakto?
— Mówię panu, idź i napisz do niego.
— Nie, muszę do niego napisać stąd, z tego pokoju; trzeba, bym list mój datował u stóp twego łoża, pani.
— Ależ to nieprzyzwoicie.
— Oto jest wydana mi instrukcja, czytaj ją pani...
I Canolles podał jej papier.
Wicehrabina przeczytała:
„Baron de Canolles strzedz ma księżnę de Condé i księcia d‘Enghien jej syna, i ciągle ich na oku mieć będzie".
— No i cóż?... — spytał Canolles.
— Masz pan słuszność — odpowiedziała wicehrabina.
Klara pojęła wtedy jakie korzyści człowiek, tak zakochany, jak Canolles, mógł osiągnąć z podobnych instrukcyj; również jednak pojmowała, jak wielką usługę wyświadcza księżnej, pozostawiając dwór w błędzie.
— Pisz więc pan — rzekła, poddając się losowi.
Canolles spojrzeniem zapytał; ona spojrzeniem także wskazała mu szkatułkę, mieszczącą w sobie wszystko, co potrzebne do pisania.
Młodzieniec otworzył ją, wyjął papier, pióro i atrament, przysunął stół jak można najbliżej do łóżka, i jakby Klara była ciągle dla niego księżną, zapytał, czy pozwoli mu usąść, a gdy mu zezwolono, napisał do Mazariniego depeszę:

„Przewielebny Kardynale!

„Przybyłem do zamku Chantilly o dziewiątej wieczorem; widzisz pan więc, żem się bardzo spieszył, gdyż miałem zaszczyt pożegnać się z Waszą wielebnością o wpół do siódmej.
„Zastałem obie księżne w łóżkach; wdowa jest bardzo słaba, młoda zaś strudziła się polowaniem, na którem cały dzień przepędziła.
„Stosując się do rozkazów Waszej Wielebności, przedstawiłem się Ich książęcym mościom, które natychmiast pożegnały zgromadzonych, i już od tej chwili, nie spuszczam z oczu młodej księżnej i jej syna".
— I jej syna!... — powtórzył Canolles, zwracając się do wicehrabiny. Do djabła! zdaje mi się, że kłamię, a jednak wcale tego nie chciałbym.
— Uspokój się pan — odpowiedziała Klara, śmiejąc się — zaraz go pan zobaczysz.
— „I jej syna" — dalej czytał Canolles z uśmiechem.
I depeszę temi zakończył wyrazy:
„Mam zaszczyt pisać ten list do Waszej wielebności z pokoju księżnej, siedząc u węzgłowia Jej łoża".
Poczem podpisał, a z uszanowaniem poprosiwszy Klary o pozwolenie, zadzwonił.
Wszedł kamerdyner.
— Zawołaj mego lokaja — rzekł Canolles — a gdy będzie w przedpokoju, daj mi znać.
— Nie upłynęło pięciu minut, gdy oznajmiono baronowi, że Castorin czeka w przedpokoju.
— Weź tę depeszę — rzekł mu Canolles, odnieś ją dowódcy moich dwustu ludzi, i powiedz, żeby ją natychmiast odesłał przez umyślnego do Paryża.
— Lecz, panie baronie — powiedział Castorin, któremu podobne polecenie wydane w nocy, zdawało się niebardzo przyjemnem do wykonania — mówiłem już panu, że z namowy Pompéego, przyjąłem służbę u Jej książęcej mości.
— To też w imieniu księżnej rozkaz ten ci wydaję. Racz Wasza książęca mość potwierdzić moje słowa — rzekł obracając się do Klary. Wiesz, pani, ile na tem zależy, by list ten natychmiast był oddany.
— Oddać list — dumnie wyrzekła mniemana księżna
Castorin skłonił się do ziemi i wyszedł.
— A teraz — rzekła Klara, wyciągając ku Canollesowi złożone rączki — pan odejdziesz, nieprawdaż?
— A twój syn, pani?... — spytał Canolles.
— To prawda — powiedziała Klara z uśmiechem — zaraz go pan zobaczy.
W rzeczy samej, ledwie wicehrabina tych słów domówiła, gdy według ówczesnego zwyczaju zaczęto skrobać do drzwi.
Modę tę, zastępującą pukanie, wprowadził kardynał Richelieu, bezwątpienia z przywiązania do kotów.
Podczas jego długiej władzy, wszyscy skrobali do drzwi kardynała de Richelieu; później skrobano do drzwi pana de Chavigny, który miał zupełne prawa do tego dziedzictwa, choćby dlatego, że był jego prawym następcą; skrobano nakoniec do drzwi kardynała de Mazarini, dlaczegóżby więc nie miano skrobać do drzwi księżnej de Condé.
— Już idą — rzekła Klara.
— Dobrze — odpowiedział Canolles — przybieram więc charakter urzędowy.
Baron odsunął stół i krzesło, wziął kapelusz do ręki i z uszanowaniem stanął w odległości czterech kroków od łóżka księżnej.
— Wejść!... — zawołała wicehrabina.
Natychmiast uroczysty orszak wszedł do pokoju.
Były tam kobiety, oficerowie, szambelani, słowem cała zwykła służba księżnej.
— Pani — odezwał się pierwszy kamerdyner — obudzono już księcia d‘Enghien; może więc przyjąć posła Jej Królewskiej Mości.
Canolles spojrzał na wicehrabinę.
Spojrzenie jego wyraźnie mówiło:
— Czy tak się umówiliśmy?
Wicehrabina doskonale zrozumiała to spojrzenie, błagając, i zapewne z wdzięczności za wszystko co uczynił Canolles, albo może w zamiarze zrobienia żartu z zakłopotania obecnych, która to chęć kryje się wiecznie w głębi serc najlepszych nawet kobiet, powiedziała:
— Przyprowadźcie tu księcia d‘Enghien, pan baron Canolles ujrzy syna mego w mej obecności.
Rozkaz spełniono; po chwili bowiem, młody książę został wprowadzony do pokoju.
Powiedzieliśmy już, że baron, śledząc najmniejsze szczegóły ostatnich przygotowań księżnej do odjazdu, widział, jak młody książę bawił się i biegał, lecz twarzy jego dojrzeć nie mógł; zauważył tylko jego proste myśliwskie ubranie; pojął więc, że niemożliwe, by na jego przybycie przywdziano na księcia wspaniały kostjum, w którym on i teraz oczom się jego przedstawił.
Myśl, że prawdziwy książę odjechał z swą matką, zamieniła się w pewność prawie.
Przez kilka minut Canolles przypatrywał się w milczeniu następcy znamienitego księcia de Condö i niedostrzeżony uśmiech szyderstwa pokazał się na ustach jego.
— Jestem bardzo szczęśliwy — rzekł, kłaniając się — że mię dopuszczono do zaszczytu przedstawienia się Waszej książęcej mości.
Wicehrabina, z której dziecko oczów nie spuszczało, dała mu znak, aby się odkłoniło, a ponieważ zdawało się jej, że Canolles chytrze badał wszystkie szczegóły tej sceny, odezwała się przeto złośliwym tonem:
— Synu mój, oficer ten jest baronem de Canolles, przysłanym od Jej Królewskiej Mości; daj mu swą rękę do pocałowania.
Słysząc to, baron zadrżał.
Pierrot posłuszny rozkazowi, pamiętny nauk Leneta, który stosownie do uczynionej obietnicy księżnej, podjął się jego wychowania, wyciągnął rękę, której ani zdążył, ani mógł przerobić na rękę panicza.
Canolles zmuszony był w pośród przytłumionego śmiechu obecnych, pocałować tę rękę, którą nawet człowiek mniej doświadczony od niego nie wziąłby za arystokratyczną.
— A!... wicehrabino — szepnął — drogo mi za ten pocałunek zapłacisz.
I z uszanowaniem skłonił się Pierrotowi, dziękując za uczyniony mu zaszczyt.
Potem, sądząc, że po tej ostatniej próbie nie wypadało mu dłużej zostawać w pokoju kobiety, odwrócił się ku wicehrabinie, mówiąc:
— Pani, dzisiejszy mój obowiązek skończony, pozostaje mi tylko prosić cię, pani, o pozwolenie odejścia.
— Oddal się pan — odrzekła Klara — widzisz, że wszyscy spokojnie się tu zachowujemy. Możesz więc spać bez obawy.
— Przed odejściem, muszę prosić Waszej książęcej mości o jedną łaskę.
— O cóż takiego? — spytała Klara z trwogą; z głosu bowiem barona poznała, że się chce odemścić.
— O wyświadczenie mi tejże samej łaski, którą dopiero co otrzymałem od syna Waszej książęcej mości.
Tym razem wicehrabina złapaną została, nie było sposobu odmówienia królewskiemu oficerowi łaski, o którą upraszał wobec zgromadzonego dworu.
Wicehrabina wyciągnęła ku niemu drżącą rękę.
Baron zbliżył się do łóżka, jakby do tronu królowej, końcem palców wziął podaną sobie rękę; ukląkł na jednem kolanie i na tej delikatnej, białej i drżącej rączce, złożył przeciągły pocałunek, który obecni, głębokiemu jego dla księżnej szacunkowi przypisali.
Sama tylko wicehrabina przekonaną była, że ten gorący pocałunek miłość wywołała.
— Pani, obiecałaś mi, przysięgłaś nawet — rzekł Canolles pół głosem, wstając — że nie opuścisz zamku, nie uprzedziwszy mnie pierwej. Liczę więc, pani, na twą obietnicę, na twą przysięgę.
— Liczyć na nią możesz, panie — odpowiedziała Klara, bez czucia prawie padając na poduszkę.
Canolles, którego o drżenie przyprawił głos, którym wicehrabina ostatnie wymówiła wyrazy, starał się w oczach zachwycającej branki szukać potwierdzenia nadziei.
Lecz czarowne oczy wicehrabiny szczelnie były zamknięte.
Canolles pomyślał, że zwykle w zamkniętych kufrach najdroższe znajdują się skarby i wyszedł w uniesieniu.
Niepodobieństwem jest opisać, jak baron noc przepędził; jak marzył we śnie i na jawie; jak przywodził na pamięć wszystkie szczegóły niepodobnego prawie do wiary zdarzenia, zapewniającego mu skarb, jakiego nie miał jeszcze w posiadaniu żaden skąpiec w świecie; jak starał się poddać przyszłość rachubom swej miłości i kaprysom wyobraźni, wreszcie, jak wynajdował rozliczne powody, aby przekonać siebie samego, że w całej tej sprawie doskonale sobie postąpił.
Nie będziemy tego wszystkiego opowiadali, gdyż tylko szalonemu szaleństwo jest znośnem.
Canolles późno zasnął, jeśli tylko snem, stan gorączkowy nazwać można.
Lecz zaledwie światło dzienne ozłociło wierzchołki topoli, wyskoczył z łóżka i ubrawszy się pospiesznie, zeszedł do ogrodu.
Przedewszystkiem skierował kroki ku pawilonowi zamieszkanemu przez księżną, najpierwsze zaś spojrzenie rzucił na okno jej sypialni.
Księżna albo wcale nie kładła się, albo dopiero co wstała; jasne bowiem światło w pokoju błyszczało.
Canolles spostrzegłszy go, zatrzymał się i w tej chwili w umyśle jego tysiące bezrozumnych powstało wniosków.
Zaprzestawszy dalszej przechadzki, stanął na piedestale posągu, gdzie zawiązał ze swem urojeniem tę wieczną rozmowę serc zakochanych, które wszędzie widzą przedmiot ubóstwiany.
Baron w tym stanie przepędził z pół godziny i z niewypowiedzianą radością patrzał na te firanki, przed któremi każdy inny przeszedłby obojętnie, gdy nagle okno w galerji roztworzyło się i ukazała się postać Pompéego.
Wszystko, co miało stosunek z wicehrabiną, zwracało szczególną uwagę Canollesa; oderwał więc oczy od tych. tak przyciągających firanek i dostrzegł, że Pompée usiłuje rozmawiać z nim na migi. Z początku Canolles nie chciał wierzyć, że te znaki do niego były zwracane, i z uwagą obejrzał się dokoła; wówczas Pompée, zauważywszy powątpiewanie barona, przydał do swych znaków przyzywające świśnięcie, mogące się zdawać bardzo nieprzyzwoitem ze strony prostego masztalerza, wobec posła króla Francji, lecz Canolles, skoro ujrzał w rękach Pompéego jakiś przedmiot biały, wszystko, a nietylko świśnięcie byłby mu wybaczył; w tym bowiem białym przedmiocie poznał papier zwinięty.
— List! — pomyślał — ona pisze do mnie, co to ma znaczyć?
Zbliżył się ze drżeniem, chociaż radość była pierwszem jego uczuciem; bo w radości zakochanych jest zawsze pewna cząstka bojaźni, która może właśnie stanowi powab najgłówniejszy.
W miarę, jak Canolles zbliżał się, Pompée coraz wyraźniej pokazywał papier.
Nareszcie Pomée wyciągnął rękę, a Canolles podstawił kapelusz.
Widać więc, iż ci dwaj ludzie doskonale się zrozumieli; upuszczony bowiem przez Pompéego list, baron uchwycił zręcznie i natychmiast udał się w oddalone miejsce ogrodu, by go swobodnie przeczytać.
Pompée, bojąc się zapewne kataru, zamknął okno.
Lecz pierwszy list od kobiety, którą kochasz, nie czyta się tak odrazu, zwłaszcza, gdy ów list niespodziewany pisany jest bez powodu, chyba tylko w celu zadania ciosu szczęściu twemu. W samej rzeczy, o czemby mogła doń pisać wicehrabina, jeśli nic się nie zmieniło od ich umowy wczorajszej? A więc list ten zawiera zapewne jaką wiadomość nieszczęsną.
Canolles tak tego był pewny, że nawet nie poniósł papieru do ust, jak zwykle czynią kochankowie w okolicznościach podobnych.
Przeciwnie, obracał go na wszystkie strony z przestrachem wzrastającym.
Ponieważ jednak prędzej, czy później, należało go przeczytać, baron więc przyzwał w pomoc całą swą odwagę, rozłamał pieczątkę i zaczął czytać.

„Panie!

„Niepodobna zostawać dłużej w położeniu, w jakiem się znajdujemy, ręczę, że i pan co do tego zgodzisz się ze mną. Cierpisz pan zapewne, że przez wszystkich tutejszych mieszkańców uważanym jesteś za nieznośnego dozorcę, z drugiej strony, przyjmując pana względniej, niżby to uczyniła sama księżna, obawiam się, by nie odgadniono, że oboje odgrywamy komedję, rozwiązanie której pociągnie za sobą utratę mego dobrego imienia“.
Canolles otarł spocone czoło; nie zawiodło go przeczucie. Wszystkie jego złote marzenia, za nadejściem światła dziennego rozpędzone zostały.
Pochylił głowę, westchnął i dalej czytać począł.
„Udaj pan, żeś odkrył wybieg któregośmy oboje użyli; do uczynienia tego mam bardzo prosty środek, którego panu dostarczę, jeśli mi uczynisz obietnicę, że prośbę mą spełnisz. Oto widzisz pan, nie ukrywam przed tobą, ile od ciebie zależę. Mając twe słowo, że wypełnisz moje żądanie, przyślę ci mój portret, na którym zamieszczony jest mój herb i nazwisko. Powiesz pan, żeś go znalazł, obchodząc w nocy zamek i że zportretu tego poznałeś, że ja nie jestem księżną de Condé.
„Nie potrzebuję mówić, że jako dowód wdzięczności za spełnienie prośby, upoważniam pana do zatrzymania mej miniatury, jeśli tylko pan do niej jaką wagę przywiązać możesz.
„Opuść nas pan, inie widząc się ze mną, jeśli to być może, a uniesiesz z sobą mą wdzięczność, mnie zaś pozostanie o panu wspomnienie, jako o najszlachetniejszym i najwspaniałomyślniejszym z ludzi".

Canolles po dwakroć przeczytał list i stanął jak skamieniały.
— Wybacz — zawołała — wybacz mi Canolles.
Bezwątpienia Canolles radby dostać portret, lecz cała jego wartość niszczyła przyczyna, dla której go ofiarować chciano.

Wreszcie, co po portrecie, kiedy oryginał pod ręką i kiedy można go nie utracić?
Tak, lecz Canolles, drwiący z gniewu Anny Austrjackiej i kardynała Mazarini, drżał przed zmarszczeniem brwi wicehrabiny de Cambes.
Jednak, jak kobieta ta mogła go tak oszukać, naprzód na drodze, potem w Chantilly, zastępując miejsce księżnej de Condé, nakomiec wczoraj, dając mu nadzieję, którą nazajutrz odbiera!
Lecz, z tych wszystkich zawodów, ostatni nie jest że najokropniejszym!
Na drodze, ona go jeszcze nie znała i starała się uwolnić od nieznośnego towarzysza.
Udając księżnę de Condé, posłuszna była wyższemu rozkazowi, odgrywała rolę, powierzoną sobie przez jej władczynię, nie mogła więc postąpić inaczej, lecz teraz, ona go znała, zdawało się, że oceniła jego poświęcenie; dwa razy wymówiła to „my“, które w uniesienie wprawiło Canollea... wydawało się to więcej, niż okrucieństwem, szyderstwem prawie.
Rozgniewany, do rozpaczy przywiedziony Canolles, nie uważał, że za temi firankami, na które niedawno tak żądne zwracał spojrzenia, stała ukryta sprawczyni zmartwienia, przyglądając się oznakom jego zgryzoty i, być może ciesząc się z niej.
— Tak, tak — myślał baron, a myślom jego towarzyszyły odpowiednie poruszenia rąk — tak, jest to zamiar odstręczenia mnie raz na zawsze, wielki wypadek uwieńczony pospolitem rozwiązaniem, poetyczna nadzieja przemieniona w grubijańskie oszukaństwo. Lecz nie chcę okazać się śmiesznym, jak sobie tego życzą. Raczej przekładam jej zemstę, nad tę tak nazywaną wdzięczność, którą mi obiecuje... Aha!... teraz mogę wierzyć jej obietnicom. Lepiej już byłoby zaufać litości wiatru i cichości morza! O! wicehrabino, wicehrabino — mówił dalej Canolles, zwracając się ku oknu — dwa razy już prawie z rąk mi uchodzisz; lecz przysięgam, za trzecim razem już mi się nie wymkniesz!
Canolles powrócił do siebie w zamiarze ubrania i wejścia choćby gwałtem do wicehrabiny.
Lecz spojrzawszy na zegar spostrzegł, że jeszcze nie było siódmej godziny.
W zamku wszyscy spali.
Canolles rzucił się na krzesło i zamknął oczy, aby odświeżyć myśli i rozpędzić, jeśli tylko można, widziadła, które snuły się wokoło niego, czasami tylko otwierał je, aby spojrzeć na zegar.
Godzina ósma wybiła, w zamku wstawać zaczęto.
Z niewypowiedzianą przykrością Canolles przeczekał jeszcze pół godziny; nakoniec, straciwszy cierpliwość zamiast szedł ze schodów i zbliżył się do Pompéego, który napawając się na podwórzu rannem powietrzem, opowiadał otaczającym go lokajom wojnę pikardyjską, za nieboszczyka króla prowadzoną.
— Czy ty jesteś intendentem Jej książęcej mości?... — zapytał go Canolles, jakby go dopiero po raz pierwszy widział.
— Tak, panie — odpowiedział zdumiony Pompée.
— Uprzedź Jej książęcą mość, że chcę mieć zaszczyt złożyć jej moje uszanowanie.
— Lecz Jej książęca mość...
— Już wstała.
— Jednak....
— No, idź...
— Sądziłem, że pański odjazd...
— Odjazd mój zależeć będzie od widzenia się z Jej książęcą mością.
— Lecz ja nie mam na to rozkazu księżnej.
— Ja zaś mam rozkaz królewski — odpowiedział Canolles.
I przy tych słowach z dumą uderzył się po kieszeni kaftana.
Pomimo jednak swej stałości, Canolles uczuł, że odwaga opuszczać go zaczyna.
Rzeczywiście jego znaczenie od dnia wczorajszego bardzo się zmniejszyło; już dwanaście godzin upłynęło, jak księżna wyjechała, a nie zatrzymując się przez noc całą, znajduje się już pewnie o dwadzieścia, albo dwadzieścia pięć mil od Chantilly.
Pomimo więc największego pośpiechu, Canolles nie mógłby jej dogonić; wreszcie, choćby ją i dopędził, czyż może być pewnym, że nie znajdzie obok niej z pięciuset obrońców?
Zawsze jednak pozostawał Canollesowi, jak to sam wczoraj powiedział, środek utracenia w walce życia; lecz miał że prawo czynić ofiarę z powierzonych mu ludzi?
Jeśli uczucia wicehrabiny de Cambes zawiodły go wczoraj, jeśli jej pomieszanie było tylko komedją, a więc mogła otwarcie wyśmiewać się z niego.
W takim razie szydzić z niego będą nietylko lokaje, ale nawet żołnierze w lesie ukryci; wreszcie czeka go jeszcze nienawiść Miazariniego, gniew królowej, nadewszystko zaś upadek jego wszczynającej się miłości; nigdy bowiem kobieta, mężczyzny kochanego na pośmiewisko nie wyda.
Gdy tak bił się z myślami, Pompée powrócił oznajmiając, że księżna go oczekuje.
Tym razem wicehrabia przyjęła go bez wszelkich ceremonij, w pokoju do jej sypialni przytykającym.
Na jej zachwycającej twarzy widne były ślady bezsenności, chociaż je napróżno zatrzeć usiłowała; nadewszystko, wąska ciemna obwódka oczy otaczająca przekonywała, że ich sen przez noc całą ani na chwilę nie skleił.
— Widzisz, baronie — ozwała się, nie dając mu czasu do rozpoczęcia rozmowy — żądanie twoje spełniam, lecz w tej nadziei, przyznam się szczerze, że to widzenie się będzie już ostatniem i że pan z kolei i moją zechcesz spełnić prośbę.
— Wybacz, wicehrabino — odrzekł Canolles — że wnosząc z naszej wczorajszej rozmowy, nie spodziewałem się tak surowych z twej strony wymagań; sądziłem, że wzamian tego com dla pani uczynił, dla pani samej, gdyż nie znam księżnej de Condé, sądziłem, że mi pozwolisz nieco dłużej pozostać w Chantilly.
— Tak, panie, przyznaję — powiedziała wicehrabina — w pierwszej chwili... pomieszanie, w które mnie wprawiło kłopotliwe położenie... wielkość wyświadczonej mi przez pana ofiary... interes księżnej, wymagający by zyskać jaknajwięcej czasu... mogły niechcący wyrwać z mych ust kilka wyrazów, zupełnie z myślami niezgodnych. Lecz podczas tej długiej nocy, nad wszystkiem się zastanowiłam... i, ani ja, ani pan dłużej w tym zamku pozostać nie możemy.
— Nie możemy!... — powtórzył Canolles — więc zapominasz pani, że wszystko staje się możliwem dla tego, co mówi w imienia swego króla?
— Panie de Camolles, sądzę, że przedewszystkiem jesteś szlachcicem, i że nie nadużyjesz położenia, w jakiem mnie postawiło poświęcenie się dla Jej książęcej mości.
— A! wicehrabino — odpowiedział Canolles — przedewszystkiem szalony jestem i pani wiesz o tem; któż bowiem prócz szalonego mógł uczynić to com ja uczynił? Ulituj się więc pani nad moją słabością; nie wysyłaj mnie z Chantilly, błagam cię o to!
— Więc ja ci, panie, ustępuję miejsca. Ja, pomimo twej woli, powrócę cię twym obowiązkom. Zobaczymy, czy ośmielisz się zatrzymać mnie siłą, czy zechcesz wystawić mnie i siebie na pośmiech i szyderstwo.
— Nie, nie, panie! — dodała wicehrabina tym słodkim głosem, który na baronie tak silne uczynił wrażenie, gdy go po raz pierwszy usłyszał — nie, bo przyznaj pan sam, że wiecznie w Chantilly pozostać nie możesz; przypomniawszy, że cię gdzieindziej z niecierpliwością oczekują.
Słowa te, które jak szum wiatru przebrzmiały w uszach Canollesa, przypomniały mu scenę w oberży Biscarrosa, kiedy wicehrabina dowiedziała się o związkach jego z Nanoną.
Wtedy to wszystko wytłumaczone mu zostało.
Bezsenność wicehrabiny nie pochodziła zobawy teraźniejszości, lecz ze wspomnień przeszłości.
Postanowienie jej nie widzieć się więcej z Canollesem, nie było skutkiem namysłu, lecz zazdrości.
Wtedy, między temi dwoma osobami nieruchomie naprzeciw siebie stojącemi, nastąpiła chwila milczenia, podczas której każda z nich wysłuchała rozmowę własnych swych myśli, przy silnem biciu serc w piersiach.
— A więc ona jest zazdrosną!... — pomyślał Canolles — zazdrosną! Oto! teraz pojmuję! Tak! tak! Chcę ona się przekonać, czy kocham ją tyle bym mógł dla niej poświęcić wszelką inną miłość! A więc to jest próba!
A wicehrabina myślała:
— Jestem tylko dla Canollesa przedmiotem rozrywki, spotkał mnie na drodze, bez wątpienia wtenczas, kiedy był zmuszony wyjechać z Guyenny i gonił za mną jak wędrownik za błędnem światełkiem; lecz serce jego zostało w tym małym domku otoczonym drzewami, do którego jechał wtedy, gdyśmy się spotkali. Niepodobieństwem więc jest mieć przy sobie człowieka inną kochającego kobietę, człowieka, którego, dłużej widząc, pewnie bym pokochała. Tak! byłoby to nie tylko zmazą mego honoru, ale nawet zdradą wobec księżnej; byłażbym więc tyle podłą bym kochać miała ajenta jej prześladowców!
I nagle, na swą własną myśl odpowiadając, zawołała:
— Nie! nie! musisz jechać baronie, odjeżdżaj, albo ja odjadę.
— Zapominasz pani — rzekł Canolles — żeś dała mi słowo nie opuścić tych miejsc, bez uprzedzenia mnie o tem.
— A więc uprzedzam cię, panie, że w tej chwili Chantilly opuszczam.
— I pani sądzisz, że ja na to pozwolę? — powiedział Canolles.
— Jakto!... — zawołała wicehrabina — więc mnie pan siłą zatrzymasz!
— Nie wiem co uczynię; wiem tylko, że nie mogę rozstać się z panią.
— Więc mnie pan uwięzisz?
— Już dwa razy traciłem cię wicehrabimo, trzeci raz tracić cię już nie chcę.
— Więc pan użyjesz gwałtu?
— Tak, gwałtu — odrzekł Canolles — jeżeli to jest jedyny środek, by cię tu pani zatrzymać.
— O!... — zawołała wicehrabina — co to za szczęście więzić kobietę, która nie kocha nas, nawet nienawidzi!...
Canolles zadrżał i starał się odgadnąć, gdzie się mieści prawda, czy wsłowach, czy też w myśli Klary.
Pojął, że nadeszła chwila, wszystko poświęcić, byleby prawdy dociec.
— Pani — rzekł — wyrazy, które dopiero co wyrzekłaś głosem tak stanowczym, że co do ich prawdziwego znaczenia omylić się nie można, rozproszyły wątpliwość moją Ty, pani, miałażbyś być niewolnicą! A ja miałbym zatrzymywać kobietę, która mnie nie kocha, nawet nienawidzi! O nie, pani! bądź spokojną, nie uczynię tego. Czując niewypowiedzianą rozkosz, skorom cię tylko zobaczył, wicehrabino, sądziłem, że pani cierpieć będziesz moją obecność; cieszyłem się nawet nadzieją, że w nagrodę utraty znaczenia, spokojności sumienia, przyszłości, a może i honoru, udarujesz mnie pani kilkoma godzinami szczęścia, których bez wątpienia nigdy już nie znajdę. Wszystko to staćby się mogło, gdy być mnie pani kochała... gdybyś wreszcie oziębłą dla mnie była; jesteś bowiem dobrą i zrobiłabyś z litości to, co inna z miłościby uczyniła. Lecz już nie z obojętnością, a tylko z nienawiścią mam do czynienia; teraz, to zupełnie co innego; pani masz słuszność. Wybacz mi tylko wicehrabino, żem nie mógł pojąć jak można wzbudzić nienawiść w kobiecie, którą się kocha szalenie! Pani powinnaś zostać królową, panią i wolną w tym zaniku, ja winienem oddalić się, oddalam się też. Za dziesięć minut odzyskasz pani zupełną wolność. A teraz, żegnam cię pani, żegnam na zawsze.
Canolles, w rozpaczy, która z początku na udaną być zakrawała, lecz później w istotną i bolesną zamieniła się, oddawszy głęboki ukłon wicehrabinie, zaczął szukać drzwi, których wcale znaleźć nie mógł, powtarzając: żegnam, żegnam! tak żałosnym głosem, że wyrazy jego, z serca pochodzące, wzruszały duszę Klary.
Prawdziwe nieszczęście ma swój odmienny wyraz głosu, tak jak burza.
Wicehrabina wcale nie spodziewała się takiego posłuszeństwo ze strony Canollesa, zebrała bowiem siły do walki, lecz nie do zwycięstwa; to też wzruszyła ją ta rezygnacja, z tak szczerą połączoną miłością.
I kiedy baron zbliżył się już do drzwi i ręce na traf ze łkaniem wyciągnął, uczuł nagle, jak jakaś ręka opadła na jego ramię, ręka ta jednak nie tylko go dotknęła, lecz zatrzymała.
Canolles odwrócił się.
Klara stała przed nim.
Ręka jej, z wdziękiem wyciągniona, dotykała się jeszcze jego ramienia, a wyraz godności, przed chwilą na jej twarzy wyryty, rozpłynął się teraz w uśmiech zachwycający.
— A więc to tak — odezwała się — posłusznym pan jesteś królowej? Odjechałbyś, mając rozkaz pozostać tutaj? A!... zdrajco!...
Canolles krzyknął, padł na kolana i pałającą głowę na jej ręce złożył.
— O!... teraz mogę umrzeć z radości!... — zawołał.
— A!... nie ciesz się pan przed czasem — rzekła wicehrabima, czy wiesz dlaczego cię tu zatrzymuję? Dlatego jedynie, abyśmy się nie rozstali w kłótni, abyś nie myślał, że jestem niewdzięczna, abyś dobrowolnie powrócił dane mi przeze mnie słowo... abyś wreszcie widział we mnie chociaż tylko przyjaciółkę, ponieważ nasz odmienny polityczny sposób myślenia, nie pozwala mi nigdy być czem innem dla pana.
— Boże mój! — zawołał Canolles — a więc znowu się zawiodłem; pani mnie nie kochasz!
— Nie mówmy o naszych uczuciach, baronie; lepiej zastanówmy się nad niebezpieczeństwem, które, jeśli tu zostaniemy, nam obojgu zagraża; odjeżdżaj pan, albo mnie pozwól odjechać; to jest koniecznem.
— Co mówisz, pani?...
— Prawdę. Zostaw mnie pan tutaj, a sam powracaj do Paryża oznajmić Mazariniemu i królowej, co się tu wydarzyło. Pomogę ci, baronie, ile będę mogła; lecz odjeżdżaj ! odjeżdżaj!
— Lecz mamże ci powtórzyć pani? — zawołał Canolles — rozstać się z tobą, jest to samo co umrzeć!
— Nie, nie, pan nie umrzesz, gdyż zachowasz nadzieję, że kiedyś, w szczęśliwej chwili ujrzymy się znowu.
— Los rzucił mnie na twą drogę, pani, albo raczej ciebie wicehrabino, na mej drodze już dwa razy umieścił; nakoniec sprzyjać mi przestanie, a skoro się z panią rozstanę, nigdy cię już nie ujrzę.
— To ja ciebie, baronie, poszukam.
— O! pani, żądaj mojej śmierci a umrę z ochotą, bo cóż to jest śmierć? Jedna chwila boleści, nic więcej. Lecz nie chciej, bym się miał z tobą rozstawać. Na samą myśl rozstania, serce mi pęka. Pomyśl, pani, zaledwiem cię ujrzał, zaledwie mówiłem z tobą...
— Dobrze. A jeżeli ci, baronie, pozwolę pozostać jeszcze dzisiaj, jeżeli cały dzień będziesz mnie widział — zadowolisz się tem?
— Nic nie obiecuję.
— I ja także. Obiecałam tylko uprzedzić pana o chwili Trzebaż więc wszystko czynić, co pani zechcesz? We wszystkiem trzeba cię słuchać? Zaprzeć się samego siebie, i ślepo iść za wolą twoją?... A więc, jeśli tego wszystkiego potrzeba, dobrze! Masz pani przed sobą niewolnika, gotowego spełniać wszystkie twoje rozkazy. Rozkazuj więc pani, jestem ci posłuszny.
Klara podała baronowi rękę i głosem jak najsłodszym i najczulszym, powiedziała:
— Zwróć mi pan moje słowo, a ja w zamian podam panu nowy warunek; jeśli od tej chwili do godziny dziewiątej, nie rozstanę się z panem ani na sekundę; odjedziesz pan o dziewiątej?
— Przysięgam, że odjadę.
— A więc dobrze, a teraz, ponieważ niebo błękitne obiecuje nam dzień pogodny, udajmy się na świeże powietrze. Hej! Pompée.
Szanowny intendent, mający zapewne rozkaz nieoddalania się od drzwi, wszedł natychmiast.
— Koni do przejażdżki! — powiedziała wicehrabina z dumą, trzymając się zaczętej roli — pojadę do stawów i powrócę przez folwark, gdzie śniadać będę... Pan mi chciej towarzyszyć, panie baronie — dodała — co nawet jest obowiązkiem; królowa bowiem rozkazała mu ciągle mieć mnie na oku.
Baron ledwie oddychał z radości; pozwolił się prowadzić bez najmniejszego oporu; słowem, był oburzony, szalony prawie.
Wkrótce jednak, w pośród zachwycającego lasu, gdzie w tajemniczych alejach gałęzie zaczepiały o jego odkrytą głowę, przyszedł do siebie.
Milcząc, postępował z sercem ściśnionem od radości, prowadząc pod rękę wicehrabinę de Cambes, bladą, milczącą i zapewne równie jak on szczęśliwą.

Pompée szedł z tyłu, dość blisko, aby mógł wszystko widzieć, za daleko aby co słyszeć.

ROZDZIAŁ III.

Nadszedł wreszcie koniec tego dnia rozkosznego, jak się kończą zwykle wszystkie marzenia.
Szczęśliwemu baronowi godziny jak sekundy upływały; a jednak zdawało mu się że w ten jeden dzień zebrał tyle wspomnień, ile by ich potrzebował na przeciąg potrójnego życia.
Każda z alei parku wzbogaconą została słowem lub wspomnieniem wicehrabiny.
Spojrzenie, każde poruszenie ręki, palec do ust przyłożony, wszystko miało swoje znaczenie...
Siadając do łódki, Klara ścisnęła mu rękę; wychodząc na brzeg, oparła się na jego ramieniu; postępując wzdłuż parku, uczuła się zmordowaną i usiadła; a każdy taki obraz, oświecony fantastycznym blaskiem słońca, nawet w najdrobniejszych szczegółach utkwił w pamięci barona.
Canolles ani na chwilę przez cały dzień nie rozstawał się z wicehrabiną; przy śniadaniu zaprosiła go na obiad, przy obiedzie na kolację.
Pośród okazałości, któremi mniemana księżna musiała się otoczyć, by godnie przyjąć posła królewskiego, Canolles umiał rozróżnić słodkie grzeczności zakochanej kobiety, od zwykłych prawideł uprzejmości; nie dziw więc, że zapomniał o oczekujących go w parku żołnierzach, o danej nawet wicehrabinie obietnicy odjazdu; słowem zapomniał o całym świecie, zdawało się, że na wieki zamieszka ów raj ziemski, którego on Adamem, a wicehrabina Ewą była.
Gdy zbliżył się wieczór, z kolei skończyła się kolacja, gdy przy deserze, dama honorowa wyprowadziła Pierrota. który ciągle przebrany za księcia d‘Enghien, korzystał z okoliczności i jadł za czterech książąt; gdy zegar zaczął bić, a wicehrabina spojrzawszy nań, przekonała się, że bije dziesiąta, odezwała się wówczas z westchnieniem.
— Teraz już czas!
— Jaki czas?... — spytał Canolles, starając się uśmiechnąć i żartem odeprzeć nieszczęście.
— Czas dotrzymać słowa, które mi pan dałeś.
— A! wicehrabino!... — powiedział Canolles ze smutkiem — a więc nie zapominasz?
— Być może, iżbym, jak pan, zapomniała, lecz oto, co mi pamięć powróciło.
I wyjęła z kieszeni list, odebrany w chwili składania do stołu.
— Od kogóż to?... — spytał Canolles.
— Od księżnej, która mi co prędzej do siebie przybywać każe.
— Przynajmniej dobry pozór! Dziękuję ci, pani, że mnie oszczędzasz.
— Nie oszukuj sam siebie, panie de Canolles — odpowiedziała wicehrabina ze smutkiem, którego nie starała nawet ukryć. Chociażbym wreszcie nie otrzymała tego listu, to zawsze o umówionym czasie, odjazd bym ci przypomniała. Sądzisz pan może, że ludzie otaczający nas nie domyślą się wkrótce naszego porozumienia? Nasze stosunki, przyznaj pan sam, zupełnie nie są podobne do przestawania prześladowanej księżnej z jej prześladowcą. Lecz jeśli rozłączenie, jak to pan sam wspomniałeś, jest mu tak bolesne, okrutne, pozwól powiedzieć baronie, że od ciebie samego zależy, wcale się nie rozłączać ze mną.
— Więc powiedz pani!... — zawołał Canolles.
— Czy pan się domyślasz?...
— Owszem, domyślam się wszystkiego!.. Pani chcesz, bym wraz z nią jechał do księżnej?...
— Księżna wzmiakuje mi o tem w swym liście — żywo powiedziała wicehrabina.
— Jakże się cieszę, że myśl ta nie w pani poczęła się głowie, i przepraszam za kłopot, w jakim pani znajdowałaś się, chcąc mi powyższe uczynić przełożenie. Sumienie moje wcale nie wzdryga się na myśl służenia tej lub owej partji. Gdy wyjmuję szpadę z pochwy, wszystko mi jedno skąd na mnie padają pociski, czy z prawej, czy też z lewej strony; nie znam ani królowej ani książąt; majątek mój czyni mnie niezależnym, zaszczytów nie pragnę, bo dumnym nie jestem, i ani od jednej, ani od drugiej strony niczego się nie spodziewam. Jestem oficerem, niżem więcej.
— A więc zgadzasz się pan jechać ze mną?
— Nie.
— Dlaczego?
— Gdyż przestałabyś mnie pani szanować.
— Więc to jedyna przeszkoda, która pana wstrzymuje?
— Jedyna, przysięgam ci pani.
— O! jeżeli tylko o to idzie, nie bój się pan niczego!
— Pani sama nie wierzysz temu co mówisz w tej chwili — rzekł Canolles z uśmiechem, grożąc jej palcem — zbieg, zawsze jest zdrajcą; pierwszy z tych dwóch wyrazów, wprawdzie mniej przykry, lecz oba równe mają znaczenie.
— Masz pan słuszność — powiedziała wicehrabina — więcej też nalegać nie będę. Gdybyś pan nie byt posłem królewskim, postarałbym się przeciągnąć pana na stronę książąt; lecz będąc zaszczyconym zaufaniem Jej królewskiej mości królowej rejentki i pierwszego ministra kardynała Mazarini, wybranym łaską księcia d‘Epernon, który, według powziętych przeze mnie wiadomości, szczególnie się panem opiekuje...
Canolles poczerwieniał.
— Nie gniewaj się pan, będę ostrożniejszą. Lecz posłuchaj mnie baronie i bądź pewnym, że nasze rozłączenie wiecznem nie będzie, przeczucie mi mówi, że wkrótce się zobaczymy.
— Gdzie?... — spytał Canolles.
— Nie wiem, lecz ujrzymy się niezawodnie.
Canolles smutnie potrząsł głową.
— Na to nie liczę — odpowiedział — wojna nas rozdziela; lecz co więcej jeszcze...
— A dzień dzisiejszy?... — spytała wicehrabina głosem czarującym — za nic pan uważasz?
— Dzisiaj tylko z przekonania raz pierwszy powiedzieć mogę, że żyłem!
— Widzisz więc baronie, jak jesteś niewdzięcznym.
— Dozwól mi pani, jeszcze jeden dzień przeżyć.
Nie mogę; dziś wieczór wyjechać muszę.
— Nie proszę ja o dzień jutrzejszy lub pojutrzejszy; proszę cię tylko, pani, o udarowanie mnie nim kiedyś, w przyszłości. Wyznacz mi czas jaki zechcesz, miejsce, jakie ci się podoba; a byleby tylko niepewność nie trwożyła mnie szczęśliwym się nazwę.
— Gdzież się pan teraz udaje?
— Do Paryża, dla zdania rachunku z poselstwa mego.
— A potem?
— Do Bastylji może.
— A w razie, jeśli tam nie pójdziesz?
— Powrócę do Libournu, gdzie mój pułk kwateruje.
— A ja do Bordeaux, gdzie zamieszka księżna. Czy nie znasz pan jakiej odosobnionej wsi, na drodze z Bordeaux do Libournu?
— Znam jedną, której wspomnienie jest mi tyle drogiem, co Chantilly.
— Zapewne Jaulnay — spytała uśmiechając się wicehrabina.
— Tak, Jaulnay — powtórzył Canolles.
— Do Jaulnay cztery dni drogi. Dziś mamy wtorek; zatrzymam się więc tam całą niedzielę.
— O dzięki! dzięki!... — zawołał Canolles cisnąc do ust swych rękę, której wicehrabina cofnąć odwagi nie miała.
Po chwili powiedziała:
— Teraz pozostaje nam dokończyć naszą małą komedję.
— A tak! komedję, która ma mnie wystawić na pośmiewisko Francji. Lecz nic nie mogę przeciwko temu powiedzieć; ja sam bowiem wybrałem, jeśli nie rolę, którą w niej odgrywałem, to przynajmniej jej rozwiązanie.
Wicehrabina spuściła oczy.
— Teraz powiedz mi pani, co mi czynić pozostaje — obojętnie zapytał Canoles — czekam twych rozkazów i na wszystko gotów jestem.
Klara była tak wzruszoną, że Canolles mógł widzieć, jak suknia na jej tonie wznosiła się od nierównych i przyśpieszonych uderzeń serca.
— Czynisz pan dla mnie wielką ofiarę — odpowiedziała — lecz na imię Boga, wierz mi, że wieczną za to wdzięczność dla ciebie zachowam. Tak, pan przeze mnie popadniesz w niełaskę u dworu; surowo za mnie sądzony będziesz. Błagam cię panie, pogardź tem wszystkiem. jeśli ci przyjemnie będzie wspomnieć, żeś mnie uczynił szczęśliwą.
— Postaram się wicehrabino.
— Wierz mi, baronie — mówiła dalej — twa zimna boleść, jest dla mnie największym wyrzutem sumienia. Być może, że inna na mojem miejscu wyszukiwałaby nagrody godnej twego poświęcenia, lecz ja, baronie, wiem, że żadna nie zrównałaby twej ofierze.
I przy tych słowach Klara z westchnieniem spuściła oczy.
— Czy to wszystko coś mi pani powiedzieć miała?... — spytał Canolles.
— Oto — odpowiedziała wicehrabina, wyjmując miniaturę z za piersi i podając ją Canollesowi — oto weź pan mój portret i za każdym razem, gdy boleść z powodu tej nieszczęsnej sprawy dręczyć cię pocznie, spójrz nań i pomyśl, że cierpienie, jej żalem jest opłacone.
— Tylko?
— Szacunkiem.
— Niczem więcej?
— Wspomnieniem.
— A! pani, jeszcze jeden wyraz — zawołał Canolles — co cię kosztuje uczynić mnie zupełnie szczęśliwym?
Klara podała rękę młodzieńcowi i otworzyła usta chcąc dodać.
— Miłością.
Gdy w tem drzwi otworzyły się, podstawiony kapitan przybocznej straży stanął w progu w towarzystwie Pompéego.
— W Jaulnay dokończę — rzekła wicehrabina.
— Zdanie, czy myśl?
— I myśl i zdanie, jedno bowiem bez drugiego obejść się nie może.
— Wasza książęca mość — powiedział kapitan — konie już do powozu zaprzężone.
— Udaj pan zdziwionego — rzekła Klara po cichu do Canollesa.
Baron uśmiechnął się pobłażliwie i spytał:
— Gdzież Wasza książęca mość jedziesz?
— Odjeżdżam.
— Czyż Wasza książęca mość zapominasz, że rozkaz królowej nie dozwala mi opuszczać pani ani na chwilę?
— Pańskie posłannictwo już skończone.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że ja nie jestem księżną de Condé, lecz tylko wicehrabiną de Cambes, jej pierwszą damą honorową. Księżna odjechała wczoraj wieczorem ja zaś w tej chwili, by się z nią połączyć...
Canolles stał nieruchomy; widocznie nie miał chęci odgrywania dalszego ciągu komedji przed lokajami.
Wicehrabina chcąc mu dodać odwagi, tak słodko nań spojrzała, że wywołała to, czego pragnęła; Canolles bowiem, namarszczywszy brwi, ciągnął dalej:
— A więc oszukano króla, a gdzież jest książę d‘Enghien?
— Kazałam Pierrotowi wócić do ogrodu — odezwał się jakiś surowy głos wchodzącej we drzwi damy.
Była to księżna wdowa, która oparta na ramieniu dwóch dam weszła do pokoju i tak dalej mówiła de Canolles.
— Wracaj pan do Paryża, do Nantes, do Saint-Germain; wracaj wreszcie do dworu, gdyż twoje poselstwo skończyło się... Powiesz pan królowi, że prześladowani zwykle uciekają się do wybiegów, którym nawet siła sprostać nie może. Jednakowoż, możesz pan zostać w Chantilly, by mnie strzec jeszcze; lecz ja nie opuściłam i nie opuszczę zamku, gdyż nie taki jest mój zamiar. A teraz, żegnam cię, panie baronie.
Canolles, czerwony ze wstydu, ledwie miał siłę ukłonić się, a spojrzawszy na wicehrabinę, tonem wyrzutu poszepnął:
— A! pani! pani!
Wicehrabina zrozumiała spojrzenie i wyrazy.
— Pozwól mi wasza książęca mość — powiedziała, zwracając się do księżnej wdowy — przedstawić choć jeszcze przez chwilę rolę córki twojej. Chcę bowiem, imieniem znakomitych władców Chantilly, podziękować panu baronowi de Canolles za uszanowanie nam okazane i za delikatność, której użył przy wykonaniu tak trudnej misji. Śmiem wierzyć, że Wasza książęca mość tegoż samego jesteś zdania i mam nadzieję, że połączyć raczysz swoje podziękowania z mojemi!
Wdowa, rozczulona temi słowami, być może odgadując część tajemnicy, głosem nieco wzruszonym powiedziała:
— Zapominam przykrości jakieś nam pan sprawił, a dziękuję za wszystko, coś uczynił dla mego domu.
Canolles ukląkł na jedno kolano przed księżną, a ta mu podała do pocałowania tę samą rękę, którą tak często całował Henryk IV-ty.
Było to zupełne pożegnanie; Canollesowi pozostawało tylko odjeżdżać natychmiast.
Powróciwszy do siebie, napisał do Mazariniego pełną rozpaczy depeszę; która powinna była wybawić go od pierwszego gniewu ministra.
Potem przeszedł między rzędami zamkowych służących, jednak nie bez obawy by nie doznać od nich jakiej obrazy, udał się na dziedziniec, gdzie koń jego już stał osiodłany.
W chwili, gdy już nogę w strzemię zakładał, jakiś rozkazujący głos wyrzekł, te wyrazy.
— Złóżcie uszanowanie posłowi króla, pana naszego.
Na te słowa, wszyscy oddali głęboki ukłon Canollesowi, który nawzajem skłoniwszy się przed oknem, w którem stała księżna, sparł konia ostrogą i dumnie wzniósłszy głowę, zginął wkrótce w pomroce wieczornej.

Castorin rozczarowany z pięknego marzenia, w które go wprawił Pompée, udając intendenta zamku, z pokorą za swym panem pośpieszał.

ROZDZIAŁ IV.

Czas już powrócić do jednej z najważniejszych osób tej powieści, która jadąc na dobrym koniu pośpiesza traktem głównym do Bordeaux w gronie pięciu towarzyszy.
Oczy wszystkich iskrzą się za każdym dźwiękiem pełnego złotych talarów worka, który porucznik Ferguzon wiezie przytwierdzony przy swem siodle.
Symfonja ta zabawia i orzeźwia podróżnych, jak odgłos trąby i bębna żołnierza w nudnym i długim marszu.
— Bądź co bądź — mówił jeden z pomiędzy sześciu towarzyszy — dziesięć tysięcy liwrów, piękny to grosz!
— Tak jest — odpowiedział Ferguzon — nie zła by to była sumka, gdybyśmy z niej nikomu nic winni nie byli; lecz cóż? za pieniądze te mamy przecież wystawić całą rotę żołnierzy dla księżnej de Condé.
— A!... jakżeż to chęć okazania się poczciwym człowiekiem, drogo kosztuje! — przerwał Cauvignac. — Wszystkie pieniądze królewskiego poborcy podatków, obróciliśmy na uprząż, ubiór i hafty. Wyglądamy na panów, to prawda! zbytek posunęliśmy nawet do tego stopnia, że mamy kieski; lecz cóż kiedy w nich nic nie ma.
— Mów o nas, kapitanie, a nie o sobie — odpowiedział Barrabas — bo twoja kiesa nie próżna, masz w niej dziesięć tysięcy liwrów.
— Przyjacielu — rzekł Cauvignac — czyliś nie słyszał, lub czy źle zrozumiałeś to co przed chwilą powiedział Ferguzon, o zobowiązaniach, księżnej uczynionych?... Nie należę ja do rzędu tych, którzy do czego innego zobowiązawszy się, co innego wypełniają. Pan Lenet wyliczył mi sumę dziesięciu tysięcy liwrów dla uformowania oddziału ochotników, i albo ich zbiorę, albo mnie djabli [2] wezmą. — Jeszcze jednak pozostanie mi winien czterdzieści tysięcy liwrów, które ma zapłacić w dzień dostarczenia mu rekrutów. A jeśli wtedy ich nie zapłaci, zobaczymy.
— Jakto?... — ozwały się chórem cztery ironiczne głosy, Ferguzon bowiem, mając wysokie o swym dowódcy rozumienie, zdawał się jeden z całego towarzystwa być najsilniej przekonanym, że Cauvignac dojdzie zamierzonego celu, mając tylko dziesięć tysięcy liwrów — myślisz utworzyć oddział?
— Dlaczegożby nie — rzekł Cauvignac — zwłaszcza, jeżeli ktoś do tego co dołoży.
— A któż się podobny znajdzie?... — ozwał się głos jakiś.
— Pewnie nie ja — rzekł Ferguzon.
— Któż więc taki?... — spytał Barrabas.
— Do djabła!... pierwszy lepszy. Oho!... z daleka spostrzegam kogoś na trakcie. Zobaczysz zaraz...
— Pojmuję już — powiedział Ferguzon.
— Czy tylko?... — spytał Cauvignac.
— Uwielbiam nawet.
— Tak jest — rzekł jeden z towarzyszy Cauvignaca, przybliżając się do swego dowódcy — tak jest, pojmuję dobrze, że pragniesz dotrzymać swych zobowiązań, kapitanie; jednakże możemy wiele stracić przez chęć okazania się zbyt uczciwymi. Dzisiaj nas potrzebują; lecz jeżeli oddział ochotników zostanie utworzony, być może, że ci zechcą mieć oficerów swojego wyboru, a nas, cośmy tyle ponieśli trudu przy jego formowaniu, pożegnają bez żalu.
— Jesteś głupcem w całym znaczeniu tego wyrazu, mój Carrotelu, co ci nie pierwszy raz powtarzam, twoje niedołężne rozumowanie pozbawiło cię stopnia, jaki ci przeznaczyłem w mającym się zebrać oddziale; rozumie się bowiem samo przez się, że wszyscy sześciu będziemy oficerami w tej nowej armji. Miałeś zostać odrazu podporucznikiem, teraz zaś zostaniesz sierżantem; a ty, Barrabasie, coś nie podzielał zdania Carrotela, zajmiesz to miejsce, dopóki nie powieszą Ferguzona; co gdy nastąpi, prawem starszeństwa posuniętym zostaniesz na porucznika. Ale nie traćmy z oczu mojego pierwszego żołnierza, którego ot tam spostrzegam.
— Czy domyślasz się ktoby to mógł być, kapitanie?... — spytał Ferguzon.
— Wcale nie.
— To musi być jakiś mieszczanin, bo czarny płaszcz ma na sobie.
— Czy pewien jesteś tego?
— O, widzę dobrze jak wiatr go unosi.
— Jeżeli istotnie w czarnym jest płaszczu, musi należeć do rzędu zamożniejszych; w takim razie jeszcze lepiej. Werbujemy ludzi do służby książąt, ważną jest więc rzeczą, aby oddział nasz był dobrze zorganizowany. Gdyby to było dla tego tchórza Mazariniego, pewniebyśmy nie przebierali, ale dla książąt, to co innego, Ferguzonie! Mam nadzieje, że mój oddział zaszczyt mi przyniesie jak mówi Falstaff.
I wszyscy sześciu skierowali swe kroki ku mieszczaninowi, jadącemu na mule środkiem drogi.
Nieznajomy spostrzegłszy pędzących ku sobie rycerzy, zatrzymał się i skłonił Cauvignacowi.
— Znać przynajmniej, że jest grzeczny — rzekł ten ostatni, ale wcale nie umie się kłaniać po wojskowemu; nic to nie szkodzi, nauczę go.
I Cauvignac odkłonił się, stanąwszy obok niego rzekł:
— Panie, chciej mi powiedzieć, czy kochasz króla?
— Kroćset djabłów! dlaczegóżby nie?... — odpowiedział mieszczanin.
— Wybornie!... — krzyknął zadowolony Cauvignac. — A królowę?
— Mam dla niej największe uszanowanie.
— Doskonale! A Mazariniego?

— Mazarini jest wielkim człowiekiem; ubóstwiam go.

ROZDZIAŁ V.

— Przecudownie! A zatem — mówi! dalej Cauvignac — mamy szczęście napotkać wiernego poddanego Jego Królewskiej Mości.
— Pochlebiam sobie!
— I gotowego do okazania mu swej życzliwości?
— W każdym razie.
— Co za szczęśliwe zdarzenie! To tylko na wielkim trakcie trafiają się spotkania podobne.
— Co pan przez to rozumiesz?... — spyta! mieszczanin, wpatrując się w Cauvignaca z pewnym rodzajem obawy.
— Chcę przez to powiedzieć, że pan winieneś udać się z nami.
Mieszczanin podskoczy! na siodle z przestrachu i zadziwienia.
— Gdzież chcesz, żebym się z wami udał?
— Ja sam tego nie wiem.
— Ależ, panie, ja zwykłem podróżować tylko w towarzystwie znanych mi osób!
— I bardzo słusznie pan postępujesz, widać, że jesteś człowiekiem rozsądnym; a więc wyjawię ci, cośmy za jedni.
Mieszczanin zrobił poruszenie ręką, jakby dla okazania, że ich już odgadł.
Cauvignac mówił dalej, udając, że nie spostrzegł tego poruszenia.
— Jestem Roland de Cauvignac, dowódca nieobecnego wprawdzie oddziału, ale godnie reprezentowanego przez Ludwika Gabriela Ferguzon, mojego porucznika; przez Grzegorza Wilhelma Barrabas, mego podporucznika; przez Zefiryna Carrotel, mojego sierżanta; nakoniec przez tych dwóch panów, z których jeden jest moim furjerem, a drugi kwatermistrzem. Znasz nas teraz, panie — mówił dalej Cauvignac wesołym tonem — i spodziewam się, że wstrętu w tobie nie wzbudzamy.
— Ależ, panie, ja służyłem już w miejskiej gwardji Jego Królewskiej Mości, i opłacam regularnie podatki, kontrybucje — odpowiedział mieszczanin.
— Dlatego też — mówił dalej Cauvignac — ja nie zaciągam pana w służbę królewską, tylko do książąt, których przedstawiciela widzisz przed sobą.
— Do służby książąt, nieprzyjaciół królewskiego domu!... — zawołał mieszczanin, coraz bardziej zdumiony — lecz dlaczegóż pytałeś mnie, czy sprzyjam Jego Królewskiej Mości?
— Bo gdybyś pan nie sprzyjał królowi, potępiał królowę, lub obelżywie mówił o Mazarinim, wtenczas uważałbym cię za brata.
— Przecież nie jestem niewolnikiem?
— Broń Boże, jesteś żołnierzem, a temsamem możesz zostać kapitanem, jak ja, albo marszałkiem Francji, jak pan de Turenne.
— Ale ja bardzo wiele prowadziłem procesów w moim życiu.
— Tem gorzej, tem gorzej, panie — szkaradny to nałóg procesować się — ja nigdy się nie procesowałem; może być dlatego, że miałem być adwokatem.
— Lecz procesując się, poznałem prawa królestwa — dodał mieszczanin.
— Wieleby o tem mówić można. Wiesz pan zapewne, że od czasu Pandektów Justynianina, aż do dekretu parlamentu, który z powodu śmierci marszałka d‘Ancre, stanowi, że nigdy cudzoziemiec ministrem Francji być nie może, jest nowych praw 18,772, nie licząc w to postanowień królewskich. Zdarzają się wreszcie ludzie z nadzwyczajną pamięcią: (Pic de Mirandola mówił dwunastoma językami w 18-ym roku życia). A teraz chciej mi pan powiedzieć, jaki zebrałeś owoc z tej głębokiej znajomości prawa?
— Taki, iż wiem, że nie wolno jest zatrzymywać podróżnych na drodze, nie mając do tego upoważnienia.
— A ja mam właśnie podobne upoważnienie. Oto jest.
— Czy od księżnej?
— Właśnie od niej samej.
I Cauvignac uchylił z uszanowaniem kapelusz.
— Więc tym sposobem jest dwóch królów we Francji?... — zawołał mieszczanin.
— Tak jest, dlatego też mam zaszczyt upraszać pana o pierwszeństwo dla mego i poczytuję sobie za obowiązek zaciągnięcia pana do jego służby.
— W takim razie odwołam się do parlamentu!
— Jest to bezwątpienia trzeci król, a pan właśnie będziesz miał doskonałą sposobność usłużenia mu. Nasza polityka jest rozległą. No, dalej w drogę!
— Ale to niepodobna; muszę spieszyć za swemi interesami.
— Dokąd?
— Do Orleanu.
— Do kogóż się tam pan spieszysz?
— Do swego prokuratora.
— W jakim interesie?
— W interesie pieniężnym.
— Najpierwszym interesem, mój panie, służyć krajowi.
— Czyliż bezemnie obejść się nie można?
— Liczyliśmy na pana!... — Wyrządzisz nam więc prawdziwą krzywdę, jeżeli nie zechcesz być naszym towarzyszem! Jednakże, jeżeli jak utrzymujesz, udajesz się do Orleanu w interesie pieniężnym...
— Tak jest, w tym właśnie celu.
— O jakąż to sumę idzie?
— O cztery tysiące liwrów.
— Czy je pan masz odebrać?
— Przeciwnie, mam je zapłacić.
— Swojemu prokuratorowi?
— Tak jest.
— Za wygrany proces?
— Przeciwnie, za przegrany.
— Istotnie, to godne jest zastanowienia... cztery tysiące liwrów?
— Cztery tysiące liwrów.
— Właśnie taką sumę musiałbyś wydać w przypadku, gdyby książęta zgodzili się w twoje miejsce przyjąć zastępcę.
— A możebym go znalazł za sto talarów?
— Zastępcę za ciebie, panie, co tak piękną masz postawę, tak dobrze jeździsz na mule, a nadto posiadasz tak głęboką znajomość prawa! O, zapewne, za człowieka zwyczajnego sto talarów byłoby dosyć, ale podobnymi ludźmi otaczać się nie możemy, zwłaszcza kiedy idzie o współzawodnictwo z królem, rozumiesz, z samym królem. Potrzeba nam właśnie ludzi z pańską^postawą, rozumem i znaczeniem. Cóż u djabła! tak mało się cenisz; bo mnie się zdaje, że wart jesteś cztery tysiące liwrów!
— Widzę jasno do czego to wszystko zmierza — zawołał mieszczanin — nie jestże to czysty napad?
— Pan nas znieważasz — rzekł Cauvignac — i gdyby nam nie szło o zachowanie dobrego imienia armji książąt, obelgę jakąś nam wyrządził, życiem byś przypłacił. A więc panie, daj nam swoje pieniądze; widzisz bowiem konieczną tego potrzebę.
— Któż w takim razie zapłaci mojemu prokuratorowi?
— Ja!
— Pan? czy dasz mi na to jaki dowód?
— Z wszelkiemi formalnościami!
— Podpisany przez niego?
— Własnoręcznie.
— No! kiedy tak, co innego!
— A widzisz pan! Przystajesz zatem?
— Ha! cóż robić, muszę przystać kiedy nie można inaczej.
— No! a teraz daj nam adres prokuratora i bliższe konieczne objaśnienia.
— Powiedziałem już, że to są koszty wypływające z procesu przegranego.
— Z kim?
— Z pewnym Biscarros występującym z prawami dziedzictwa po swej żonie, która była Orleanką.
Cauvignac spojrzał na towarzysza, jakby mu chciał powiedzieć: „nie bój się, mam się na baczności".
— Biscarros?... — powtórzył Caurignac — czy to nie ten oberżysta z okolic Libournu?
— Właśnie ten sam! mieszka niedaleko miasteczka Saint-Martin-de Cubsac.
— W hotelu pod „Zlotem cielęciem".
— Tak jest, alboż go znasz?
— Trochę.
— Nędznik, zmusił mnie do zapłacenia sumy...
— Której nie byłeś winien.
— Niekoniecznie... ale myślałem nie zapłacić jej nigdy.
— Pojmuję, to przykro!
— Dlatego też daję ci słowo, że wolałbym pieniądze te widzieć w twoich rękach, aniżeli w jego.
— Wtenczas, sądzę, byłbyś zadowolony.
— No... ale mój kwit.
— Udaj się z nami, a będziesz go miał zgodne z wszelkiemi formalnościami.
— Jak się do tego weźmiesz?
— To już moja w tem rzecz.
Tak rozmawiając, w przeciągu dwóch godzin stanęli w Orleanie.
Mieszczanin zaprowadził swoich towarzyszy do oberży najbliższej mieszkania prokuratora; była to okropna garkuchnia pod firmą „Gołębia z różdżką oliwną".
— Teraz — rzekł mieszczanin — cóż poczniemy? Nie życzyłbym sobie wcale ogałacać się z moich pieniędzy. No..., ale kiedy będę miał kwit...
— Możesz być zupełnie spokojny — dodał Cauvignac — czy znasz pismo swego prokuratora?
— Doskonale!
— A skoro przyniosę ci jego pokwitowanie, nie będziesz-że wtenczas robił jakich trudności w oddaniu pieniędzy?
— Żadnych, lecz bez pieniędzy mój prokurator nie da ci kwitu; wiem o tem.
— Zastąpię je swemi.
I mówiąc to, wydobył z kieszeni cztery tysiące liwrów, jedną połowę luidorami, resztę zaś pistolami, i ukazał ją zdziwionym oczom mieszczanina.
— Teraz powiedz mi, jak się nazywa twój prokurator?
— Pan Rabodin.
— A więc, bierz pióro i pisz.
Mieszczanin usłuchał i pisał, co następuje:

„Panie Rabodin!

„Przesyłam ci cztery tysiące liwrów, zasądzonych na korzyść pana Biscarros, którego mam w podejrzeniu o chęć obrócenia ich na niecny użytek. Upraszam o wydanie oddawcy kwitu wszelkiemi opatrzonego formalnościami..."
— Cóż dalej?... — spytał mieszczanin.
— Połóż datę i podpisz.
Mieszczanin usłuchał.
— Teraz — rzekł Cauvignac do Ferguzona — weź ten list, pieniądze, przebierz się za rzemieślnika i ruszaj prędko do prokuratora.
— Co ja tam będę robił?...
— Oddasz mu pieniądze, a weźmiesz kwit.
— Nic nie rozumiem!
— Tem lepiej — poselstwo będzie dokładniej spełnione.
Ferguzon pokładał wielkie zaufanie w swoim kapitanie; dlatego też nic nie odpowiedziawszy, ruszył ku drzwiom.
W pół godziny powrócił, zastawszy Cauvignaca siedzącego z mieszczaninem przy stole, raczącego się owem sławnem winem orleańskiem, które to niegdyś tak mile głaskało podniebienie Henryka IV-go.
— I cóż? — zapytał Cauvignac.
— Cóż ma być — jest kwit.
— Czy z pewnością?
Cauvignac podał papier stemplowy mieszczaninowi.
— A co, czy formalny?
— Zupełnie.
— Nie czynisz więc żadnych zarzutów i oddasz mi pieniądze?
— Z chęcią.
Mieszczanin wyliczył cztery tysiące liwrów.
— Tym więc sposobem jestem wykupiony.
— Naturalnie, chyba, gdybyś koniecznie sam chciał służyć.
— Osobiście nie, ale...
— Wiesz co — rzekł Cauvignac — mam jakieś przeczucie, że zanim się rozłączymy, załatwimy ze sobą drugą sprawę.
— Być może — rzekł mieszczanin, uspokojony odebraniem kwitu — ja mam synowca...
— A! a!
— Chłopak burda i awanturnik.
— I od którego chciałbym się uwolnić?
— Niekoniecznie, ale zdaje mi się, zdałby się na żołnierza.
— Przyślij mi go, a zrobię z niego bohatera.
— Mam i drugiego kuzyna, chłopca pełnego zalet, mającego chęć przyjąć obowiązek, a za którego przymuszony jestem płacić znaczną pensję...
— Tak dalece, że wolałbyś, aby przywdział kaszkiet. Przyślij mi więc obydwóch, a cały interes będzie cię kosztował pięćset liwrów.
— Pięćset liwrów? nie rozumiem...
— Bezwątpienia. Płaci się wpisowe.
— Kiedy tak, dlaczegóż każesz mu płacić, kiedy ja wcale nie wstępuję do was.
— Mam w tem szczególne przyczyny; twoi kuzyni zapłacą każdy z nich po dwieście pięćdziesiąt liwrów i nie usłyszysz już o nich więcej.
— Do djabła!... to dosyć ponętne co mi mówisz. A dobrze im tam będzie?
— Powiadam ci, że jak raz zakosztują służby pod moimi rozkazami, toby się nawet z cesarzem chińskim zmienieć nie chcieli. Spytaj się tych panów, jak ich żywię. Odpowiedz, Barrabasie i ty, Carrotelu.
— W samej rzeczy — odpowiedzieli zapytani — żyjemy, jak panowie.
— A jak są odziani, przypatrz im się.
Carrotel okręcił się na jednej nodze, aby ze wszech stron ukazać swe gustowne ubranie.
— Widzę — rzek! mieszczanin — że nic nie można zarzucić ich ubraniu.
— A zatem przyślesz mi swoich młodzieńców?
— Z wielką chęcią. Długo się tu zatrzymasz?
— Wyjeżdżamy jutro rano, wszakże zaczekać możemy, daj nam pięćset liwrów, a interes skończony.
— Kiedy mam tylko dwieście pięćdziesiąt.
— Daj je teraz, a drugie tyle przyślesz przez kuzynów, co będzie ci służyło za wyborną wymówkę, bo inaczej, pojmujesz, mogliby się czegoś domyśleć.
— Lecz mogą mi powiedzieć, że dość z nich jednego do spełnienia rozkazu.
— Powiesz im, że drogi niepewne i dasz każdemu dwadzieścia pięć liwrów, będzie to zaliczenie ich żołdu.
Mieszczanin wytrzeszczył oczy.
— Wistocie — rzekł — trzeba być na to wojskowym, aby się nie zrazić żadną przeciwnością.

I wyliczywszy dwieście pięćdziesiąt liwrów Cauvignacowi, oddalił się, uradowany, że znalazł sposobność umieszczenia za pięćset liwrów kuzynów, którzy go kosztowali rocznie przeszło sto pistoli.

ROZDZIAŁ VI.

— A teraz, panie Barrabas — rzekł Cauvignac — nie masz czasem w swym tłomoku jakiego ubrania, lecz nie tak wykwintnego, jak to, co masz na sobie, a w którem wyglądałbyś na celnika?
— Mam ubranie tego poborcy podatków, któregośmy, jak wiesz...
— Dobrze, doskonale!... Masz zapewne i jego papiery?...
— Porucznik Ferguzon strzec mi je zalecił, czego też święcie dopełniłem.
— Porucznik Ferguzon jest przewidującym człowiekiem! Przebierz się za poborcę i weź jego papiery.
— Barrabas wyszedł i po upływie dziesięciu minut powrócił przebrany.
Znalazł Cauvignaca w czarnem ubraniu, podobnego, jak dwie krople wody do sądownika.
Pan Rabodin mieszkał na trzeciem piętrze; mieszkanie jego składało się z przedpokoju, kancelarji i gabinetu.
Zajmował jeszcze zapewne i inne pokoje; lecz ponieważ ich dla klijentów nie otwierano, mówić zatem o nich nie będziemy.
Cauvignac przeszedł przedpokój, zostawił Barrabasa w kancelarji, rzucił baczne spojrzenie na dwóch pisarzy, którzy, udając piszących, grali w grę jakąś i wszedł do gabinetu.
Pan Rabodin siedział przed biurem, tak zawalonym papierami, że z za nich ledwie go widać było. Był to człowiek wysokiego wzrostu, suchy i żółty, w obcisłem ubraniu.
Usłyszawszy szelest kroków Cauvignaca, wyprostował się i podniósł głowę, która wtedy dopiero ukazała się wchodzącym.
Cauvignac sądził, że spotkał bazyliszka, zwierzę, przez nowoczesnych uczonych za bajeczne poczytywane, tak małe oczy prokuratora, błyskały ogniem skąpstwa i chciwości.
— Panie — ozwał się Cauvignac — wybacz, żem wszedł tu nie oznajmiwszy się pierwej; lecz, dodał uśmiechając się jak najmilej — to jest przywilejem mego obowiązku.
— Przywilejem pańskiego obowiązku? — powtórzył Rabodin — a jakiż jest pański obowiązek, jeśli spytać wolno?
— Jestem wysłany przez Jego Królewską Mość.
— Jego Królewską Mość.
— Tak, panie.
— Nie rozumiem pana.
— Lecz zaraz zrozumiesz. Czy znasz pan Biscarrosa?
— Znam; jest to mój klijent.
— No! jakżeż się panu podoba?
— Hę! uważam go za poczciwego człowieka.
— A więc, mylisz się pan.
— Jakto, mylę się!
— Bo ten poczciwy człowiek jest buntownikiem.
— Buntownikiem?
— Tak, panie, buntownikiem. Korzystając bowiem z odosobnionego położenia swej oberży, przyjmował u siebie ludzi źle myślących.
— Doprawdy!
— Zobowiązał się nawet otruć króla, królową i kardynała Mazariniego, gdyby się przypadkiem w jego oberży zatrzymali.
— Ależ to niemożliwe!
— Biscarrosa tego ja aresztowałem i odesłałem do więzienia w Libournie, jako winnego zbrodni zdrady ojczyzny.
— A!... pan mnie przerażasz!... — krzyknął prokurator, rzucając się w krzesło.
— Co jeszcze gorsza — mówił dalej Cauvignac — że pan jesteś w tę sprawę wmieszany.
— Ja, panie!... — zawołał prokurator, a twarz jego w miejsce żółtego, zielony przybrała kolor. — Ja wmieszany! a to jakim sposobem?
— Posiadasz pan w swych rękach sumę, którą ten zdrajca Biscarros przeznaczył na utrzymanie armji buntowniczej.
— To prawda, panie, żem otrzymał dla niego.
— Sumę czterech tysięcy liwrów. Zakuto go w dyby, a tchórz za ósmym klinem wyznał, iż suma ta ma się znajdować u pana.
— W istocie, u mnie się znajduje; lecz otrzymałem ją może dopiero przed godziną.
— Tem gorzej, panie, tem gorzej.
— Dlaczegóż tem gorzej?
— Dlatego, że muszę zatrzymać pana.
— Mnie!
— Tak jest, akt oskarżenia wskazuje pana, jako wspólnika.
Prokurator zzieleniał zupełnie.
— Gdybyś pan był nie przyjmował tych pieniędzy — mówił dalej Cauvignac — byłoby jeszcze nieźle; lecz, jak sam przyznajesz, odebrałeś je; widzisz pan więc, że to najlepszy jest dowód.
— Lecz, panie, jeśli ci oddam natychmiast pieniądze, jeśli oświadczę, że nie mam żadnych stosunków z tym nędznikiem, Biscarros, jeśli wyprę się wszystkiego.
— Zawsze jednak pozostaniesz w silnem podejrzeniu... Jednakowoż wyznam, że bezzwłoczne wydanie pieniędzy, może...
— Oddam je zaraz — zawołał prokurator. — Pieniądze są tutaj w tym worku, w którym mi je przyniesiono. Tylkom co je przerachował.
— I nic nie brakuje?
— Przerachuj pan sam.
— Nie do mnie to należy, panie; nie mam bowiem prawa dotykać pieniędzy skonfiskowanych. Lecz mam z sobą liburnskiego poborcę podatków, którego mi dodano w pomoc dla podniesienia rozmaitych sum, które nieszczęśliwy Biscarros poumieszczał tu i owdzie, aby je w razie potrzeby mógł zebrać.
— W istocie, bardzo mnie on prosił, abym, skoro odbiorę te cztery tysiące liwrów, bez włócznie mu je przesłał.
— Widzisz pan, wie on już pewno, że księżna uciekła z Chantilly i jedzie do Bordeaux, użył on już wszystkich środków, by sobie zebrać partję. Nędznik!... A pan o niczem nie wiedziałeś?
— O niczem, panie, o niczem.
— Co pan mówisz?... — rzekł Cauvignac, wskazując palcem list, leżący na stole między innemi papierami. Czy nie zadajesz pan fałszu własnym wyrazom.
— Cóż to ma znaczyć?
— Czytaj pan.
Prokurator przeczytał drżącym głosem:

„Panie Rabodin!“

„Przesyłam ci cztery tysiące liwrów, zasądzonych na korzyść pana Biscarros, którego mam w podejrzeniu o chęć obrócenia ich na niecny użytek.
— Widzisz pan — powiedział Cauvignac — że wieści o występnem postępowaniu twego klijenta, doszły aż tutaj.
— Zginąłem — rzekł prokurator.
— Nie mogę taić przed panem — odezwał się Cauvignac — że mi dano rozkazy surowe.
— Panie, przysięgam ci, że jestem niewinny.
— Ba! Biscarros tak samo mówił; ale tortury język mu rozwiązały.
— Mówię panu, że gotów jestem oddać ci pieniądze; oto są, bierz je pan.
— Winienem robić wszystko według prawa — rzekł Cauvignac. — Mówiłem już panu, że nie dano mi upoważnienia do odbierania przynależnych królowi pieniędzy.
Wtedy zbliżywszy się do drzwi, dodał:
— Wejdźno tu, panie poborco, i weź się do swego obowiązku.
Barrabas wszedł.
— Pan prokurator przyznaje się do wszystkiego — mówił dalej Cauvignac.
— Jakto! ja przyznałem się do wszystkiego?... — zawołał prokurator.
— Tak; nie przyznałeś się pan, żeś prowadził korespondencję z oberżystą Biscarros?
— Lecz, panie, wszystkiego odebrałem od mego dwa listy, a do niego jeden tylko pisałem.
— Pan prokurator przyznaje się także, że miał u siebie złożone pieniądze do oskarżonego Biscarros należące.
— Oto są, panie. Otrzymałem dla niego cztery tysiące liwrów i gotów jestem oddać je panu.
— Panie poborco — rzekł Cauvignac — pokaż swój patent, przerachuj pieniądze i wydaj pokwitowanie w imieniu Jego Królewskiej Mości.
Barrabas podał patent poborcy prokuratorowi, lecz ten nie chcąc go obrazić, nawet nie spojrzał na papier.
— A teraz — powiedział Cauvignac, gdy tymczasem Barrabas rachował pieniądze — a teraz musisz pan iść ze mną.
— Ależ przysięgam panu, że Jego Królewska Mość nie ma wierniejszego poddanego nade mnie.
— Wyrazy są niedostateczne; pan wiesz lepiej, niż ktokolwiek inny, panie prokuratorze, że w sądzie trzeba dowodów.
— Mogę dać dowody. — Jakie?
— Całe życie moje.
— To nie dosyć; trzeba rękojmi na przyszłość.
— Mógłbyś pan okazać swoje poświęcenie dla króla najniezaprzeczeńszym sposobem.
— Jakim?
— Bawiący teraz w Orleanie znajomy mi kapitan, zbiera rotę ochotników dla króla.
— Cóż więc?
— Zaciągnij się pan do tej roty!...
— Ja, panie? ja, prokurator!...
— Król właśnie potrzebuje prokuratorów, gdyż sprawy są bardzo zawikłane.
— Chętniebym się zaciągnął do służby, lecz cóż zrobię z biurem mojem?
— Oddasz go pan w zarząd swoim pisarzom.
— Niepodobna; a któż za mnie podpisywać będzie?
— Wybaczcie mi, panowie, że się mieszam do rozmowy — przerwał Barrabas.
— Nic nie szkodzi — zawołał prokurator — mów pan, mów.
— Zdaje mi się, że lichy z pana byłby żołnierz.
— Tak, tak, masz pan słuszność — potwierdził prokurator.
— Nie lepiejże będzie, jeśli pan ofiarujesz królowi...
— Co? co? panie; co mam ofiarować królowi? — przerwał zniecierpliwiony prokurator.
— Swoich dwóch pisarzy.
— Bardzo dobrze — zawołał prokurator — z wielką przyjemnością; niech pański przyjaciel weźmie ich obydwóch; chętnie mu ich daję; są to mili chłopcy.
— Jeden z nich dzieckiem mi się wydawał.
— O!... już ma piętnaście lat, łaskawy panie, a przytem doskonale gra na bębnie. Chodź tu Fricotin.
Cauvignac dał znak ręką, aby wołany na swem miejscu pozostał.
— Drugi? — spytał.
Drugi ma lat osiemnaście; wysoki na pięć stóp, cali sześć. Chce być szwajcarem, i już umie robić halabardą. Chodźno tu, Chalumeau.
— Lecz zdaje mi się, że strasznego ma zeza — rzekł Cauvignac, czyniąc znak podobny pierwszemu.
— Tem lepiej, panie, tem lepiej; postawisz go na warcie, a on zezując widzieć będzie zarazem na prawo i na lewo, gdy tymczasem inni przed sobą tylko widzą.
— Wprawdzie jest to korzyść, lecz wiadomo panu, że w skarbie brak pieniędzy czuć się daje. Król więc nie może przyjąć na siebie obowiązku umundurowania tych dwóch młodzieńców; dosyć, że pamiętać będzie o ich nauce i żołdzie.
— Łaskawy panie — rzekł Rabodin — jeśli tylko tego trzeba, dla okazania mej przychylności królowi... ha! zrobię ofiarę.
Cauvignac i Barrabas wzrokiem się porozumieli.
— Jakże pan sądzisz, panie poborco?... — spytał Cauvignac.
— Sądzę, że pan prokurator postępuje otwarcie — odrzekł zagadniony, i że oceniając to, trzeba być względnym dla niego.
— Wydaj pan więc panu prokuratorowi kwit na pięćset liwrów.
— Pięćset liwrów?
— Kwit z załączeniem objaśnienia, że pieniądze te pan prokurator Rabodin ofiaruje na umundurowanie dwóch młodych żołnierzy, których dla okazania swej gorliwości i poświęcenia, na usługi królowi oddaje.
— Lecz czy przynajmniej po uczynieniu tej ofiary, będę mógł już być spokojnym?
— Tak sądzę.
— I więcej niepokojonym nie będę?
— Spodziewam się.
— A jeśli, pomimo wszelkiej słuszności, śledzić mnie nie przestaną?
— Powołasz się pan wtedy na moje świadectwo. Ale! czy pańscy pisarze zgodzą się zostać żołnierzami?
— Bardzo będą z tego zadowoleni.
— Jesteś pan tego pewnym?
— O! tak! Jednakowoż lepiej będzie nie wspominać im...
— O zaszczycie, który ich czeka?
— Byłoby to najrozsądniej.
— Jakież więc uczynić?
— Bardzo prosto! Odeślę ich do pańskiego przyjaciela...
— Jakże się on nazywa?
— Kapitan Cauvignac.
— Odeślę ich pańskiemu przyjacielowi kapitanowi Cauvignac, pod jakimkolwiek pozorem. Lepiejby jednak było wysłać ich za miasto, by uniknąć hałasów.
— Na wielki trakt z Orleanu do Tours.
— Do pierwszej oberży.
— Dobrze; tam przy stole znajdą kapitana Cauvignaca; ten ofiaruje im po szklance wina, oni przyjmą; on zaprojektuje wypić zdrowie króla, oni piją z zapałem... i już są żołnierzami.
— Doskonale, teraz możesz ich pan przywołać.
Prokurator przywołał dwóch pisarzy.
Fricotin był to gruby, żywy człowieczek, cztery stóp wysokości zaledwie mający.
Chalumeau zaś był przeszło na pięć stóp wysoki, cienki jak szparag, a czerwony jak marchew.
— Panowie — rzekł do nich Cauvignac — prokurator wasz daje wam sekretne i ważne polecenie; jutro rano udacie się do pierwszej oberży znajdującej się na trakcie z Orleanu do Blois, celem odebrania papierów, odnoszących się do procesu kapitana Cauvignaca z księciem de Larochefoucault. Za spełnienie tego polecenia, pan Rabodin da każdemu z was w nagrodę, po dwadzieścia pięć liwrów.
Dowierzający Fricotin oniemiał z radości.
Chalumeau, więcej już podejrzliwego charakteru, rzucił okiem na prokuratora i Cauvignaca, z wyrazem zwątpienia.
— Lecz — powiedział żywo Rabodin — poczekajcie, poczekajcie, jeszczem nie obiecał tych pięćdziesięciu liwrów.
— Sumę tę — mówił dalej Cauvignac — pan Rabodin odbierze wraz z swem honorarjum po skończeniu procesu kapitana Cauvignaca z księciem de Larochefoucault.
Prokurator opuścił głowę; został schwytany.
Trzeba było więc albo przystać na warunki, albo iść do więzienia.
— Dobrze — rzekł — zgoda; a zarazem spodziewam się, że mi pan dasz pokwitowanie.
— Oto go pan masz — odpowiedział poborca podatków — racz się przekonać, czym już nie przewidział pańskiego życzenia.
I podał mu papier, na którym były napisane następne wyrazy:
„Otrzymano od pana Rabodin, wiernego poddanego Jego królewskiej mości, sumę pięćset liwrów tytułem dowolnej ofiary na wojnę przeciwko książętom".
— Jeśli pan tego pragniesz koniecznie — rzekł Barrabas — zamieszczę w kwocie i pańskich pisarzy.
— Nie, nie — żywo wtrącił prokurator — tak jest bardzo dobrze.
— Ale, ale — odezwał się Cauvignac do prokuratora — każ pan Fricotinowi wziąć bęben a Chalumeauwowi halabardę; przynajmniej tego kupować nie będziemy.
— Lecz pod jakimże pozorem wydam im podobne polecenie?
— Ba! pod pozorem, żeby im było weselej przez drogę.

Poczem Cauvignac i Barrabas oddalili się, pozostawiwszy prokuratora wielce uszczęśliwionego, że się tak tanim kosztem okupił od grożącego mu niebezpieczeństwa.

ROZDZIAŁ VII.

Nazajutrz wszystko się stało według życzeń Cauvignaca; obaj kuzyni mieszczanina przyjechali razem na jednym koniu, a wkrótce po nich przybyli Fricotin i Chalumeau, jeden z bębnem, drugi z halabardą.
Ci ostatni upierali się wprawdzie nieco, skoro im powiedziano, że mieć będą zaszczyt służenia w armji książąt; lecz wszystkie przeszkody usunięte zostały groźbami Cauvignaca, obietnicami Ferguzona i rozumowaniami Barrabasa.
Konia dwóch pierwszych przeznaczono do wiezienia bagaży; bo Cauvignac zbierał rotę piechoty, nowo więc zaciągnieni opierać się temu nie mogli.
Udano się w drogę.
Pochód Cauvignaca na triumf zakrawał.
Zręczny partyzant znalazł środek uprowadzania na wojnę najzaciętszych stronników pokoju.
Jednych werbował w imieniu króla, drugich w imienin książąt.
Niektórzy sądzili, że służą parlamentowi; inni znowu pewni byli, że idą walczyć za króla Anglji, który zamierzał wylądować w Szkocji.
Początkowo panowała jakaś niezgodność w zdaniach i w żądaniach, które musiał uskramiać porucznik Ferguzon. Jednak, przy pomocy ciągłej tajemnicy, koniecznej, jak zapewniał Cauvignac, do uwieńczenia dobrym skutkiem całego dzieła, wszyscy szli naprzód, żołnierze i oficerowie, sami nie wiedząc co czynić mają.
W cztery dni po wyjeździć z Chantilly, Cauvignac zebrał dwudziestu czterech ludzi, co już niezły oddział stanowiło.
Cauvignac szukał punktu dogodnego do rozpoczęcia swych działań; przybywszy do małej wioski, położonej pomiędzy Chattellerault i Poitiers zdawało mu się, że znalazł to, czego szukał.
Była to wioska Jaulnay.
Cauvignac przypomniał sobie, że był tu już kiedyś wieczorem, gdy przywoził rozkazy dla Canollesa od księcia d‘Epernon; rozłożył się więc kwaterą w tej oberży, w której, jak sobie przypomniał, dobrze go już raz ugoszczono.
Wreszcie, nie było w czem wybierać; bo wiemy już, że w Jaulnay jedna tylko była oberża.
Usadowiwszy się tak na głównym trakcie z Paryża do Bordoaux, Cauvignac miał za sobą wojska księcia de Larochefoucault, oblegającego Saumur, przed sobą zaś wojska królewskie, zbierające się w Guyennie.
Tym sposobem mógł podać rękę jednej lub drugiej partji; niechcąc jednak przed wydarzeniem jakiej stosownej okoliczności, której bądź z nich poświęcić usługi swoje.
Chodziło mu tylko o zwerbowanie ze stu ochotników, którzyby mu jakąś poważną korzyść zapewnić mogli.
Werbunek szedł dość szczęśliwie; Cauvignac miał już bowiem czterdziestu dziewięciu ludzi.
Razu jednego Cauvignac, poświęciwszy cały ranek polowaniu na ludzi, stanął na czatach przed bramą oberży i wszczął rozmowę z swoim porucznikiem i podporucznikiem. W tem nagle ujrzał jadącą konno młodą jakąś damę, za którą pośpieszał masztalerz i dwa muły objuczone.
Łatwość z jaką piękna amazonka koniem kierowała, sztywna i dumna postawa towarzyszącego jej masztalerza, przypomniały Cauvignacowi osoby, które zdawało mu się, że gdzieś i kiedyś widział.
Położył rękę na ramienia Ferguzona, będącego dnia tego nie w humorze i rzekł mu, wskazując amazonkę:
— Oto nowy żołnierz pułku Cauvignaca, albo niech mnie djabli porwą!
— Kto? Ta dama?
— Tak.
— Cóż to znowu będzie? Mamy już jednego kierującego się na adwokata, drugiego mającego być księdzem, dwóch pisarzy od prokuratora, dwóch handlarzy ziół, lekarza, dwóch pisarzy i dwóch pasących indyki; zdaje się że aż nadto między nimi złych jest żołnierzy, a ty kapitanie chcesz nam dodać jeszcze kobietę... Przecież prędzej czy później bić się będzie trzeba.
— Tak; lecz moja kasa nie mieści jeszcze dwudziestu pięciu tysięcy liwrów (czytelnik widzi, że kasa Cauvignaca powiększała się tak jak i jego oddział) i gdyby można dojść do okrągłej liczby, do trzydziestu tysięcy naprzykład, wcale by to źle nie było.
— A! jeśli z tego stanowiska na rzecz tę zapatrywać się będziemy, to nie mam nic do powiedzenia i słuszność ci przyznaję.
— Milczenie! zaraz zobaczysz.
Cauvignac zbliżył się do młodej damy, która, zatrzymawszy się przed jednem z okien oberży, rozmawiała z oberżystką.
— Uniżony sługa, mój panie, — rzekł z lekka unosząc kapelusza.
— Czy to mnie pan tytułujesz panem? — zapytała dama z uśmiechem.
— Ciebie samego, piękny wicehrabio.
Dama zarumieniła się.
— Nie rozumiem cię, panie — odpowiedziała.
— O!... dobrze mnie rozumiesz, wicehrabio; zaczerwieniłeś się bowiem po uszy.
— Proszę zaprzestać tych żartów.
— Nie żartuję, wicehrabio, i ot na dowód powiem ci: trzy tygodnie temu, miałem zaszczyt spotkać pana w męzkiem ubraniu, na brzegach Dordonji, w towarzystwie twego wiernego Pompée. Czy Pompée ciągle jest u pana? A! otóż on sam! Nie zechcesz-że jeszcze powiedzieć wicehrabio, że nie znam i tego kochanego pana Pompée?
Masztalerz i młoda dama spojrzeli na siebie z zadziwieniem.
— Tak, tak — mówił dalej Cauvignac — to cię zadziwia piękny wicehrabio; lecz ośmielisz-że się powiedzieć, żem to nie ciebie spotkał niedaleko oberży Biscarrosa?
— Prawda, spotkaliśmy się tam.
— A widzisz pan!
— Tylko wtenczas byłam przebraną.
— O nie, nie! To teraz jesteś pan przebrany. Wreszcie, dobrze pojmuję całą tę rzecz: rysopisy wicehrabiego de Cambes rozesłano po całej Guyennie; uznałeś więc pan za lepsze, dla odwrócenia podejrzeń, przywdziać na czas niejaki kobiece ubranie, w którem, jeśli ci mam prawdę wyznać bardzo ci do twarzy.
— Panie — powiedziała wicehrabina z pomięszaniem, które napróżno ukryć usiłowała — gdyby nie kilka twoich rozsądnych wyrażeń wzięłabym cię za warjata.
— Nie powiem ci podobnej grzeczności; za rozumne jednak uważam przebranie się, gdy kto do spisku należy.
Młoda kobieta rzuciła na Cauvignaca pełne niepokoju spojrzenie.
— W istocie, panie — rzekła — zdaje mi się, żem cię gdzieś widziała, lecz gdzie... żadną miarą przypomnieć sobie nie mogę.
— Najpierw, jak już powiedziałem, na brzegach Dordonji.
— A po raz drugi?
— Po raz drugi w Chantilly.
— W dzień polowania?
— Tak.
— A więc, panie, wcale nie mam powodu obawiać się ciebie; jesteś bowiem z naszej partji.
— Z czego pan to wnosisz?
— Z tego, żeś pan był u księżnej.
— Pozwól pan sobie zrobić uwagę, że z bytności mojej u księżnej wniosków wyprowadzać nie można.
— Zdaje mi się jednak...
— Tylu tam było ludzi, że pewnym być nie można, czy wszyscy bawiący przyjaciółmi byli.
— Strzeż się pan, bo mogę złe mniemanie powziąć o tobie.
— Myśl pan sobie co chcesz; wrcale nie jestem obrażliwy.
— Lecz wreszcie, czego pan żądasz?
— Chcę cię panie, jeśli tylko na to zezwolisz, ugościć w tej oberży.
— Dziękuję panu; obejdę się bez jego grzeczności. Czekam na jednego znajomego.
— Wybornie! Zsiądź z konia wicehrabio, a tymczasem, nim nadejdzie gość oczekiwany, pomówimy z sobą.
— Co pani rozkażesz?... — spytał Pompée.
— Najmij pokój i zamów kolację — odpowiedział mu Cauvignac.
— Za pozwoleniem pańskiem — przerwała wicehrabina — zdaje mi się, że ja, a nie pan winnam wydawać rozkazy.
— To jeszcze niewiadomo, wicehrabio; przecież jestem dowódcą w Jaulnay i mam na każde zawołanie pięćdziesięciu ludzi. Pompée rób com ci rozkazał.
— Pompée spuścił głowę i wszedł do oberży.
— Więc mnie pan aresztujesz?... — spytała młoda kobieta.
— Być może.
— Co to ma znaczyć?
— Tak, to zależeć będzie od naszej rozmowy, lecz zechciej-że zsiąść z konia, wicehrabino, ot tak... dobrze!... Teraz przyjmij mą rękę. Koniuszy, konia pańskiego odprowadzi do stajni.
— Jestem ci posłuszną panie, gdyż jakeś sam powiedział, silniejszym jesteś; a ja nie mam żadnego sposobu opierania się, lecz uprzedzam cię panie, że osoba, której oczekuję, jest oficerem królewskim.
— W takim razie, wicehrabio, raczysz mnie jemu przedstawić; bardzo będę zadowolony z poznania...
Wicehrabina pojęła, że opierać się dłużej niepodobna: poszła więc naprzód, dając swemu dziwnemu towarzyszowi znak, że iść za nią może.
Cauvignac odprowadził ją do drzwi pokoju, który dla niej przygotował Pompeé, i już miała próg przekroczyć, gdy Ferguzon śpiesznie przebiegłszy schody, stanął przy Cauvignacu i rzekł mu do ucha:
— Kapitanie... zbliża się powóz z trzema końmi... w powozie siedzi zamaskowany młodzieniec... Przy drzwiczkach dwóch lokai...
— Dobrze!... — odpowiedział Cauyignac — to bezwątpienia gość oczekiwany.
— Aha! oczekują tu więc gościa?
— Tak, a teraz pójdę naprzeciw niego. Ty zaś pozostań tu w korytarzu; miej ciągle baczność na te drzwi, pozwalaj wchodzić każdemu, lecz nikogo z nich nie wypuszczaj.
— Dobrze kapitanie.
W rzeczy samej, jakaś podróżna kareta zatrzymała się przed oberżą.
Czterech ludzi z roty Caurignaca, spotkawszy ją o ćwierć mili od miasta, otoczyli i konwojowali aż do oberży.
Młody człowiek w aksamitnem niebieskiem ubraniu, owinięty wielkim płaszczem, futrem podbitym, leżał raczej niż siedział w karecie.
Kiedy czterech ludzi otoczyło go, on bezustannie zadawał im pytania, lecz nie otrzymując odpowiedzi, postanowił cierpliwie czekać rozwiązania tej sceny.
Czasami tylko podnosił głowę, chcąc zobaczyć, czy nie zbliża się jaki bądź ich dowódca, któryby mógł wyjaśnić szczególne postępowanie tych ludzi względem niego.
Wreszcie, niepodobieństwem jest na pewno określić, jakie wrażenie ten wypadek wywarł na młodym podróżnym; czarna bowiem atłasowa maska, wilkiem nazwana bardzo w owym czasie w modzie będącą, większą część twarzy mu zakrywała.
Lecz i reszta z pod maski wyglądająca, ukazywała młodość i piękność; zęby małe i białe; otworami maski błyskały ogniste oczy.
Dwaj ogromni lokaje, bladzi i drżący, pomimo, że każdy z nich trzymał muszkiet na kolanie, jechali po obu stronach powozu.
Z tej grupy malarz mógłby wystawić scenę, jak rozbójnicy zatrzymują podróżnych, gdyby tylko to wszystko nie działo się we dnie, nie w pobliżu oberży i nie w przytomności wesołego Cauvignaca.
Zobaczywszy Cauvignaca, który uprzedzony przez Ferguzona, ukazał się w bramie oberży, młody podróżny wydał lekki okrzyk podziwienia i żywo podniósł rękę do twarzy, jakby dla przekonania się, czy maska ciągle ją zakrywa, o czem zapewniwszy się uspokoił się nieco.
Jakoklwiek szybkie było to poruszenie, nie uszło jednak baczności Cauvignaca.
Spojrzał on na podróżnego jak człowiek przywykły do odgadywania z rysów, wzruszeń serca i duszy; potem, mimowoli drgnął z podziwienia, lecz zaraz przyszedłszy do siebie, grzecznie zdjął kapelusz i rzekł:
— Witam cię, piękna damo.
Podróżny zdumiał się jeszcze bardziej.
— Gdzie pani jedziesz?... — spytał Cauvignac.
— Gdzie jadę?... — odpowiedział podróżny, jakby nie słysząc wyrazu „pani", odpowiadając tylko na pytania Cauvignaca — gdzie jadę? Powinieneś pan o term wiedzieć lepiej odemnie, gdyż jak mi się zdaję, twoi ludzie dalej jechać mi nie pozwolili. Pojadę, gdzie mnie zawieziecie.
— Pozwól uczynić sobie uwagę, piękna damo — odrzekł Cauvignac z wzrastającą grzecznością — że to wcale nie jest odpowiedzią! Zatrzymanie pani jest tylko chwilowe i gdy cokolwiek porozmawiamy o naszych wzajemnych interesach, z odkrytą twarzą i sercem, będziesz pani mogła jechać dalej bez żadnej przeszkody.
— Wybacz pan — przerwał podróżny — lecz przedewszystkiem pozwól mi sprostować jednę pańską pomyłkę. Bierzesz mnie pan za kobietę, a przecież z ubioru mego poznać możesz, iż jestem mężczyzną.
— Znasz pani zapewne łacińskie przysłowie: „Ne nim um crede colori“, Mądry z pozorów nie sądzi. Otóż ja chcę okazać mądrym; z tego wszystkiego wynika, że pod tem przebraniem, poznałem...
— Kogo?... — zapyta! podróżny z niecierpliwością.
— O! jużem powiedział: kobietę!
— Tem bardziej jeśli jestem kobietą, dlaczego mnie pan aresztujesz?...
— Ba! dla tego, że w dzisiejszym czasie, kobiety daleko są niebezpieczniejsze od mężczyzn; to też nasza wojna właściwie powinnaby się nazywać wojną kobiecą. Królowa i księżna de Condé, są to dwie najwyższe władze, ciągle z sobą wojujące. Za głównych dowódców ustanowiły one pannę de Chevreuse, panią de Monrbazon, panią de Longueville... i ciebie pani. Panna de Chevreuse jest jenerałem koadjutora; pani de Montbazon jenerałem księcia de Beaufort; pani de Longueville, jenerałem księcia de Larochefoucault, a ty... ty pani, zdaje mi się, jesteś jenerałem księcia d‘Epernon.
— Chybaś pan zwarjował!.. — powiedział młody podróżny, wzruszając ramionami.
— Nie wierzę ci piękna damo, tak jak nie uwierzyłem dopiero co pewnemu młodzieńcowi, który mi toż samo powiedział.
— Musiała to być kobieta, a pan wmawiałeś w nią zapewne, że jest mężczyzną.
— Tak właśnie. Poznałem go natychmiast: widziałem go bowiem poprzednio w początku maja, krążącego wieczorem w pobliżu oberży Biscarrosa; to też wcale mnie teraz jego spódniczka, czepeczek i cienki głosik nie omaniły; tak jak mnie nie oszuka ten pański niebieski kaftan, szary kapelusz i buty. To też powiedziałem mu wprost: mój miody przyjacielu, nazywaj się, ubieraj, jak chcesz; mów jakim ci się podoba głosem, zawsze jednak będziesz wicehrabią de Cambes!
— De Cambes! — zawoła! młody podróżny.
— A! uderza cię pani to nazwisko! miałażbyś go znać?
— Jest to młodzieniec, dziecko prawie?
— Siedemnaście, ośmnaście najwięcej lat mieć mogący.
— Blond włosy?
— Tak.
— Z wielkiemi błękitnemi oczyma?
— Tak.
— Jestże on tutaj?
— Jest.
— I mówisz pan, że...
— Przebrany jest za kobietę, jak ty, pani, za mężczyznę.
— Poco on tu przyjechał? — zapytał młody podróżny z gwałtownością i pomieszaniem, które zaczęły być coraz widoczniejsze, w miarę, jak Cauvignac machał rękami i mówić przestawał.
— Utrzymuje on — rzekł Cauvignac, wymawiając z przyciskiem każdy wyraz — że jakiś przyjaciel tu wyznaczył mu schadzkę.
— Przyjaciel?
— Tak.
— Szlachcic?
— Zapewne.
— Baron?
— Być może.
— A jakże się nazywa?
Cauvignac zamyślił się; w głowie jego po raz pierwszy zabłysła jakaś myśl szczęśliwa, która w nim widoczną zmianę zrządziła.
— O!... — pomyślał — wybornie można ich schwytać w sidła.
— A jakże się on nazywa? — powtórzył młody podróżny.
— Zaraz — odrzekł Cauvignac — zaraz... nazwisko jego kończy się na „olles“.
— Canolles!... — zawołał podróżny i usta jego śmiertelną okryły się bladością, a wtedy czarna maska, strasznie odbijała od matowej bladości twarzy.
— Aha! tak, Canolles — powtórzył Cauvignac, śledząc z uwagą zmiany widzialnych części twarzy młodzieńca. — Tak, tak, Canolles. A więc pani znasz pana de Canolles? Cóż u licha, chyba ci cały świat znany.
— Dosyć tych żartów — wyjąkał nieznajomy, drżący i zdający się omdlewać. — Gdzież jest ta dama?
— W tym oto pokoju, gdzie w oknie żółte firanki.
— Chcę ją widzieć! — zawołał podróżny.
— O!... miałżebym się omylić? — rzekł Cauvignac.— Czyś pani czasem nie tym Canollesem, którego oczekują. A może też sam pan de Canolles pędzi tu ze swym lokajem?
Młody podróżny z taką gwałtownością rzucił się do okna karety, że czołem rozbił szybę.
— To on! on sam! — zawołał młodzieniec, nie zważając nawet, że kilka kropli krwi pociekło z lekkiej rany na czole. — A! ja nieszczęśliwa! on przybywa, aby się z nią znowu zobaczyć; zginęłam więc!...
— A co! nie jesteś pani kobietą!
— Naznaczyli sobie schadzkę... tu! — mówił dalej młodzieniec, załamując ręce. — O! zemścić się muszę!...

Cauvignac dłużej jeszcze chciał udręczać młodzieńca, lecz on dawszy rozkazujący znak jedną ręką aby milczał, drugą zdarł z twarzy maskę, a wtedy, przed spokojnem wejrzeniem Cauvignaca, ukazało się blade i groźne oblicze Nanony.

ROZDZIAŁ VIII.

— Dzień dobry ci, kochana siostrzyczko — rzekł Cauvignac do Nanony, podając jej rękę.
— Dzień dobry; a więc poznałeś mnie?
— Od pierwszego wejrzenia. To nie dosyć ukryć twarz, trzeba było jeszcze zasłonić to zachwycające znamię i te zęby do pereł podobne. Jeśli chcesz kokietko przebierać się, to przynajmniej kładź całą maskę... o... nie jesteś ostrożną... „et fugit ad satices“...
— Dosyć już tego — rozkazującym głosem powiedziała Nanona — pomówimy serjo.
— Właśnie tego chciałem, bo tylko serjo mówiąc, można robić korzystne interesy.
— Powiadasz więc, że wicehrabima de Cambes jest tu?
— Jest.
— I że pan de Canolles wchodzi w tej chwili do oberży?
— Jeszcze nie; dopiero zsiada z konia i oddaje cugle lokajowi. Aha! zdaje się, że już i tu spostrzeżono go, bo oto otwiera się okno z żółtemi firankami i pokazuje się w niem główka wicehrabiny. A! krzyknęła z radości. Pan de Canolles biegnie do oberży. Schowaj się siostrzyczko, bo inaczej wszystko będzie stracone!
Nanona cofnęła się w głąb karety, ściskając konwulsyjnie rękę Cauvignaca, spoglądającego na nią z rodzicielskiem politowaniem.
— A ja jechałam do niego, do Paryża — zawołała — poświęciłam wszystko, by go widzieć tylko!
— Ha spełniłaś ofiarę kochana siostrzyczko, i to dla niewdzięcznika. Prawdę powiedziawszy, lepiej mogłabyś rozporządzać dobrodziejstwami.
— Co oni będą mówić z sobą, teraz, gdy już są razem?
— Kochana Nanono, w kłopotliwem stawiasz mnie położeniu, zadając mi podobne pytanie — odrzekł Cauvignac — myślę jednak, że mówić będą o swej miłości.
— O! tak nie będzie!... — zawołał Nanona, gryząc z wściekłością gładkie jak kość słoniowa paznokcie.
— A ja sądzę przeciwnie, że tak będzie — odpowiedział Cauvignac. — Ferguzon otrzymał rozkaz nie wypuszczania nikogo z pokoju, pozwoliłem mu tylko wpuszczać tam wszystkich. W tej chwili najpewniej wicehrabina i Canolles zamieniają ze sobą tysiączne pieszczoty A!... Nanono! zapóźno o zapobieżeniu złemu pomyślałaś.
— Tak sądzisz!... — rzekła młoda kobieta z wyrazem nieopisanej ironji i chytrości — tak sądzisz!... A więc siadaj obok mnie, biedny dyplomato.
Cauvignac był posłusznym.
Potem odwróciwszy się do Cauvignaca dodała:
— Sądzę, że to będzie dogodne miejsce do naszej rozmowy?
— O, bardzo; lecz pozwól, bym przedsięwziął niektóre środki ostrożności.
— I owszem.
Cauvignac dał znak czterem swym ludziom, grzejącym się na słońcu przed oberżą, a ci natychmiast za nim pośpieszyli.
— Doskonaleś uczynił, żeś wziął z sobą tych ludzi — powiedziała Nanona — i radżę ci wziąć ich raczej sześciu niż czterech; damy im robotę.
— Dobrze, dobrze; właśnie im też roboty brakuje.
— A więc w takim razie zupełnie będziesz zadowolonym — odpowiedziała Nanona.
Kareta skręciła i uniosła niecierpliwą Nanonę i Cauvignaca, spokojnego i zimnego z powierzchowności, lecz gotowego wysłuchać uważnie przedstawień swej siostry.
Tymczasem Canolles, usłyszawszy radosny wykrzyk wicehrabiny de Cambes, wpadł do oberży i pobiegł do jej pokoju, nie zważając wcale na Ferguzona, przechadzającego się po korytarzu, nie mając żadnego wyłącznego co do Canollesa rozkazu, spokojnie go przepuścił.
— A panie!... — zawołała pani de Cambes, spostrzegłszy wchodzącego Canollesa — przybywaj co prędzej, gdyż z wielką niecierpliwością oczekuję ciebie...
— Wyrazy pani — rzekł Canolles — uczyniłyby mnie najszczęśliwszym z ludzi, gdyby ta bladość i pomięszanie, jasno nie przekonywały, że pani czekasz ma mnie... lecz nie dla mnie.
— Tak baronie, masz słuszność — odrzekła Klara ze swym zachwycającym uśmiechem — jeszcze jeden dług więcej chcę zaciągnąć u ciebie.
— Jaki?
— Wybawienie mnie od grożącego niebezpieczeństwa... którego jednak sama pojąć nie mogę.
— Od niebezpieczeństwa?
Klara zbliżyła się do drzwi i zasunęła rygiel.
— Poznano mnie — rzekła.
— Kto panią poznał?
— Człowiek, którego nazwiska nie znam, lecz głos jego i twarz bardzo mi są znajome. Zdaje mi się, że głos ten słyszałam owego wieczoru, kiedyś pan w tym samym pokoju otrzymał rozkaz bezwłocznego wyjechania do Mantes, a twarz podobną widziałam na polowaniu w Chantilly, w dniu, w którym przedstawiałam księżnę de Condé.
— Za kogóż więc bierzesz go pani?
— Za agenta księcia d‘Epernon, a tem samem za naszego nieprzyjaciela.
— Do djabła!... — rzekł Canolles — i pani powiadasz, że on cię poznał?...
— Jestem tego pewną, wymienił bowiem moje nazwisko, utrzymując, że jestem mężczyzną. Wszędzie do koła są oficerowie królewskiego stronnictwa; znają mnie jako sprzyjającą sprawie książąt, może chcianoby mnie niepokoić; ale kiedy pan przyjechałeś, niczego się nie obawiam. Pan sam jesteś oficerem, stronnikiem tej samej co i oni partji, a więc będziesz obrońcą moim.
— Niestety!... — rzekł Canolles — obawiam się, czy nie będę zmuszony zamiast obrony i opieki, ofiarować na twe usługi pani szpadę tylko moją.
— Jestże to prawdą?... — zawołała Klara w uniesieniu.
— Dałem sobie słowo, posłać prośbę o uwolnienie ze służby z miejsca, gdzie spotkam panią, a że spotkałem cię, prośba więc moja z Jaulnay datowaną będzie.
— A więc pan jesteś wolnym! wolnym!... Możesz przyłączyć się do stronnictwa sprawiedliwego, uczciwego; możesz pan służyć sprawie książąt, to jest sprawie całej szlachty.... O! wiedziałam, że jesteś zanadto szlachetnym, byś nie miał wejść na drogę prawą.
I Klara podała Canollesowi rękę, którą on ucałował z zapałem.
— Jakże się to stało?... — spytała wicehrabina. — Opowiedz mi pan całą tę rzecz ze szczegółami.
— W krótkich opowiem to słowach. Z Chantilly doniosłem Mazariniemu o ucieczce księżnej; przybywszy do Mautes; odebrałem rozkaz przedstawienia się. Nazwał mnie słabą głową, ja mu nawzajem podobnąż grzecznością wywzajemniłem się; on parsknął śmiechem; ja się rozgniewałem; on podniósł głos, jam go zelżył. Wróciłem do domu; czekałem, czy czasem nie zechce posłać mnie do Bastylji, lecz on chciał widocznie bym się namyślił i wyjechał z Mantes. W samej rzeczy, przez ciąg dwudziestu czterech godzin, namyśliłem się. A winianem to tobie pani, wspomniałem bowiem na twą obietnicę i zląkłem się, byś pani na mnie czekać nie była zmuszoną. Wtedy odzyskawszy zupełną swobodę, uwolniony od wszelkiej odpowiedzialności i obowiązku, jedno tylko pamiętałem: miłość mą ku tobie pani i możność mówienia ci o niej głośno i śmiało!
— A więc straciłeś pan swój stopień! wpadłeś w niełaskę! naraziłeś honor i życie! a to wszystko przezemnie i dla mnie! A! kochany baronie!... Czemże zdołam ci wypłacić twe ofiary? czem ci mą wdzięczność okażę?
W oczach wicehrabiny łza zabłysła, na ustach uśmiech zaigrał.
Łzy te i uśmiech wynagrodziły mu wszystko; w uniesieniu padł przed Klarą na kolana.
— A! wicehrabino — zawołał — przeciwnie, od tej chwili dopiero jestem bogaty i szczęśliwy, gdyż więcej cię już nie opuszczę.
— Zupełnie więc do mnie należysz baronie? Zostawiając sobie twe serce, mogęż twe ramię usługom księżnej poświęcić?
— O! możesz, pani.
— A odesłałeś już pan prośbę o uwolnienie ze służby?
— Jeszcze nie; pierwej się z tobą pani zobaczyć chciałem, teraz, gdym cię ujrzał, pospieszę tu ją napisać.
— Pisz więc pan! pisz przedewszystkiem. Gdyż jeśli zaraz nie poślesz, za zbiega uważanym będziesz; należałoby nawet, przed uczynieniem stanowczego kroku na odpowiedź zaczekać.
— Ukochany mój dyplomato! nie obawiaj się niczego!... — odpowiedział Canolles — uwolnią mnie oni z wielką nawet radością; pamiętają jeszcze moje niezręczne postępowanie w Chantilly. Wreszcie — dodał z uśmiechem — czyż nie oni to mnie słabą głową nazwali.
— Tak, wkrótce jednak zniewolimy ich zmienić tę złą o tobie opinję; nie troszcz się więc o to, baronie, lecz pisz, pisz śpiesznie, byśmy stąd jak najprędzej wyjechać mogli. Przyznam ci się bowiem, że pobyt w tej oberży nie zupełnie spokojną mnie czyni.
— O czemże pani mówisz? Czy o przyszłości? miałyżby dawne wspomnienia tak bardzo panią zatrważać? — spytał Canolles i wzrokiem miłosiernie powiódł dokoła; nareszcie zatrzymał się przy dwóch łóżkach, które już nie pierwszy raz uwagę jego zwróciły.
— Ja mówię o teraźniejszości i wcale nie ciebie boję się, baronie. Dziś kto inny jest przedmiotem mej trwogi.
W tej chwili jakby na usprawiedliwienie przestrachu wicehrabiny, dały się słyszeć trzy uderzenia we drzwi.
Canolles i wicehrabina zamilkli, z niespokojnością spoglądając na siebie.
— W imieniu króla, otwórzcie... — odezwał się głos jakiś.
Canolles chciał porwać za szpadę, leżącą na stole, lecz go uprzedził nieznajomy, co wpadł do pokoju.
— Czy pan jesteś baron de Canolles?
— Tak jest.
— Wysłany z polecenia księcia d‘Epernon? — Canolles skinął głową.
— A więc, w imieniu króla i Jej Królewskiej Mości królowej regentki, aresztuję pana.
— Gdzie rozkaz?
— Oto jest.
Canolles spojrzał na papier i oddając go, rzekł.
— Zdaje mi się, że pana znam.
— Jakże nie miałbyś mnie pan poznać! Przecież w tej samej wiosce, wręczyłem panu rozkaz księcia d‘Epernon udania się do dworu. Całe pańskie szczęście w tem poleceniu się zawierało; nie umiałeś z niego korzystać; tem więc gorzej dla pana.
Klara zbladła, bo również poznała niespodziewanego gościa.
— Mazarini się mści — pomruknął Canolles...
— Jedźmy panie wicehrabio — rzekł Cauvignac.
Canolles zdawał się być prawie obłąkanym.
Nieszczęście jego było tak wielkie, tak ciężkie, tak niespodziewane, że go przygnębiło; to też opuścił głowę i poddał się losowi.
Przy tem wyrazy: „W imieniu króla", sprawiały w owej epoce magiczny skutek i nikt ani myślał opierać się im.
— Gdzież mnie pan wiedziesz?... — spytał Canolles — lecz może zabroniono panu pocieszyć mnie tą nawet wiadomością?
— O nie, owszem, zaraz panu powiem; zawieziemy pana do fortecy na wyspę Saint-George.
— Żegnam cię pani — rzekł Canolles, z uszanowaniem kłaniając się wicehrabinie — żegnam!
— O! rzeczy jeszcze nie tak daleko zaszły jakiem sądził — rzekł do siebie Cauvignac. Powiem to Nanonie, z czego bardzo będzie zadowolona.
Potem zbliżywszy się do drzwi, otworzył je i zawołał:
— Hej! niech będzie gotowych czterech ludzi do eskorty kapitana, a czterech innych do przewodniczenia orszakowi.
— A gdzie mnie powiozą?... — zapytała wicehrabina, wyciągając ku uwięzionemu ręce. Gdyż jeżeli baron winny, jam stokroć winniejsza.
— Ty, pani — odpowiedział Cauvignac — możesz jechać gdzie ci się tylko podoba, jesteś wolną.
I wyszedł wraz z baronem.
Wicehrabina, ożywiona nadzieją, spiesznie wszystko przygotowała do odjazdu, obawiając się aby później nie zechciano zmienić tak łaskawego względem niej rozkazu.
— Jestem wolną — myślała — będę więc mogła czuwać nad nim... lecz odjeżdżajmy czemprędzej.

I zbliżyła się do okna, a ujrzawszy odjeżdżającego Canollesa, ręką posłała mu pożegnanie, potem przywoławszy Pompéego, który w nadziei kilkodniowego wypoczynku, wybrał sobie najlepszą w oberży stancję, poleciła mu opuścić ją i być gotowym do odjazdu.

ROZDZIAŁ IX.

Podróż wydała się Canollesowi smutniejsza niż się spodziewał.
W rzeczy samej, po ujechaniu kilku mil drogi, zamiast konia, na którym jechał poprzednio, co chociaż trochę wolność mu przypominało, wsadzono go do lichego powozu, tak, że nogi jego znajdowały się między nogami jakiegoś jegomościa z orlim nosem; a ręka tego człowieka z dumą opierała się na pistolecie żelaznym.
Czasami w nocy, gdyż w dzień spał towarzysz barona, uwięziony zamierzał oszukać czujność nowego Argusa; lecz obok orlego nosa, błyszczały wielkie oczy jak u sowy, okrągłe, płomieniste i zupełnie stosowne do takich nocnych spostrzeżeń.
W którąkolwiek więc stronę Canolles się obrócił widział zawsze te dwoje okrągłych oczu, błyszczących w kierunku jego spojrzenia.
Bo gdy ten człowiek spał, jedno tylko jego oko spało, tylko jedno...
Natura obdarzyła go zdolnością spania jednem okiem.
Dwa dni i dwie noce przepędził Canolles na smutnych rozmyślaniach, gdyż forteca wyspy Saint-George, w rzeczywistości bardzo niewinna, w oczach więźnia przybierała coraz straszniejsze rozmiary, w miarę, jak bojaźń i zgryzoty sumienia coraz głębiej serce jego toczyć poczęły.
Sumienie dręczyło go dlatego, iż pojmował, że poselstwo do księżnej de Condé dano mu w zaufaniu, o które nic dbał wcale, poświęcając go swej miłości.
Skutki tego postępku były straszne.
W Chantilly, księżna de Condé była kobietą; w Bordeaux zbuntowaną księżną.
Bojaźń owładnęła nim bo, wiedział jak okropnie mści się Anna Austrjacka.
Lecz oprócz tego, zasmucała go myśl również bolesna, że żyje gdzieś kobieta młoda, piękna, dowcipna, która przez miłość ku niemu użyła całego swego wpływu dla zapewnienia mu znaczenia w świecie, nieraz narażała swe położenie, przyszłości majątek...
I cóż? tę kobietę, zachwycającą kochankę, poświęconą przyjaciółkę, po grubijańsku porzucił bez przyczyny, w chwili, kiedy myślała o nim, o jego szczęściu, powierzając mu ważne polecenie.
Prawda, że to nowa łaska spadła na niego, w takim czasie, kiedyby chętnie jej się wyrzekł; lecz byłoż to winą Nanony?
Nanona w tem poselstwie do dworu widziała tylko zwiększenie majątku i znaczenia człowieka, o którym bezustannie myślała.
Wszyscy, kochający dwie na raz kobiety (proszę o przebaczenie moich czytelniczek, bo to zjawisko niepojęte dla tych, co tylko jedną zajmują się miłością, często bardzo między mężczyznami się napotyka), otóż mówię: wszyscy kochający dwie na raz kobiety, łatwo pojmą, że czem więcej Canolles w dumaniach się zagłębiał, tem więcej Nanona wywierała wpływu na jego umysł, wpływu, który on już za stracony uważał.
Niezgodności charakteru, tak rażące w powszednich stosunkach, znikają w oddaleniu, gdy tymczasem słodkie wspomnienia nabierają siły w samotności.
Nakoniec, ze smutkiem wyznać należy, że eteryczna miłość ulatnia się w czasie rozłąki, gdy tymczasem miłość zmysłowa występuje w pamięci, uzbrojona ziemskiemi uciechami, które nigdy na swej wartości nie tracą.
Nanona przedstawiała się teraz Canollesowi jako piękność porzucona, jako kobieta przez niego oszukana.
A wszystko dlatego, że Canolles zajrzał w siebie szczerze, a nie z przymusem tych oskarżonych, których do spowiedzi zmuszają.
Za cóż porzucił Namonę? Dlaczego ścigał wicehrabinę de Cambes? Cóż było tak zachwycającego w małym przebranym wicehrabim? Miałażby więc Klara przewyższać Nanonę? Miałyżby więc blond włosy tak wielkie mieć pierwszeństwo nad czarnemi, iżby można zdradzać swą pierwszą kochankę, a nawet króla, jedynie w celu przemienienia czarnych splotów na płowe?
A jednak, ludzka nicości! Canolles rozumował doskonale, lecz żadną miarą przekonać siebie nie mógł.
Serce pełne jest podobnych tajemnic, które kochanków szczęśliwymi czynią, a filozofów do rozpaczy przywodzą.
Nie przeszkodziło to jednak Canollesowi być niezadowolonym i samego siebie strofować.
— Będę ukarany, — mówił do siebie, myśląc, że kara zmywa winę — będę ukarany, tem lepiej! W twierdzy znajdę jakiego komendanta brutala i grubjanina, który mi z dumą przeczyta rozkaz Mazariniego i wskaże podziemie, gdzie będę musiał gnić w towarzystwie szczurów i żab, gdy tymczasem mógłbym żyć na świecie i w objęciach ubóstwianej kobiety, którą kochałem i na honor! może nawet kocham jeszcze.
Przeklęty wicehrabio! dlaczegóżeś służył za osłonę zachwycającej wicehrabiny.
— Ale prawda; czy jest tylko na świecie kobieta, któraby godną była poświęcenia podobnego mojemu?
— Bo komendant i podziemne więzienie, to jeszcze nie wszystko. Jeśli mnie uznają za zdrajcę, śledztwo szczegółowo wyprowadzone zostanie, a wtedy przypomnij mi mój pobyt w Chantilly, gdzie tylko zyskałem trzy pocałowania ręki, za cóż więc cierpieć będę? O jakiż ze umie głupiec, nie umiałem korzystać z okoliczności. Oj słaba ze mnie głowa, prawdę powiedział Mazarini. Poświęciłem wszystko, a żadnej za me poświęcenie nie odebrałem nagrody. Od kogóż więc mam się jej spodziewać?
I Canolles wzruszył pogardliwie ramionami, odpowiadając tym sposobem na własne zapytanie.
Człowiek z okrągłemi oczyma, me mogąc pomimo całej przenikliwości, pojąć tej pantominy, spoglądał na niego z zadziwieniem.
— Jeśli mnie badać będą — myślał Canolles — trochę milczał uporczywie; bo wreszcie cóż mógłbym na usprawiedliwienie powiedzieć... Czy to, że nie sprzyjam Mazariniemu? Nie należało mu więc służyć. Czy to, że kochałem wicehrabinę de Cambes?... Śliczna odpowiedź królowi i pierwszemu ministrowi. Lecz sędziowie są to ludzie zbyt obraźliwi i chcą koniecznie odpowiedzi na swe zapytania; w prowincjonalnych więzieniach używają dybów); pogruchoczą mi te małe nogi, któremi się tak pyszniłem i pokaleczonego oddadzą na pastwę szczurów i żab. Zostanę na całe życie krzywonogim, jak książę de Conti, z czem, przyznam się, nie bardzo jest do twarzy.
Oprócz komendanta, szczurów, żab i dybów, są jeszcze rusztowania, na których ścinano głowy buntownikom; szubienice, na których wieszano zdrajców, place broni, na których rozstrzeliwano zbiegów. Lecz wszystko to, w porównaniu z krzywemi nogami, niczem było dla takiego, jak Canolles młodzieńca.
Dlatego postanowił upewnić się i zadać swemu towarzyszowi niektóre w tym przedmiocie pytania.
Okrągłe oczy, noc orli i niezadowolone oblicze towarzysza, odstręczały więźnia od rozmowy. Jednakowoż, jakkolwiekby zimną była twarz czyja, niepodobieństwem jest, aby się ona czasami wypogadzać nie miała. To też Canolles korzystając z chwili, kiedy na ustach jego dozorcy zabłysł przelotny uśmiech, zapytał go:
— Panie!...
— Co pan rozkaże?...
— Wybacz pan, jeśli mu przerwę jego dumania.
— Nic to nie szkodzi, ja nigdy nie dumam.
— Do djabła! Jakże szczęśliwe usposobienie!
— Wcale się na to nie żalę.
— Co do tego, nie jestem panu podobny... ja bowiem wielką mam chęć pożalić się.
— O cóż takiego, panie?...
— Że mnie tak nagle schwytano, w chwili, gdy najmniej o tem myślałem, i że mnie wiozą niewiadomo dokąd.
— Owszem panie, wiesz dokąd, bo ci to już raz mówiono.
— Tak, prawda. Zdaje się, że jedziemy na wyspę Saint-George?
— Tam właśnie.
— Czy długo tam zostanę?
— Nie wiem tego, panie.
— Czy wyspa Saint-George bardzo jest brzydka?
— Jakto! pan nie znasz tej fortecy?
— Wnętrza jej nie znam, bo nigdym do niej nie wchodził.
— Nic tam niema ładnego a oprócz pokojów komendanta, które nowo urządzone, reszta nudne mieszkania.
— A jakże się panu zdaje, czy będą mnie badać?
— Dość często się to zdarza.
— A jeśli odpowiadać nie zechcę?
— Jeśli pan nie zechcesz odpowiadać?
— Tak!
— Do djabła!... wiesz pan, że w takim razie używa się tortur.
— Czy zwyczajnych?
— Zwyczajnych i nadzwyczajnych, a to stosownie do winy... O cóż pan jesteś oskarżony?...
— Boję się czy nie o zbrodnię stanu.
— O! w takim razie czekają pana te drugie, dziesięć dzbanków...
— Jakto dziesięć dzbanków?
— Tak.
— Cóż to ma znaczyć?
— Powiadam, że będziesz pan musiał wypić dziesięć dzbanków wody.
— Oho! więc na wyspie Saint-George woda jedynie główne działanie odbywa?
— Tak, pojmujesz pan.. Garonna tak blisko...
— Prawda; materjał jest pod ręką. A ile to wiader złożą się na dziesięć dzbanków?
— Trzy wiadra a nawet trzy i pół.
— A to ja spuchnę...
— Trochę. Lecz jeśli pan zaprzyjaźnisz się z dozorcą więzienia...
— W takim razie?
— Wszystko pójdzie doskonale.
— Pozwól pan zapytać się, jaką to usługę może mi wyświadczyć dozorca?
— Może panu dać do wypicia oliwy.
— Oliwa jest więc na to skuteczną?
— O! bardzo, panie.
— Tak pn sądzisz?
— Mówię to z doświadczenia; piłem...
— Pan piłeś?
— Przepraszam. Chciałem powiedzieć, żem widział... Omyliłem się.
Canolles uśmiechnął się mimowolnie, pomimo tak poważnego przedmiotu rozmowy.
— Chciałeś więc pan powiedzieć — mówił — żeś widział...
— Tak, panie, widziałem człowieka, który wypił dziesięć dzbanków z nadzwyczajną łatwością, a to przy pomocy oliwy. Wprawdzie napuchł trochę jak to się zwykle zdarza; lecz przy dobrym ogniu powrócił znów do dawnego stanu, nic sobie nie zaszkodziwszy. Oto najgłówniejsza część operacji. Pamiętaj pan więc, że trzeba się rozgrzewać.
— Rozumiem — rzekł Canolles. Pan zapewne pełniłeś obowiązek kata?
— Nie!... — odpowiedział jego towarzysz skromnie.
— Możeś był jego pomocnikiem?
— Nie, panie; byłem tylko ciekawym widzem.
— Aha! Jakże się pan nazywasz?
— Barrabas.
— Piękne starożytne nazwisko, znane w Biblji.
— W męce Chrystusowej.
— Właśnie to chciałem powiedzieć, lecz ze zwyczaju użyłem innego wyrażenia.
— Czy pan przekładasz Biblję, zapewne jesteś hugonotem?
— Tak, ale hugonotem bardzo głupim. Czy uwierzysz pan, że umiem zaledwie trzy tysiące wierszy psalmów.
— W samej rzeczy, jeśli ten tymczasowy dozorca nadal przy nim pozostanie, oliwy będzie mógł dostać, dlatego też postanowił przedłużyć przerwaną rozmowę.
— Panie Barrabas — spytał — powiedz mi, czy się rozłączymy, czy też zrobisz mi zaszczyt towarzyszenia dłużej?
— Po przybyciu na wyspę Saint-George, na umartwienie moje, pożegnam pana; będę bowiem zmuszony wracać do swego oddziału.
— Bardzo dobrze... a więc pan służysz w kompanji Łuczników?
— Nie, w armji.
— Czy Mazariniego?
— Nie, w armji kapitana Cauvignaca, tego samego ca miał honor aresztować pana.
— A więc pan służysz królowi?
— Tak sądzę, panie.
— Cóż pan u djabła mówisz?... nie jestżeś tego pewny?.
— Nic niema pewnego na świecie.
— Ponieważ pan tak powątpiewasz o wszystkiem, powinienbyś dla wzmocnienia mej wiary, uczynić jedną rzecz...
— Cóż takiego?
— Puścić mnie.
— Niepodobna, panie.
— Lecz za grzeczność, ja pana hojnie wynagrodzę.
— A czemże?
— A czemże?
— Rozumie się, że pieniędzmi.
— Kiedy ich pan nie masz.
— Jakto! nie?
— Nie.
Canolles żywo przetrząsnął kieszenie.
— W istocie — rzekł worek mój zniknął; kto mi go wziąć mógł?
— Ja, panie — odpowiedział Barrabas, z uszanowaniem kłaniając się.
— Pan! a to dlaczego.
— Dlatego, abyś mnie pan przekupić nie mógł.
Osłupiały Canolles spojrzał z podziwieniem na swego towarzysza, nic mu nie powiedziawszy: odpowiedź Barrabasa usta mu zamknęła.
Gdy podróżni zamilkli, dalsza podróż stała się tak nudną, jak była na początku.
Zaczynało świtać, gdy powóz przybył do wsi, najbliższej wyspy Saint-George; Canolles czując, że się zatrzymują, wyjrzał.
Ładna wioska, składająca się najwięcej ze stu domków, skupionych około kościółka, na pochyłości pagórka, na którym wznosił się zamek, oświecona była pierwszemi promieniami wschodzącego słońca.
W tej chwili powóz wjeżdżał pod górę, woźnica, zeszedłszy z kozła, postępował obok powozu.
— Mój przyjacielu — spytał Canolles — czyś tutejszy?
— Tak panie, jestem z Libournu.
— Zapewne więc znasz tę wieś. Cóż to za biały dom? i te piękne chaty?
— Zamek i wioska są własnością familji Cambes — odpowiedział wieśniak.
Canolles zadrżał; w jednej chwili, jego zaczerwienione oblicze śmiertelną pokryło się bladością.
— Panie — rzekł Barrabas, przed którego okrągłemi oczami nic ukryć się nie mogło — czyś się przypadkiem nie zranił o drzwiczki?
— Nie! nie!
I Canolles znów pytać zaczął.
— Do kogóż ta posiadłość należy?
Do wicebrabiny de Cambes.
— Młodej wdowy?
— Bardzo pięknej i bogatej.
— To musi mieć dużo wielbicieli?
— Rozumie się, pięknej kobiecie z ładnym posagiem nigdy na nich nie zbywa.
— A jakąż ma ta osoba opinję?
— Jak najlepszą. Lecz zupełnie poświęciła się sprawie książąt.
— Tak, tak, mówiono mi o tem.
— To prawdziwy szatan, ta kobieta!
— Ach! to anioł!... — szepnął Canolles, który ilekroć wspomniał Klarę, nigdy dla niej uwielbień nie szczędził.
Potem głośniej dodał:
— Czy ona tu mieszka?
— Teraz bardzo rzadko, lecz dawniej długo mieszkała. Mąż ją tu zostawił i przez cały czas jej u nas bytności, była pociechą całej okolicy. Mówią że teraz bawi u księżnej de Condé.
Powóz, wyjechawszy na górę, musiał z niej zjechać; woźnica poprosił o pozwolenie wrócenia na kozioł.
Canolles, bojąc się wzbudzenia podejrzeń w Barrabasie przez dłuższe badanie woźnicy, schował głowę do powozu.
Konie pobiegły truchtem.
Po upływie kwadransa, podczas którego Canolles, zostając ciągle pod spojrzeniem Barrabasa, zapuścił się w ponure rozmyślanie, powóz zatrzymał się.
— Czy zaczekamy tu na śniadanie?... — zapytał Canolles.
— Nie, panie, zostajemy się zupełnie. Już stanęliśmy na miejscu. Oto wyspa Saint-George. Pozostaje nam tylko przeprawić się przez rzekę.
— To prawda — mruknął Canolles — tak blisko i tak daleko!
— Panie, ktoś idzie naprzeciwko nas — rzekł Barrabas raczysz pan wysiąść?
Drugi dozorca Canollesa, siedzący na koźle obok woźnicy, zszedł na ziemię i otworzył drzwiczki powozu zamknięte na zamek, od którego miał klucz u siebie.
Canolles odwrócił oczy od białego domku i skierował je na fortecę, przyszłe swe mieszkanie.
Wtedy na drugiej stronie rzeki ujrzał prom, a obok promu ośmiu żołnierzy i sierżanta.
Dalej widać było wznoszące się szańce cytadeli.
— Wybornie — pomyślał — czekano mnie i środki ostrożności przedsięwzięto.
Głośno zaś spytał się Barrabasa:
— Jakto! czy to są moi nowi stróże?
— Radbym panu stanowczo odpowiedzieć — odrzekł Barrabas, lecz prawdziwie sam nic nie wiem.
W tej chwili żołnierze, dawszy sygnał warcie stojącej przy bramie fortecy, wsiedli na prom, przepłynęli Garonnę i stanęli na drugiej stronie, właśnie gdy Canolles wysiadł z powozu.
Natychmiast sierżant, spostrzegłszy oficera, zbliżył się do niego i po wojskowemu pozdrowił.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem baronem de Canolles, kapitanem w pułku Nawajlskim?... — zapytał.
— Z nim samym — odpowiedział Canolles, zdziwiony grzecznością pytającego.
Sierżant odwróciwszy się ku swym ludziom, rozkazał im zaprezentować broń i wskazał baronowi prom, którym dopiero co przypłynęli.
Canolles wsiadł weń, mając obok siebie swych dwóch dozorców; żołnierze wraz z sierżantem wsiedli później, statek odbił od brzegu.
Canolles tymczasem po raz ostatni spojrzał na zamek Cambes, niknący w dali.
Cała prawie wyspa była ufortyfikowana.
Cytadela w dobrym znajdowała się stanie.
Przed bramą przechadzał się szyldwach.
— Kto idzie!... — krzyknął.
Mały oddział zatrzymał się.
Sierżant zbliżył się do żołnierza stojącego na warcie i powiedział mu kilka wyrazów.
— Do broni!... — zawołał szyldwach.
Natychmiast ze dwudziestu ludzi, składających odwach, wybiegło spiesznie i stanęło rzędem przed bramą.
— Racz pan iść — rzekł sierżant do Canollesa.
Uderzono w bęben.
— Co to ma znaczyć?... — pomyślał baron.
Zbliżył się do cytadeli, nic z tego nie pojmując, gdyż wszystkie przygotowania zakrawały więcej na wojskowe honory, zwierzchnikowi oddawane, niżeli na środki ostrożności względem więźnia użyte.
To jeszcze nie wszystko.
Canolles nie spostrzegł, że w chwili, gdy wysiadł z powozu, jedno z okien mieszkania komendanta otworzyło się i że jakiś oficer z uwagą śledził, jak też przyjmują barona i dozorców jego.
Oficer ten, widząc, że Canolles zbliża się do cytadeli, spiesznie wyszedł na jego spotkanie.
A! a!.. — rzekł Canolles zobaczywszy go — oto i komendant idzie poznajomić się ze swym nowym sąsiadem.
— W istocie — powiedział Barrabas — zdaje się, że pan nie będziesz przez tydzień czekał w przedsionku, jak to się niektórym zdarzało osobom; pana zamkną natychmiast.
— Tem lepiej — odrzekł Canolles.
Oficer zbliżył się.
Canolles przybrał dumną i wspaniałą postawę człowieka prześladowanego niesłusznie.
W odległości kilka od Canollesa kroków, oficer zdjął grzecznie kapelusz.
Czy mam honor mówić z panem baronem de Canolles?... — spytał.
Tak, panie; jestem nim — odrzekł więzień — lecz pan mnie zawstydzasz swą grzecznością; proszę cię więc, postępuj ze mną tak jak oficer z oficerem postępować winien, a zarazem zechciej mi wyznaczyć jak najlepsze mieszkanie.
— Mieszkanie już wyznaczono — rzekł oficer — a uprzedzając nawet pańskie życzenia poczyniono w niem wszelkie możliwe ulepszenia.
— Komuż zawdzięczać mam te bezpotrzebne ostrożności?... — spytał Canolles z uśmiechem.
— Królowi, który co tylko czyni, dobrze czyni.
— Bezwątpienia. Chroń mnie Boże, bym miał Jego Królewską Mość spotwarzać, choćby nawet w tym wypadku; chciałbym jednak mieć sobie udzielone niektóre konieczne objaśnienia.
Rozkazuj pan, jestem cały na jego usługi; ośmielę się tylko uczynić panu wzmiankę, że garnizon z niecierpliwością go wygląda.
— Cóż u djabła!... — mruknął Canolles — cały garnizon zatrudniać dla jednego więźnia.
Głośno zaś dodał:
— To ja jestem na pańskie rozkazy i gotów iść, gdzie mnie powiedziesz.
— Pozwól mi pan iść naprzód — rzekł oficer.
Canolles udał się za nim, ciesząc się w duchu, że się dostał w ręce tak dobrego człowieka.
— Sądzę, że pana czekają tortury zwyczajne, cztery dzbanki tylko — rzekł mu do ucha Barrabas.
— Tem lepiej — odpowiedział Canolles — mniej napuchnę.
Na podwórzu cytadeli, Canolles ujrzał stojącą pod bronią część garnizonu.
Wtedy oficer, towarzyszący mu, wyjął szpadę i grzecznie się ukłonił.
— Mój Boże, ileż tu ceremonji!... — mruknął Canolles.
W tejże chwili pod sąsiedniem sklepieniem rozległ się odgłos bębna; Canolles odwrócił się i ujrzał, jak drugi oddział żołnierzy, wyszedłszy z pod sklepienia, stanął za pierwszym.
Teraz oficer podał Canollesowi dwa klucze.
— Co to ma znaczyć?... — spytał baron.
— Spełniamy ten obrzęd według przyjętego zwyczaju.
— Za kogóż mnie więc bierzecie?... — zapytał Canolles zdziwiony nadzwyczaj.
— Za pana barona de Canolles...
— Dalej.
— Za gubernatora wyspy Saint-George.
Canolles ledwie się zdołał na nogach utrzymać.
— Będę miał honor — mówił dalej oficer — oddać panu gubernatorowi różne zapasy, które dziś rano otrzymałem. Przytem doręczono/mi list, uwiadamiający mnie o pańskim rychłym przyjeździe.
Canolles spojrzał na Barrabasa.
Ten zaś, wytrzeszczywszy dwoje okrągłych oczów, spoglądał na barona ze zdziwieniem, które opisać dla nas jest niepodobieństwem.
— A więc jestem gubernatorem wyspy Saint-George?... — wyjąkał Canolles.
— Tak, panie — odrzekł oficer — i bardzo jesteśmy wdzięczni Jego Królewskiej mości za podobny wybór.
— Jestżeś pan pewnym, że w tem żadna nie zachodzi pomyłka?... — spytał Canolles.
— Racz pan udać się do swego mieszkania — odpowiedział oficer — tam znajdziesz przeznaczenie pana barona de Canolles na gubernatora wyspy Saint-George.
Canolles, zdziwiony wypadkiem, następstwa, którego niepodobne były wcale do tych, jakich się spodziewał, udał się w milczeniu za oficerem, wśród odgłosu bębnów, okrzyków mieszkańców fortecy i żołnierstwa przed nim broń prezentującego.
Blady i drżący, Canolles nie przestawał kłaniać się na około, zwracając ciągle błędne spojrzenia na Barrabasa.
Nakoniec przybył do dosyć wykwintnego salonu.
Przedewszystkiem zauważył, że z okien jego widzieć można zamek Cambes.
Potem przeczytał dyplom na gubernatora, podpisany przez królową i kontrasygnowany przez księcia d'Epernon.
Tu już nie mógł ustać na nogach i upadł na krzesło.
Jednakowoż, gdy wszystko ucichło i pierwsze zadziwienie minęło. Canolles chciał przekonać się dokładnie, jaką też czynność powierzyła mu królowa; podniósł więc w górę spuszczone jakiś czas oczy.
Ujrzał wtedy stojącego przed sobą, w pokornej postawie, dawnego swego stróża, niemniej zdziwionego tym wypadkiem.
— A! to ty, mości Barrabas — rzekł.
— Ja sam, panie gubernatorze.
— Czy możesz objaśnić mi wszystko, co tu się dopiero stało, a co mi się prawie snem być zdaje?...
— To tylko powiem panu, że mówiąc o nadzwyczajnych torturach, to jest o ośmiu dzbankach, myślałem o złagodzeniu tego...
— A więc wtedy już byłeś przekonany?...
— Że pana... kołem łamać będą.
— Dziękuję — rzekł Canolles, mimowolnie zadrżawszy — ale czy możesz wyjaśnić mi, co się tu ze mną dzieje?
— Mogę.
— Racz więc to uczynić.
— Dobrze, panie. Oto królowa zapewne pojęła, jak było trudnem do wykonania poselstwo, które ci powierzyła. Skoro zaś przeszło pierwsze uniesienie gniewu, Jej Królewska Mość, żałując wyrządzonej krzywdy, postanowiła wynagrodzić pana.
— Tego nawet przypuścić nie mogę — odrzekł Canolles.
— Tak pan sądzisz?
— Przynajmniej nie jest to prawdopodobnem.
— Nieprawdopodobnem?
— Niezawodnie!
— Teraz pozostaje mi tylko pożegnać cię, panie gubernatorze. Na wyspie Saint-George możesz pan być szczęśliwym jak król; wina tu wyborne, zwierzyny pełno dokoła, ryb codzień z Bordeaux dostarczają... A! panie, cóż za życie rozkoszne!
— Bardzo dobrze; postaram się iść za pańskiemi radami; weź ode mnie ten bilecik i idź do kasjera, który ci wyliczy za okazaniem dziesięć pistoli. Dałbym ci je sam; lecz ponieważ dla ostrożności wziąłeś mój woreczek...
— I dobrzem uczynił — zawołał Barrabas — bo gdybyś mnie pan przekupił, byłbyś pewnie uciekł a uciekłszy, straciłbyś ten wysoki urząd, którym pana zaszczycono — coby mnie nigdy nie pocieszyło.
— Wybornie rozumujesz, mości Barrabas. Zauważyłem już, że bardzo jesteś silny w logice. Tymczasem zaś, weź ten papier w nagrodę twej wymowy. Starożytni, jak wiesz zapewne, wyobrażali wymowę ze złotymi w ustach łańcuchami.
— Panie — odrzekł Barrabas — pozwól sobie uczynić uwagę, że uważam za niepotrzebne chodzić do kasjera...
— Jakto! odmawiasz przyjęcia?... — zawołał Canolles.
— Nie, nie! dzięki Bogu, nie jestem obdarzony tak głupią dumą! lecz uważam, że ze szkatułki, stojącej na kominku wychodzą jakieś sznurki... zdaje się od woreczka.
— Mistrzem jesteś w odkrywaniu woreczków, mości Barrabas — rzekł zdumiały Canolles, — w istocie bowiem stała na kominku wytworna fajansowa szkatułka, wysadzona srebrem.
— Zobaczymy co też tam jest.
Canolles podniósł wieko od szkatułki znalazł w niej sakiewkę, zawierającą tysiąc pistoli wraz z tym bilecikiem:
„Na osobiste wydatki Pana Gubernatora wyspy Saint-George“.
— Oho!... rzekł Canolles zarumieniwszy się, królowa jakoś dosyć jest szczodra. I pomimowolnie przyszedł mu na pamięć Buckingham. Być może, że Anna Austrjacka widziała gdzie zwycięską postawę pięknego kapitana; być może, iż rozciąga nad nim swą opiekę, dla jakich widoków osobistych; być może... Pamiętajmy, że Canolles był gaskończykiem.
Na nieszczęście, Anna Austrjacka o dwadzieścia lat była młodszą wtedy, gdy myślała o Buckinghamie.

Cokolwiek by stąd wyniknąć miało, nie dbając oto, skąd się wzięła sakiewka, Canolles zanurzył w niej rękę i wyjąwszy dziesięć pistoli, wręczył Barrabasowi, który nisko się skłoniwszy, wyszedł.

ROZDZIAŁ X.

Po wyjściu, Barrabasa, Canolles przywołał oficera służbowego, prosząc go o przewodnictwo mu w przeglądzie fortecy.
Oficer był posłusznym.
W bramie spotkali cały sztab, składający się ze znaczniejszych oficerów cytadeli.
Ci obznajmili go z położeniem miejsca i Canolles rozmawiając z nimi, obejrzał bastjony, kazamaty, lochy i magazyny.
Nareszcie o jedenastej godzinie rano powrócił do domu, zwiedziwszy wszystko.
Świta jego rozeszła się natychmiast i Canolles pozostał znowu sam z oficerem, którego spotkał przy wjeździe do fortecy.
— A teraz, panie gubernatorze — rzekł oficer tajemniczo — pozostaje ci tylko obejrzeć jeden pokój i widzieć jedną osobę.
— Cóż takiego? — spytał Canolles.
— Pokój tej osoby ot tu — powiedział oficer wskazując palcem drzwi, na które Canolles dotąd nie zwrócił uwagi.
— Aha! to tutaj pokój.
— Tak.
— I ta osoba?
— Jest tam.
— Dobrze; lecz proszę cię, panie, zechciej mówić jaśniej.
— Oto, panie gubernatorze — odrzekł oficer ze znaczącym uśmiechem — pokój..
— Tej osoby...
— Która czeka na pana, jest tutaj. Teraz już mnie pan rozumiesz?
Canolles nie mógł wyjść z podziwu.
— Rozumiem, rozumiem — rzekł — i mogę tam wejść?
— Bezwątpienia, gdyż na pana czekają.
— A więc idźmy!
I serce silnie mu bilo; nic nie widział, czuł tylko, jak w nim żądza z bojaźnią walczyła...
Otworzywszy drzwi, ujrzał za firanką, piękną, uśmiechającą się Nanonę.
Ta, zobaczywszy Canollesa, krzyknęła, jakby go chciała przestraszyć i rzuciła mu się na szyję.
Canolles osłupiał, ręce mu opadły, ciemno się w oczach zrobiło.
— To ty, pani! — wyjąkał.
— Ja! — odpowiedziała, podwajając śmiechy i całusy.
I natychmiast stanęły Canollesowi przed oczyma jego postępki; a pojmując to nowe dobrodziejstwo swej wiernej przyjaciółki, ugiął się pod ciężarem zgryzot i wdzięczności zarazem.
— A!... — zawołał — ty więc mnie ocaliłaś, tyś to czuwała nade mną; a!... jesteś moim aniołem opiekuńczym.
Nie nazywaj mnie swoim aniołem, gdyż jestem szatanem — odpowiedziała Nanona — lecz przyznaj sam, że szatanem w dobrej zjawiającym się chwili.
— Masz słuszność, kochana przyjaciółko, zdaje mi się bowiem, żeś mnie od rusztowania ocaliła.
— I ja tak sądzę. Lecz powiedz mi, baronie, jak się to stało, że księżne mogły ciebie oszukać, ciebie, co tak jesteś przezornym?
Canolles poczerwieniał, lecz Nanona udała, że tego nie widzi.
— Prawdziwie — rzekł — sam nie wiem; sam żadną miarą pojąć tego nie mogę.
— Oho!... bardzo są one przebiegłe. A więc panowie nie powinniście walczyć z kobietami. Czy wiesz, co mi mówono? Oto, że ci pokazano zamiast młodej księżnej, jakąś damę, baronową, czy też pokojówkę... słowem coś w rodzaju tego.
Canolles poczuł że mróz przebiegł po całym jego ciele.
— Sądziłem, że to była księżna — odpowiedział — gdyż jej osobiście nie znałem.
— Któż to więc był?...
— Zdaje mi się, że jedna z dam honorowych.
— A! biedaku, to wina tego zdrajcy Mazarimego. Bo jeśli dają człowiekowi tak trudne polecenie, należy mu dać portret osoby, którą mu strzec każą. Gdybyś był miał go, lub wreszcie widział tylko księżne, byłbyś się tak nie pomylił. Lecz nie mówmy więcej o tem. Czy wiesz że Mazarini pod pozorem, że zdradziłeś króla, chciał cię wtrącić do więzienia?
— Domyślałem się...
— Lecz ja postanowiłam powrócić cię Kanonie. No jakże!... czy dobrze uczyniłam?...
Chociaż Canolles był jedynie zajęty wicehrabiną, chociaż nosił na sercu jej minjaturę, wzruszyła go jednak ta dobroć nadzwyczajna, ten rozum jaśniejący w czarujących oczach; spuścił głowę i pocałował podaną sobie rączkę.
— I przybyłaś — powiedział — aby mnie tu oczekiwać.
— Nie; jechałam do Paryża, aby cię przywieść tutaj. Wiozłam ci patent; to bowiem rozłączenie z tobą zdawało mi się być za długiem. Dowiedział się o twem nieszczęściu. Ale... zapomniałam ci powiedzieć, żeś jest moim bratem...
— Domyślałem się tego, przeczytawszy list twój.
— Nezawodnie nas zdradzano. List, który do ciebie pisałam, wpadł w złe ręce. Książę przybył do mnie wściekły; chcąc go rozbroić, nazwałam cię mym bratem, biedny Canolelesie, a teraz jesteśmy osłonieni związkiem prawym. Otóż jesteś prawie ożeniony, mój biedny przyjacielu.
Canolles był oczarowany niepojętym wpływem tej kobiety. A wycałowawszy białe rączki, całował czarne jej oczy...
Wspomnienie o wicehrabinie de Cambes zniknęło.
— Odtąd — mówiła dalej Nanona — wszystko przewidziałam, księcia d‘Eeperoon przerobiłam na twego opiekuna, albo raczej przyjaciela; zmiękczyłam gniew Mazariniego. Wreszcie wybrałam sobie za schronienie wyspę Saint-George; gdyż wiesz zapewne, kochany przyjacielu, że mnie koniecznie chcą ukamienować. Ty jeden na całym świecie kochasz mnie trochę, luby Canollesie. No! powedz-że mi, że mnie kochasz.
I czarująca syrena, zarzuciwszy obie ręce na szyje Ca- nollesa, zanurzyła ogniste spojrzenie w oczach młodzieńca, jakby chcąc z głębi serca myśli jego wydrzeć.
Canolles poznał, że nie może zostać obojętnym na tyle poświęcenia.
Tajemne przeczucie mówiło mu, że Nanona jest więcej niż zakochaną, że jest wspaniałomyślną, że nie tylko kocha go, lecz i przebaczać umie.
Baron skinął głową, odpowiadając tym sposobem na zapytanie Nanony, gdyż nie śmiał powiedzieć, że ją kocha; chociaż w duszy jego rozbudziły się wszystkie wspomnienia przeszłości.
— Wybrałam więc — mówiła dalej — wyspę Saint-George, aby tu zachować w bezpieczeństwie moje pieniądze, klejnoty i siebie samą. Któż inny, powiedziałam sobie, jeśli nie ten, co mnie kocha, bronić mnie może, któż oprócz mego władcy może strzec skarbów?... Wszystko w twe ręce składam, kochany przyjacielu; życie i majątek. Czy zechcesz czuwać nad niemi?... Czy będziesz wiernym przyjacielem i wiernym opiekunem?
W tej chwili na podwórzu dał się słyszeć dźwięk trąby.
To rozbudziło Canollesa i drżeniem jego serce przejęło.
Przed sobą miał miłość wymowną, wymowniejszą niż kiedykolwiek; niedaleko zaś groziła wojna... wojna, która rozpłomienia i upaja człowieka.
— Tak, tak: Nanono — zawołał — i ty i twoje skarby bezpieczne są póki ja tu jestem; a gdyby nawet umrzeć było potrzeba, umrę, aby cię tylko wybawić choćby od najmniejszego niebezpieczeństwa.
— Dzękuję ci, mój szlachetny przyjacielu; tyle ufam twemu męstwu, co twej wspaniałomyślności... Niestety!... — dodała z uśmiechem — chciałabym jeszcze mieć dowód... i twej miłości!...
— O!... — szepnął Canolles — bądź pewna...
— Dobrze, dobrze! — przerwała Nanona — miłości nie dowodzi się przysięgą, lecz czynem z twych postępków, panie, będziemy sądzić o twej miłości.
I objąwszy go swemi małemi rączkami, opuściła głowę na dyszącą pierś młodzieńca.

— Teraz już o niej zapomnieć powinien!... — pomyślała — i pewno zapomni.

ROZDZIAŁ XI.

Tegoż samego dnia, kiedy Canollesa aresztowano wobec wicehrabiny de Cambes, ta ostatnia opuściła Jaulnay w towarzystwie Pompéego, udając się do księżnej de Condé, bawiącej w bliskości Coutras.
Przedewszystkiem szanowny masztalerz starał się dowieść swej pani, że jeśli banda Cauvignaca nie żądała żadnego okupu od pięknej podróżnej i żadnego nie popełniła gwałtu, szczęście to zawdzięczać należy jego odwadze i doświadczeniu wojennemu.
Wicehrabina nie tak łatwowierna, jak myślał Pompée, zauważyła na to, że go nie widziała wtedy przez całą godzinę; lecz Pompée, zapewnił ją, że cały ten czas przepędził w korytarzu, przygotowując drabinę dla ucieczki i że musiał walczyć z dwoma żołnierzami, którzy mu ją chcieli odebrać; lecz czyn ten spełnił z nieustraszonem męstwem, tak dobrze znanem czytelnikom naszym.
Rozmowa ta naprowadziła naturalnie Pompéego na pochwały dawnych żołnierzy, strasznych nieprzyjacielowi, jak tego dowiedli przy oblężeniu Montauban i w bitwie pod Corbey; lecz szlachetnie i względnie obchodzących się z rodakami, którymi to przymiotami nie mogli się wcale poszczycić żołnierze z czasów Mazariniego.
W istocie Pompée, sam o tem nie wiedząc, uniknął strasznego niebezpieczeństwa: to jest werbunku.
Jego chód wojskowy zwrócił uwagę Cauvignaca.
Lecz dzięki wypadkom, które zmieniły widoki kapitana, dzięki stu pistolom, danym mu przez Nanonę, z warunkiem, by się tylko zajmował baronem de Canolles, dzięki wreszcie tej filozoficznej myśli, że zazdrość jest najgłówniejszą namiętnością, Cauvignac pogardził Pompéem, a wcehraibinie de Cambes nie przeszkadzał jechać do Bordeaux.
Lecz Nanonie zdało się, że Bordeaux to jeszcze za blisko. Wolałby widzieć wicehrabinę w Peru, w Indjach, lub w Grenlandji.
Z drugiej strony, gdy pomyślała, że odtąd ona sama władać będzie kochanym Canollesem, zamkniętym w mocnych murach i że forteca, nieprzystępna dla królewskich żołnierzy, uwięzi panią de Cambes, uczuła radość, niewymowną, radość, jakiej na ziemi dzieci i tylko kochankowie doświadczają.
Widzieliśmy, jak te marzenia się urzeczywistniły, jak Canolles i Nanona spotkali się na wyspie Saint-George.
Tymczasem wicebrabina, smutna i drżąca jeszcze, jechała drogą do Bordeaux.
Pompée pomimo swej odwagi, nie mógł jej uspokoić, to też nie bez strachu ujrzała wieczorem tegoż samego dnia, w którym opuściła Jaulnay, znaczny oddział konny, boczną jadący drogą.
Była to szlachta, wracająca z pogrzebu księcia de la Rochefoucault, z pogrzebu, służącego księciu de Marsillac za pozór do zebrania całej szlachty z Francji i Pikardji, równie nienawidzącej Mazariniego, jak całą duszą oddanej jego nieprzyjaciołom, to jest rodzinie de Condé.
Lecz jedna rzecz zdziwiła wicehrabinę, głównie zaś Pompéego: niektórzy z jeźdźców mieli obwiązane ręce drudzy nogi, innych znów głowy pokrwawione otaczały przepaski.
Trudno byłaby poznać w tych pokaleczonych jeźdźcach owych żwawych i wystrojonych myśliwych, polujących na jelenia w parku Chantilly.
— Do djabła!... — zawołał Pompée — widać pogrzeb po złej postępował drodze. Panowie zapewne pospadali z koni, przypatrz no się, pani, jak oni wyglądają.
— Już to zauważyłam — odrzekła pani de Cambes.
— To mi przypomina odwrót z Korbji — powiedział z dumą Pompée — lecz wtedy nie byłem w liczbie mężnych, których wieziono.
— Czyż nie mają oni dowódcy?... — spytała Klara z jakąś niespokojnością. — Miałżeby zginąć, że go tu nie widać? Zobacz-no.
— Pani — odpowiedział Pompée dumnie, unosząc się na siodle — niema nic łatwiejszego, jak poznać dowódcę między prowadzonym oddziałem. Zazwyczaj, w szwadronie, oficer z podoficerami znajduje się w środku, zaś w czasie bitwy, jadą w tyle lub na boku oddziału. Racz pani rzucić wzrokiem na wskazane miejsce, a przekonasz się sama.
— Nic nie widzę, Pompée; lecz zdaje mi się, że ktoś jedzie za nami. Obejrzyj no się...
— Hum! hum! Niema nikogo, pani — odrzekł Pompée, kaszląc, lecz nie odwracając się wcale, z bojaźni, aby istotnie kogo nie zobaczył. Nie, niema nikogo. Aha... Czy czasem dowódca nie będzie ten z różowym piórem u kapelusza? Nie... Albo ten ze złotą szpadą? Nie... Albo ten, co jedzie na koniu podobnym do konia pana de Turennce?... I ten nie... To rzecz dziwna; wszakże niema tu niebezpieczeństwa, dowódca mógłby się ukazać; tu nie to, co pod Korbią...
— Mylisz się, mości masztalerzu — dał się słyszeć w tyle Pompéego głos szyderczy, który go przestraszył, aż odważny wojak ledwie nie zleciał z konia. Mylisz się tu daleko gorzej, jak pod Korbią.
Klara odwróciła się żywo i ujrzała o dwa kroki za sobą jeźdźca średniego wzrostu, ubranego mniej, niż skromnie.
Jeździec spoglądał na nią błyszczącemi i zapadłemi jak u lisa oczyma. Jego gęste czarne włosy, wąskie i ruchliwe usta, twarz żółto bladawa, zmarszczone czoło — smutkiem przejmowały we dnie, w nocy zaś, postać ta strachby wzniecić gotowa.
— Książę de Marsillac!... — zawołała zdumiona Klara. — A! witam cię, panie.
— Nazywaj mnie, pani, księciem de la Rochefoucault, gdyż po śmierci ojca odziedziczyłem jego nazwisko, pod którem odtąd zapisywać się będą złe i dobre w mem dalszem życiu postępki.
— Książę powracasz?... — spytała Klara z wahaniem.
— Wracamy pobici.
— Pobici! A mój Boże!
— Powtarzam, że wracamy pobici, gdyż nie jestem samochwałem i mówię prawdę samemu sobie, tak jak ją mówię innym; gdyby inaczej było, mógłbym utrzymywać, że powracamy zwycięzcami, chociaż się stało zupełnie przeciwnie. W Saumur nie udało nam się, przybyłem za póżno; stracilśmy tę ważną fortecę. A teraz, jeżeli, że księżną przyjmą w Boredaux, jako obiecano, cała wojna skupi się w Guyennie.
— Lecz, książę — spytała Klara — z mowy twej rozumiem, iż Saumur poddało się bez wystrzału; skądże więc panowie ci, tak ranami okryci?
Książę nie mógł ukryć gniewu, pomimo całej nad sobą władzy i odpowiedział:
— Ponieważ spotkaliśmy wojska królewskie.
— I biliście się?... — żywo zapytała wicehrabina.
— Rozumie się.
— Boże!... — szepnęła wicehrabina — a więc już krew francuska przez francuzów przelaną została. I to ty, książę, taki przykład dałeś?
— Tak, ja, pani.
— Ty, taki zazwyczaj spokojny, zimny! Lecz, książę, nie jesteś aby raniony?
— Nie. Tym razem byłem szczęśliwszy, niż w Paryżu. Sądziłem nawet wtedy, że wojna domowa dosyć mnie już wynagrodziła, bym miał z nią w nowe wchodzić porachunki. Lecz omyliłem się. Człowiek bowiem zawsze buduje plany, poradziwszy się pierwej namiętności, jedynego i istotnego architekta życia; namiętność przekształca jego budynki, czasem je niszczy zupełnie.
Wicehrabina uśmiechnęła się, przypomniawszy, że książę de la Rochefoucault mówił, iż dla pięknych oczu pani de Longueville bił się z ludźmi; dla tych oczu nawet bogom, gotów był wypowiedzieć wojnę.
Uśmiech ten nie uszedł baczności księcia, nie dając więc Klarze czasu do wypłoszenia myśli, będącej powodem tego uśmiechu, pospieszył powiedzieć:
— Lecz ty, pani, pozwól sobie złożyć powinszowanie, gdyż prawdziwie jesteś wzorem odwagi.
— Dlaczego?
— Podróżując sama, z jednym tylko masztalerzem, jak Klorynda lub Bradamanta! Ale, ale, dowiedziałem się o pani postępku w Chantilly. Zapewniano mnie, żeś cudownie oszukała oficera królewskiego stronnictwa?... Zwycięstwo nietrudne, nieprawdaż?... — dodał książę z tym uśmiechem i spojrzeniem, które u niego tyle miały wyrazu.
— Co to ma znaczyć?... — spytała Klara zdziwiona.
— Mówią, że dla pani nie trudne było zwycięstwo, gdyż oficer nie równą z nią walczył bronią. W każdym razie, jedna rzecz szczególniej uderzyła mnie w opowiadaniu tej dziwnej przygody...
I z jeszcze większą zawziętością, książę utkwił w wicehrabinie swoje małe oczy.
Nie było środka cofać się dlatego też wicehrabina przygotowała się do dzielnej obrony.
— Mów, książę... Mów, co cię tak uderzyło?
— Twoja, pani, zadziwiająca zręczność, z którą odegrałaś tę małą konieczną rolę; w istocie, jeśli wierzyć mam wieściom, oficer ten, już znał poprzednio twego masztalerza, a podobno widział i ciebie, pani.
Te ostatnie wyrazy, chociaż powiedziane z ostrożnością człowieka, umiejącego żyć w świecie, uczyniły głębokie na Klarze wrażenie.
— Książę powiadasz, że on mnie widział?
— Porozumiejmy się, pani; nie ja to mówię, to tylko opowiada nieokreślona osoba, osoba, której wpływowi podlegają zarówno królowie, jak i ostatni z ich poddanych.
— Gdzież więc on mnie widział?
— „Powiadają", że widział panią na drodze z Libournu do Chantilly, w wiosce zwanej Jaulnay, lecz widzenie trwało niedługo, gdyż młodzieniec ów otrzymał od księcia d‘Epernon rozkaz jechania natychmiast do Mantes.
— Lecz pomyśl, książę, gdyby oficer ten widział w Jaulnay, toćby przecież poznał w Chantilly?
— A! sławne. „Powiadają", o którym ci, pani, dopiero co mówiłem, ma na to wszystko odpowiedź gotową; ono też utrzymuje, że to było możliwem, bacząc, że spotkanie miało miejsce w ciemności.
— O!... co teraz — odrzekła wicehrabina ze drżeniem — zupełnie pojąć nie mogę, co chcesz książę powiedzieć.
— Widać, że niedokładnych udzielono mi wiadomości — odpowiedział książę, z wybornie udaną prostotą — wreszcie, cóż tak dziwnego w te chwilowem spotkaniu? Wprawdzie — dodał uprzejmie — pani masz tak odznaczającą się postać i oblicze, że niepodobna, aby one nawet po chwilowem spotkaniu, nie pozostawiły wrażenia głębokiego.
— Lecz i to nawet miejsca mieć nie mogło — wtrąciła wicehrabina — gdyż według słów pańskich, spotkanie nastąpiło w ciemności.
— To prawda, zręcznie się pani bronisz; a więc ja się mylić muszę, albo ów młody człowiek przedtem jeszcze widział gdzieś panią; w takim razie, przygodę w Jaulnay nie możnaby nazwać prostem spotkaniem...
— Jakżeby inaczej?... — spytała Klara. — Lecz bądź ostrożnym w swych słowach.
— Dlatego też, jak pani widzisz, wstrzymuję się; nasz luby francuski język tak jest biedny, że napróżno szukam wyrazu, któryby mógł oddać myśl mą dowolnie. Byłoby to... „appuntamento“, jak mówią włosi, lub „assignation", jak mówią anglicy.
— Lecz jeśli się nie mylę, książę, te dwa wyrazy tłomaczą się na francuski przez „rendez-vous“?
— Otóż to nieszczęście!... — odrzekł książę — powiadam głupstwo w dwóch obcych językach i trafiam właśnie na osobę, która zna je obydwa. Przebacz mi, wicehrabino, teraz wierzę, że i angielski i włoski język, wcale nie są bogatsze w wyrażenia od francuskiego.
Klara położyła rękę na sercu, by gwałtowny zatamować oddech; to, o czem dawniej wątpiła, w pewność się teraz zmieniło; nie dla niej-że to książę de la Rochefoucault zdradził księżnę de Longueville, nie zazdrość-że to jemu te gorzkie dyktowała słowa?
W istocie, dwa lata temu książę de Marsillac nadskakiwał wicehrabinie, o ile mu przynajmniej tego dozwoliły jego skryty charakter, ciągła niepewność i obawa, co właśnie czyniło go najzawziętszym nieprzyjacielem tych wszystkich, którym nie był najprzywiązańszym przyjacielem.
To też wicebrabima postanowiła nie rozpoczynać otwartego boju z podobnym człowiekiem.
— Wiesz co, książę — powiedziała — jesteś nieocenionym, szczególniej też w okolicznościach, w jakich się teraz znajdujemy i chociaż kardynał tak się chlubi policją swoją, wszakże z twoją, książę, w porównanie iść nie może.
— Gdybym nic nie umiał — odrzekł książę — tobym był zupełnie podobny do Mazariniego, a w takim razie nie miałbym żadnego powodu prowadzenia z nim wojny. Zawsze staram się mniej więcej obeznać z biegiem wypadków.
— A nawet starasz się, Mości książę, przenikać tajemnice swoich aljantek, jeśli te, rozumie się, mają jakie tajemnice...
— Wymówiłaś, pani, dopiero co wyraz, który w razie, gdyby go usłyszano, źle by mógł być zrozumiany. „Kobieca tajemnica!..." a więc ta podróż, to spotkanie, byłaby tajemnicą?
— Porozumiemy się Mości książę, gdyż masz słuszność, lecz tylko w połowie. Spotkanie było niespodziewane, podróż zaś stanowiła tajemnicę, a nawet tajemnicę kobiecą, gdyż oprócz mnie, księżnej, nikt o niej nie wiedział.
Książę uśmiechnął się.
Ta dzielna obrona rozdrażniła jego przenikliwość.
— A Lenet? — spytał — a Richon? a margrabina de Tourville? a ów wicehrabia de Cambes, którego wcale nie znam, o którym przy tej sposobności po raz pierwszy słyszałem? Lecz cóż? pani będziesz utrzymywała, że ponieważ wicehrabia jest twoim bratem, zatem tajemnica z rodzinnego nie wychodzi koła.
Klara zaczęła się śmiać, aby nie rozgniewać księcia, którego czoło już się chmurzyć zaczynało.
— Czy wiesz, książę... — powiedziała.
— Nic nie wiem; zechciej mię też objaśnić; a jeśli to jest tajemnicą, obiecuję być niemniej ostrożnym od ciebie, pani, i udzielić jej tylko mojemu sztabowi.
— Dobrze, powiem, chociaż przez to boję się zasłużyć na nienawiść pewnej znakomitej damy, którą niebezpiecznie jest mieć nieprzyjaciółką.
Książę poczerwieniał nieznacznie.
— Cóż to więc za tajemnica?... — spytał.
— Czy wiesz, Mości książę, kogo mi w tę podiróż księżna de Condé przeznaczyła?
— Nie wiem!
— Ciebie, książę.
— W istocie, przypominam sobie, księżna pytała mnie, czybym nie mógł towarzyszyć pewnej osobie, powracającej z Libournu do Paryża.
— I książę odmówiłeś.
— Zatrzymały mnie u posłów ważne zatrudnienia.
— A tak, czekałeś, książę, na wiadomości od księżnej de Longueville.
La Rochefoucault bystro spojrzał na wicehrabinę, jak by chcąc odgadnąć jej myśl prawdziwą, a zbliżywszy się do niej, spytał:
— Czy pani mi to wyrzucasz?
— Wcale nie; twoje serce, książę, tak doskonałe znalazło przyjęcie, że zamiast wyrzutów, powinszowali masz prawo się spodziewać.
— A!... — rzekł książę, mimowolnie westchnąwszy — co za szkoda, żem z panią nie pojechał!...
— Dlaczegóż to!
— Gdyż w takim razie nie byłbym w Saumur — odpowiedział książę, tonem znamionującym, że miał inną odpowiedź na pogotowiu, lecz, że jej nie śmie, lub nie chce wypowiedzieć.
— Pewnie Richon o wszystkiem go uwiadomił — pomyślała Klara.
— Lecz wreszcie — mówił dalej książę — nie użalam się na własne nieszczęście, z niego bowiem wynika dobro publiczne.
— Co chcesz powiedzieć, Mości książę, nie rozumiem cię.
— Powiadam, że gdybym był pojechał z panią, nie byłabyś spotkała tego oficera, którego właśnie potem Mazarini przysłał do Chantilly... gdzie tak pokpił swą sprawę.
— A! książę!... — rzekła Klara drżącym głosem — nie żartuj z tego nieszczęśliwego oficera!...
— Dlaczego?
— Dlatego, że jest nieszczęśliwy. Być może, że życiem zapłacił swój błąd, lub swe poświęcenie.
— Czy umarł z miłości? — zapytał książę.
— Mówmy bez żartów, Mości książę, wiesz dobrze, że gdybym komu oddała swe serce, to pewnie nie człowiekowi, któregobym na trakcie spotkała... Oświadczam panu, że ten nieszczęśliwy, został dnia dzisiejszego aresztowany z rozkazu Mazariniego.
— Aresztowany!... — powtórzył książę — skądże to wiesz, kochana wicehrabino?... czy także przypadkiem?
— Tak. Przejeżdżałam przez Jaulnay...
— O!... bardzo dobrze; tam zostałem ranny w ramię. A więc pani przejeżdżałaś przez Jaulnay, przez tą samą wieś, w której jak opowiadają...
— A... książę, dajmy pokój tym opowiadaniom — odpowiedziała Klara zarumieniona. — Przejeżdżając przez Jaulnay, spostrzegłam oddział zbrojnych ludzi, którzy aresztowali i uprowadzili z sobą jakiegoś człowieka. Tym człowiekiem był on!
— On! powiadasz pani? Oj, strzeż się, wicehrabino! Podziałaś: on!...
— Rozumie się, że on, to jest oficer... Lecz daj książę pokój tym dowcipom i jeżeli nie masz litości nad nieszczęśliwym...
— Litości, ja! — zawołał książę. — A!... pani, czyż mam czas mieć litość, szczególniej też nad ludźmi, których nie znam?
Klara ukradkiem spojrzała na bladą twarz La Rochefoucalta i jego usta, od złowieszczego skurczone uśmiechu i mimowolnie zadrżała.
— Pani — mówił dalej książę — chciałbym mieć honor towarzyszenia pani w dalszej podróży; lecz muszę zostawić garnizon w Montrand, wybaczysz mi więc, że cię opuszczam. Dwudziestu rycerzy, szczęśliwszych ode mnie, towarzyszyć pani będą do siedliska księżnej, której racz pani oświadczyć me najgłębsze uszanowanie.
— Więc książę nie jedziesz do Bordeaux? — spytała Klara.
— Nie, teraz spieszę do Tourenne po księcia de Bouillon. Obaj przez grzeczność nie chcemy przyjąć głównego dowództwa w tej wojnie; silnego mam w nim przeciwnika, ale muszę go pokonać i zostać jego namiestnikiem.
I przy tych słowach, książę skłonił się ceremonjalnie wicehrabinie i powoli odjechał ze swoim oddziałem.
— Prosiłam go o litość! A on odpowiedział mi, że nie ma na to czasu.
Za oddziałem jechał zamyślony, opuściwszy cugle, ów człowiek z fałszywem i dumnem spojrzeniem, który później napisał na początku swych pamiętników, następujące zdanie, dosyć dziwne, jak na filozofa moralistę:
„Sądzę, że dostatecznem jest okazać politowanie, bo czuć go nie należy. Namiętność ta nie powinna istnieć w głębi dobrze wykształconej duszy, ona tylko osłabia człowieka, należy ją pozostawić motłochowi, który nie kierując się rozsądkiem, idzie we wszystkiem za popędem namiętności".

We dwa dni później, wicehrabina de Cambes znajdowała się przy księżnej de Candé.

ROZDZIAŁ XII.

Wicehrabina przemyśliwała czysto bardzo nad nieszczęściami, jakie zrodzić może nienawiść człowieka podobnego La Rochefoucaultowi, lecz widząc się młodą, piękną, bogatą, kochaną, nie pojmowała, aby czyjaś zemsta mogła kiedykolwiek wywrzeć zgubny wpływ na jej życie.
Jednakowoż, skoro nabrała przekonania, że on się nią zajmuje i wie nawet o niej tyle rzeczy, postanowiła uprzedzić o tem księżną...
— Pani — rzekła, jakby odpowiadając na pochwały oddawane jej przez księżnę — nie chwal mnie za moją zręczność w tym razie, niektórzy bowiem utrzymują, że oficer przez nas oszukany, wiedział bardzo dobrze, gdzie jest prawdziwa księżna de Condé.
To domniemanie odejmowało księżnej zasługę w wykonaniu wybiegu; to też naturalna niczemu wierzyć nie chciała.
— Tak, tak, kochano Klaro — odpowiedziała — pojmuję teraz, żeśmy go oszukali; oficer ten stara się wszystkich zapewniać, że nami się opiekował; na nieszczęście, zapóźno wziął się do tego, aż popadł w niełaskę królowej. Ale, ale... mówiłaś mi, żeś spotkała księcia de la Rochefoucault?
— Tak, pani.
— Gdzież jechał?...
— Do Tourenne, aby się porozumieć z księciem de Bouillon.
— Tak, między nimi toczy się nieustanna walka; obaj odmawiają przyjęcia naczelnego dowództwa nad naszemi wojskami; w duchu jednak o tem tylko myślą. Lecz margrabina de Tourville podała mi plan pogodzenia ich.
— O! o! — rzekła wicehrabina z uśmiechem, a więc Wasza książęca mość raczyła przeprosić się ze swoją niedostępną radczynią?
— Cóż robić?... przyjechała do nas do Montrand, przywożąc z sobą zwój papierów, które oddała mi z taką powagą, żeśmy się aż z Lenetem pokładali od śmiechu. „Chociaż Wasza książęca Mość — rzekła do mnie — wcale nie zwracasz uwagi na myśli moje, jednakowoż owoc bezsennych nocy, składam u nóg Waszej książęcej mości jako daninę...“
— I cóżeś Wasza książęca mość odpowiedziała na tę przemowę?
— Lenet odpowiedział za mnie. „Pani — rzekł — nigdy nie powątpiewaliśmy o twej gorliwości, a jeszcze mniej o twoich naukowych zdolnościach; są one nam tak niezbędne, że księżna i ja codzień pani wyglądaliśmy, nie mogąc się obejść bez ciebie...“ Słowem, nagadał jej tyle grzeczności i ujął ją tak, iż mu zwierzyła plan swój...
— Jakiż znowu?
— Według jej zdania, obrać należy generalissimusem armji nie księcia de Bouillon, ani księcia de la Rochefoucault, lecz marszałka de Turenne.
— No i cóż?... — powiedziała Klara — zdaje mi się, że na teraz margrabina nieźle poradziła; co na to mówisz Lenet?
— Powiem, że pani wicehrabina ma słuszność — odpowiedział Lenet, wchodząc z teką papierów — lecz na nieszczęście marszałek de Turenne nie może opuścić armji północnej i według naszego planu, powinien iść na Paryż, wtedy właśnie, gdy Mazarini z królową uderzą na Bordeaux.
— Uważ no tylko wicehrabimo, że Lenet we wszystkiem napotyka jakieś przeszkody. To też u nas generalissimusem ie będzie ani książę de Bouillon, ani la Rochefoucault, ani Turenne, lecz Lenet. Co to masz, Lenet? Czy to czasem nie proklamacja?
— Tak, pani.
— Proklamacja margrabiny de Tourville, nie prawdaż?
— Tak jest, tylko z niektóremi zmianami w stylu. Styl kancelaryjny...
— Dobrze, dobrze... — powiedziała księżna, śmiejąc się — na co nam troszczyć się o wyrazy; aby tylko był sens, to dosyć.
— Sens nie zmieniony.
— A gdzie się podpisze książę de Bouillon?
— Na tej samej linji co książę de da Rochefoucault.
— A gdzie książę d‘Enghien.
Syn mój nie powinien podpisywać podobnego aktu! Pomyśl tylko, wszak to dziecko jeszcze!
— Myślałem już o wszystkiem, pani! Gdy król umiera, zaraz po nim następuje Delfin, choćby miał dopiero dzień jeden. Dlaczegóż w rodzinie Kondeuszów nie mamy tak samo postępować, jak w rodzinie królewskiej?
— Lecz co na to powie książę de Bouillon? Co powie książę de la Rochefoucault?
— Ostatni już powiedział i odjechał; pierwszy zaś potwierdził to, gdy będzie skończonem i powie co zechce... mało nas to obchodzi!
— Otóż to przyczyna tej obojętności, którą ci, Klaro książę okazał?
— Nic to nie szkodzi — powiedział Lenet, — rozgrzeje się on przy pierwszym armatnim strzale, który do nas marszałek de la Mailleraye skieruje. Ci panowie koniecznie chcą wojować; niech więc wojują!
Bądźmy ostrożni, Lenet — odrzekła księżna — nie trzeba ich gniewać, bo oprócz nich, nikogo więcej nie mamy.
— A oni nic więcej oprócz twego, pani, nazwiska. Niech spróbują walczyć za siebie; a zobaczymy, czy długo będą mogli się utrzymać.
Margrabina weszła już od kilku chwil, a wesoły wyraz zmienił się w niepokój, który jeszcze podwoiły ostatnie wyrazy Leneta; zbliżywszy się do rozmawiającego, spytała:
— Czy plan, który przedstawiłam Jej książęcej mości, nie uzyskał przyzwolenia pana Lenet?
— Przecwnie, pani, — odrzekł Lenet, kłaniając się z uszanowaniem — nic w nim nie zmieniłem, tylko że proklamacja nie będzie podpisana przez księcia de Bouillon lub księcia d‘Enghien, ci zaś panowie zamieszczą swe podpisy pod nazwiskiem potomka Kondeuszów.
— Pan kompromitujesz młodego księcia.
— Nic to nie szkodzi, pani, kiedy się za niego bijemy.
— Lecz mieszkańcy Bordeaux lubią księcia de Bouillon, uwielbiają księcia de la Rochefoucault, a wcale nie znają księcia d‘Enghien.
— E, co się tam troszczyć będziemy o parlamenty — zawołała księżna: Nie warto było wyswobadzać się z pod władzy królowej i Mazariniego, jeśli byśmy musieli podpaść pod władzę parlamentów!
Czy wasza książęca mość chcesz wjechać do Bordeaux?... — spytał Lanet.
— A, rozumie się.
— Jest to ich główny warunek, gdyż chcą bić się tylko za księcią d‘Enghien.
Margrabina de Tourville ugryzła się w usta.
— A więc — mówiła dalej księżna — zmusiłeś nas uciekać z Chantilly, zniewoliłeś do stu pięćdziesięciu mil, dlatego abyśmy tu znieśli obrazę od mieszkańców Bordeaué!
— To co pani obrazą nazywasz, jest zaszczytem. Cóż w istocie może być pochlebniejszego dla księżnej de Coodé, jak widzieć, że to ją, a nie kogo innego przyjmują?...
— A więc mieszkańcy Bordeaux, nie przyjmą dwóch książąt!?
— Oni tylko Waszą książęcą mość zapraszają.
— Lecz cóż ja jedna uczynić mogę?
— Mój Boże! co to pani szkodzi wjechać do miasta: a gdy pani, wjechawszy, zostawisz bramy otwarte, inni pójdą za przykładem Waszej książęcej mości.
— Ależ nie możemy się obejść bez książąt.
— Jest to i moje zdanie, a za dwa tygodnie i parlament je potwierdzi. Bordeaux nie przyjmuje waszej armji, gdyż się jej obawia; lecz za dwa tygodnie przyzwie ją dla swej obrony. Będziesz miała wtedy Waszą książęcą mość dwoistą zasługę; dwa razy bowiem spełnisz prośbę mieszkańców Bordeaux, a wtedy bądź Wasza książęca mość spokojną, wszyscy będą gotowi śmierć ponieść za ciebie.
— A więc miasto Bordeaux jest w niebezpieczeństwie? — zapytała margrabina.
— Nawet w wielkiem — odpowiedział Lenet — otóż dlaczego niezbędnem jest zająć go natychmiast. Bordeaux wstydem nie chcą się okryć, nie wypędzi już nas pewno.
— A któż zagraża miastu?
— Król, królowa i Mazarini. Wojska królewskie coraz się nowemi siłami pomnażają. Nieprzyjaciele nasi silne zajmują stanowiska; wyspa Saint George, zaledwie na trzy mile odalona od miasta, otrzymała nowe zasiłki w ludziach, amunicji i żywności; gdzie nawet wyznaczono nowego gubernatora. Mieszkańcy Bordeaux spróbują wziąć wyspę i rozumie się, iż pobici zostaną, będą mieli bowiem sprawę z najlepszemi królewskiemi wojskami. Poskromieni należycie, jak przystoi na mieszczan, chcących parodjować żołnierzy, przyzwą na pomoc książąt de Bouillon i de la Rochefoucault. Wtedy ty, pani, podasz warunki parlamentowi, gdyż obaj książęta będą pod rozkazami Waszej książęcej mości.
— Nie lepiejże będzie postarać się przeciągnąć na naszą stronę tego nowego gubernatora wprzód, nim mieszkańcy Bordeaux zostaną rozbici, co ich tak zniechęcić może, że powtórnie nie zechcą sił swych spróbować?
— Jeśli Wasza książęca mość będziesz w Bordeaux po tem rozbiciu, to nie masz powodu niczego się obawiać; zaś przeciągnąć gubernatora wyspy Saint George na naszą stronę, jest rzeczą niepodobną.
— Niepodobną! a to dlaczego?
— Bo gubernatorem tym jest osobisty Waszej książęcej mości nieprzyjaciel.
— Mój osobisty nieprzyjaciel?
— Tak.
— Z jakiego powodu?
— Nigdy on nie przebaczy Waszej książęcej mości oszukaństwa, którego był ofiarą w Chantilly. O! kardynał Mazarini nie taki głupi, jak panie sądzicie, a oto dowód tego, że przeznaczy! na wyspę Saint George, to jest do najlepszej fortecy, zgadnijcie panie kogo?
— Powiedziałam ci już, że nie wiem zupełnie ktoby to mógł być.
— Oto oficer, z którego pani tak się naśmiewałaś i który przez niepojętą nieostrożność wypuścił Waszą książęcą mość z Chantilly.
— Barona de Canolles! — zawołała Klara.
— Tak.
— A więc baron de Canolles jest gubernatorem wyspy Saint-George!
— On sam.
— Niepodobna! Widziałam jak go aresztowano w mych własnych oczach.
— To prawda. Lecz widać, możnego ma opiekuna, tak że niełaska w łaskę się zamieniła.
— Jestżeś pan tego pewnym? — spytała zdumiona Klara.
Lenet, według zwyczaju, poniósł rękę do kieszeni i wyjął z niej papier.
— Oto jest list od Richona — rzekł — opisuje mi on ze wszelkimi szczegółami przyjęcie nowego gubernatora i żałuje bardzo, iż Wasza książęca mość nie przeznaczyłaś jego samego na wyspę Saint-George.
— Jakżeby księżna mogła przeznaczyć Richona na wyspę Saint-George! — powiedziała pani de Tourville ze zwycięskim śmiechem. — Czy możemy naznaczać gubernatorów do fortec królewskich?
— Jednego możemy — odrzekł Lenet — a czyż tego nie dosyć!
— Z jakiego prawa?
Margrabina zadrżała, widząc, że Lenet znowu rękę podniósł do kieszeni.
A! blankiet księcia d‘Epernon! — zawołała księżna — zupełnie o nim zapomniałam.
— Ba!... i na cóż się przyda — powiedziała iż pogardą margrabina — szpargał i nic więcej.
— Szpargał ten — odrzekł Lenet — da nam możność walczenia z nowym gubernatorem. To tarcza wyspy Saint-George, to nasze zbawienie, słowem, jakakolwiekbądź forteca na Dordogne.
— I pan jesteś pewnym — zapytała Klara, która nie słuchała rozmowy od chwili odebrania wiadomości o nowym gubernatorze — i pan jesteś pewnym, że Canolles, aresztowany w Jaulnay, jest teraz przeznaczony na gubernatora wyspy Saint-George?
— Zupełnie, pani.
— Kardynał Mazarini — mówiła dalej — szczególny ma sposób wysyłania gubernatorów do miejsc ich przeznaczenia.
— Tak — odpowiedziała księżna — w tem coś być musi.
— Bezwątpienia — odrzekł Lenet — wszystko to są sprawki panny Nanony de Lartigues.
— Nanona de Lartigues!...- — powtórzyła wicehrabina de Cambes, której straszne wspomnienie przeszyło serce.
— Tak, pani — odrzekł Lenet. — Ta sama, której Wasza książęca mość odmówiłaś przyjęcia u siebie wtedy, gdy prosiła o zaszczyt być jej przedstawianą, a którą królowa, mniej baczna na przepisy etykiety, przyjęła... To też ona odpowiedziała szambelanowi pani, że księżna de Condé może być daleko większą panią od Anny Austrjackiej, lecz Anna Austrjacka posiada niezawodnie więcej rozsądku od księżnej de Condé.
— Pamięć cię zawodzi, Lenet, lub może chcesz mnie oszczędzać — zawołała księżna. — Zuchwała ta kobieta powiedziała, że Anna Austrjacka posiada nie „więcej rozsądku", lecz po prostu „więcej rozumu".
— Być może — odpowiedział Lenet z uśmiechem. — Wychodziłem wtedy do przedpokoju i nie słyszałem końca zdania.
— Lecz ja podsłuchiwałam pode drzwiami — rzekła księżna — i słyszałam zakończenie.
— Łatwo więc pani pojmujesz — odezwał się Lenet — że ta kobieta starać się będzie szkodzić Waszej książęcej mości.
— Być może — powiedziała oschle margrabina de Tourville — że gdybyś pan był na miejscu księżnej, przyjąłbyś ją z uszanowaniem?
— Nie, pani — odrzekł Lenet — przyjąłbym ją z uśmiechem i przekupiłbym.
— Jeśli tylko idzie o przekupienie, jeszcze jest czas do tego.
— Zapewne; lecz, jak na teraz, worek-by nasz na to nie zezwolił.
— A wieleż ona kosztuje?... — zapytała księżna.
— Przed wojną kosztowała pięć tysięcy liwrów.
— A teraz?
— Miljon.
— A!... za tę cenę kupiłabym samego Mazariniego.
— Być może — odrzekł Lenet — rzeczy sprzedawane i odprzedawane tracą lub zyskują na wartości.
— Lecz — powiedziała margrabina, która była zawsze za gwałtownymi środkami — jeśli jej kupić nie można, trzeba ją więc wziąć gwałtem!...
— Uczyniłabyś, margrabino, prawdziwą usługę Jej książęcej mości, gdybyś tę myśl potrafiła wykonać; co jednak zdaje mi się być niepodobieństwem, gdyż nie wiadomo napewno, gdzie ona się teraz znajduje. Lecz dajmy temu pokój; przedewszystkiem wejdźmy do Bordeaux, potem dopiero zajmiemy wyspę Saint-George.
— Nie, nie — zawołała Klara — przedewszystkiem zajmiemy wyspę Saint-George!
Na wykrzyknik ten, pochodzący z serca wicehrabiny, obie damy obróciły się. Lent zaś spojrzał na Klarę z taką uwagą, z jaką zwykł patrzeć tylko książę de la Rochefoucault.
— Czyż nie słyszałaś, co mówił Lenet — powiedziała księżna — że forteca jest niezdobytą.
— Być może — odrzekła Klara — lecz ja sądzę, że ją zdobędziemy.
— Czy pani plan już ułożyłaś? — zapytała margrabina, bojąc się, czy nie znajdzie nowej rywalki.
— Być może — odpowiedziała Klara.
— Lecz — rzekła z uśmiechem księżna — jeśli wyspa Saint-George tak drogo kosztuje, jak mówi Lenet, to może nie będziemy w stanie jej kupić.
— Nie kupimy jej — powiedziała Klara — a pomimo to ona jednak naszą będzie.
— A więc siłą ją zdobędziemy — podchwyciła margrabina de Tourville — a!... moja przyjaciółko, powracasz do mojego planu.
— Tak, tak — odrzekła księżna. — Poślemy Richona oblegać Saint-George; on jako tutejszy, zna miejscowość, i jeśli kto może owładnąć tą fortecą, to pewnie on jeden tylko!
— Nim użyjemy tego środka — powiedziała Klara — pozwólcie mi działać samej, jeśli zaś zamiar mój nie powiedzie się... wtedy róbcie panie co wam się podoba.
— Jakto! — spytała księżna zdumiona — ty pojedziesz na wyspę Saint-George?
— Pojadę!
— Sama?
— Z Pompéem.
— Bez obawy?
— Pojadę w charakterze parlamentarza, jeśli tylko Wasza książęca mość zechcesz mi udzielić instirukcyj potrzebnych.
— A!... to będzie coś nowego!!... — zawołała margrabina — zdaje mi się, że dyplomaci nie kształcą się w jednej chwili, i że długo bardzo naukę tę nabywać trzeba.
— Chociaż ja nic nie umiem — odpowiedziała Klara — spróbuję jednak, jeśli tylko księżna pozwolić raczy.
— Rozumie się, że księżna pozwoli — rzekł Lenet, rzucając znaczące spojrzenie na księżnę — jestem nawet przekonany, że nikomu w śmiecie, oprócz ciebie pani, posłannictwo podobne udać się nie może.
— A cóż tam szczególnego uczyni wicehrabina, czegoby inni zrobić nie mogli?
— Poprostu będzie się targować z baronem de Canolles, czegoby nie uczynił żaden mężczyzna, bo by go oknem wyrzucono.
— Tak, mężczyzna, to prawda — dodała margrabina — ale każda kobieta.
— Jeśli więc mamy posyłać do Saint-George kobietę, najlepiej będzie poruczyć to wicehrabinie, która pierwsza myśl tę podała.
W tej chwili posłaniec stawił się przed księżną, przywożąc list od parlamentu miasta Bordeaux.
— A! zawołała księżna — to pewno odpowiedź dla nas!
Obie damy przybliżyły się, podniecone uczuciem ciekawości interesu. Lenet spokojnie stał na dawnem miejscu, naprzód już znając treść depeszy.
Księżna z chciwością ją przeczytała.
— Proszą mnie... przyzywają... czekają na mnie! — zawołała.
— A! — zawołała margrabina de Tourville, tryumfującym tonem.
— A o książętach?... — spytał Lenet — a o armji?...
— Ani słowa.
— A więc jesteśmy bez obrony — rzekła margrabina.
— Nie — odparła księżna — nie, gdyż przy pomocy blankietu księcia d‘Epernon, posiędę twierdzę Vayres, wznoszącą się nad Dordogne.
— A ja — rzekła Klara — wezmę Saint-George, klucz całej Garonny.

— A ja — dodał Lenet — zyskam książąt i armję, jeśli mi tylko czasu do działania zostawicie.

WICEHRABINA DE CAMBES.
ROZDZIAŁ I.

Nazajutrz znajdowano się już w bliskości Bordeaux; po wielu naradach szło w końcu o to, jak wjechać do miasta.
Książęta z armją znajdowali się o dziesięć mil; można więc było spróbować wjechać spokojnie, albo też siłą.
Najważniejszą rzeczą było wiedzieć, co jest lepiej: czy rozkazywać w Bordeaux, czy też posłusznym być parlamentowi.
Księżna zwołała nową radę, składającą się z margrabiny de Tourville, z Klary, dam honorowych i Leneta.
Margrabina, znając dobrze swego przeciwnika, szczerze nalegała, aby go nie dopuszczono do rady; a to z powodu, że ta wojna była kobiecą, mężczyźni zatem tylko na polach bitwy działać powinni.
Księżna sprzeciwiła się temu, oświadczając, że Lenet został jej narzucony przez męża, a zatem nie może go wyłączać z izby obrad, gdzie wreszcie obecność jego nie ma żadnej wagi; bowiem już naprzód postanowiono, że wolno mu będzie mówić ile mu się podoba, lecz go nigdy słuchać nie będą.
Ostrożność margrabiny de Tourville nie była wcale bezzasadną; przez dwa dni bowiem podróży, tak zdołała zawrócić głowę księżnej swemi wojowniczemi myślami, do czego księżna już oddawna bardzo była skłonną, że obawiała się, aby Lenet nie zniszczył jej dzieła, dokonanego z taką pracą.
W istocie, skoro rada się zebrała, margrabina przedstawiła swój plan, którego celem było, przyzwać potajemnie książąt i armję; dostać, czy prośbą, czy też siłą, pewną liczbę łódek, i wpłynąć do Bordeaux w pośród okrzyków:
„Do nas, bordejczycy! Niech żyje Condé!... Precz z Mazarinim!“
Tym sposobem wjazd księżnej stawał się istnym wjazdem tryumfalnym, a margrabina de Tourville, bocznemi drogami wracała do swego ulubionego marzenia; wziąć Bordeaux siłą i przestraszyć królową armją, która tylko na próbę miasta opanowywa.
Lenet przez cały czas objawienia projektu skinieniem głowy wszystko potwierdzał, przerywając mowę margrabiny wykrzyknikami podziwu; potem gdy ta mówić przestała:
— I To jest niezrównane, margrabino!... — zawołał. — Teraz racz nam pani wyjawić zakończenie.
— Rzecz to najłatwiejsza; w dwóch słowach je opowiem — mówiła dalej tryumfująca staruszka, ożywiając się ogniem własnej mowy. — Wśród gradu kul, dźwięku dzwonów, krzyku narodu, słabe kobiety bez bojaźni spełniają swe zaszczytne posłannictwo: dziecko na rękach matki błagać będzie parlament o opiekę. Ten widok rozrzewniający, wzruszy najtwardsze dusze... Tym sposobem w połowie zwyciężymy siłą, w połowie zaś słusznością sprawy; co jak sądzę, jest głównym celem Jej książęcej mości...
Zakończenie zrobiło jeszcze większe niż sama mowa wrażenie; wszvscy byli w uniesieniu, w największem zaś sama księżna; Klara zgadzała się z nią, gdyż chciała koniecznie jechać na wyspę Saint-George.
Sam nawet Lenet zachwycony wstał, a wziąwszy rękę margrabiny de Tourville, ścisnął ją z uszanowaniem i czułością, i rzekł:
— Pani. gdybym nie znał twego rozumu, gdybym nie wiedział, jak pani pojmujesz, czy to instynktem, czy też przez naukę, to ważne polityczne i wojenne pytanie, które nas teraz zajmuje, dawnobym już oddał hołd najpożyteczniejszei doradczyni Jej książęcej mości...
— Nieprawdaż, Lenet — spytała księżna — plan jest doskonały? Takie było i moje zdanie. Vialas, czemprędzej przypasać księciu d‘Enghien małą szpadę, którą umyślnie kazałam mu zrobić: również wdziać nań kask i zbroję.
— Śpiesz się, Vialas! lecz przedewszystkiem pozwól mi pani, słówko tylko powiedzieć — przerwał Lenet.
Margrabina de Tourville, zaczynająca już tryumfować, nagle sposępniała.
— No, mów!... — rzekła księżna — cóż tam znowu?
— Nic, pani: nigdy bowiem jeszcze nie przedstawiono planu, któryby tak jak ten zgadzał się z charakterem Waszej książęcej mości.
Słowa te napuszyły znowu margrabinę; na usta zaś księżnej, gniewać się już zaczynającej, uśmiech sprowadziły.
— Lecz, pani — mówił dalej Lenet, śledząc wzrokiem wpływ tego strasznego „lecz“ na twarzy swej rywalki — zgadzając się z zadowoleniem na spełnienie tego planu, jedynego co nam przystoi, ośmielę się jednak zaprojektować zmianę maleńką...
Margrabina z nieukontentowaniem odwróciła się. sposobiąc się do obrony.
Księżna brwi zmarszczyła.
Lenet skłonił się i tak mówił dalej:
— Dźwięki dzwonów, krzyki narodu, rodzą we mnie radość, której wyrazić nie mogę. „Lecz" niezupełnie jestem spokojny co do tego gradu kul, o którym mówiła pani margrabina.
Margrabina wyprostowała się, przyjmując wojenną postawę.
Lenet skłonił się jeszcze głębiej i zniżywszy głos, tak mówił:
— Rozumie się, że rozczulający byłby to widok, widzieć kobietę i jej dziecię spokojnych wśród takiej burzy, która zazwyczaj nawet mężczyzn przeraża. Lecz obawiam się, aby jedna z tych kul nierozsądnych, uderzając na ślepo, nie przeważyła sprawy na korzyść Mazariniego i nie zepsuła naszego planu, tak doskonałego wreszcie. Jestem zupełnie zdania, tak wymownie przez margrabinę de Tourville objawionego, że księżna powinna utorować sobie do parlamentu drogę, lecz nie orężem, a prośbą. Nakoniec sądzę, że więcej godnem będzie pochwały, wzruszyć najtwardsze dusze, niż zwyciężyć nieustraszone serca. Dodam jeszcze, że nasz wstęp do Bordeaux zbyt jest niepewny, zwłaszcza jeśli zechcemy walczyć...
— Wasza książęca mość zobaczysz — powiedziała margrabina — że pan Lenet podług zwyczaju zniszczy mój plan, a następnie swój przedstawi.
— Ja!... — zawołał Lenet; a tymczasem księżna uspakajała margrabinę uśmiechem i spojrzeniem... — Ta mam zniszczyć twój plan, pani, ja, twój najżarliwszy zwolennik... O! nie! nie!... Lecz ja wiem, że z Blaye przyjechał do Bordeaux oficer wojsk królewskich, nazwiskiem Dalvimar, któremu polecono wzburzyć naród przeciwko Jej książęcej mości. Wiem i to, że Mazarini skończy wojnę odrazu, jeśli się tylko dogodna sposobność wydarzy. Otóż to dlatego obawiam się tego gradu kul, o którym dopiero mówiła pani margrabina, pomiędzy niemi szczególniej tych kul wyrachowanie uderzających, daleko straszniejszych od tych co na ślepo rażą.
— Pan zawsze wiesz wszystko, panie Lenet — odpowiedziała margrabina drżącym głosem:
— Jednakowoż piękna byłaby to rzecz, taka gorąca utarczka — odezwał się wstając, kapitan przybocznej gwardji, stary żołnierz, ufający tylko swej szpadzie.
Lenet udeptał go w nogę, spojrzawszy nań z przyjaznym uśmiechem.
— Tak, kapitanie — rzekł — lecz zapewne rozumiesz także, że życie księcia d’Enghien jest niezbędne dla naszej sprawy, i że jeśliby ten nieszczęściem został wzięty do niewoli lub zabity, w takim razie, tracimy w nim jeszcze rzeczywistego generalissimusa armji książąt.
Kapitan gwardji pojął, że ten tytuł generalissimusa, dany pozornie siedmioletniemu dziecku, przemienia jego starego sługę, w istotnego przywódcę wojsk, odrzucił więc swą pierwszą myśl, za głupstwo ją uważając i żywo zdanie Leneta popierać zaczął.
Tymczasem margrabina zwróciła się do księżnej i cicha z nią zawiązała rozmowę.
Lenet pojął, że jeszcze jednę utarczkę będzie miał do wytrzymania.
W rzeczy samej, księżna, zwróciwszy się ku niemu powiedziała:
— Dziwna to rzecz, doprawdy... zniszczyć z taką gorliwością wszystko co było tak dobrze ułożone.

— Wasza książęca mość mylisz się — odrzekł Lenet — nie niszczę nic ze szczególna gorliwością przeciwnie, staram się wszystko naprawiać. Jeśli pomimo mych uwag. Wasza książęca mość chcesz narażać na niebezpieczeństwo życie swe i swego syna, wasza wola: a my
Żołnierz wydał okrzyk i upadł w fosę...
wszyscy wraz z tobą pani umrzeć gotowi jesteśmy; wszak nad to nie ma nic łatwiejszego do wykonania. Lecz jeśli chcemy wygranej pomimo usiłowań Mazariniego, królowej, parlamentów, Nanony de Lartigues, pomimo wreszcie wszystkich przeszkód, złączonych z niemocą naszego położenia, sądzę, że nic nam czynić nie pozostaje, jak:

— Panie — zawołała gwałtownie margrabina, pochwyciwszy ostatnie słowa Leneta — niema tam wcale niemocy, gdzie brzmi nazwisko Kondeuszów z jednej, a dwa tysiące rycerzy z pod Rocroy, Nordingen i Lens, z drugiej strony; a jeśli i tak jeszcze jesteśmy słabi, to już zginęliśmy nieodwołalnie i twój plan, panie, choćby był najdoskonalszy, nie ocali nas!
— Czytałem, pani — odpowiedział spokojnie Lenet, naprzód już się ciesząc wrażeniem, jakie wywrze na słuchającej go z uwagą księżnej — czytałem, że wdowa po jednym z najznakomitszych Rzymian, za Tyberjusza, szlachetna Agrypina, której porwano męża jej Germanika, mogąc jednem słowem podnieść całą armję, wolała jednak sama jedna wejść do Brundusium w żałobie, wiodąc za ręce swe dzieci. Gdy wszyscy obecni, a było ich ze dwa miljony od Briundusium do Rzymu, ujrzeli ją bladą z zapłakanemi oczyma, ze spuszczoną głową, a dzieci jej błagające spojrzeniem o litość, wówczas sami we łzach się rozpłynęli przeklinając i grożąc ciemiężcom; i sprawa Agrypiny została wygraną nie tylko w Rzymie, ale i w całych Włoszech; nie tylko w oczach współczesnych, ale i w potomności; nie znalazła ona oporu dla łez i jęków swoich, gdy tymczasem jej miecze spotkałyby się z mieczami, kopje z kopjami. Sądzę, że wielkie jest podobieństwo między Waszą książęcą mością i Agrypiną, między księciem i Germanikiem, a nakoniec między Pizonem, ministrem-prześladowcą i trucicielem — a kardynałem Mazarini. Jeśli więc zachodzi tu jakie podobieństwo, jeśli położenie jest jednakowe, śmiem prosić Waszej książęcej mości, byś tak samo postąpiła jak uczyniła Rzymianka, gdyż według mego zdania niepodobieństwem jest, by to co tak skutecznem było wówczas i dziś nie doznało również powodzenia. — Uśmiech zadowolenia przebiegł po ustach księżnej i zapewnił Leneta o dobrym skutku, jaki mowa jego wywarła.
Margrabina de Tourville uciekła w kąt pokoju.
Wicehrabina de Cambes, znajdując w Lenecie przyjaciela, popierała jego zdanie; kapitan płakał jak dziecko, a mały książę d‘Enghien zawołał: — Mamo! Będziesz mnie trzymała za rękę i ubierzesz się w żałobę?
— Tak, mój synu — odpowiedziała księżna — wiesz, żem zawsze miała zamiar przedstawić się Bordejczykom w ubraniu żałobnem...
— Tem lepiej nawet, bo czarny kolor bardzo do twarzy Waszej książęcej mości — rzekła Klara po cichu.
— Czemuż tak cicho — odezwała się księżna — margrabina głośno to powtarzać będzie.
Program wjazdu do Bordeaux ułożono podług projektu ostrożnego Leneta.
Damy dworskie odebrały rozkaz przygotowania się.
Młodego księcia ubrano w białą suknię, obszytą czarnymi galonami — i w kapelusz, białemi i czarnemi piórami ozdobiony.
Księżna, naśladując Agrypinę, ubrała się z wyszukaną prostotą w czarną suknię bez ozdób, bez brylantów.
Lenet, kierując całą uroczystością, używał wszelkich środków, by ją jak najwspanialszą uczynić.
Dom, który zamieszkiwał o dwie mile od Bordeaux, ciągle napełniony był stronnikami księżnej, chcącymi dowiedzieć się jaki rodzaj przyjęcia nad inne przekłada:
Lenet, jako dyrektor ówczesnych teatrów, doradził im użyć do tego kwiatów, okrzyków radości i dzwonów a chcąc również zadowolnić margrabinę de Tourville, zaprojektował na powitanie księżnej kilka armatnich wystrzałów.
Nazajutrz 31-go maja, na wezwanie parlamentu, księżna udała się w drogę.
Niejaki Lavie, generalny adwokat przy parlamencie i zaciekły stronnik Mazariniego, w przeddzień jeszcze kazał pozamykać bramy, chcąc zatamować wjazd księżnej do miasta; lecz przeciw niemu działali stronnicy Kondeuszów; to też rano zebrał się naród i przy okrzykach: Niech żyje księżna! „Niech żyje książę d‘Enghien!“ siekierami wywalili bramy.
Takim sposobem nic nie stawało na przeszkodzie temu triumfalnemu wjazdowi.
Spostrzegacz zauważyłby w tych dwóch wypadkach wpływ przywódców dwóch stronnictw, rozdzielających miasto:
Lavie odbierał rozkazy wprost od księcia d‘Epernon, narodem zaś kierowały sprężyny, które w ruch wprawiał Lenet.
Ledwo tylko księżna przekroczyła bramy miasta, rozpoczęła się natychmiast przygotowana oddawna scena w olbrzymich rozmiarach.
Stojące w porcie okręty przywitały ją armatniemi wystrzały, na które armaty miejskie równem odpowiedziały echem.
Kwiaty spadały z okien, lub w girlandach po ulicach się snuły, tak że bruk niemi pokryty, a powietrze wonią ich przejęte było.
Trzydzieści tysięcy mieszkańców, różnej płci i wieku, wydawało nieustanne okrzyki, a zapał ich wzrastał jeszcze co chwila, podżegany współczuciem dla księżnej i jej syna i nienawiścią, jaką tchnęli ku Mazarimiemu.
Wreszcie mały książę d‘Enghien, najlepiej ze wszystkich rolę swą odegrał.
Księżna nie chciała go prowadzić za rękę, raz z obawy by się nie utrudził, i by go nie zasypano kwiatami.
Jeden więc z dworzan niósł księcia, który, mając ręce swobodne, zasyłał na lewo i prawo pocałowania, i z wdziękiem na wszystkie strony kłaniał się swym kapeluszem z piórami.
Mieszkańcy Bardeaux łatwo się zapalają: kobiety uwielbiały to piękne dziecię płaczące; starsi urzędnicy podziwiali wyrazy małego mówcy, które tak brzmiały: „Panowie! kardynał zabrał mi ojca; zastąpcie mi go więc“.
Napróżno stronicy Mazariniego opór stawiać chcieli.
Kułaki, kamienie, a nawet halabardy nakazały im spokojność i radzi nie radzi musieli ustąpić zwycięzcom.
Wicehrabina de Cambes, blada i zasępiona, postępowała za księżną i wszystkich spojrzenia na siebie zwracała.
Rozmyślała ona nad tem zwycięstwem nie bez pewnego smutku i obawy, aby dzisiejsze powodzenie nie pokryło zapomnieniem wczorajszego postanowienia.
Idąc w tłumie, popychana od narodu, obsypywana kwiatami, obawiała się być poniesioną w tryumfie wraz z księżną, księciem d‘Enghien i ich orszakiem — jak już niektóre głosy słyszeć się z tem dały.
Wtem spostrzegła Leneta, który, zauważywszy jej wzruszenie, podał jej rękę i odprowadził do powozu.
Wówczas odpowiadając na swą własną myśl, tak się doń odezwała:
— A! jak jesteś szczęśliwy, panie Lenet. Zawsze we wszystkiem zniewalasz przyjmować swoje rady, które zawsze są wykonywane. Prawda — dodała — że są one nieporównane i korzystnie jest słuchać ich...
— Zdaje mi się — odpowiedział Lenet — że i pani na swoją uskarżać się nie masz powodu; bowiem rada jakąś mi pani podała, została przyjęta.
— Jak to?
— Przecież postanowiono, że pani pojedziesz na wyspę Saint-George.
— Lecz kiedy?
— Choćby jutro, jeśli mi pani obiecujesz niepowodzenie.
— Bądź pan aż nadto o to spokojny; obawiam się sama czy nie ziszczą się pańskie domniemania.
— Tem lepiej.
— Wytłomacz się pan, gdyż tego nie pojmuję.
— Konieczny nam jest opór fortecy Saint-George; tym bowiem tylko sposobem, mieszkańcy Bordeaux przyjmą naszych książąt i armję, która niezbędną nam jest w teraźniejszem naszem położeniu.
— Bezwątpienia — odpowiedziała Klara — chociaż nie jestem obznajmioną ze sztuką wojenną jak margrabina de Tourville, zdaje mi się jednak, że nie atakuje się fortecy, nie wezwawszy jej pierwej do poddania się.
— W tem masz pani zupełną słuszność.
— A więc poślą kogoś dla czynienia układów na wyspę Saint-George?
— Niewątpliwie.
— Proszę więc, by mnie w tym celu posłano.
Lenet osłupiał.
— Ciebie, pani — zawołał. — To już chyba wszystkie nasze damy przekształciły się na amazonki?
— Dozwól mi pan wykonać ten zamiar.
— Masz pani słuszność; najgorsze jakie nas spotkać może, jest to, że pani weźmiesz Saint-George.
— A więc, zgoda?
— Zgoda.
— Lecz uczyń mi pan jedną obietnicę
— Jaką?
— Żeby nikt nie wiedział nazwiska parlamentarza, chyba w razie, jeśli pomyślnym skutkiem poselstwo to uwieńczonem zostanie.
— Zgadzam się i na to — rzekł Lenet, rękę podając Klarze.
— Kiedyż mam wyjechać?
— Kiedy pani zechcesz.
— Jutro.
— Dobrze, niech i tak będzie.
— Dobrze. Oto księżna wchodzi z synem na taras prezydenta de Lalasne. Moją cząstkę triumfu zostawiam margrabinie de Tourville. Wytłomacz mnie pan przed Jej książęcą mością; powiedz, żem nagle zasłabła. A teraz każ mnie odwieźć do mieszkania dla mnie przygotowanego; muszę poczynić przygotowania do odjazdu i zastanowić się nad danem mi poleceniem, które mnie niepokoi, tem więcej, że posłannictwo w podobnym rodzaju, pierwszy raz dopiero spełniać będę; a wszystko na tym świecie, jak mówią, od pierwszego zależy wystąpienia.
— O co teraz — rzekł Lenet — to nie dziwię się wcale że książę de la Rochefoucault o mało ci nie sprzeniewierzył się księżnej de Longueville dla ciebie, pani; pani bowiem w niektórych okolicznościach przewyższasz ją.
— Być może — odpowiedziała — i choć w części pańską grzeczność przyznaję; śmiem go prosić, abyś, jeśli masz jaką moc nad księciem de la Rochefoucault, ustalił go w jego pierwszej miłości, druga bowiem zatrważa mnie!
— Postaramy się o to — rzekł Lenet z uśmiechem — dziś w wieczór dam pani instrukcje.
— Zgadzasz się więc pan, abym wzięła Saint-George?
— Muszę się zgodzić, kiedy sobie pani tego życzysz.
— A książęta i armja?
— Mam w kieszeni środek, aby ich tu sprowadzić.

Przy tych słowach Lenet grzecznie się jej skłoniwszy, dał woźnicy adres mieszkania wicehrabiney de Cambes i pośpieszył połączyć się z księżną.

ROZDZIAŁ II.

Nazajutrz po wjeździe księżnej do Bordeaux, Canolles dawał wielki obiad na wyspie Saint-George dla oficerów garnizonu fortecy i komendantów twierdz innych.
O drugiej godzinie po południu, przeznaczonej na rozpoczęcie obiadu, Canolles znalazł u siebie ze dwunastu oficerów, których po największej części pierwszy raz dopiero widział, ci rozmawiając o wczorajszym ważnym wypadku i bawiąc się kosztem dam towarzyszących księżnej, wcale nie byli podobni do ludzi, mających wkrótce walczyć, którym były powierzone najważniejsze sprawy państwa.
Wesoły Canolles, ubrany w mundur złotem haftowany, swoim przykładem ożywiał radość ogólną.
Chciano usiąść do stołu.
— Panowie — rzekł gospodarz — wybaczcie, ale brakuje nam jeszcze jednego gościa.
— Kogoż to? — spytali młodzi ludzie, spoglądając jeden na drugiego.
— Komendanta twierdzy Vayres; pisałem do niego choć go nie znam, właśnie dla tego ma on prawo do pewnych względów. Upraszam więc panów byście raczyli dać mi jeszcze pół godziny czasu.
— Komendant twierdzy Vayres?... — powtórzył jakiś stary oficer, przyzwyczajony do wojskowej akuratności i któremu to opóźnienie głębokie z piersi wydarło westchnienie. — Zdaje mi się, że komendantem twierdzy Vayres jest teraz margrabia de Bernay; lecz on sam nie rządzi, tylko ma pomocnika.
— A więc nie przyjedzie — rzekł Canolles — najprędzej w swoje miejsce przyśle zastępcę, bo sam pewnie bawi u dworu, w celu zdobycia jakich łask nowych.
— E, baronie — odezwał się jeden z przytomnych — zdaje mi się, że nie koniecznie trzeba bawić u dwora, by zyskać łaski; znam pewnego oficera który wcale użalać się nie może. Niech djabli porwą! W przeciągu trzech miesięcy, awansować na kapitana następnie na pułkownika, a w końcu na gubernatora wyspy Saint-George! Niezły skok, przyznaj pan sam.
— Tak przyznaję — odrzekł Canolles, zarumieniwszy się — a ponieważ nie wiem, chyba w końcu utwierdzę się w mniemaniu, że mam w swym domu jakiego dobrego genjusza, który mnie wspiera we wszystkiem. Znamy dobrze owego dobrego „genjusza“ pana gubernatora — powiedział kłaniając się oficer, ten sam co wprowadził Canollesa do fortecy — pańskim dobrym genjuszem są jego zasługi.
— Nie zaprzeczam zasług — dodał drugi — owszem przeciwnie, pierwszy je przyznaję. Lecz do tych przydam jeszcze protekcję pewnej damy... najdowcipniejszej ze wszystkich dam całej Francji, po królowej, rozumie się.
— Bez dwuznaczników tylko, hrabio — rzekł Canolles uśmiechając się — jeśli masz jakie swoje tajemnice, zachowaj je dla siebie; jeśli znasz tajemnice swych przyjaciół, zachowaj je dla nich.
— Przyznam się — rzekł jeden z oficerów — że skórom usłyszał o odłożeniu obiadu, sądziłem, że szło o ukończeniu jakiej świetnej toalety; teraz dopiero widzę, żem się omylił.
— A więc będziemy obiadować z całą jej świtą — rzekł Canolles — bo nie widzę z kimbyśmy więcej obiadować mogli. Wreszcie, nie można zapominać, panowie, że obiad ma być poważny i jeśli zechcemy mówić o interesach, to przynajmniej sami siebie znudzimy tylko.
— Dobrze powiedziano, komendację, chociaż po prawdzie wyznać należy, że teraz kobiety istną przeciw naszej władzy zamierzyły krucjatę; na dowód tego przytoczę to co przy mnie kardynał powiedział Ludwikowi Haro.
— Cóż on takiego powiedział?... — spytał Canolles.
— „Wy, hiszpanie, jesteście bardzo szczęśliwi. Wasze kobiety zajmują się tylko pieniędzmi, kokieterją i kochankami, u nas zaś we Francji, kobiety wybierają sobie wielbicieli, wypróbowanych w polityce; tak dalece — dodał kardynał z rozpaczą — że miłosne schadzki upływają im na rozbiorach spraw państwa".
— To też — rzekł Canolles — wojna, którą teraz prowadzimy, zwie się kobiecą wojną, co sądzę, bardzo nam pochlebiać winno.
Nagle jeden z lokai otworzył drzwi i oznajmił że dano do stołu; pół godziny bowiem uproszone przez Canollesa, już upłynęło.
Canolles zaprosił gości do jadalni; wtem rozległ się głos drugiego lokaja.
— Pan Gubernator twierdzy Vavres!
— A! a!... — odrzekł Canolles — przecież się doczekaliśmy.
I udał się naprzeciw kolegi nieznanego mu jeszcze; lecz nagle cofając się z zadziwienia:
— Richon!... — zawołał — Richon gubernatorem Vayres!
— Ja sam, kochany baronie — odpowiedział Richon, zachowując swą zwykłą postawę surową.
— A! tem lepiej, stokroć razy lepiej — rzekł Canolles serdecznie ściskając mu rękę. Panowie — dodał obracając się do gości — nie znacie mego przyjaciela, lecz ja znam go dobrze i oświadczam, że nie można było poruczyć tak ważnego urzędu uczciwszemu człowiekowi.
Richon dumnie powiódł wzrokiem dokoła, jak orzeł co pierwszy raz w nieznane poszybował strony; a widząc w spojrzeniach obecnych oznakę przychylności i życzliwości dla siebie:
— Kochany baronie — rzekł — skoro tak łaskawie przedstawiłeś mnie, zechciej jeszcze zaznajomić z temi ze swoich gości, których znać nie mam zaszczytu.
I Richon wskazał oczyma trzy czy cztery osoby, które pierwszy raz dopiero widział.
Nastąpiła wtedy wymiana zobopólnych grzeczności, które wszystkim ówczesnym związkom, nadawały charakter wzniosły i przyjazny zarazem.
W kwadrans, Richon był już przyjacielem wszystkich młodych oficerów i mógł każdego z nich na zawołanie znaleźć gotowego do służenia mu szpadą lub workiem.
Najlepszą dla niego rękojmią, była jego znana odwaga, opinja bez zmazy i szlachetność w oczach się malująca.
— Niech djabli porwą!... — rzekł komendant Braunes — przyznać trzeba, że Mazarini zna się na ludziach, i od niejakiego czasu nie źle rzeczy prowadzi. Snadź przewąchuje wojnę, skoro tak dobrych wybiera komendantów.
— Alboż to bić się będą?... — wtrącił młody oficer, prosto wracający od Dworu. Pan pytasz się, panie Richon, czy bić się będą?
— No tak!
— A ja zamiast odpowiedzieć spytam się pana, w jakim stanie są bastjony Vayres?
— Prawie nowe; bo od trzech dni, jak zarządzam twierdzą, zrobiłem w nich tyle napraw, ile nie poczyniono w przeciągu trzech lat ostatnich.
— Dobrze, dobrze; niedługo też będą musiały być użyte — odpowiedział ten sam oficer.
— Tem lepiej — rzekł Richon — bo czegóż żądać mogą wojskowi, jeżeli nie wojny?
— Dobrze — powiedział Canolles — król spokojnie teraz spać może, gdyż Bordeaux z dwoma rzekami trzyma na wodzy.
— Tak — dodał Richon — ten kto mi powierzył to miejsce, liczyć na mnie może.
— Dawno jesteś w Vayres?
— Od trzech dni; a ty, ty Canolles od jak dawna bawisz w Saint-George?
Ja, od tygodnia. Ale powiedz mi też Richonie, jak cię przyjęto? bo mnie z całą świetnością, za co, jak sądzę, nie dość jeszcze tym panom podziękowałem. Wchodząc tu, słyszałem dzwony, bębny, okrzyki radości; brakowało tylko wystrzałów armatnich, które na uczczenie mnie obiecano za dni kilka, co mnie niewymownie pociesza.
— Otóż jaka między nami różnica — odpowiedział Richon — mnie bowiem przyjęto w fortecy o tyle skromnie, o ile ciebie wspaniale. Dano mi polecenie wprowadzenia do Vayres stu ludzi, żołnierzy z pułku Turenjusza, nie wiedziałem jak to uskutecznić — gdy wiem, w Saint-Pierre, gdziem od kilku dni znajdował się, otrzymałem dyplom popierany przez księcia d‘Enghien. Pojechałem więc natychmiast. oddałem list memu porucznikowi i bez żadnego hałasu objąłem władze w fortecy.
Canolles śmiał się z początku, ale ostatnie słowa Richona ogarnęły go jakiemś ponurem przeczuciem.
— I jesteś tam jak w domu?... — spytał Richona.
— Staram się przynajmniej tak urządzić — odrzekł Richon spokojnie.
— A ilu masz ludzi pod swemi rozakzami?... — spytał znowu Canolles.
— Naprzód stu z pułku Terenjusza, wszyscy starzy żołnierze z pod Rocroy, na których wiele liczyć można; następnie rotę uformowaną z mieszkańców miasta, mieszczan, młodych ludzi i robotników, których będzie około dwustu. Wkońcu, oczekuję ostatniego posiłku od stu do stu pięćdziesięciu ochotników, zwerbowanych przez tamecznego kapitana.
— Czy kapitana Ramblay?... — spytał jeden z biesiadujących.
— Nie, przez kapitana Cauvignac — odpowiedział Richon.
— Nie znam go — odezwało się kilka głosów.
— Ja go znam — rzekł Canolles.
— Czy to doświadczony rojalista?
— Nie mogę na pewno nic o nim powiedzieć. Mam jednak zupełne prawo sądzić, że kapitan Cauvignac jest stronnikiem księcia d’Epernon i zupełnie jemu oddany.
Otóż i gotowa odpowiedź; bo kto jest oddany księciu jest również przychylny królowi.
— Musi to być laufer królewskiej awangardy — odezwał się się stary oficer, chcący odzyskać przy stole czas stracony. Tak mi przynajmniej o nim mówiono.
— Czy Jego Królewska Mość jest już w drodze... — spytał Richon ze zwykłą spokojnością.
— O! teraz król przynajmniej w Blois znajdować się powinien — odpowiedział młody dworzanin.
— Jestżeś pan tego pewnym?...
— Bezwątpienia. Armją dowodzić będzie marszałek de la Meilleraye, który w tych okolicach ma się złączyć z księciem d‘Epernon.
— W Saint-George, może?... — spytał Canolles.
— Albo raczej w Vayres — dodał Richon. Marszałek de la Meilleraye przybywa z Bretanji, a Vayres będzie mu po drodze.
Ten, co będzie musiał wytrzymać zetknięcie się dwóch armji, może się nieco potroszczyć o swoje bastjony — rzekł komendant twierdzy Braunes. Marszałek de la Meilleraye ma trzydzieści armat, a książę d‘Epernon dwadzieścia pięć.
— Niemały tam będzie ogień — dodał Canolles — szkoda tylko, że go widzieć nie będziemy.
— Tak, jeśli tylko nikt z nas nie przejdzie na stronę książąt — zrobił uwagę Richon.
— O! Canolles w każdym razie ogniem i wrzawą bitwy będzie się mógł nacieszyć. Jeśli przejdzie do stronnictwa książąt, ujrzy ogień marszałka de la Meilleraye i księcia d‘Epernon; jeśli zostanie wiernym królowi, zobaczy ogień mieszkańców Bardeaux.
— O; co tych ostatnich, to wcale za strasznych nie uważam — odpowiedział Canolles — przyznam nawet, iż mi wstyd, że z nimi tylko do czynienia mieć będę. Na nieszczęście ciałem i duszą jestem oddany królowi i będę musiał zadowolić się wojną z mieszczanami.
— A do wojny z nimi przyjdzie niezawodnie, możesz być tego pewnym — rzekł Richon.
— Czy posiadasz jakie wiadomości?... — spytał Canolles.
— O! nawet i bardzo pewne. Rada miejska postanowiła, że przedewszystkiem zająć należy wyspę Saint-George.
— Dobrze — odpowiedział Canolles — niech przyjdą, czekam!
Obiad bliskim był ukończenia, podano wety, gdy wtem u bramy fortecy rozległ się odgłos bębna.
— Co to ma znaczyć?.. — spytał Canolles.
— A! do djabła!... — zawołał ów młody oficer, przywożący wiadomości od dworu — ciekawe to będzie, jeśli cię teraz atakować zechcą kochany Canolles, wyborna byłaby po obiedzie rozrywka, gdyby do fortecy szturm przypuszczono.
— Kroćset djabłów! ale to coś na to zakrawa — dodał stary komendant — ci przeklęci mieszczanie napadają zawsze podczas obiadu. W czasie wojny paryskiej znajdowałem się na forpocztach w Charenton, gdzie nigdy nie mogliśmy ani śniadać, ani obiadować spokojnie.
Canolles zadzwonił.
Wszedł żołnierz.
— Co tam takiego?... — spytał Canolles.
— Niewiadomo jeszcze, panie gubernatorze, pewno jaki posłaniec ze strony króla lub miasta.
— Dowiedz się i przyjdź mi powiedzieć.
Żołnierz śpiesznie wyszedł spełnić rozkaz.
— Siadajmy do stołu, panowie — rzekł Canolles do współbiesiadników, bo prawie wszyscy na odgłos bębna opuścili swe miejsca. — Dosyć jeszcze będziemy mieli czasu, jak usłyszymy armaty.
Śmiejąc się zajęli swe krzesła, sam tylko Richon niepokoił się nieco i wlepił ciekawe spojrzenie we drzwi, oczekując powrotu żołnierza.
Lecz zamiast żołnierza, wszedł do pokoju oficer z obnażoną szpadą.
— Panie gubernatorze — rzekł — przybył parlamentarz.
— Czyj? — spytał Canolles.
— Ze strony książąt.
— Skąd przybywa?
— Z Bordeaux.
— Z Bordeaux?... — powtórzyli wszyscy biesiadujący, prócz Richona.
— A więc wojna jest już objawioną formalnie — rzekł stary oficer — skoro przysyłają parlamentarza.
— Panowie — powiedział Cnolles, gotowy do wyjścia — wybaczcie, że was opuszczam, lecz obowiązek przedewszystkiem. Zapewne będę musiał rozstrzygnąć z parlamentarzem miasta Bordeaux jaką trudną kwestję. Nie wiem jak prędko do was powrócę...
— O nie! nie!... — chórem zawołali goście. Pożegnamy cię komendancie; obowiązek twój przypomina nam, że i my na swoje stanowiska powrocie winniśmy... natychmiast więc rozstać się nam należy.
— Nie śmiałbym wam tego przypominać!... — rzekł Canolles — lecz ponieważ sami się domyśliliście, przyznam więc, że to bardzo chwalebnie z waszej strony i zgadzam się... Przygotować konie i pojazdy!...
W kilka minut jedni z gości siedli na konie, inni zajęli pojazdy i w towarzystwie eskortujących ich żołnierzy rozjechali się w rozmaitych kierunkach.
Został jeszcze Richon.
— Baronie — rzekł on do Canollesa — nie chciałem rozstać się z tobą jak tamci, gdyż znamy się bliżej i dawniej. A teraz, kiedy jesteśmy sami, żegnam cię! daj mi rękę; życzę ci dobrego powodzenia!
Canolles podał mu rękę.
— Richanie — powiedział, bacznie spoglądając na niego — ja znam ciebie, dzieje się w tobie coś niezwyczajnego; nic mi o tem nie mówisz, oczywistą jest więc rzeczą, że masz tajemnicę, lecz nie swoję, bo byś mi ją powiedział. Jednakowoż jesteś wzruszony, co u podobnych tobie ludzi, jest objawem ważnej pobudki.
— Przecież się rozstaniemy? — rzekł Richon.
— Rozstawaliśmy się także w oberży Biscarrosa, a jednak wtedy spokojnym byłeś.
Richon smutnie się uśmiechnął.
— Baronie — powiedział — mam przeczucie, że się więcej nie zobaczymy.
Canolles zadrżał, tyle było głębokiej melancholji w głosie zwyczaj tak pewnym śmiałego partyzanta.
— I cóż stąd — odpowiedział — jeśli się nie zobaczymy, to chyba wtenczas, gdy jeden z nas umrze... umrze śmiercią walecznych; w takim razie, temu co zginie, zostanie ta pociecha, że umierając żyć jeszcze będzie w sercu przyjaciela. Uściskajmy się Richonie!... Życzyłeś mi dobrego powodzenia, ja ci wzajemnie, odwagi i męstwa!
Obaj przyjaciele rzucili się w objęcia i tak przez kilka chwil pozostali.

Gdy się rozłączyli, Richon otarł łzę może pierwszy raz dumne jego spojrzenie mroczącą; potem, jakby obawiając się, by Canolles tej łzy nie dostrzegł, wybiegł śpiesznie z pokoju, wstydząc się zapewne, iż okazał tyle słabości wobec człowieka, którego nieustraszone męstwo wszystkim znane było.

ROZDZIAŁ III.

W jadalnym pokoju pozostał sam Canolles; przy drzwiach stał oficer, który przyniósł wiadomość o parlamentarzu.
— Jakąż mam zanieść odpowiedź? — zapytał po chwili milczenia.
— Canolles, pogrążony w głębokich dumaniach, zadrżał, usłyszawszy za sobą głos: podniósł więc głowę i spytał:
— Gdzież jest parlamentarz?
— W sali fechtunku.
— Czy jest kto z nim?
— Dwaj żołnierze z milicji miasta Bordeaux.
— Jakże on wygląda.
— Zdaje mi się być bardzo młodym, o ile go widzieć mogłem; ginie bowiem zupełnie w zwojach szerokiego płaszcza, duże zaś skrzydła kapelusza kryją mu oczy.
— Jak się nazywa?
— Nie powiedział, mówi tylko, że jest posłańcem księżnej de Condé i parlamentu.
— Poproś go, aby chwilkę zaczekał — rzekł Canolles —natychmiast będę gotów.
Oficer wyszedł spełnić dany rozkaz, gdy wtem drzwi się otworzyły i Nanona blada, cała drżąca, z czarującym na ustach uśmiechem, wpadła do pokoju, a, schwyciwszy Canollesa za rękę, rzekła:
Przyjacielu mój... parlamentarz... Co to ma znaczyć?
— To znaczy, kochana Nanono, że bordejczycy chcą mnie zwieść lub przestraszyć.
— I cóżeś postanowił?
— Przyjąć go.
— Nie możesz się uwolnić od tego?
— Niepodobna. Są zwyczaje, z pod których wyłamać się nie można.
— O! mój Boże!
— Co tobie jest, Nanono?
— Lękam się.
— Czego?
— Nie mówiłżeś sam, że parlamentarz przyjechał, aby cię uwieść lub przestraszyć?
— Bezwątpienia; bo każdy z nich jedno z dwojga ma zawsze na celu. Może obawiasz się, Nanono, aby mnie nie przestraszył?...
— O nie! Lecz uwieść cię może.
— Obrażasz mnie.
— Niestety! mój miły, mówię to, czego się boję.
— Tak dalece powątpiewasz o mnie!... Za kogóż więc mnie bierzesz?
— Za tego, jakim jesteś Canolles, to jest, za bardzo szlachetnego, ale i bardzo czułego człowieka.
— Co to ma znaczyć?... — spytał Canolles z uśmiechem — kogóż więc przysyłają mi za parlamentarza? Czy, czasem nie kupidyna?
— Być może.
— A więc widziałaś go?
— Nie widziałam, lecz słyszałam głos jego, a ten wydał mi się za słodki na parlamentarza.
— Nanono, chybaś oszalała; dozwól mi spełnić mój obowiązek; zrobiłaś mię gubernatorem...
— Byś mię bronił, mój kochany!
— Uważasz-że mnie za tchórza, zdradzić cię zdolnego? Prawdziwie, obrażasz mnie, Nanono, swemi podejrzeniami.
— A więc postanowiłeś widzieć się z tym młodzieńcem?
— Obowiązek przyjąć mi go nakazuje, daj mi więc pokój...
— Rób co chcesz, mój przyjacielu — smutnie powiedziała Nanona. — Tylko jeszcze jedno słowo...
— Słucham.
— Gdzie go przyjmiesz?
— W swoim gabinecie.
— O jedną łaskę proszę ci, Canollu.
— O cóż takiego?
— Przyjmij go nie w gabinecie, lecz w sypialni.
— Cóż za myśl?...
— Jakto nie pojmujesz mnie?
— Zupełnie nie.
— Mój pokój dotyka twej sypialni.
— A więc będziesz podsłuchiwać?
— Za firankami, jeśli pozwolisz.
— Nanono!
— Pozwól mi zostać przy sobie, kochanku mój. Wierzę w swoją gwiazdę, zobaczysz, szczęście ci przyniosę.
Lecz jednak, Nanono, jeśli ten parlamentarz...
— Cóż takiego?
Jeśli ten parlamentarz, mówię, będzie miał do powierzenia jaką tajemnicę stanu.
— Nie możesz że powierzyć tajemnicy stanu tej, która ci życie i majątek powierzyła?...
— A więc podsłuchuj nas, Nanono, gdy tego chcesz koniecznie, lecz nie zatrzymuj mnie dłużej, parlamentarz czeka.
— Idź, idź, Canolles, pozwól tylko podziękować sobie za wyrażaną mi łaskę.
I chciała pocałować rękę swego kochanka.
— Co chcesz czynić?... — rzekł Canolles, przyciskając ją do piersi i całując w czoło — a więc będziesz...
— Ukryta za firankami twego łóżka. Stamtąd wszystko widzieć i słyszeć będę mogła.
— Nie śmiej się przynajmniej, Nanono, bo to są bardzo ważne sprawy.
— Bądź spokojny — odrzekła młoda kobieta — śmiać się nie będę.
Canolles wydał rozkaz, by wprowadzono posłańca i poszedł do swojej sypialni, ogromnej ponurej sali, umeblowanej za czasów Karola IX-go. Dwa świeczniki stojące na kominie, słabe tylko na pokój rozlewały światło; łóżko, umieszczone w najgłębszej jego części, zupełnie niknęło w cieniu.
— Jest-żeś tam, Nanono!... — spytał Canolles.
Ledwie słyszane „tak“ doleciało go.
W tej chwili kroki słyszeć się dały; szyldwach broń sprezentował. Posłaniec wszedł, o sądząc, że jest sam na sam z Canollem, zdjął kapelusz i płaszcz w tył odrzucił. Natenczas długie blond włosów sploty roztoczyły się na za-chwycające ramiona; wiotka kibić kobiety ukazała się pod złotą przepaską — a Canoiles po słodkim i smętnym uśmiechu, poznał wicehrabinę de Cambes.
— Powiedziałem ci panie, że cię znajdę — odezwała się swym miłym głosem. — Dotrzymuję danego słowa. Oto jestem!
Canolles, zdumiony i strwożony, padł na krzesło.
— Ty pani tutaj!... — szepnął. — O mój Boże!... Po co tu pani przyjechałaś? Czego żądasz?
— Przybywam spytać cię, panie czy jeszcze pamiętasz o mnie?
Canolles głębokie wydał westchnienie i zakrył twarz rękami, jakby chciał odegnać od siebie to czarujące, a zarazem tak nie w porę zjawiające się widziadło.
Wszystko wtedy miał wyjaśnione: przestrach, bladość i drżenie Nanomy, a nadewszystko jej chęć podsłuchiwania rozmowy.
Nanona zazdrosnemi oczyma poznała w parlamentarzu kobietę.
— Przybywam spytać cię, panie — mówiła dalej Klara — czy jesteś gotów spełnić obietnicę, uczynioną mi w Jaulnoy, czy jesteś gotów podać do królowej prośbę o uwolnienie ze służby i poświęcić sprawie książąt?
— O! milcz, milcz, wicehrabina!... — zawołał Canolles.
Klara zadrżała, usłyszawszy pełen trwogi głos barona, a obejrzawszy się dokoła, z niespokojnością spytała:
Nie jesteśmyż tu sami?
— O!... sami — rzekł Canolles — lecz, czyż przez te mury usłyszeć nas kto nie może?
— Sądziłam, że mury twierdzy Saint-George są dosyć grube — Klara uśmiechnęła się.
Canolles nic nie odpowiedział.
— Przybywam spytać cię panie, — znowu Klara dalej mówić zaczęła — dla czegom nie odebrała od ciebie żadnej wiadomości, chociaż bawisz tu już tydzień przeszło. Nie wiedziałabym nawet kto jest komendantem twierdzy Saint-George, gdyby nie przypadek, albo raczej powszechna wieść nie doszła mnie, że ów człowiek, który przed dwunastu niespełna dniami przysięgał mi, iż niełaska króla szczęściem jest dla niego, bo ta pozwala mu poświęcić broń i życie naszemu stronnictwu, że ów człowiek przyjął tak znakomity urząd w służbie królewskiej.
Nanona nie mogła powstrzymać poruszenia, od którego Canolles zadrżał, a wicehrabina obejrzała się.
— Co to jest?... — spytała.
— Nic — powiedział Canolles — wtym starym pokoju zawsze jakiś złowieszczy stuk słyszeć się daje.
A jeśli to co innego... nie ukrywaj baronie przede mną — rzekła Klara, kładąc się na jego ramieniu — pojmujesz bowiem zapewne jak ważną będzie nasza rozmowa, kiedym postanowiła sama podjąć się tak trudnego poselstwa.
Canolles otarł pot spływający mu z czoła, starając się uśmiechnąć:
— Przybyłam tu przypomnieć ci, panie, twą obietnicę, i spytać, czyś już gotów?
— Niestety!... pani — odpowiedział Canolles — uczynić to teraz niepodobieństwem jest dla mnie.
— A to dlaczego?
— Gdyż od czasu naszego rozłączenia wiele Zaszło niespodziewanych wypadków; związki, którem za rozerwane uważał, odnowiły się, a w miejsce zasłużonej kary, królowa obdarzyła mnie łaską, której wcale godzien nie byłem. Sama więc, teraz wdzięczność nakazuje mi być wiernym stronnikiem Jej Królewskiej Mości.
Westchnienie słyszeć się dało... Biedna Nanona zapewne co innego usłyszeć się spodziewała, aniżeli to, co przed chwilą wyrzeczone zostało.
— Nie twa wdzięczność, lecz żądza wyniesienia się, panie baronie de Canolles, zmusza cię do tego. Jesteś arystokratą; dopiero masz dwadzieścia osiem lat, a już jesteś pułkownikiem, komendantnem twierdzy. Bardzo to jest pochlebne, lecz nie jestże to słuszną nagrodą za twe zasługi? Ale przecież nie sam Mazarini, baronie, potrafi ją ocenić...
— Wicehrabino!... — rzekł Canolles. — Dosyć już tego... błagam cię!...
— Dobrze, a teraz mówi z panem nie wicehrabina de Cambes, lecz parlamentarz księżnej de Condé, wysłany do gubernatora twierdzy Saint-George; pozwól pan spełnić dane mu posłannictwo.
— Mów, pani — odpowiedział Canolles, z westchnieniem do jęku podobnem.
Otóż księżna, dowiedziawszy się o pańskich zamiarach, objawionych mu początkowo w Chantilly, a następnie w Jaulnay i chcąc wiedzieć stanowczo, do którego teraz należysz stronnictwa, postanowiła posłać do pana parlamentarza. Być może, że kto inny w podobnym wypadku nie dość ostrożnie by postąpił; otóż dlatego, ja sama podjęłam się posłannictw, sądząc, że lepiej od kogokolwiek bądź spełnić go potrafię, a to dlatego, żeś pan zwierzał się przede mną ze swych najtajniejszych w tym przedmiocie myśli.
— Dziękuję ci, wicehrabino — szepnął Canolles rozrywając poznagciami piersi; w niektórych bowiem przestankach rozmowy słyszał drżący oddech Nanony.
— Otóż podam panu pewien projekt... rozumie się w imieniu księżnej... Bo gdybym czyniła to w swojem — dodała Klara z czarującym uśmiechem — porządek mych przedstawień zupełniebym zmienić musiała.
— Słucham — głuchym rzekł Canolles głosem.
— Wydaj pan twierdzę Saint-George za jeden z trzech następnych warunków. Pierwszy... (pamiętaj pan, że to nie ja mówię) jest suma dwa kroć sto tysięcy liwrów..
— O! dosyć, dosyć!... — zawołał Canolles chcąc przerwać rozmowę — królowa oddala mi w zarząd wyspę Saint-George, bronić więc jej muszę do ostatniej kropli krwi...
— Przypomnij pan sobie przeszłość — smutnie powiedziała Klara, kiedy pragnął porzucić wszystko, byle jechać za mną... jużeś trzymał w ręku pióro, gotów prosić o uwolnienie ze służby tych, którym teraz życie chcesz poświęcić.
Mogłem tem wszystkiem rozrządzać,gdym był wolnym, lecz teraz...
— Nie jesteś nim?... — podchwyciła Klara, pobladłszy nagle — co przez to chcesz rozumieć? co chcesz powiedzieć?...
— Chcę powiedzieć, że jestem skrępowany honorem.
— W takim razie wysłuchaj pan drugiego warunku.
— Na co?... — rzekł Canolles — czy nie powtarzałem ci pani po kilkakroć, że jestem niewzruszony w mych postanowieniach? Nie kuś mnie pani, to się na nic nie zda.
— Wybacz, baronie — odpowiedziała Klara — lecz dano mi polecenie, a moim obowiązkiem jest spełnić je do końca.
— Spełnij je więc — pomruknął Canolles — lecz w istocie pani zbyt jesteś okrutną!
— Podaj się pan do uwolnienia, z twoim następcą skuteczniej działać będziemy. W rok i we dwa wstąpisz znowu do służby z podwyższeniem stopnia.
Canolles smutnie potrząsnął głową.
— A! wicehrabino — rzekł. Czemuż tylko niepodobnych żądasz ode mnie rzeczy?
— Mnie to więc tak odpowiadasz, baronie!... — zawołała. Doprawdy, nie rozumiem cię panie. Czy mówiłeś do tej co wtedy z tobą była i z taką pociechą twej mowy słuchała — że ze szczerej woli do uwolnienia się podajesz? Dlaczegóż więc teraz, kiedy ja cię proszę, kiedy błagam baronie, niechcesiz zrobić tego, na coś się już zgodził w Jaulnay?...
Te wszystkie wyrazy godziły jak sztylety w serce biednej Nanony, a Canolles to czuł dobrze.
— To, co wtedy byłoby postępkiem na uwagę nie zasługującym, dzisiaj nazwanoby zdradą podłą!... — rzekł Canolle stłumionym głosem. Nigdy nie wydam twierdzy!
— Poczekaj! poczekaj, baronie!... —rzekła Klara jak najsłodszym głosem, a jednak oglądając się dokoła z niepokojem — ten bowiem opór Canollesa, a głównie też jego przymus nienaturalnemu jej się wydały. Posłuchaj ostatniego warunku, od którego zacząć chciałam, wiedząc naprzód, że dwa pierwsze odrzucisz: korzyści materjalne nie mogą uwieść podobnego tobie człowieka; szczęśliwą się też z tego powodu czuję, żem to odgadła. Ty, baronie innej potrzebujesz nadziei; nie dla ciebie pieniądz i duma. Szlachetne serce, szlachetnej wymaga nagrody. Słuchaj więc...
— Na Boga, wicehrabino — zawołał Canolles — zlituj się nade mną!
I chciał się oddalić.
Klara sądząc, że go zwyciężyła i w przekonaniu, że to co zamierza powiedzieć uzupełni jej zwycięstwo, wstrzymała go i tak dalej mówić zaczęła:
— Gdyby zamiast nikczemnych materjalnych korzyści; ofiarowano ci baronie nagrodę czystą i zaszczytną: gdyby twe uwolnienie się ze służby królewskiej, której nie można nazwać ucieczką, wojenne bowiem kroki jeszcze się nie rozpoczęły — gdyby więc, mówię, za twe uwolnienie odpłacono ci miłością; gdyby kobieta, której wyznałeś swą miłość i którą wiecznie kochać poprzysiągłeś a która jednak, gdy mimo twych przyrzeczeń otwarcie ci nie odpowiedziała — gdyby więc teraz kobieta ta rzekła: Canolles, jestem wolną, bogatą, kocham cię... zostań mym mężem, odjeżdżamy gdzie ci się podoba... uciekajmy z Francji, od jej zamieszek wewnętrznych... Powiedz panie, czybyś się i na to nie zgodził?
— Canolles pozostał niewzruszony, pomimo zachwycających rumieńców, wstydliwością na oblicze Klary wywołanych, pomimo wspomnienia o pięknym zamku Cambes; spostrzegł bowiem w cieniu blade oblicze Nanony, z boleścią wyglądające z za firanek.
— Lecz na Boga, odpowiadaj!... — mówiła dalej wicehrabina — nie pojmuję wcale milczenia twego. Możem się omyliła? Może nie pan jesteś baronem de Canolles? To nie pan chyba jesteś tym, który mi w Chantilly miłość przysięgał? który mi toż samo powtarzał w Jaulnay, zapewniając że mnie jedną w całym świecie kocha i wszelką inną miłość gotów jest dla mnie poświęcić? Odpowiadaj pan! odpowiadaj, w imię nieba zaklinam cię...
W tem jęk dosyć wyraźny dał się słyszeć.
Teraz wicehrabina wątpić już nie mogła, że trzecia osoba jest świadkiem rozmowy.
Jej oczy zwróciły się w kierunku spojrzeń Canollesa, a chociaż on śpiesznie się odwrócił jednakowoż wicehrabina zdołała zobaczyć w ciemności blade i nieruchome oblicze, do jakiegoś zjawiska podobne.
Obie kobiety zamieniły ze sobą ogniste spojrzenia i obie jednocześnie krzyknęły.
Nanona zniknęła.
Wicehrabina porwała żywo kapelusz i płaszcz, a obróciwszy się do Canollesa, powiedziała:
— Rozumiem teraz wszystko, wiem co pan nazywasz obowiązkiem i wdzięcznością: pojmuję jakiego to obowiązku opuścić lub zdradzić nie chcesz; pojmuję łatwo co to jest przywiązanie wszelkiemu uwiedzeniu, temu obowiązkowi i tej wdzięczności. Żegnam cię, żegnam baronie!
I chciała wyjść, a Canolles wstrzymał jej nawet.
Lecz bolesne wspomnienie poselstwa pohamowało jej kroki.
— Jeszcze raz — powiedziała — proszę cię w imieniu przyjaźni, którą ci winnam aż twe poświęcenie, w imieniu przyjaźni którąś ty mi winien za wyświadczone ci nawzajem przysługi; w imieniu tych wszystkich, co cię kochają i których ty kochasz — anie wyłączam tu nikogo; w imieniu tego wszystkiego, błagam cię, nie przyjmuj udziału w bitwie, gdyż jutro, a pojutrze najdalej Saint-George atakowanem będzie. Nie daj mi uczuć nowego nieszczęścia; widzieć cię zwyciężonym lub zabitym.
Na te słowa młodzieniec zadrżał i ocknął się.
— Pani... — zawołał — na kolanach dziękuję ci za okazaną mi przyjaźń, która tak mi jest drogą, że sobie nawet tego wyobrazić nie możesz. O! niech mnie atakują! niech atakują! Oczekuję nieprzyjaciela z niecierpliwością, z jaką on pewnie nigdy nie uderzy mnie. Potrzebuję walki, pragnę niebezpieczeństw, żeby się wznieść we własnych oczach; niech przyjdą nieprzyjaciele, niech mi grozi niebezpieczeństwo, śmierć nawet sama! Radośnie ją przyjmuję, wiedząc, że umieram zaszczycony twym szacunkiem, bogaty twą przyjaźnią, silny twem współczuciem
— Żegnam cię, panie!... — rzekła Klara, do drzwi się Zbliżając.
Canolles poszedł za nią.
Wyszedłszy na ciemny korytarz, porwał ją za rękę i wyrzekł tak cicho, że sam ledwie słowa swe mógł usłyszeć:
— Klaro! kocham cię więcej, niż cię przedtem kochałem. Nieszczęście jednak chce, bym miłość swą okazał ci tylko zdala od ciebie umierając.
Śmiech ironiczny był jedyną odpowiedzią wicehrabiny; lecz zaledwie opuściła mury zamku bolesne łkania wydarły się jej z piersi, łzy twarz oblały, a załamując ręce zawołała :

— O mój Boże! on mnie nie kocha... nie kocha!... A ja nieszczęśliwa kocham go przecież!

ROZDZIAŁ IV.

Rozstawszy się z wicehrabiną de Cambes, Canolles powrócił do swej sypialni.
W pośrodku pokoju, stała Nanona, blada i — skamieniała prawie.
Canolles przystąpił do niej ze smutnym uśmiechem; w miarę, jak zbliżał się. Nanona zginała kolana; on podał jej rękę, a ona do nóg jego upadła.
— Wybacz — zawołała — wybacz mi Canollesie. To ja cię tu sprowadziłam, ja na ciebie włożyłam ten trudny i niebezpieczny obowiązek. Jestem egoistką, jam tylko swoje szczęście na uwadze miała. Opuszczaj mnie, odjeżdżaj!
Canolles lekko ją podniósł.
— Ja opuścić ciebie — rzekł. — O!... nigdy, Nanono, nigdy; jesteś święta dla mnie, poprzysiągłem opiekować się tobą, bronić cię, ocalić; ocalę więc, lub zginę!
— Szczerze to mówisz, Canollesie, bez wahania, bez żalu?...
— O tak — odpowiedział Canolles z uśmiechem.
— Dziękuję ci mój dobry i szlachetny przyjacielu, dziękuję. Teraz, życie, do którego tak wielką przywiązywałam cenę, to życie gotowam poświęcić dla ciebie. Obiecuję ci pieniądze, a czyż moje skarby nie należą do ciebie? Ukazuję ci miłość, lecz czyż która w świecie kobieta silniej odemnie kochać cię może? Przyrzekają ci wyższy stopień!... czyż ja ci go wyjednać nie zdołam? Lecz posłuchaj mnie... Wkrótce atakować cię będą, najmijmy więc żołnierzy, kupmy amunicji i broni, zbierzmy nasze siły i brońmy się. Ja walczyć będę za m oją miłość, ty z, a swój honor. Pobijesz ich, mój waleczny Canolles, a królowa w tedy policzyć cię będzie zniewoloną do najwaleczniejszych swej armji rycerzy; otoczy cię bogactwem i zaszczytami. A skoro będziesz sławny i bogaty, możesz mnie wtedy porzucić, bo wówczas zostaną mi wspomnienia, co mnie pocieszać będą.
I, mówiąc to, Nanona, wzrokiem pełnym miłości spoglądała na Canolles, oczekując odpowiedzi.
Lecz Canolles smutnie opuścił głowę.
— Nanono — rzekł — nigdy nic nie stracisz, nikt nigdy nie poważy się obrazić ciebie, dopóki ja na tej wyspie Saint-George żyć będę. Uspokój się więc, gdyż żadnego niebezpieczeństwa obawiać się nie masz powodu.
— Dziękuję — odpowiedziała — chociaż zupełnie nie o to prosiłam.
Potem zaś cicho dodała.
— Niestety!... zginęłam!... Już mnie nie kocha!...
Canolles dojrzał ogniste spojrzenie Nanony świecące jak błyskawica, tę straszną bladość chwilową, co tak żywą boleść znamionuje.
— Ha!... będę więc wspaniałomyślnym do końca — pomyślał w duchu — by się później podłym nie okazać...
Głośno zaś dodał:
— Chodź, Nanono, chodź przyjaciółko moja; zarzuć na siebie płaszcz i kapelusz męski, a nocne powietrze orzeźwi cię. Wkrótce atakować mnie będą; muszę twierdzę obejrzeć.
Nanona, uniesiona radością, ubrała się jak radził Canolles i pospieszyła za nim.
Canolles bardzo był wykształcony w rzemiośle wojennem. Dzieckiem prawie wszedłszy do służby, ciągle się w niem ćwiczył; to też obejrzał twierdzę nietylko jako komendant, ale jak znakomity strategik i inżynier.
Oficerowie, co pierwej, widząc w nim faworyta, uważali go za dworaka, w salonie tylko bój wieść mogącego, rozpytywani teraz przez dowódcę o wszelkie środki napadu i obrony, usłyszawszy nadto zdrowe w tym przedmiocie zdania, zmuszeni byli młodego a wesołego barona za doświadczonego uznać wojownika; najstarsi nawet weterani, z uszanowaniem o tym przedmiocie z nim mówili.
Jedną tylko rzecz mieli mu do zarzucenia; słodki głos, jakim wydawał rozkazy i nadzwyczajną grzeczność, skoro o coś zapytywał.
Obawiali się, by uprzejmość nie była maską słabości charakteru.
Ponieważ każdy przewidywał bliskość niebezpieczeństwa, rozkazy więc komendanta z akuratną spełniane były szybkością, co dało mu równie dobre o swych podwładnych wyobrażenie.
Tegoż samego dnia przybyła do twierdzy rota saperów. Canolles rozdał roboty, które natychmiast rozpoczęto.
Napróżno Nanona starała się odwieść go od zamiaru przepędzania nocy bezsennie; Canolles nie przestawał zwiedzać twierdzy, a, pożegnawszy Nanonę, do domu ją odprawił.
Potem, wysławszy na zwiady trzech czy czterech żołnierzy, których mu porucznik za najlepszych przedstawił, położył się na stosie kamieni, skąd śledził postępy roboty.
Lecz w tym samym czasie, gdy oczy Canollesa śledziły poruszenia taczek i motyk, umysł jego, oderwawszy się od przedmiotów materjalnych, spoczął nietylko na wypadkach dnia tego, lecz na wszystkich dziwnych przygodach, których został bohaterem od chwili, w której po raz pierwszy ujrzał wicehrabinę de Cambes.
Rzecz dziwna, pamięć jego dalej sięgnąć nie mogła; zdawało mu się, że od tej dopiero chwili zaczął swoje istnienie, że dotychczas żył w innym świecie, zupełnie innemi podsycany namiętnościami.
Od tej chwili, nowe w życiu zabłysło mu światło, w nowych kształtach wszystkie przedstawiając przedmioty, przy którem to świetle, biedna Nanona nielitościwie innej miłości poświęconą została, miłości w samym zarodku już gwałtownej.
To też po bolesnych rozmyślaniach, po chwilowych niebiańskich zachwytach, Canolles na tę myśl, że wicehrabina kocha go, wyznawał sam przed sobą, iż tylko uczucie obowiązku zniewala go być człowiekiem honoru i że w tem przyjaźń dla Nanomy żadnego nie miała udziału.
Biedna Nanona! Canolles uczucie swe dla niej nazywał przyjaźnią; a czyż przyjaźń w miłości nie jest już obojętnością?
Nanona czuwała także, gdyż nie mogła odważyć się zasnąć w chwili tak ważnej.
Owinąwszy się w czarną mantylę, żeby nie była spostrzeżoną, stanęła przy oknie i śledziła wzrokiem nie posępny księżyc, ślizgający się między obłokami, nie wysokie topole nocnym kołysane wiatrem, nie wspaniałą Garonnę, bałwany ku oceanowi pędzącą, nie! Nanona śledziła powolną i uciążliwą walkę, toczącą się w umyśle jej kochanka.
Widziała w tych czarnych kształtach, rysujących się na stosie kamieni, w tym niewzruszonym cieniu, odbitym od światła latami, żywe zjawisko swego szczęścia minionego.
Nanona, przedtem tak energiczna, dumna i zręczna, straciła teraz całą zręczność, dumę i energję; bo czuła dobrze, że w sercu jej kochanka nowa zrodziła się miłość.
Zabłysł dzień; dopiero ze zjawieniem się jego, Canolles powrócił do domu.
Nanona schroniła się do swego pokoju, by nie dać poznać baronowi, że całą noc czuwała.
Nasz komendant ubrał się starannie, kazał zgromadzić cały garnizon, przy dziennem świetle obejrzał wszystkie baterje, szczególniej zaś wychodzące na lewy brzeg Garonny; kazał zamknąć małą przystań łańcuchami, rozstawił na leżach armatki, zrobił przegląd garnizonu, ożywił go szlachetną przemową i powrócił do domu o dziesiątej dopiero godzinie.
Nanona czekała nań z uśmiechem na ustach; nie była to już dumna i rozkazująca Nanona, której kaprysy dreszczem przejmowały nawet księcia d‘Epernon; była to bojaźliwa kochanka, posłuszna niewolnica, która nie żądała już aby ją kochano, lecz by jej przynajmniej kochać dozwolono.
Dzień upłynął bez żadnego ważnego wypadku, jeśli tylko w to liczyć nie będziemy różnych scen dramatu rozgrywającego się w duszy Canollesa i Nanony.
Wysłani dnia poprzedzającego żołnierze na zwiady, powrócili wszyscy, a żaden z nich nie przyniósł wiadomości pewnej; dowiedzieli się tylko, że Bordeaux bardzo jest wzburzone; widocznem więc było, że się tam do czegoś przysposabiają.
W istocie, wicehrabina de Cambes, powróciwszy do miasta, ukryła w swem sercu szczegóły widzenia się z Canollesem, lecz odpowiedź jego radcy Lenet udzielić musiała.
Bordejczycy krzyczeli, żądając, aby jaknajprędzej atakowano Saint-George.
Naród ofiarował swój udział w tej wyprawie.
Dowódcy wytrzymali go, wymawiając się brakiem generała, coby mógł kierować i przewodniczyć wyprawie, a także wyćwiczonych żołnierzy, coby ją podtrzymywać mogli.
Lenet napomknął o książętach, ofiarując im armję.
Propozycja ta z zapałem przyjęta została i ci, co dnia poprzedzającego głosowali za zamknięciem bram, a tem samem za niewpuszczeniem książąt w mury Bordeaux — teraz pierwsi przyjęcia ich domagać się zaczęli.
Lenet pospieszył udzielić księżnej tę dobrą wiadomość, a księżna zwołała radę.
Klara zmyśliła znużenie, aby nie brać udziału w działaniach przeciwko Canollesowi i schroniła się do swego mieszkania, aby się wypłakać dowoli.
Lecz i tam nie mogła znaleźć spokoju, dochodziły ją bowiem przekleństwa wzburzonego pospólstwa, a wszystkie te, niemile brzmiące w jej uszach wykrzykniki, przeciwko Canollesowi były zwracane.
Na odgłos bębna, roty zebrały się, uzbrojono naród, wyprowadzono armaty z arsenału, rozdzielono ładunki.
Dwieście łódek na Garonnie gotowych było wypłynąć nocą, gdy tymczasem trzy tysiące ludzi wysłano lewym brzegiem rzeki, celem atakowania twierdzy od strony lądu.
Oddział morski miał być dowodzony przez radcę parlamentu, Espagneta, człowieka walecznego i rozumnego, wojskiem zaś lądowem kierować miał książę de la Rochefoucault, który dopiero co wszedł do miasta z dwoma tysiącami rycerzy.

Książę de Bouillon miał przybyć dopiero nazajutrz z tysiącem ludzi, o czem wiedząc, książę de la Rochefoucault starał się o ile mógł przyspieszyć atak, aby towarzysz jego nie miał w nim udziału.

ROZDZIAŁ V.

Nazajutrz po dniu, w którym wicehrabina de Cambes przedstawiła się jako parlamentarz na wyspie Saint-George, a gdy Canolles o drugiej godzinie po południu oglądał fortyfikacje — dano znać, że jakiś posłaniec z listem chce się z nim widzieć.
Wprowadzono go natychmiast.
List, doręczony Canollesowi, nie miał wcale cechy urzędowej.
Był to mały bilecik, pisany drobnym charakterem i jakby drżącą ręką, na pachnącym, niebieskawego koloru papierze.
Na sam widok listu, Canolles mimowolnie zadrżał.
— Kto ci ten list oddał?... — spytał posłańca.
— Jakiś starzec.
— Z siwą brodą i wasami?
— Tak.
— Nieco zgabiony?
— Tak.
— Mający postawę wojskowego?
— Tak.
Canolles dał posłańców luidora i kazał mu odejść natychmiast.
Potem, ukrywszy się za bastjon, ze drżeniem list rozpieczętował.
List te tylko zawierał wyrazy;
„Wkrótce atakować cię będą. Jeśli już nie jesteś godzien mnie, okaż się przynajmniej godnym siebie“.
Podpisu nie było żadnego; lecz Canolles poznał tu wicehrabinę de Cambes, jak pierwej w oddawcy listu poznał Pompéego; obejrzał się dokoła ostrożnie i, poczerwieniawszy, jak chłopiec, pierwszy raz zakochany, podniósł papier do ust, żarliwie go pocałował i złożył na sercu.
Potem wszedł na bastjon, skąd mógł widzieć bieg Garonny mil kilka i całą okoliczną równinę.
Nikogo ani na rzece, ani na równinie widać nie było.
— Przejdzie tak cały ranek — pomruknął — we dnie nie napadną mnie, odpoczywają zepewne po utrudzającym marszu, atak zaś rozpoczną w nocy.
Canolles usłyszał za sobą lekki szelest i obrócił się. Był to jego porucznik.
— No, panie de Vibrac — spytał Canolles — cóż tam nowego?
— Mówią, komendancie, że sztandar książąt jutro na wyspie Saint-George powiewać będzie.
— Któż tak śmiał utrzymywać?
— Nasi szpiedzy dopiero co powrócili i widzieli przygotowania mieszczan.
— A cóż pan odpowiedziałeś tym, co cię zapewniali, że sztandar książąt jutro na wyspie Saint-George powiewać będzie?
— Odpowiedziałem, że mi to wszystko jedno, bo tego widzieć nie będę.
— Wykradłeś odpowiedź moją — rzekł Canolles.
— Brawo! komendancie. Skoro żołnierze usłyszą odpowiedź twoję, jak lwy bić się będą.
— Niech się tylko biją jak ludzie, więcej od nich nie żądam... A jakiż to będzie rodzaj ataku?
— Chcą napaść niespodzianie — rzekł Vibrac z uśmiechem.
— Co mi za niespodzianka!... — powiedział Canolles. — Oto już dziś odbieramy drugą wiadomość o ataku... A któż tam dowodzi wojskami?
— La Rochefoucault dowodzi wojskami lądowemi, zaś morskim oddziałem niejaki Espagnet, radca parlamentu.
— No — rzekł Canolles — dałbym mu jedną radę.
— Komu?
— A temu panu radcy parlamentu.
— Cóż za radę?
— Oto, aby wzmocnił miejską milicję jakim dobrze wyćwiczonym pułkiem, któryby nauczył tych mieszczan, jak należy wytrzymywać porządny i gęsty ogień.
— Ubiegł on twą radę, panie komendancie, gdyż pierwej, niż w sądzie, służył w wojsku. Na tę wyprawę bierze z sobą pułk Nawajlski.
— Jakto! pułk Nawajlski?
— Tak.
— Mój stary pułk?
— Tak. Zdaje się, że cały z bronią i z bagażami przeszedł na stronę książąt.
— A któż nim dowodzi?
— Baron de Ravailly.
— Czy być może!
— Więc go pan znasz?
— A jakże. Wyborny człowiek, odważny, jak szatan. O, kiedy tak, to cieplej nam będzie, niż sądziłem, przynajmniej się zabawimy.
— Jakież teraz wydasz rozkazy, komendancie?
— Wszędzie dziś wieczór podwoić warty; żołnierze niech spoczywają w ubraniu, mając na doręczu broń nabitą. Połowa grnizonu spać może, a druga tymczasem niech czuwa, ukryta w miejscu niewidzialnem. Ale, ale... poczekaj no pan jeszcze.
— Jestem na rozkazy.
— Czy mówiłeś pan komu o tem, że przychodził do mnie posłaniec z listem?
— Nie, nikomu...
— To dobrze. Zachowaj to pan w sekrecie do niejakiegoś czasu. A teraz wybierz pan z dziesiątek najgorszych żołnierzy; bo musisz mieć zapewne u siebie okolicznych myśliwych, rybaków.
— Nie zbywa na nich, komendancie.
— A więc wybierz pan z nich dziesięciu i uwolnij ich do jutra; nie mając co robić, pójdą oni łowić ryby w Garonnie, lub polować w dolinie. W nocy Espagnet i la Rochfoucault schwytają ich i badać będą.
— Cóż dalej?... bo dotąd nic nie rozumiem.
— Trzeba, by oblegający myśleli, że my tu w twierdzy uważamy się za zupełnie bezpiecznych i że wcale nie spodziewamy się napadu; schwytani, którzy wistocie o niczem nie wiedzą, zaprzysięgną im, że śpiemy najspokojnie, a tym sposobem mimowoli w błąd ich wprowadzą.
— Doskonale.
— Dopuść pan nieprzyjaciół do samej twierdzy; niech wysiądą na brzeg, a nawet przystawią drabiny.
— Kiedyż więc strzelać trzeba będzie?
— Ja rozkażę. Jeśli choć jeden strzał rozlegnie się w naszych szeregach wprzód, nim zakomenderuję, każę rozstrzelać tego, co bez rozkazu wystrzelił.
— Do djabła.
— Domowa wojna gorsza jest każdej innej, a więc nie jak polowaniem kierować nią należy. Niech się śmieją bordejczycy, śmiej się pan sam nawet, jeśli ci to przyjemność sprawi; lecz pamiętaj, że nic inaczej wolno strzelać, jak za moim rozkazem.
Porucznik oddalił się i poniósł rozkazy komendanta innym oficerom, którzy usłyszawszy je ze zdumieniem spojrzeli po sobie.
Dwóch ludzi było w komendancie: grzeczny dworzanin i najsurowszy dowódca.
Canolles powrócił wieczerzać z Nanoną; postanowiwszy zaś nie opuszczać wałów od zmierzchu do świtu, zamówił kolację na dwie godziny wcześniej, niż zwykle.
Zastał Nanonę nad zwojem papierów.
— Śmiało bronić się możesz, kochany Canollesie — powiedziała do wchodzącego — nie tak długo już teraz na pomoc czekać będziesz; król tu przybywa; marszałek de la Meilleraie prowadzi armię, a książę d‘Epernon pojawi się wkrótce z piętnastoma tysiącami ludzi.
— A tymczasem upłynie zawsze z osiem a może z dziewięć dni, Nanono — odrzekł Canolles z uśmiechem — a przecież wyspa Saint-George nie jest twierdzą niezdobytą.

— O! dopóki ty tu jesteś komendantem, ja odpowiadam za wszystko.

ROZDZIAŁ VI.

— Tak; właśnie dlatego, że jestem komendantem, zabitym być mogę. Nanono, co zrobiłabyś w podobnym wypadku? Pomyślałaś, że o tem przynajmniej?
— Co mówisz?... — odpowiedziała z uśmiechem Nanona.
— Przygotuj swoje kufry. Przewoźnik będzie się znajdował w miejscu wskazanem. Jeśli trzeba będzie rzucić się w wodę, będziesz miała czterech swoich ludzi, doskonale pływać umiejących, którzy na tamten brzeg cię przewiozą.
— Wszystkie ostrożności są niepotrzebne; jeśli ciebie zabiją, już mi nic więcej nie będzie potrzeba.
Dano znać, że kolacja gotowa. Podczas kolacji, Canolles kilka razy wstawał i podchodził do okna wychodzącego na rzekę. Nieskończywszy jeść, wstał od stołu. Już zaczynało zmierzchać.
Nanona chciała iść za nim.
— Wróć — rzekł Canolles — i przysięgnij mi, że nie wyjdziesz ze swego pokoju. Jeśli cię dowiem, że wystawisz się na jakiekolwiekbądź niebezpieczeństwo, w takim razie sam za siebie nie ręczę. Nanono, idzie tu o mój honor; proszę cię więc, nie chciej z nim igrać.
Nanona przysunęła do twarzy Canollesa swe karminowe usteczka, których wdzięk bardziej jeszcze podwyższała matowa bladość twarzy i, zawisnąwszy mu na szyi powiedziała:
— Jestem ci posłuszną, Canollesie i pragnę, by przyjaciele i wrogowie znali człowieka, którego kocham!
Canolles wyszedł, nie mogąc się dosyć nadziwić tej kobiecie, co jak trzcina dowolnie jego życzeniom naginać się pozwalała. Za chwilę był na stanowisku.
Wkrótce nastąpiła noc straszna i groźna, jaką się zawsze przedstawia, gdy pod swą czarną oponą krwawą ukrywą tajemnicę. Canolles, z miejsca, gdzie stał, mógł objąć oczyma bieg rzeki z jej dwoma brzegami.
Księżyc nie pokazywał się na błękicie; ponure chmury ciężko przesuwały się po horyzoncie. Nikt więc Canollesa, ani on nikogo widzieć nie mógł. O północy jednak zdawało mu się, że ciemne masy poruszają się na lewym brzegu rzeki i olbrzymie kształty suną po jej grzbiecie. Cisza panowała uroczysta, nocny tylko wiatr między liśćmi drzew szeleściał. Masy owe zatrzymały się i w pewnej odległości wyraźniejsze zarysy przybrały.
Canolles sądził, że się łudzi jednakowoż podwoił baczność. Jego palące oczy przenikały grubą ciemności powłokę, a ucho na najmniejszy szelest czujne było. Trzecia godzina wybiła na forteznym zegarze, ponure dźwięki powoli ginęły wśród ciszy nocnej. Canolles zaczął powątpiewać, czy go nie zwiedziono jaką fałszywą wiadomością i już chciał wracać do domu, gdy nagle porucznik Vibrac zbliżył się, a położywszy jedną rękę na jego ramieniu, drugą wskazał mu rzekę.
— Tak, tak — rzekł Canolles — to oni; nic na tem nie straciliśmy, żeśmy na mich czekali. Obudź tę część garnizonu, która teraz spoczywa i ustaw ludzi za wałami. Mówiłeś mi zapewne, że każę zabić tego, co pierwszy wystrzeli bez komendy?
— Mówiłem.
— Dobrze; powtórz im to raz drugi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy pierwszym brzasku dnia, długie łodzie napełnione ludźmi, śmiejącymi się i rozmawiającymi po cichu, zaczęły podpływać pod twierdzę.
Na równinie można było dostrzec jakiś wzgórek, wcale nie istniejący dnia poprzedzającego. Była to baterja z sześciu armat, postawiona w nocy przez księcia de la Rochefoucault; to też oddział morski dlatego nie przypuszczał ataku, iż baterja działać jeszcze nie mogła.
Canolles spytał, czy broń jest nabitą, a otrzymawszy potakującą odpowiedź, nakazał ludziom baczność i ukrył się za wałem.
Łódki coraz więcej zbliżały się i gdy promienie słońca jaśniej rozświeciły, Canolles rozpoznać mógł mundury cechujące pułk Nawajlski, ten sam, którym niegdyś dowodził. Na przodzie pierwszej łodzi stał baron de Ravailly, który po Canollesie objął dowództwo nad pułkiem, tył zaś łodzi zajmował porucznik, brat mleczny Canollesa, lubiany bardzo przez towarzyszy za swą wesołość i ciągłe żarty.
— Zobaczycie — mówił ten ostatni — że cię ani ruszą i że trzeba będzie, aby książę de la Rochefoucault obudził ich kanonadą. Co u djabła! jakżeż mocno śpią w Saint-George! Skoro będę chory, tu zamieszkać muszę.
— Dobry Canolles! — odrzekł Ravailly — on rządzi twierdzą jak prawdziwy „pater familias"; obawia się zapewne, by mu się żołnierze nie zakatarzyli i dlatego też nocnej warty odbywać nie każe.
— Prawda — dodał inny — nigdzie szyldwacha nawet nie widać.
— Hj! — zawołał porucznik, wyskakując na ląd — no! obudźcież się przecie i podajcie nam ręce, byśmy na mury wleźć mogli.
Na ten ostatni żart, cała linja oblegających parsknęła śmiechem.
Tymczasem dwie, czy trzy łódki wpłynęły do portu, reszta zaś wojsk na ląd wysiadała.
— Dobrze — rzekł Ravailly — pojmuję. Canolles chce mieć powód do wytłumaczenia się, że napadnięto go znienacka, by nie mieć zatargów z dworem. A więc, panowie, odpłaćmyż mu grzecznością i nie zabijajmy nikogo. Jak wejdziemy do twierdzy, oszczędzać wszystko, oprócz kobiet... wreszcie, one być może prosić oto nie będą. Dzieci moje, nie zapominajmy, że to jest przyjacielska wojna; to też pierwszego, co obnaży szpadę, rozstrzelać każę.
Na ten rozkaz, wygłoszony z całą francuską wesołością, śmiechy się ponowiły, a żołnierze podzielali wesołość oficerów.
— A! przyjaciele moi — rzekł porucznik — dobrze jest pośmiać się, lecz śmiech nie powinien przeszkadzać robocie. Dalej, do drabin!
Żołnierze wyciągnęli z łódek długie drabiny do muru podchodzić zaczęli.
Wtedy ukazał się z za murów Canolles z laską w ręku, w kapeluszu na głowi i jak człowiek, co wyszedł odetchnąć świeżem powietrzem, zbliżył się do parapetu.
Już było dość jasno, każdy go więc mógł poznać.
— Dzień dobry, Nawajlczycy! — ozwał się do swego dawnego pułku — jak się masz Ravaill!... jak się masz Remoneq.
— To Canolles! — zawołali młodzi oficerowie — przecieżeś się obudził, baronie!
— A cóż robić? My tu spokojne prowadzimy życie; kładziemy się wcześnie, późno wstajemy; lecz cóż, u djabła, wy tu tak wcześnie robicie?
— Zdaje mi się, że powinieneś poznać — odrzekł Ravailly — oblegamy cię.
— I dlaczegóż to mnie oblegać chcecie?
— Chcemy wziąć twą fortecę.
Canolles parsknął śmiechem.
— Chyba skapitulujesz? — spytał Ravailly.
— Lecz przedewszystkiem wiedzieć muszę, komu się mam poddać. Jakim się to stało sposobem, że Nawajlczycy chcą walczyć przeciw królowi?...
— Dlatego, żeśmy się zbuntowali, kochany przyjacielu. Przekonaliśmy się także, że Mazarini jest tchórzem i nie wart, by mu poczciwi ludzie służyli; to też przeszliśmy na stronę książąt. A ty?
— Ja, mój kochany, jestem zaciekłym Epernonistą.
— Co tam! rzuć wszystko i choć do nas.
— Niepodobna... Hej! panowie, nie dotykajcie łańcuchów mostu. Wiecie dobrze, że na takie rzeczy zdaleka tylko patrzeć można, a kto się ich dotyka, źle na tem wyjść może! Ravailly, powiedz im, by się nie dotykali łańcuchów mostu — dodał Canolles marszcząc brwi — bo strzelać każę. A uprzedzam cię, Ravailly, że wybornych mam strzelców.
— I żartujesz — odpowiedział Ravailly — poddaj się lepiej, nie wytrzymasz natarcia naszego.
— Nie, ja nie żartuję. Precz z drabinami! Ravailly, proszę cię, bądź ostrożniejszym... wiedzieć przecie musisz, że to jest twierdza królewska?
— Rozumie się? przypatrz się dobrze, a zobaczysz królewską flagę powiewającą na bastjonie. No! każ łódkom odbić od brzegu; a drabiny schować do łódek, bo ogniem was uraczę. Jeśli chcesz porozmawiać ze mną, chodź tu sam, albo z Remoneqiem, pomówimy przy śniadaniu. A mam doskonałego kucharza.
Ravailly śmieć się zaczął i spojrzeniem dał znak ludziom, by czynności swoich nie przerywali.
Canolles pojął, że stanowcza nadeszła już chwila, a przybrawszy poważną postawę, jak człowiek, na którym wielka ciąży odpowiedzialność:
— Wstrzymaj się, Ravailly!... — zawołał — dosyć tych żartów! Remoneq, ani słowa, ani kroku naprzód, albo ognia dać każę, co jest tak prawdą, jak to, że tu królewska powiewa flaga i wy przeciwko francuskim walczycie szeregom!
I łącząc czyn z groźbą, silnem ramieniem obalił pierwszą drabinę, przystawioną do muru.
Pięciu czy sześciu ludzi, co już po niej wchodzili, spadło na ziemię; upadek ich wzbudził głośne śmiechy po obu stronach walczących.
Była to istna studencka zabawka.
W tej chwili umówiony znak objawił, że oblegający rozerwali łańcuchy, port zapierające.
Natychmiast Ravailly i Remoneq porwali drabinę, wskoczyli do rowu, krzycząc:
— Za nami, Nawajlczycy! do szturmu!
— Mój biedny Ravailly — zawołał Canolles — błagam, wstrzymaj się!
Lecz wtej chwili, baterja dotąd milcząca, zagrzmiała; kula armatnia najwięcej o łokieć od Canollesa zaryła ziemię i zupełnie go nią osypała.
— A więc, jeśli tego koniecznie chcecie, dobrze — rzekł Canolles, podnosząc laskę. — Strzelać... na całej linji!
Wtedy, chociaż nikogo nie widziano cały rząd muszkietów opuścił się na parapet i ognista wstęga rozciągnęła się nad murem; jednocześnie strzały dwóch dział fortecznych odpowiedziały na ogień baterji księcia de la Rochefoucault.
Kilkunastu oblegających padło; lecz śmierć ich nie osłabiła ducha towarzyszy, i baterja księcia silniejszym zaświeciła blaskiem; jedna z kul zerwała królewską flagę, druga rozerwała na cząstki jednego z poruczników Canollesa, d‘Elboin.
Canolles obejrzał się, a zobaczywszy, że ludzie jego znowu broń nabili, krzyknął:
— Ognia!
Rozkaz wykonano tak śpiesznie, jak za pierwszym razem.
W dziesięć minut, nie zostało ani jednej szyby w Saint-George; domy drżały i rozpadały się na cząstki; działa rozbijały mury, kule skakały po ziemi, a gęsty dym zaciemniał powietrze, pełne krzyków, gróźb i jęków.
Canolles zauważył, że najwięcej szkody zrządziła twierdzy baterja księcia de la Rochefoucault.
— Vibrac — rzekł — polecam ci Ravaillego; niechaj się nie ruszy dalej ani krok, podczas mej nieobecności. Biegnę do armat naszych.
W istocie, Canolles pobiegł do dwóch dział, które wcale nie dały się zawstydzać nieprzyjacielskiej baterji, sam je nabijał, kierował niemi, w przeciągu kilku chwil zdemontował trzy nieprzyjacielskie działa i położył trupem z pięćdziesięciu ludzi; reszta, niespodziewając się tak dzielnego oporu, poszła w rozsypkę.
Książę de la Rochefoucault, chcąc ich zatrzymać, kontuzjowany wypuścił z rąk szpadę.
Widząc, jaki obrót rzeczy biorą, Canolles zostawił baterję dowodzącemu artylerją, a sam pobiegł tam, gdzie rota Nawajlczyków przy pomocy ludzi Espagneta, szturmem twierdzę wziąć chciała.
Vibrac trzymał się silnie, pomimo, że kula ugodziła go w ramię. Obecność Canollesa, przyjęta okrzykami radości, podwoiła odwagę żołnierzy.
— Wybacz — zawołał do Ravaillyego — zmuszony byłem opuścić cię na chwilę, kochany przyjacielu; lecz, jak widzisz, musiałem zdemontować działa księcia de la Rochefoucault; lecz nie troszcz się, oto jestem.
W tej chwili, Ravailly po raz trzeci prowadził swych ludzi do szturmu i zapewne nie słyszał słów Canollesa, wpośród szczęku oręży i huku dział.
Canolles wyjął pistolet z pasa i zmierzywszy rękę ku swemu dawnemu towarzyszowi, który teraz został jego nieprzyjacielem, wystrzelił.
Kula, wprawną dłonią i pewnem kierowana okiem, strzaskała rękę Ravaillyego.
— Dziękuję ci, Canolles — zawołał ranny — odpłacę ci, i podniósł zbrojną prawicę, lecz zachwiał się, broń z rąk mu wypadła.
Remoneq podbiegł i w swoje uchwycił go ramiona.
— Nazad!... nazad!... — zawołał Remoneq, cofając się od murów fortecy. Do widzenia, Canolles, wygrałeś pierwszą partję.
Wogóle, tak wojsko lądowe jak morskie, do dwustu utraciło ludzi.
Największą stratę poniósł pułk Nawajlski, gdyż dla utrzymania honoru munduru, zawsze wyprzedzał mieszczan Espagneta.
Canolles podniósł pistolet.
— Zaprzestać ognia!.. — zawołał — niech postępują w spokoju. Niema potrzeby psuć napróżno ładunków.
W istocie, strzały były niepotrzebne, gdyż oblegający cofali się pośpiesznie, unosząc rannych.
Canolles obliczył straty, znalazł szesnastu rannych, a czterech zabitych.
— Do djabłal... — mówił w kwadrans potem, przyjmując czułe pieszczoty Nanony — musiałem drogo okupić patent komendanta. Cóż to za rzeź!... Zabiłem ich najmniej stu pięćdziesięciu ludzi, i strzaskałem rękę jednemu z mych najlepszych przyjaciół, a to dlatego, aby przerwać walkę i jemu życie ocalić.
— Lecz ty sam — rzekła Nanona — czy jesteś zdrów i nie ranny.
— Dzięki Bogu! to ty zapewne szczęście mi przyniosłaś, Nanono; lecz trzeba się lękać drugiego napadu! Bordejczycy są zaciekli, a przytem Ravailly i Remonenq obiecali tu jeszcze powrócić.
— Cóż stąd?... — powiedział Nanona — przecież ten sam co pierwej jest komendantem twierdzy Saint-George; ciż sami żołnierze bronić jej będą. Niech przyjdą, a drugim razem lepiej, niż pierwszym, przyjęci zostaną. Nieprawda? bo czyż teraz nie masz czasu powiększyć środków obrony?
— Kochanko moja — odpowiedział Canolles półgłosem — wtedy tylko dobrze poznać można twierdzę, kiedy się jej broni; moja nie jest niezdobytą, poznałem to już — i gdybym był księciem de la Rochefoucault, wziąłbym Saint-George jutro rano. Ale, ale, porucznik mój, d‘Elboin, nie będzie dziś z nami jadł śniadania.
— Dlaczego?

— Bo armatnia kula na dwoje go rozerwała.

ROZDZIAŁ VII.

Powrót do Bordeaux wojsk oblegających Saint-George przedstawiał smutny obraz.
Owi mieszczanie, co zwycięstwa pewni, rachując na swą liczbę i zręczność wodzów, z taką radością spieszyli na wyprawę, ze zwieszonemi teraz powracali głowami.
Z upokorzeniem też słuchali żalów i jęków kobiet, które za przykładem dzikich amerykanów, licząc nieobecnych rycerzy — raz po raz o nowych stratach się przekonywały. Ogólne szemranie żałobą okryło miasto, nieład wszędzie rozsiało. Źołnierstwo, powróciwszy do domów, opowiadało po swojemu doznaną klęskę dowódcy zaś udali się do księżnej, która, jak już powiedzieliśmy, mieszkała u prezydenta, siedząc w oknie, czekała powrotu z wyprawy.
Kobieta ta, z rycerskiej pochodząca rodziny, żona jednego z najznakomitszych w świecie wodzów, mimowolnie jednak drżała z niespokojności, na myśl, że mieszczanie, jej partyzanci, idą staczać bój z armją złożoną z żołnierzy wyćwiczonych w rzemiośle wojennem, liczyła jednak na księcia de Rochefoucault, dowódcę wyprawy, na pułk Nawajski i na nazwisko Condé, jaśniejące na sztandarach.
Lecz, zrozumiałe, że wszystko, wszytko, co w sercu księżnej nadzieję rodziło, w sercu wicehrabiny de Cambes rozpacz wzniecało i naodwrót, wszystko, coby księżnę do rozpaczy przywiodło, wicehrabinie sprawiłoby najwyższą radość.
Najpierwszy przedstawił się pani Condé, książę de la Rochefoucault, uznojony, cały kurzem okryty. Rękaw jego czarnego kaftana był rozdarty, a koszula krwią poczerwieniona.
— Jesttże to prawdą, o czem wszyscy już mówią?... — zawołała księżna, widząc wchodzącego.
— A cóż mówią? — zimno spytał la Rochefoucault.
— Mówią, że książę został odparty.
— To mało, pani; prawdę mówiąc, zostaliśmy pobici.
— Pobici! — krzyknęła księżna, blednąc. — To nie do wiary.
— Pobici — szepnęła wicehrabina i to przez barona de Canolles!
— Jak się to stało? — spytała księżna wyniosłym tonem co dokładnie jej straszne malowało wzburzenie.
— Doznaliśmy zawodu tym razem, tak jak zawodzi nas gra, miłość lub wojna; natrafiliśmy na człowieka, co był od nas silniejszym, przebieglejszym może...
— A więc ten baron de Canolles odważnym jest bardzo? — spytała księżna de Condé.
Serce wicehrabiny zadrgało z radości.
— Tak! odważny, jak wszyscy! — odpowiedział la Rochefoucault, wzruszając ramionami. — A że miał świeżych żołnierzy i silne mury, będąc niezawodnie o naszym napadzie uprzedzonym, miał się także na pogotowiu, mógł więc łatwo skończyć z Bordejczykami. A! księżno! cóż to za liche z nich żołdactwo. Przy drugim wystrzale już pierzchnęli.
— A Nawajlczycy? — spytała Klara, nie zważając, że to pytanie dla niej niebezpiecznem stać się mogło.
— Pani — odpowiedział la Rochefoucault — cała różnica między Nawajlczykami a mieszczanami, że mieszczanie uciekli, a Nawajlczycy cofnęli się.
— Pozostaje tylko stracić Vayres, a cała nasza sprawa w niwecz obrócona.
— Możliwe — zimno dodał la Rochefoucault.
— A więc — powtórzyła księżna, tupnąwszy nogą — pobici przez zgraję, przez jakiegoś Canollesa dowodzoną. Cóż za śmieszne nazwisko!
Klara poczerwieniała.
— Wasza książęca mość, śmiesznem to nazwisko znajdujesz — rzekł książę — ale kardynałowi Mazarini ono się cudnem wydaje. Powiedzieć nawet ośmielę się — dodał, bystre i przenikliwe rzucając spojrzenie — że nie sam tylko kardynał takiego jest zdania. Nazwiska to są istne kolory, mówił dalej, uśmiechając się tym sardonicznym właściwym sobie uśmiechem. Trudno więc o ich piękności decydować.
— Sądzisz więc, książę, że Richon także może być pobity? — mówiła księżna.
— Dlaczegóżby nie? wszakże i mnie to spotkało! Trzeba tylko przeczekać chwilę nieszczęścia, bo wojna, to istna gra; prędzej, czy później straty powetujemy.
— Inny byłby skutek, gdyby mój plan spełniono — odezwała się margrabina de Tourville.
— Prawda — dorzuciła księżna — nigdy nie chcą naszego zdania wysłuchać, pod pozorem, żeśmy kobiety, że rzemiosło wojenne nieznane nam zupełnie... Mężczyźni robią po swojemu... i pobić się też zato pozwalają.
— Zupełną Wasza książęca mość masz słuszność, lecz to się zdarzało najznakomitszym wodzom. Paweł Emiljusz został rozbity przy Kannach, Pompejusz pod Farsalą, a Atylla pod Chalons. Tylko Aleksander Wielki, a prawda!... i ty druga, margrabino, co nigdy nie byliście zwyciężeni. Ale jakiż to był plan pani?
— Według mego planu — odpowiedziała margrabina suchym tonem — należało oblegać twierdzę, tak, jak tego wymagały prawidła wojny. Nie chciano mnie słuchać i postanowiono napaść nanią znienacka. Jaki tego skutek, widzimy.
— Odpowiedz za mnie margrabinie, panie Lenet — rzekł książę — nie dość silnym czuję się w strategice, nie śmiem więc potykać się z osobą tak z nią obznajmioną...
— Margrabino — odezwał się Lenet, który dotąd uśmiechał się tylko — wiele okoliczności stanęło na przeszkodzie do spełnienia jej planu. Trzeba pani wiedzieć, że Bordejczycy nie są żołnierzami wzwyczajonymi do niewygód i trudów wojennych, a poprostu tylko mieszczanami, lubiącymi wieczerzać w domu i spać w łożu małżeńskiem. Przy oblężeniu podług prawideł, pozbawilibyśmy ich mnóstwa innych nawyknień, bez których obejść się nie mogą. Oblegali wyspę Saint-George nie z rzemiosła, ale jako amatorzy; nie gań więc, pani, że zamiary ich spełzły na niczem; udadzą się znowu na wyprawę tyle razy, ile tego potrzeba wymagać będzie.
— Sądzisz pan, że nie zrażą się niepowodzeniem doznanem? że zechcą na nowo Saint-George oblegać? — spytała księżna.
— Jestem tego pewny — odrzekł Lenet — zanadto do swej wyspy przywiązani, by ją królowi zostawić chcieli.
— A wezmąż ją?
— Prędzej, czy później... niezawodnie.
— Chcę więc — zawołała księżna — by tegoż samego dnia, kiedy ją zdobędą, rozstrzelano zuchwałego Canollesa w razie, jeśliby na warunki nasze nie kapitulował.
Zimny dreszcz przebiegł po ciele Klary.
— Rozstrzelać go! — rzekł książę de la Rochefoucault — brawo! jeśli Wasza książęca mość tak rozumiesz wojnę, szczerze sobie winszuję, że się między jej przyjaciół liczę.
— To niechaj się podda...
— Chciałbym wiedzieć, cobyś Wasza książęca mość powiedziała, gdyby się Richon poddał?...
— Nie o Richonie tu mowa. Każcie teraz przyprowadzić jakiego mieszczanina, któryby mnie zapewnił, że i oni czują ten wstyd, jaki znieść musiałam.
— Doskonale! — powiedział Lenet — oto właśnie pan d‘Espagnet prosi o zaszczyt przedstawienia się Waszej książęcej mości.
— Niech wejdzie!
W czasie tej rozmowy serce Klary biło gwałtownie, bo nie bez przyczyny przewidywała, że Canolles drogo będzie musiał Bordejczykom pierwsze zwycięstwo opłacić, a prawie rozpacz ogarnęła ją, gdy przybyły Espagnet obietnicami swemi potwierdził zapewnienia Laneta.
— Uspokój się Wasza książęca mość — mówił on — w miejsce czterech, poślemy tam osiem tysięcy ludzi; zamiast sześciu dział, poślemy dwanaście; stracimy zaś zamiast stu ludzi, dwustu, czterystu, pięciuset nawet, jeśli będzie trzeba, lecz Saint-George odbierzemy.
— Brawo! — zawołała księżna — oto co się nazywa powiedzieć! Pan wiesz, że jestem twoim, czy to jako wódz, czy też jako ochotnik, ile razy tylko przedsięweźmiesz wyprawę. Nie zapomnij pan tylko, że jeśli na raz po pięciuset ludzi tracić będziemy, a przypuszczając, że cztery podobne uczynimy wyprawy, to przy piątej, armja nasza znacznie się umniejszy.
— Mości książę — odrzekł Espagnet — zdolnych do boju w Bordeaux, trzydzieści jest tysięcy. Jeśli potrzeba wymagać będzie, wytoczymy wszystkie armaty z arsenału pod mury fortecy; strzelać będziemy tak, że granitową górę w proch obrócićby można; ja sam na czele moich saperów, przeprawię się przez rzekę i weźmiemy Saint-George. Na to już uroczystą wykonaliśmy przysięgę.
— Wątpię, byście Saint-George wziąć mogli, dopóki baron Canolles żyć będzie — szepnęła Klara ledwie zrozumiałym głosem.
— W takim razie — odpowiedział Espagnet — zabijemy go, lub zabić każemy!
Wicehrabna ledwo powstrzymała okrzyk przerażenia, co rad był z piersi się wyrwać.
— Koniecznie więc trzeba wziąć Saint-George?
— Jakto! — zawołała księżna — tego tylko pragniemy.
— A więc — rzekła Klara — pozwólcie mi działać, a twierdza w waszych będzie rękach.
— Ba! — zauważyła księżna — jużeś mi to raz obiecała, a jednak nie dotrzymałaś słowa.
— Obiecałam Waszej książęcej mości pojednać z nią barona de Canolles. Usiłowania moje nie udały się; baron nieugiętym pozostał!
— Czy masz nadzieję, że skłonniejszym będzie do twych życzeń po zwycięstwie?
— Nie, na ten raz wcale nie o komendancie mówię, tylko, że twierdzę posiąść mogę.
— Jakim sposobem?
— Wprowadzę żołnierzy na samo podwórze twierdzy
— Pani chyba czarodziejką być musisz, że podobnej podejmiesz się sprawy — wtrącił la Rochefoucault.
— Nie, mości książę; jestem poprostu obywatelką — odrzekła wicehrabina.
— Żartujesz pani — powiedział książę.
— Nie, nie! — odrzekł Lenet — dużo przewiduję ze słów wicehrabiny.
— Nie pragnę więcej — powiedziała Klara — zdanie pana Lenet wszystkiem jest dla mnie. Powtarzam więc raz jeszcze, że Saint-George posiądziemy, jeśli mi wolno będzie pomówić z panem Lenet na osobności.
— Wasza książęca mość — przerwała margrabina de Tourville — ja także podejmuję się wziąć Saint-George, jeśli mi działać pozwolicie.
— Niech więc nam margrabina głośno swój plan przedstawi — rzekł Lenet, wstrzymując Klarę, która go na bok odprowadzić chciała, a potem dopiero pani swój mi po cichu objawisz.
— Mów, margrabino — -powiedziała księżna.
— Udaję się nocą z dwustu muszkieterami na dwunastu łodziach; drugi oddział tejże siły postępować będzie prawym brzegiem rzeki; tymczasem tysiąc lub więcej mieszczan....
— Zechciej tylko pani zwrócić uwagę — rzekł la Rochefoucault — że już trzeba blisko dwu tysięcy ludzi...
— Ja zaś — dodała Klara — z jedną rotą Saint-George wezmę; dajcie mi Nawajlczyków, a ręczę za wszystko.
— Należy się nad tem zastanowić — rzekła księżna.
Tymczasem książę de la Rochetoucault, uśmiechając się pogardliwie, patrzał z litością na kobiety, z taką pewnością rozprawiające o rzeczy, coby nawet najśmielszego mężczyznę w niemały kłopot wprowadziła.
— A teraz słucham, wicehrabino — odezwał się Lenet i oddalił się z Klarą do okna.
Klara powierzyła mu swą tajemnicę głosem cichym. Lenet wydał okrzyk radości.
— Wistocie — rzekł, zwracając się do księżnej — jeśli Wasza książęca mość dasz wicehrabinie zupełną wolność działania, twierdza będzie wziętą.
— Kiedy? — spytała księżna.
— Kiedy się tylko Waszej książęcej mości podoba.
— Wicehrabina wielkim jest wodzem! — szepnął Rochetoucault z ironją.
— Wtedy dopiero o tem będziesz mógł sądzić, mości książę — odrzekł Lenet — skoro wejdziesz do twierdzy bez żadnego wystrzału.
— Zgodzę się wówczas na to.
— Jeśli więc wszystko jest tak pewnem, jak mówisz — powiedziała księżna — jutro zacząć potrzeba.

— Racz Wasza książęca mość naznaczyć godzinę — odrzekła wicehrabina — w pokoju moim rozkazów czekać będę. Powiedziawszy to, skłoniła się i wyszła.

ROZDZIAŁ VIII.

— Kochany panie Lenet — rzekł książę, zostawszy z nim sam — ponieważ kobiety wojną owładnęły, mężczyźni skutkiem tego do intryg uciec się powinni. Mówiono mi o pewnym hultaju, nazwiskiem Cauvignac, któremuś pan polecił zebrać rotę; zapewniano mnie, że to bardzo zręczny człowiek. Chciałbym go poznać. Nie możnaby jakim sposobem widzieć się z nim?
— Właśnie czeka — rzekł Lenet.
— Każ mu przyjść.
Lenet zadzwonił; wszedł lokaj.
— Przyprowadzę tu kapitana Cauvignac.
Po chwili, dawny nasz znajomy ukazał się we drzwiach.
— Zbliż się, kapitanie — rzekł książę — jestem de la Rochefoucault.
— Znam cię doskonale, Mości książę — odpowiedział Cauvignac.
— A! tem lepiej! Polecono ci zebrać rotę?
— Już ją zebrałem.
— Z wielu się ludzi składa?
— Ze stu pięćdziesięciu.
— Dobrze są umundurowani? dobrze uzbrojeni?
— Tylko dobrze uzbrojeni, bo umundurowanie ich jest bardzo liche. Przedewszystkiem zająłem się bronią, jako rzeczą najważniejszą. Co się tyczy ubrania, zabrakło mi pieniędzy, bo dostałem od pana Lenet tylko dziesięć tysięcy liwrów, a, będąc człowiekiem bezinteresownym, z przywiązania jedynie do książąt ich sprawie się poświęciłem.
— Jakto! dziesięcioma tysiącami liwrów uzbroiłeś stu pięćdziesięciu ludzi?
— To rzecz zadziwiająca!
— Mam szczególne, mnie tylko samemu wiadome środki, za pomocą których działam.
— A gdzież są twoi ludzie, kapitanie.
— Są tu; zobaczysz Wasza książęca mość, co to za świetny oddział, pod względem moralnym szczególnie; wszystko ludzie ze znaczeniem; hołoty niema.
Książę de la Rochefoucault zbliżył się do okna i w samej rzeczy ujrzał na ulicy podwładnych Cauvignaca, różnego wieku, stanu i wzrostu, uszykowanych w dwa rzędy, pod dowództwem Ferguzona, Barrabasa, Carrotelle‘a i dwóch ich towarzyszy we wspaniałych ubiorach. Wszyscy ci ludzie więcej do bandy rozbójników, niż do oddziału żołnierzy podobni byli.
Jak oświadczył Cauvignac, wszyscy byli obdarci, lecz uzbrojeni wybornie.
— Czy odebrałeś pan rozkazy, tyczące się twych ludzi?... — spytał książę.
— Rozkazano mi zaprowadzić ich do Vavres; czekam tylko potwierdzenia tego rozkazu przez Waszą książęcą mość, aby oddać mój oddział panu Richon, który na to czeka.
— A pan nie zostaniesz z nimi w Vayres?
— Ja, mości książę, mam zawsze zasadę nie zamykać się między czterema ścianami, kiedy mogę być wolnym, jak powietrze. Zrodziłem się do życia patrjarchalnego.
— Dobrze! udaj się, gdzie chcesz, lecz swych ludzi odpraw do Vayres.
— Lecz, mości książę — rzekł Cauvignac — co robić będą moi ludzie w twierdzy, kiedy tam jest już przeszło trzystu.
— Bardzo jesteś ciekawy, kapitanie.
— Nie z ciekawości, ale z obawy.
— A czego się obawiasz?
— Lękam się, by ich na bezczynność nie skazano; a szkodaby było, bo źle bardzo czyni ten, co dobrej broni rdzewieć dozwala.
— Bądź spokojny, kapitanie, nie zardzewieje; za tydzień ludzie twoi bić się będą.
— I mogą zostać zabici?
— To prawda; lecz czy masz, kapitanie, sposób, by ich od ran uchronić?
— O! nie o to rzecz idzie; ja chcę tylko, aby wprzód nim zostaną zabici, zapłacono mi za nich.
— Jakto! nie mówiłeś mi sam, żeś dostał dziesięć tysięcy liwrów?
— Tak, na zadatek. Spytaj się Wasza książęca mość pana Lenet; jest to człowiek akuratny i zapewne pamięta ugodę naszą.
— A więc — rzekł książę — winniśmy kapitanowi trzydzieści tysięcy franków.
— Tak, Mości książę.
— Będziesz je pan miał zapłacone.
— Czy zaraz, Mości książę?
— Niepodobna.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że pan należysz do liczby naszych przyjaciół, przedewszystkiem zaś obcych opłacać trzeba; wiesz przecie, że tylko tym ludziom pochlebiamy, których się boimy.
— Doskonała zasada — rzekł Cauvignac — jednak przy każdem kupnie, naznacza się czas zapłaty.
— Niechże będzie za tydzień.
— A jeśli nie zapłacimy za tydzień? — wtrącił Lenet.
— W takim razie odpowiedział Cauvignac — oddział znów do mnie należeć będzie.
— Sprawiedliwie — odpowiedział książę.
— I wolno mi będzie zrobić z nim, co mi się podoba?
— Rozumie się.
— Wszystko jedno — przerwał książę — przecież będą zamknięci w Vayres.
— Nie lubię umów podobnego rodzaju — odpowiedział Lenet, potrząsając głową.
— Podobnego rodzaju umowy są bardzo w użyciu w Normandji — rzekł Cauvignac — nazywa się to sprzedażą z prawem odkupu.
— A więc ugoda zawarta?... — spytał książę.
— Tak — odpowiedział Cauvignac.
— Kiedy odeślesz ludzi, kapitanie?
— Natychmiast, jeśli tego Wasza książęca mość żądasz.
— Tak sobie życzę.
— Kiedy tak, to już jakby odjechali.
Kapitan wyszedł na ulicę, powiedział coś do ucha Ferguzonowi, a rota otoczona gapiami, zwabionymi jej dziwną powierzchownością podążyła do portu, gdzie czekały trzy łodzie.
Wódz zaś tej roty, wierny swym zasadom o wolności z uśmiechem za oddalającymi się spoglądał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wicehrabina, powróciwszy do siebie, płakała i modliła się.
— Niestety!... — mówiła — nie mogłam mu w zupełności ocalić honoru, niech więc, chociaż pozornie, ocalę go. Nie trzeba, aby siłą został zwyciężony; znam go, broniąc się, umrzeć gotów. Zdradą podejść go trzeba. Wtedy skoro się dowie, com dla niego uczyniła, a jeszcze w jakim celu, choć zwyciężony, błogosławić mnie będzie.
Tą nadzieją uspokojona, napisała bilecik, schowała za gors i udała się do księżnej, która przysłała po nią, chcąc w jej towarzystwie nieść pomoc rannym, a pociechę i pieniądze wdowom i sierotom.
Księżna zebrała wszystkich uczestników wyprawy; w imieniu swojem i swojego syna, księcia d‘Enghien, dziękowała tym, co się odznaczyli, długo rozmawiała z Ravaillym, który choć ranny, poprzysiągł, że gotów jutro napad powtórzyć; położyła rękę na ramieniu radcy d‘Espagnet, oświadczając mu, że uważa jego walecznych Bordejczyków za najlepszą swej partji podporę; słowem tak zapaliła umysły wszystkich tych ludzi, że nawet najbardziej zniechęceni poprzysięgli zemstę i tejże samej chwili na twierdzę Saint-Georgeu uderzyć byli gotowi.
— Jeszcze nie czas — rzekła księżna — odpocznijcie przez noc i dzień jutrzejszy, a pojutrze na zawsze w Sain-George się osiedlicie.
Ta obietnica, pewnym uczyniona głosem, przyjęta została okrzykami radości.
Każdy okrzyk głęboko ranił serce wicehrabiny, bo każdy był prawie sztyletem, grożącym śmiercią jej kochankowi.
— Widzisz, com im obiecała, Klaro — powiedziała — twoim jest teraz obowiązkiem, bym się skwitowała z tymi poczciwymi ludźmi.
— Bądź spokojną, Wasza książęca mość — odrzekła wicehrabina — dotrzymam słowa danego.

Tegoż samego wieczora, posłaniec Klary zdążał spiesznie do Saint-George.

PODZIEMIA
ROZDZIAŁ I.

Nazajutrz rano, właśnie gdy Canolles obchodził twierdzę, Vibrac zbliżył, się do niego i wręczył mu bilet wraz z kluczem,.który jakiś nieznajomy przyniósł w nocy służbowemu oficerowi, oświadczając, iż odpowiedź nie jest potrzebną.
Canolles zadrżał, bo poznał rękę wicehrabiny; otworzywszy go, przeczytał:
„W moim ostatnim liście donosiłam panu, że twierdza Saint-George w nocy atakowaną będzie, teraz zaś uprzedzam, że jutro zostanie wzięta. Jako oficera królewskiego, inne pana niebezpieczeństwo nad więzienie nie czeka; lecz z panną de Lartigues jest gorzej, mieszkańcy bowiem Bordeaux tak silną ku niej pałają zemstą, że nie ręczyłabym za jej życie, gdyby wpadła w ich ręce. Namów ją pan więc, by uciekła; środki do ucieczki ja panu podam.
„U węzgłowia pańskiego łóżka, za zasłoną z herbami rodziny de Cambes, do której przed laty należała wyspa Saint—George, znajdują się drzwi, od których klucz przesyłam panu. Jest to przejście podziemne, prowadzące do zamku Cambes. Niech więc tą drogą panna de Lartigues ucieka... a pan... jeśli ją kochasz... uciekaj z nią razem. Moim honorem za jej życie ręczę.
„Żegnam! A teraz, jużeśmy się skwitowali“.

Wicehrabina de Cambes.

Canolles po kilka razy list odczytywał, a podczas czytania, to czerwieniał, to bladł naprzemiany i pomimo, że sam tej tajemnicy zgłębić nie był w stanie, czuł, że jakaś dziwna siła nim owładnęła i rozporządzała dowolnie. Podziemiem, przeznaczone do ocalenia Nanony, nie mogłoż posłużyć do wydania wyspy Saint-George w ręce nieprzyjaciół, w razie, gdyby o istnieniu tego podziemnego przejścia tajemnica nie była zachowaną?
Vibrac śledził poruszenia twarzy Canollesa.
— Cóż, czy złe nowiny, komendancie?... — spytał.
— Tak; zdaje się, że nas znowu jutrzejszej nocy atakować będą.
— Jacy uporczywi — zawołał Vibrac — sądziłem, że uważali się już za dość pobitych i że przynajmniej na tydzień się uwolnimy.
— Uważam za niepotrzebne — rzekł Canolles — zalecić panu jaknajwiększą czujność.
— Bądź spokojny, komendancie. Zapewne zechcą napaść na nas tak, jak poprzednio?
— Nie wiem; lecz przygotujmy się na wszystko i przedsięweźmy też same środki ostrożności, co zeszłą razą. Obejdź pan i obejrzyj twierdzę, ja zaś powrócę do domu mam bowiem kilka ważnych do odesłania rozkazów.
Vibrac skinął głową na znak posłuszeństwa i oddalił się z tą wojskową niedbałością, z jaką spotykają niebezpieczeństwa ci ludzie, którzy na nie na każdym kroku są wystawieni.
Canolles wrócił do swego pokoju, starając się jednak by go Nanona nie widziała; a przekonawszy się, że jest sam, na klucz się zamknął.
Za wezgłowiem łóżka ujrzał herb rodziny Cambes, na kobiercu, złotą okolonym wstęgą.
Oderwał wstążkę, a pod nią drzwi się ukazały.
Drzwi te otworzyły się kluczem, który wicehrabina wraz z listem przysłała baronowi; wtedy oczom jego przedstawił się otwór podziemia, które widocznie prowadziło w kierunku zamku Cambes.
Canolles oniemiał na chwilę.
Myśl, że to tajemne przejście może było nie jedynem w twierdzy, mimowolnie trwogą go przejmowała.
Zapalił świecę, chcąc je obejrzeć.
Zszedłszy po kilkudziesięciu spadzistych schodach ujrzał się w podziemiu. Wkrótce usłyszał głuchy szmer który go z początku przeraził; nie wiedział bowiem, skąd pochodzi; dalej się jednak zagłębiwszy, baron przekonał się, że to rzeka płynie i huczy ponad głową jego Canolles może przez dziesięć minut słyszał ów szmer, który coraz zmniejszał się i wkrótce ucichł prawie zupełnie, cisza zaległa podziemie. Uszedłszy z pięćdziesiąt kroków, ujrzał schody, zupełnie podobne do tych, któremi zeszedł. Za ostatnim stopniem znajdowały się ogromne drzwi, którychby i dziesięciu nie wyłamało ludzi; drzwi te, dla zabezpieczenia zapewne od pożaru, silnie żelazem okute były.
— Teraz pojmuję — rzekł Canolles — u tych to drzwi na Nanonę czekać będą i ocalą ją.

Zawrócił, przeszedł pod rzeką i wkrótce znalazł się w swym pokoju — a, przymocowawszy wstążkę do właściwego miejsca, w zamyśleniu udał się do Nanony.

ROZDZIAŁ II.

Jak zazwyczaj, Nanona siedziała w pośród map, listów i książek. Kobieta ta po swojemu wiodła wojnę za króla.
Spostrzegłszy Canollesa, z uniesieniem podała mu rękę.
— Król już w drodze — powiedziała — a za tydzień niebezpieczeństwo nas minie.
— On zawsze w drodze — smutnie uśmiechając się rzekł Canolles — a na nieszczęście nigdy przybyć nie może.
— O! tym razem pewne odebrałam wiadomości, kochany baronie; nim tydzień upłynie, już tu będzie.
— Choćby się śpieszył najbardziej, Nanono, dla nas przybędzie zapóźno.
— Co mówisz?
— Mówię, że zamiast napróżno sobie smażyć głowę nad temi mapami i papierami, lepiej pomyśl o ucieczce.
— Uciekać — a to dlaczego?
— Dlatego, że mam złe wiadomości; Nanono, nową przeciw nam gotują wyprawę, a na ten raz, za siły swoje ręczyć nie mogę.
— Jakto, mój przyjacielu? Czy nie zgodziłeś się ze mną na to, że jak ja twój los, tak ty moje bogactwa podzielać będziesz?
— Nie, tak być nie może. Już to samo, gdybym się o ciebie lękać musiał — stchórzyćby mnie zniewoliło. Wszak chciano w Saint-Agen spalić cię? rzucić w rzekę?... Nie, Nanono! przez litość dla mnie, nie upieraj się; twoja obecność możeby mnie do jakiej przywiodła podłości.
— O! mój Boże! przestraszasz mnie!
— Nanono, błagam cię, przysięgnij mi, że w razie, jeśli mnie atakować będą, przystaniesz na wszystko co ci rozkażę.
— I na cóż ta przysięga?
— Doda mi sił do życia, Nanono, jeżeli nie zechcesz ślepo być mi posłuszną, zapewniam cię, że śmierci szukać będę.
— Przysięgami... na wszystko co zechcesz. Przysięgam na miłość naszą.
— Dziękuję ci Nanono! Teraz jestem spokojniejszy. Zgromadź kosztowności. Gdzie twe złoto?
— W baryłce.
— Przygotuj wszystko, by można odnieść za tobą.
— Wszakże wiesz, że moim prawdziwym skarbem nie jest ani złoto, ani brylanty. Czy ty czasem uwolnić się ode mnie nie chcesz?
— Nanono! uważasz mnie za człowieka honoru, nieprwdaż. A więc, honorem się klnę, że wszystko co czynię czynię z bojaźni o ciebie.
— Sądzisz więc, że jestem w niebezpieczeństwie.
— Sądzę, że twierdza jutro wzięta zostanie.
— Jakimże sposobem?
— Nie wiem, lecz pewien tego jestem.
— A jeśli ja zgodzę się na ucieczkę...
To przysięgam ci, że życia swego na szwank wystawiać nie będę.
— Rozkazuj, kochany przyjacielu, będę ci posłuszną — rzekła Nanona, podając rękę baronowi.
I przeciągle weń wlepiwszy spojrzenie, nie czuła nawet, jak, dwie duże łzy po jej licu spłynęły.
Canolles ścisnął drżącą dłoń Nanony i wyszedł.
Gdyby chwilę dłużej pozostał, byłby ucałował te dwie łzy perliste; lecz dotknął ręką listu wicehrabiny, a list ten, jakby talizman jaki, dodał mu sił do odejścia.
Dzień ten był prawdziwą dla Canollesa męczarnią. Ta groźba stanowcza; „Jutro twierdza Saiot-George będzie wzięta", ciągle w ustach mu brzmiała
Dlaczegóż wicehrabina z taką pewnością, otem wspomina? Jakiemiż to środkami wezmą wyspę? Skądże spadnie to nieprzewidziane nieszczęście? Wszystko to o rozpacz go przyprawiało.
Przez cały dzień, Canolles, nie zważając na palące promienie słońca, przebiegał okolice twierdzy, szukając nieprzyjaciół.
Wieczorem, rozglądał gaje, zapuszczał spojrzenie w odległą równinę w zakręty rzeki; wszystko napróżno nic bowiem nie zobaczył.
Gdy noc zapadła, oświetlono jedno ze skrzydeł zamku des Cambes.
Po raz pierwszy od swej bytności na wyspie Saint-George Canolles widział tam światło.
— A!... — westchnął głęboko — otóż i obrońcy Nanony.
Jakaż to dziwna i tajemnicza zagadka mieści się w sercu ludzkiem! Canolles już nie kochał Nanony, uwielbiał wicehrabinę de Cambes, a jednak gdy nadeszła chwila rozstania się z tą, której nie kochał, uczuł żałość nieokreśloną, i całą siłę swego przywiązania do tej zachwycającej kobiety.
Garnizon czuwał na wałach; Canolles, znużony ciągłem patrzeniem, słuchem już tylko chciał badać. Nigdy ciemność nie wydawała mu się tak niemą, tak samotną.
Nagle przyszło mu na myśl, że może podziemiem, które zwiedzał, nieprzyjaciel ma zamiar wkroczyć do fortecy.
Nie było to zbyt prawdopodobnem, gdyż w takim razie pewnieby go nie uprzedzano; rozkazał jednak pilnować podziemia.
Polecił przygotować baryłkę z prochem i lont; wybrał najmężniejszego z sierżantów, rozkazał zatoczyć baryłkę naostatni stopień podziemia, zapalił pochodnię i oddał ją w ręce tegoż sierżanta.
Obok niego stało jeszcze dwóch żołnierzy.
— Jeśli zobaczysz w tem podziemiu więcej, niż sześciu ludzi — rzekł do niego — każ im się cofnąć, na co, gdy się nie zgodzą, podłóż lont i odepchnij beczułkę; ponieważ podziemie jest spadziste, pęknie ona między nimi.
Sierżant wziął pochodnię; za nim stali w milczeniu dwaj żołnierze, oświetleni czerwonym jej odblaskiem; u nóg ich leżała baryłka z prochem.
Canolles opuścił podziemie, z tej strony przynajmniej spokojny; wchodząc do pokoju, ujrzał Nanonę, śledzącą go wzrokiem i z przestrachem spoglądającą na czarny otwór nieznanego jej podziemia.
— O mój Boże!... — spytała — co to za drzwi?
— To drzwi od podziemia, którem uciekniesz, Nanono.
— Obiecałeś mi, że rozstanę się z tobą tylko w razie napadu.
— I ponawiam obietnicę moją.
— Wszystko zdaje się być spokojnem naokoło wyspy
— Czyż i w twierdzy także nie wydaje się wszystko spokojnem? A jednak, o dwadzieścia kroków od nas znajduje się beczułka prochu, a obok niej stoi człowiek z pochodnią. Jeśli zbliży pochodnię do prochu, za chwilę wszystko w powietrze wyleci. A przecież jak tu spokojnie, Nanono!
Nanona pobladła.
— A! ja drżę!...
— Nanono — rzekł Canolles — przywołaj swe kobiety; niech przyniosą klejnoty i pieniądze. Możem się omylił, może tej nocy nic się jeszcze nie stanie; nie zaszkodzi jednak być w pogotowiu.
— Kto idzie! — zakrzyczał sierżant w podziemiu.
— Jakiś głos grzecznie mu odpowiedział.
— Już idą po ciebie — rzekł Canolles.
— Przecie nie atakują cię jeszcze, mój przyjacielu, wszędzie spokojnie; pozwól mi zostać, może nieprzyjaciel nie przybędzie dzisiaj.
Zaledwie Nanona tych słów domówiła, na wewnętrznem podwórcu rozległo się po trzy razy;
— Kto idzie?...
Za trzecim razem nastąpił wystrzał.
Canolles rzucił się ku oknu.
— Do broni!... — krzyczał szyldwach — do broni!...
Canolles ujrzał czarną, poruszającą się masę; byli to żołnierze nieprzyjacielscy, wychodzący tłumem z niskich drzwi, prowadzących do piwnicy, przeznaczonej na skład drzewa. Widać, że i tam znajdowało się jakieś przejście tajemnicze.
— Otóż oni!... — zawołał Canolles — spiesz się.
W tejże chwili ze dwadzieścia strzałów odpowiedziało na wystrzał warty. Kilka kul rozbiło szyby w oknie, które Canolles otworzył.
Odwrócił się; Nanona klęczała.
— Na huk ten wpadły do pokoju służące i kamerdyner.
— Ani jednej chwili tracić nie można, Nanono!... — zawołał Canolles — uciekaj, uciekaj !
I porwawszy młodą kobietę w ramiona, pobiegł z nią wpodziemie; ludzie jej udali się za nim.
Sierżant stał na dawnem miejscu z pochodnią w ręku.
Jego dwaj towarzysze gotowi już byli strzelać w grupę ludzi, wśród których stał nasz stary znajomy Pompée.
— A! panie baronie — zawołał powiedz swoim żołnierzom, że jesteśmy właśnie tymi ludźmi, których pan oczekiwałeś. Niech djabli porwą! nie można przecież tak żartować z przyjaciół...
— Pompée — rzekł Canolles — oddaję ci w opiekę pannę de Lartigues. Wiesz, kto mi za nią swym honorem zaręczył; ty mi zaś głową za nią odpowiadać będziesz.
— Odpowiadam, odpowiadam za wszystko — odrzekł Pompée.
— Canolles! ja cię nie opuszczę — zawołała Nanona, zawieszając się na szyi barona. Obiecałeś wszędzie iść ze mną.
— Obiecałem bronić twierdzy Saint-George, dopóki choć jeden kamień pozostanie i słowa danego dotrzymam.
I, nie zważając na krzyk, płacz i błaganie Nanony, oddał ją w ręce Pompéego, który uprowadził ją przy pomocy kilku służących wicehrabiny de Cambes i jej własnych kobiet.
Canolles śledził przez chwilę oczyma to miłe widziadło, w oddaleniu jeszcze wyciągające ku niemu ramiona. Lecz nagle przypomniał sobie, że gdzieindziej go oczekują i rzucił się na schody, wołając na sierżanta i żołnierzy, by za nim spieszyli. Vibrac stał w jego pokoju, blady, z odkrytą głową, ze szpadą w ręku.
— Komendancie — zawołał, spostrzegając Canollesa — nieprzyjaciel w twierdzy.
— Wiem.
— Cóż robić?
— Śliczne pytanie! Umierać!
Canolles wybiegł na podwórze.
Na drodze znalazł topór i porwał go.
Podwórze zapełnione było nieprzyjaciółmi. Sześćdziesięciu ludzi z garnizonu starało się bronić wejścia do mieszkania Canollesa. Ze wszystkich stron słyszano krzyki i wystrzały; to znaczyło, że się biją wszędzie.
— Komendant! komendant! — wrzasnęli żołnierze, spostrzegłszy Canollesa.
— Tak, tak — odpowiedział tenże. — Wasz komendant przybywa umrzeć wraz z wami. Uzbrójcie się w odwagę przyjaciele! Podeszli nas zdradą, nie mając nadziei zwyciężyć inaczej.
— Wszystko jest dobre w czasie wojny — szyderczym głosem ozwał się Ravailly, który, z ręką przewiązaną, zachęcał swych żołnierzy, by schwytali Canollesa.
— Poddaj się, poddaj, Canolles — nie przestawał wołać — poddaj się, a uzyskasz warunki korzystne.
— A! to ty, Ravaiily! — wrzasnął Canolles. — Sądziłem żem ci już spłacił dług przyjaźni.
— Jeszcze nie masz dosyć, poczekaj więc...
I podskoczywszy kilka kroków naprzód, z taką siłą rzucił na Ravaillego swój topór, że skruszył kask oficera, stojącego obok dowódcy pułku nawajlczyków i utkwił w jego mózgu.
Nieszczęśliwy oficer padł bez ducha na ziemię.
— A więc to takim sposobem odpowiadasz na moje grzeczne obejście się z tobą? — rzekł Ravailly. — Czasby mi już było przywyknąć do twego postępowania. Przyjaciele moi, to szaleniec ognia do niego! ognia!
Na ten rozkaz, z nieprzyjacielskich szeregów rozległy się wystrzały.
Kilku ludzi obok Canollesa upadło.
— Pal!... — zawołał Canolles do swoich — pal!...
Zaledwie tylko cztery rozległy się wystrzały.
Żołnierze Canollesa, napadnięci w chwili, kiedy się najmniej tego spodziewali, stracili przytomność. Canolles poznał, że już niema ratunku.
— Cofajmy się w głąb twierdzy — rzekł Vibrac — weźmy z sobą ludzi. Zabarykadujemy się i poddamy chyba wtedy, kiedy nas wezmą szturmem.
— Ognia! — krzyknęły dwa głosy, księcia de la Rochefoucault i pana d‘Espagnet. Wspomnijcie sobie waszych towarzyszy zabitych, którzy o zemstę błagają. Ognia!
I grad kul zaświstał znowu około Canollesa, nie zadrasnąwszy go nawet; lecz po raz drugi dziesiętkując jego mały oddział.
— Nazad! — zawołał Vibrac — nazad!
— Naprzód! naprzód! — krzyczał Rayailly. — Prędzej za nimi, koledzy!
Nawajlczycy rzucili się naprzód.
Canolles, nie więcej jak z dwunastu ludźmi wytrzyma! napad; porwał broń zabitego żołnierza i jak maczugą dokoła nią wywijał.
Wszyscy jego towarzysze weszli do domu komendanta; on ostatni za nimi, z Vibracem.
Wszedłszy, zaparli drzwi ogromną żelazną zasuwą.
Okna opatrzone były żelaznemi kratami.
— Toporów, lewarów, armat, jeśli trzeba — krzyczał książę de la Rochefoucault — musimy ich mieć, żywych lub umarłych.
Straszny ogień po tych słowach nastąpił; kilka kul drzwi przedziurawiło.
Jedna z nich strzaskała nogę Vibracowi.
— No, komendancie — rzekł tenże — ja już swoje skończyłem; teraz sam się załatw, to już do mnie nie należy!
I upadł, dłużej stać nie mogąc.
Canolles obejrzał się dokoła; jeszcze ze dwunastu ludzi było zdatnych do obrony, między nimi sierżant, któremu polecono doglądać w podziemiu beczułkę z prochem.
— Gdzie pochodnia? — spytał Canolles. Coś z nią zrobił?
— Porzuciłem ją przy beczułce, komendancie.
— Pali się ona jeszcze?
— Bezwątpienia.
— Dobrze. Wyprowadź wszystkich tych ludzi tylnemi drzwiami. Wyrób dla siebie i dla nich jaknajkorzystniejsze warunki. Reszta mnie dotyczy.
— Lecz, mój komendancie...
— Posłuszeństwo!
Sierżant opuścił głowę i dał żołnierzom znak, by poszli za nim.
Natychmiast wszyscy znikli w środkowych pokojach; zrozumieli oni zamiar Canollesa i wcale nie życzyli sobie wraz z nim wylecieć w powietrze.
Canolles natężył słuch; drzwi wchodowe rąbano toporami, ogień ze strony oblegających trwał ciągle.
Strzelano na ślepo w okna, sądząc, że za niemi ukrywają się oblężeni.
Nagle straszny hałas oznajmił, że drzwi ustąpiły, a Canolles słyszał, jak oblegający rzucili się do zamku wśród okrzyków radości.
— Dobrze, dobrze — pomruknął — za pięć minut te okrzyki radości przemienią się w jęki rozpaczy.
I do podziemia poskoczył.
Tam; na baryłce prochu, siedział jakiś młodzieniec z twarzą zakrytą rękami.
U nóg jego tlała pochodnia.
Usłyszawszy szelest, młodzieniec podniósł głowę.
Canolles poznał w nim wicehrabinę.
— A!... otóż on nakoniec!... — zawołała powstając.
— Klaro!... — poszepnął Canolles — co tu robisz?...
— Przyszłam umrzeć z tobą!
— Jestem zniesławiony!... shańbiony!... Śmierć mi tylko pozostaje.
— Jesteś ocalony ze sławą, ocalony... przeze mnie!
— Raczej zgubiony przez ciebie! Czy słyszysz — już się zbliżają! Uciekaj, Klaro; uciekaj przez to podziemie! Zostaje jeszcze pięć minut czasu, więcej niż ci potrzeba...
— Nie uciekam... zostaję!
— Czy wiesz, dlaczegom tu przyszedł? Czy wiesz, co chcę uczynić?
Wicehrabina podniosła pochodnię i zbliżyła się do beczułki.
— Domyślam się — odpowiedział spokojnie.
— Klaro!... — zawołał przestraszony Canolles — Klaro!
— Powtórz raz jeszcze, że chcesz umierać, a umrzemy razem.
Blade oblicze wicehrabiny okazywało taką moc postanowienia, że Canolles pewien był, iż spełni to co powiedziała.
— Cóż więc chcesz?... — spytał.
— Chcę, abyś się poddał.
— Nigdy.
— Czas jest drogi — mówiła dalej wicehrabina — poddaj się. Ofiaruję ci życie i sławę, gdyż podam ci sposób wytłumaczenia się...
— A więc pozwól mi uciekać... Rzucę się do nóg króla i błagać go będę o pozwolenie odemszczenia się za siebie.
— Nie, nie uciekniesz.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że ja na to nie zezwolę — dlatego, że żyć bez ciebie jest dla mnie niepodobieństwem, dlatego... że.. cię kocham!
— Poddaję się! poddaję!... — zawołał Canolles, padając na kolana przed wicehrabiną i odrzucając daleko od siebie pochodnię, którą ona dotąd w rękach trzymała.
— O!... — szepnęła wicehrabina — teraz on już mój i nikt mi go nie odbierze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była tu jedna rzecz dziwna, którą jednak wyjaśnić można, jak miłość działała odmiennie na te dwie znajome nam kobiety.
Wicehrabina de Cambec, ostrożna, powolna i skromna stała się śmiałą, pewną siebie i potężną. Nanona, kapryśna nikomu nie ulegająca, gwałtowna, zmieniła się w skromną powolną, i ostrożną.

Bo wicehrabina czuła, że ją Canolles coraz więcej kocha. A Nanona pojmowała, że miłość ku niej zmniejszała się co chwila.

ROZDZIAŁ III.

Drugi powrót armji książęcej do Bordeaux zupełnie od pierwszego był różny.
Na ten raz, dla wszystkich wystarczało laurowych wieńców, nawet dla zwyciężonych.
Paul de Cambes większą ich część dla barona de Canolles zachowała.
Zaledwie też baron przejechał rogatki, obok swego przyjaciela Ravailly, którego już ledwie dwa razy nie zabił gdy nagle otoczył go tłum ludzi; a wychwalając jego męstwo, znakomitym ogłosił wodzem.
Mieszczanie przed trzema dnami pobici, szczególniej też ranni byli jeszcze nieco na swego pogromcę zagniewani. Lecz Canolles wydał się tak dobrym, tak pięknym, tak szczerym; znosił swe położenie tak wesoło i z taką godnością i otaczał go orszak tak prawdziwych przyjaciół, oficerowie, żołnierze Nawajlskiego pułku, tak szeroko nad jego czynami się rozwodzili, że zapomnieli o pierwszej przegranej. Zresztą inne ich teraz zajmowały myśli. Spodziewano się księcia de Bouillon — jutro lub pojutrze, najświeższe zaś wiadomości zapowiadały przyjazd króla do Libouurnn najdalej za tydzień
Księżna de Condé z nięcierpliwością pragnęła ujrzeć Canollesa; ukrywszy się za firankami okna:-ciekawie spoglądała na przechodzącego obok barona. Postać jego wydała się jej wojowniczą i zupełnie zgodną ze świetną opinją jaką o nim ustalili przyjaciele, a nawet wrogowie...
Margrabina de Tourville nie zgadzała się w ty razie ze zdaniem księżnej, utrzymując, że nic w osobie Canollesa nie było wybitnego.
Lenet oświadczył, że go za zacnego uważał człowieka a książę de la Rochefoucault powiedział tylko;
— Aha! otóż i bohater!
Wyznaczono Canollesowi mieszkanie w głównej miasta fortecy, w zamku Trompette.
We dnie, pozwolono mu przechadzać się po mieście, przepędzać czas jak mu się podobać będzie, byle tylko wieczorem powracał do twierdzy, w czem polegano na jego słowie.
Wszelka korespondencja zabronioną mu została.
Przedtem jednak, Canolles prosił o pozwolenie napisania kilku wierszy; co otrzymawszy, posłał list do Nanony:
„Jestem w niewoli, lecz wolny w Bordeaux, dawszy słowo, że z nikim korespondować nie będę; piszę jednak do ciebie, kochana Nanono, by ci dowieść mej przyjaźni, o którejś zwątpić mogła, gdybym milczał. Udaję się do ciebie z prośbą, abyś była obronicielką mojego honoru przed królem i królową".

Baron de Canolles.

W tak łagodnej, jak widzimy niewoli, łatwo dostrzec można było wpływ wicehrabiny de Cambes.
Przez pięć lub sześć dni, Canolles zajęty był ucztami i uroczystościami, które dlań wyprawiali przyjaciele. Ciągle widziano go razem z Ravaillym.
Gdy uderzono w bębny i mieszkańcy Bordeaux udawali się na jaką wyprawę, zaraz na głównym punkcie zjawiał się Canolles w towarzystwie Ravaillego, lub też sam, z założonemi w tył rękami, z uśmiechem na ustach.
Od czasu przybycia do Bordeaux, bardzo rzadko widywał wicehrabinę de Cambes. Klara widocznie unikała z nim rozmowy, zadawalniała się samym jego widokiem i myślą że Canolles zdala od Nanony, nią tylko zajmować się będzie.
Canolles zniecierpliwiony długim niewidzeniem Klary napisał do niej list, łagodnie się uskarżając i prosząc o chwilę rozmowy.
Klara, chcąc zadość uczynić prośbie kochanka, tą niewidzialną dla oczu protekcją, jakiej umie użyć kobieta kochająca, lecz która nie chce, by jej uczucia zgadywano podała mu sposobność wejścia do kilk domów, w których bywała.
Więcej nawet uczyniła.
Canolles przez pośrednictwo Leneta, przedstawionym był księżnej de Condé.
W istocie, nie było obawy w rozgałęzionych znajomościach więźnia; bo trudnoby było znaleźć człowieka, któryby mniej od Canollesa zajmował się sprawami politycznemi.
Widzieć wicehrabinę, zamienić z nią słów kilka, a jeśli z nią mówić nie mógł, odebrać wdzięczne spojrzenie, uścisnąć rękę, gdy siadała do powozu, podać święconą wodę w kościele, oto było całodzienne naszego bohatera zajęcie. W nocy zaś śnił o wypadkach dziennych.
Znając delikatność wicehrabiny, którą więcej honor Canollesa, niż jej własny obchodził, zaczął szukać środków rozszerzenia obrębu znajomości, a tem samem zapewnienia sobie więcej rozrywek i zajęcia. Naprzód pojedynkował się z jakimś oficerem garnizonu i z dwoma mieszczanami, co mu choć na parę godzin sprawiło zabawkę; lecz ponieważ wytrącił szpadę pierwszemu, a poranił dwóch innych, zabawy tej więcej nie stało, a to dla braku ludzi, coby go podobnie rozweselać chcieli.
Zawiązał znowu kilka małych intryg.
Nic zadziwiającego, wiemy bowiem, że Canolles był piękny; prócz tego, od chwili swej niewoli, jeszcze bardziej stał się interesującym.
Przez trzy pierwsze dni i przez cały ranek czwartego, miasto o jego tylko niewoli mówiło.
Dnia jednego, Canolles spodziewał się ujrzeć wicehrabinę w kościele i gdy ta nie przyjeżdżała z obawy może, by go tam nie spotkać, baron, stojąc na zwykłem miejscu, przy kolumnie, podał święconą wodę jakiejś zachwycającej kobiecie, którą pierwszy raz dopiero wdział. Nie było to wcale winą Canollesa, lecz pani de Cambes, bo gdyby wicehrabina przyjechała, on byłby myślał tylko o niej, widziałby ją tylko i jej by podał wodę święconą.
Tegoż samego dnia, kiedy Canolles zastanawiał się nad tem, kto to może być ta zachwycająca brunetka, otrzymał list zapraszający go na wieczór do jeneralnego adwokata Lavi, tego samego, który, jak wiemy, opierał się wpuszczeniu księżnej do Bordeaux, a którego, jako stronnika królewskiego, tyleż co i księcia d‘Epernon nienawidzono.
Canolles coraz nowych znajomości chciwy, przyjął zaproszenie z wdzięcznością, i o godzinie szóstej udał się do adwokata.
Tak wczesne przyjście na wieczór proszony, śmiesznem wydać się może naszym lwom nowoczesnym; lecz dwie przyczyny Canollesa do tego skłoniły; naprzód, że w owej epoce obiadowano w południe, stosunkowo więc i wieczory wcześniej się zaczynały: wreszcie Canolles powracać powinien był do twierdzy, najpóźniej o wpół do dziesiątej; jeśli więc musiał wcześnie zabawę opuścić, nic dziwnego że zbyt późno nie chciał na nią przybywać.
Wszedłszy do salonu, ledwie nie krzyknął z radość; pani Lavie była właśnie tą zachwycającą brunetką, której tak grzecznie dzisiejszego ranka podał wódę święconą.
Canolles przyjęty został u adwokata, jako rojalista, który już swe poświęcenie czynnie okazał; zaczęto obsypywać go pochwałami, zdolnemi przywieść do szaleństwa jednego z siedmiu mędrców greckich.
Obronę jego w czasie pierwszego napadu, porównywano z obroną Horacjusza Koklesa, upadek zaś upadkiem Troi, podstępem przez Ulissesa wziętej.
— Kochany baronie — rzekł Lavie wiem z pewnego źródła, że wiele o tobie mówiono u dworu i że twa piękna obrona sławą się okryła Królowa dała słowo, że przy najpierwszej zamianie niewolników, będziesz pan wolnym a gdy wejdziesz do niej w służbę, otrzymasz zaraz stopień dowódcy, albo brygadjera. Sądzę, że pragniesz pan jaknajprędzej być wolnym?
— Nie, na honor — odpowiedział Canolles., rzucając na panią Lavie zabójcze spojrzenie.— przysięgam panu, że mojem największem życzeniem jest, by Jej Królewska Mość wcale się nie spieszyła. Przecież musiałaby mnie wymienić, albo za znaczną sumę, lub za jakiego dzielnego oficera, a ja ani wart jestem tak wielkiego wydatku, ani zasługuję na honor podobny. Poczekam, aż Jej Królewska Mość weźmie Bordeaux, w którem bardzo mi jest dobrze, wtedy wolność moja nic ją kosztować nie będzie.
Pani Lavie czarująco się uśmiechnęłaś
— Do djabła! — rzekł jej mąż —- zbyt obojętnie, baronie mówisz o swej wolności.
— Bo nie widzę potrzeby mówić o niej z uniesieniem — rzekł Canolles — czyż pan sądzisz, że przyjemnieby mi było wejść znowu do czynnej służby i codziennie podlegać konieczności zabicia którego z przyjaciół?
— Lecz jakież tu życie prowadzisz, niegodne tak znakomitego, jak pan człowieka; nie przyjmujesz udziału w zgromadzeniach, w wyprawach, przymuszonym jesteś tylko patrzeć, jak inni służą swej partji, gdy tymczasem sam z założonemi siedzisz rękoma. Takie położenie musi być dla pana uciążliwem.
Canolles znacząco spojrzał na panią Lavie, która podobnem odpłaciła mu spojrzeniem.
— O, nie!... — odpowiedział — mylisz się pan bardzo, ja się tu wcale nie nudzę, sądziłbym, że pan prędzej, bo zajmujesz się polityką, co właśnie okropnie jest nudne, ja zaś miłości, co doskonale rozrywa. Niektórzy z was, panowie, służą królowej, inni znowu księżnej, ja nie mam wyłącznej władczyni, jestem niewolnikiem wszystkich kobiet.
Nazajutrz Bordejczycy, bez żadnej przyczyny zrobili rozruch w mieście. Jakiś stronnik książąt, snadź wielki fanatyk, podał plan do wybicia szyb w oknach pana Lavie. Gdy je powybijano, jakiś inny rzucił myśl podpalenia domu jego. Już rozdmuchiwano ogień, gdy Canolles zjawił się rotą Nowajlczyków uprowadził panią Lavie w bezpieczne miejsce i wyrwał jej męża z rąk kilkunastu wściekłych łotrów, którzy, nie mogąc spalić, powiesić go chcieli.
— No!... — rzekł Canolles do adwokata generalnego, drżącego ze strachu, i cóż pan teraz sądzisz o mojem próżniactwie? Czyż nie lepiej, że się w nic nie wdaję?
Potem powrócił do zamku Trompette, gdy już wybębniono capstrzyk.
Wszedłszy do swego pokoju, na stoliku spostrzegł list; przypatrzywszy się pismu, poczerwieniał. Poznał rękę pani de Cambes; ze drżeniem też rozpieczętowawszy list wyczytał:
„Bądź pan jutro w kościele Karmelitów, o godzinie szóstej po południu, usiądź w pierwszym konfesjonale na lewo przy wchodzie. Drzwi od niego będą otwarte“.
Niżej było „post scriptum".
„Nie mów pan nikomu, że bywasz tam, gdzieś był wczoraj i dzisiaj. Pamiętaj o tem, że Bordeaux nie jest rojalistowskiem miastem; wreszcie przypadek adwokata generalnego opamiętać by cię powinien".

— Dobrze! — rzekł Canolles — ona jest zazdrosną. Pomimo jednak wszystko, doskonale zrobiłem, żem wczoraj i dziś był u pana Lavie.

ROZDZIAŁ IV.

Przyznać trzeba, że od chwili przybycia do Bordeaux Canolles przetrwał wszystkie męki nieszczęsnej miłości.
Wdział, jak wszyscy nadskakiwali wicehrabinie, a on miłości swej objawić jej nie mógł, jedyną tylko było dlań pociechą, ukradkiem chwytać spojrzenia Klary.
Po scenie w podziemiu, po namiętnem wyznaniu wicehrabiny, teraźniejsze jej postępowanie zdawało mu się nietylko zimnem, lecz lodowałem prawie, lecz chociaż widział tę oziębłość Klary, był przekonany, że wicehrabina kocha go, dlatego też postanowił okazywać się jej najnieszczęśliwszym z nieszczęśliwych kochanków.
Wreszcie, nie trudną to było rzeczą.
Związany słowem honoru, że nie będzie korespondował z nikim, pamięć Nanony zamknął w kryjówce sumienia przeznaczonej na miłosne zgryzoty.
Nie odbierał od niej żadnej wiadomości; nie czuł znudzenia przez listy, które zawsze wzbudzają żywe o zdradzonej kobiecie wspomnienie; to też wyrzuty sumienia nieba rdzo go dręczyły.
Niekiedy jednak i to w chwili, gdy wesoły uśmiech igrał na twarzy barona, w chwili, gdy rozrzucał dokoła żarciki i dowcipy, nagle twarz jego powłóczyła się chmurą smutku z piersi ulatało westchnienie.
Westchnienie to było za Nanoną, a ta chmura smutku to wspomnienie przeszłości, cień na teraźniejszość rzucało.
Wicehrabina zauważyła ten smutek przelotny.
Oczy jej przeniknęły do głębi serce Canollesa; wtedy to poznała, że niepodobna zostawić go w podobnem połżeniu, między dawną miłością, jeszcze nie zagasłą, a nową namiętnością, wybuchnąć mogącą. Zbytek jego uczuć, strawiony wojną i obowiązkami ważnego urzędu, mógł się skierować na żywioł zupełnie przeciwny tej czystej miłości, jaką go ona natchnąć pragnęła. Wreszcie, chciała tylko zyskać na czasie, aby tym sposobem zatrzeć wspomnnienie dawnych przygód miłosnych.
Najwięcej i najuważniej ze wszystkich, śledził postępy tej tajemnej miłości Lenet.
Widząc Klarę nieraz drżącą i niezdecydowaną, czasem silną i pewną siebie, to znów uśmiechającą się lub plączącą bez przyczyny, a zawsze prawie obojętną na przyjemności otaczające, łatwo poznał że miłość zbyt silnie zawładnęła jej sercem; chodziło mu tylko o wynalezienie przedmiotu owej miłości; lecz i tu badawczy wzrok Leneta długo błąkać się nie mógł, zauważył, że od tygodnia postępowanie Klary objawiało silniejsze symptomaty namiętności, właśnie od czasu, w którym Canolles wzięty do niewoli, nie miał więc już żadnej wątpliwości, że Canolles był owym szczęśliwymi wybrańcem serca Klary.
Z tem większą teraz ochotą gotów był wspierać miłość wirchrabiny, która księżnej de Condé mężnego mogła zapewnić obrońcę.
Książę de la Rochefoucault lepiej może od Leneta czytał w sercu Klary.
Lecz gdy mówił z nią, lub o niej, jego ruchy, oczy i usta, raz namiętność, to znów obojętność graniczącą z szyderstwem, Objawiające, tak umiały odurzyć wszystkich, że nikt nie mógł poznać, czy on kocha, czy też nienawidzi wicehrabinę, o Canollesie zaś nigdy nie wspominał, wogóle nie zwracał nań żadnej uwagi.
Co się tyczy mieszkańców Bordeaux, ci tak mało byli pewni jutra, że należało im czemśkolwiek osłodzić to niepewne istnienie, które tylko na sekundy przyszłość rachować mogło; dlatego też, w wirze zabaw i intryg miłosnych, starali się zagłuszyć smutne myśli.
W istocie, czemużby z Bordeaux miało się stać to samo, co z Roszellą?
Lecz zapomniano, że ten, co umiał najtwardsze karki uginać, skruszył najsilniejsze mury, dawno już umarł i że kardynał Mazarini zaledwie był cieniem kardynała Richelieu.
Wszyscy żyli bez celu; za tym przykładem poszedł i Canolles.
Prawdę powiedziawszy, często on zdawał się powątpiewać o wszystkiem, a w napadach sceptycyzmu wątpił nawet o miłości wicehrabiny. W tych to chwilach, miłość dla Nanony znowu w jego sercu budzić się zaczynała; zdało mu się, że ona czulszą była i przywiązańszą, właśnie dlatego, iż była nieobecną. Gdyby w jednej z chwil takich ukazała mu się, Canolles, będąc tak niestałym, z pewnością upadłby jej do nóg.
Miotany sprzecznemu myślami, które tylko mogą być pojęte przez ludzi, kilkoma naraz miłostkami zajętych Candlles odebrał list wicehrabnej i natychmiast o niej tylko myśleć zaczął; wszystkie inne myśli pierzchnęły jak mrok mocy przed, blaskiem jutrzenki. Przeczytawszy list, nie przypuszczał nawet, by kiedykolwiek inną kobietę a nie Klarę, mógł kochać, a odczytawszy go po raz drugi, prawie był pewny, że nigdy nikogo oprócz niej nie kochał. Noc przepędził bezsennie; pomimo to, zasnął przed świtem.
Wiadomo, jak zakochani przepędzają godziny poprzedzające spotkanie się z przedmiotem ich uwielbień; spoglądają na zegarek, biegają tu i owdzie i nie poznają najlepszych swych przyjacół. I Canoiles nie był wyjątkiem.
O naznaczonej godzinie (Canolles już ze dwadzieścia razy wchodził do kościoła), zbliżywszy się do wskazanego mu konfesjonału, znalazł go otwartym.
Przez ciemne szyby okien kościoła przenikały promienie słońca zachodzącego, oświetlając całe jego wnętrze tem tajemniczem światłem, co jest tak miłe dla modlących się i kochanków. Canolles oddałby rok życia, by w tej chwili nie stracić nadziei.
Obejrzał się dookoła, by się zapewnić, że kościół jest pusty; zaglądał za wszystkie kolumny, a przekonawszy się, że nikt go widzieć nie może, wszedł do konfesjonału i zaniknął go za sobą...
Po chwili, Klara, osłoniona szerokim płaszczem, ukazała się we drzwiach, za któremi na czatach zostawiła Pompéego, następnie zapewniwszy się, że nie ma żadnego widomego niebezpieczeństwa, uklękła obok konfesjonału.
— Nakoniec widzę cię, pani — rzekł Canolles — przecież ulitowałaś się nade mną.
— Musiałam się zlitować, gdyż się pan gubisz — odpowiedziała Klara zmieszana, że przed trybunałem prawdy, mówi kłamstwo, niewinne wprawdzie, ale zawsze kłamstwo.
— A! — rzekł Canolles — a więc tylko prostemu uczuciu politowania winienem tu twoję obecność, pani. O! przyznaj, miałem prawo czegoś więcej spodziewać się od ciebie.
— Mówmy bez żartów — powiedziała Klara, napróżno starając się zrobić pewniejszym drżący swój głos. — Gubisz się pan, powtarzam, bywając u pana Lavie, śmiertelnego księżnej nieprzyjaciela. Wczoraj, księżna dowiedziawszy się o tem od wszystkowiedzącego księcia de la Rochefoucault, wyrzekła te słowa, które mnie bardzo przestraszyły:
„Jeśli będziemy musieli obawiać się także spisków naszych więźniów, to trzeba będzie pobłażanie na surowość zamienić; znajdując się w niepewnem położeniu, powinniśmy działać stanowczo i nietylko przedsięwziąć surowe środki, ale nawet wypełnić je“.
Wicehrabina wyrzekła te słowa dość pewnym głosem; zdawało się jej, że Bóg przebaczy kłamstwo, spełnione w dobrym celu.
— Nie jestem ja zupełnie więźniem księżnej — odrzekł Canolles — a twoim tylko, pani; tobiem się jednej poddał; a wiesz w jakiej okoliczności i pod jakiemi warunkami.
— Lecz zdaje mi się — wtrąciła Klara — że wówczas nie było mowy o warunkach...!
— To też nie przez usta, ale sercami je zawarliśmy A! wicehrabino, po tem, coś mi dawniej mówiła, po wszystkich nadziejach, któreś mi uczyniła, o! przyznaj szczerze, żeś jest za bardzo okrutną.
— Przyjacielu — odpowiedziała Klara — możesz że robić wyrzuty za to, żem dbała o nasz honor? Czyż nie pojmujesz, muszę się przyznać, gdyż i ty zapewne domyślasz się tego, czyż nic pojmujesz, żem cierpiała nie mniej od ciebie, więcej nawet, gdyż zabrakło im sil do zniesienia tych cierpień? Wysłuchaj mnie więc, i niech wyrazy moje, wychodzące z głębi serca, wnikną w głąb twego. Przyjacielu mój, powiedziałam ci już, cierpiałam więcej od ciebie, dręczyła mnie bowiem obawa, nieznana tobie, kkoroś wiedział, że cię kocham, czy mieszkając tu, nie żałujesz tej, której niema i czy w marzeniach twoich o przyszłości tli chociażby najmniejsza iskierka nadziei, coby dla mnie kiedyś zajaśnieć miała?
— Wicehrabino — odpowiedział Canolles — wyzywasz mnie niemal, bym z tobą był szczerym; to też i ja tego najgoręcej pragnę. Tak jest, kiedy mnie zostawiasz smutnym myślom, kiedy mnie porzucasz samego w pośród mej przeszłości, gdy unikasz mego spojrzenia, lub gdy tak drogo każesz mi okupywać jeden swój wyraz, jedno spojrzenie, któregom może i nie wart... o! wtedy żałuję żem nie zginął na polu bitwy; wyrzucam sobie, żem się poddał... zgryzoty sumienia męczą mnie naówczas.
— Zgryzoty sumienia?
— Tak, pani; bo jak prawdą jest, że cię kocham, tak i to pewne, że teraz inna kobieta płacze, jęczy, życie dla mnie oddaćby gotowa i sądzić może, że albo tchórzem albo podłym jestem.
— Zapewniam cię, pani... Nie onaż to zrobiła mnie tem, czem jestem teraz?... Czyż nie przysięgałem jej, że ją ocalę?
— To też ją ocaliłeś.
— Tak, od nieprzyjaciół, dybiących na jej życie, ale nie od rozpaczy, która rozdziera jej serce, jeżeli wie że jestem tobie, pani, oddany!
Klara skłoniła głowę i westchnęła.
— A! pan mnie nie kochasz! — rzekła.
Canolles westchnął z kolei.
— Nie chcę pana zmuszać — mówiła dalej — nic chcę cię pozbawiać przyjaciółki, której nie jestem godną a jednak, pan wiesz przecie, że ja pana kocham; przybyłam powiedzieć: jestem wolną, oto moja ręka. Ofiaruję ci ją, gdyż nie znam nikogo coby ciebie przewyższał.
— Kocham panią, ubóstwiam cię; com wycierpiał przez twe milczenie, przez oddalenie nasze, nie mogę tego wysłowić.
— Mój Boże! jakże się pan nie znasz na ludziach! — odparła Klara, podnosząc swe piękne oczy ku niebu. — Czyliż pan nie mogłeś pojąć, że nie chciałam cię narazić na śmieszność, że nie chciałam, ażeby ktokolwiek mógł pomyśleć, że poddanie twierdzy Saint-George było ukartowanem pomiędzy nami. Pragnęłam, byś wykupimy przez królową, lub przeze mnie, należał do mnie bezwzgilędnie. Niestety! Nie chciałeś pan czekać!...
— O, teraz pani, będę czekał, jedna taka godzina, jedno przyrzeczenie twego słodkiego głosu, który mi powie, że mnie kochasz, a czekać będę godziny, dnie, lata całe...
— Pan kochasz jeszcze pannę de Lartigues... — odparła pani de Cambes, schylając głowę.
— Pani — zawołał Canolles — gdybym ci powiedział, że nie mam dla niej nawet uczucia wdzięczności, kłamałbym, wierzaj mi pani. Ale tobie oddaję wszystko, co tylko dać może miłość.
— Niestety! — rzekła Klara — nie wiem, czy mam przyjąć, wystawiam bowiem na próbę serce bardzo dumne, ale i bardzo kochające.
— Posłuchaj mnie, pani — odparł Canolles — umrę dla oszczędzenia ci jednej łzy, a nie wzrusza mnie cały potok łez tej, o której mówisz; biedna kobieta, ma nieprzyjaciół; a ci, co cię nie znają, szanują panią, ci, co cię znają, kochają. Pomyśl więc o różnicy pomiędzy temi uczuciami dla ciebie i dla niej; ostatnie kryje się w sumieniu, a pierwsze przepełnia mą duszę.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu. Lecz bądź szczerym, może ulegasz tylko chwilowemu wrażeniu, sprawionemu moją tu obecnością, a potem żałować tego będziesz? Zważ więc dobrze me wyrazy. Daje ci do jutro czas do namysłu. Jeśli chcesz napisać do panny de Lartigues, jeśli chcesz jechać do niej, jesteś wolny; sama cię wezmę za rękę i za bramy Bordeaux wyprowadzę.
— Pani — odpowiedział Canolles — na cóż mam czekać jutra; chociaż moje serce pała, nie zagłuszyło jednak zdrowego rozsądku; powtarzam ci więc: kocham kocham tylko ciebie i ciebie tylko kochać będę!
Canolles drżącą rękę Klary gorącemi okrył pocałunkami.
— Pompée daje mi znak, że czas wyjść — powiedziała Klara. Pewno chcą już zamknąć kościół. Żegnaj, albo raczej do widzenia, kochany przyjacielu. Jutro dowiesz się co chcę uczynić dla ciebie, to jest dla nas, jutro będziesz szczęśliwy.

I nie mogąc pohamować uczuć swoich, schwyciła rękę Canollesa i namiętnie przycisnąwszy ją do ust, uciekła zostawiając go w trudnem do opisania uniesieniu.
ROZDZIAŁ V.

Tymczasem, jak mówiła Nanona, król, królowa kardynał Mazarini i marszałek de la Meilleraie udali się w drogę, dla poskromienia buntowniczego miasta, które otwarcie stronę książąt przyjąć się ośmieliło. Zbliżali się do Bordeaux, bardzo zresztą powoli.
Przybywszy do Libournu, król przyjął deputację bordejczyków, starających się zapęwnić go o swym szacunku i przywiązaniu, co brzmiało dość dziwnie, to też królowa bardzo dumnie posłów przyjęła.
— Panowie — powiedziała — pojedziemy przez Vayres; wkrótce więc naocznie przekonać się będziemy mogli, jak dalece dla nas są prawdziwemi wasz szacunek i przywiązanie.
Gdy królowa wyraz „Vayres“ wymówiła, deputowani świadomi pewnie jakiej okoliczności nieznanej i nieprzyjaznej dla królowej, niespokojnie spojrzeli po sobie.
Anna Austrjacka, przed którą nic ukryć się nie mogło, uchwyciła to spojrzenie!
— Śpieszmy prędzej do Vayres — powiedziała — według zapewnienia księcia d‘Epernon, twierdza ma być dobrą. Tam to umieścimy króla.
Potem, odwracając się do kapitana swej straży przybocznej, Guitaut, i do reszty świty, spytała:
— Kto jest komendantem twierdzy Vayres?
— Powiadają, że ktoś nowy — odrzekł Guitaut.
— Człowiek pewny, bez wątpienia?... — rzekła królowa, brwi marszcząc.
— Jest on osobiście znany księciu d‘Epernon.
Czoło królowej się wyjaśniło i powiedziała:
— Jeśli tak, to tem prędzej ruszajmy w drogę!...
— Waszej Królewskiej Mości wolno jest czynić co się podoba — odrzekł książę de la Meilleraie — lecz zdaje mi się, iż nie trzeba wyprzedzać armji, a z nią razem wyruszyć. Zwycięski wjazd do cytadeli Vayres bardzo dobre wywarłby wrażenie; poddani króla powinni znać jego siły, to odwagi dodaje wiernym, a o rozpacz zdrajców przyprawia.
— Sądzę, że marszałek ma słuszność — wtrącił kardynał Mazarini.
— A ja mówię, że nie — odpowiedziała królowa. — Aż do samego Bordeaux czegóż się mamy obawiać? Król silny jest sam przez się; przyboczna jego straż wystarcza mu.
Marszałek zwiesił głowę na znak posłuszeństwa.
— Racz Wasza Królewska Mość rozkazywać — rzekł— wszak jesteś królową.
Ruszono do Vayres bez zwłoki. Król siadł na konia i udał się przodem: synowicą Mazariniego i damy honorowe zajęły karety.
Armja postępowała w tyle; a ponieważ tylko dziesięć mil miała do przebycia, stanąć więc miała na miejscu we trzy, a najdalej cztery godziny po przybyciu tam króla i rozłożyć się obozem na lewym brzegu Dordogne.
Król miał dopiero lat dwadzieścia, a już doskonale jeździł konno; odznaczał się zaś tą dumą rodową, która go uczyniła później tak wymagającym co do etykiety jak żaden z monarchów Europy. Wychowany pod okiem matki, lecz ciemiężony sknerstwem Mazariniego, który nawet najpierwszym jego potrzebom zadosyć nie czynił, ze wściekłą niecierpliwością wyglądał chwili, kiedy wybije godzina pełnoletności, co miało nastąpić przyszłego 5-go września, i czasami, wśród dziecinnych kaprysów, okazywał, czem będzie w przyszłości.
Wyprawa też ta bardzo mu się podobała, było to niejako przygotowanie do panowania.
Jechał poważnie, to obok drzwi karety, kłaniając się królowej i słodko spoglądając na panią de Frontenac (w której, jak mówiono, był zakochany), to na czele swej świty, rozmawiając z marszałkiem de la Meilleraie i ze starym Guitaut o wojnach Ludwika XIII-go i czynach nieboszczyka kardynała.
Tak się zabawiając, spostrzeżono wkońcu wieże i galerje fortecy Vayres.
Czas był cudowny, położenie bardzo malownicze, a słońce, skośnemi promieniami złocąc rzekę, dodawało jeszcze więcej piękności temu obrazowi.
Królowa wydawała się wesołą i zadowoloną.
Król jechał między marszałkiem de la Meilleraie a Guitautem, spozierając przez szkła na twierdzę, w której uroczysta cisza panowała, chociaż niepodobnem było, by przechadzający się po wałach szyldwachy nie spostrzegli przedniej straży królewskiej armji i o jej zbliżaniu się komendantowi znać nie dali.
Kareta królowej pośpieszyła i zrównała się z królem.
— Wiesz co, panie marszałku —- rzekł Mazarini — jedna mnie tu rzecz zadziwiła.
— Cóż takiego?
— Zdaje mi się, że zdolni komendanci wiedzą co się dzieje około ich fortec i gdy król raczy je nawiedzić, powinni wysłać przynajmniej deputację.
— Ba! — powiedziała królowa, parsknąwszy głośnym lecz przymuszonym śmiechem — na co te ceremonje. Dalej! dalej! to wcale niepotrzebne, ja tylko wierności wymagam.
Marszałek zakrył twarz chustką, by ukryć jeśli nie śmiech, to przynajmniej chęć do niego.
— Lecz w istocie, tam nie ma żadnego ruchu — odezwał się młody król, dość niezadowolony z takiego zapomnienia prawideł etykiety, na której nieco później całą swoją ufundował wielkość.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Anna Austrjacka — oto marszałek de la Meilleraie i Guitaut powiedzą ci, że najgłówniejszym obowiązkiem komendanta, ostrożnie siedzieć za murami, by się nie dać podejść znienacka. Czyż nie widzisz powiewającego na cytadeli sztandaru ze znamieniem Henryka IV i Franciszka I?
I królowa z dumą wskazała mu na to znaczące godło dowodzić mające, jak dalece jej nadzieja zwodniczą nie była.
Orszak posuwał się: wkrótce dostrzeżono wał z ziemi widocznie świeżo dopiero wzniesiony.
— Aha! — rzekł marszałek — snąć gubernator dobrze w swojem rzemiośle wyćwiczony. Ho, ho! na tę forpocztę doskonałą obrał pozycję, a szaniec jak odznaczył zręcznie!...
Królowa wysunęła głowę z karety, a król podniósł się na strzemionach.
Jeden tylko żołnierz strzegł szańca, który zresztą, jak cała cytadela, wydawał się niemym.
— Chociaż nie jestem wojskowym — rzekł Mazarini i chociaż nie znam obowiązków komendanta, jednakowoż takie przyjmowanie Jego Królewskiej Mości, dziwnem mi się wydaje.
Pośpieszajmy — rzekł marszałek — a przekonamy się
Skoro zbliżono się na sto kroków do szańca, szyldwach przechadzający się dotąd w milczeniu, zatrzymał się nagie wołając:
— Kto idzie?
— Król! — odpowiedział marszałek.
Anna Austrjacka pewna była, że na ten jeden wyraz wybiegną żołnierze, zjawią się oficerowie, opuszczą mosty roztworzą bramy i zabłysną szpady...
Szyldwach wystawił prawą nogę naprzód, skierował muszkiet na przybywających i wrzasnął głosem silnym:
— Stój!
Król zbladł z gniewu; Anna Austrjacka usta do krwi zagryzła; Mazarini bąknął jakieś włoskie przekleństwo wcale nie brzmiące mile nawet we Francji, lecz od którego nigdy odzwyczaić się nie mógł.
— Lubię środki ostrożności — powiedziała królowa chcąc sama siebie oszukać.

— Lubię szacunek dla mej osoby — szepnął młody król, topiąc wzrok swój w szyldwachu.

ROZDZIAŁ VI.

Tymczasem okrzyki: „Król! król!" doleciały do twierdzy.
Wtedy na murze fortecznym ukazał się jakiś człowiek, wokoło którego uszykował się garnizon.
Był to komendant; na znak jego uderzono w bębny, żołnierze sprezentowali broń, a wkrótce rozległ się przeciągły i uroczysty strzał armatni.
— Czy widzicie?... — rzekła królowa — otóż wypełniają swój obowiązek. Lepiej późno, niż nigdy. A teraz dalej w drogę.
— Przebacz Wasza Królewska Mość — odpowiedział marszałek de la Meilleraie — lecz nie widzę, aby otwierano bramy, a my tylko przez nie wjechać do twierdzy możemy.
— Wśród uniesień radości otworzyć ich zapomnieli, gdyż nie spodziewali się tak dostojnych gości, ośmielił się powiedzieć jeden z dworzan.
— O rzeczach podobnych nigdy się nie zapomina — wtrącił marszałek.
Potem zwracając się do króla i królowej:
— Czy wolno mi będzie udzielić Waszym Królewskim Mościom jednej rady?
— Jakiej, marszałku?
— Należy Waszym Królewskim Mościom cofnąć się stąd o pięćset kroków, wraz z Guitautem i ze świtą, a ja tymczasem z muszkieterami udam się dla zrekognoskowania pozycji.
Królowa odrzekła na to:
— Naprzód! Zobaczymy, czy kto nam wstępu wzbronić się ośmieli.
Młody król, w iniesieniu, spiął konia ostrogami i poskoczył pierwszy.
Marszałek i Guitaut zrównali się z nim.
— To król... — zawołali razem marszałek i Guitaut.
— Nazad!.. — groźnie wrzasnął szyldwach.
W tej samej chwili spostrzec się dały wyglądające z za parapetu kapelusze i muszkiety żołnierzy, strzegących pierwszego okopu.
Przeciągły szmer przebiegi w orszaku królewskim, po owej groźbie i ukazaniu się żołnierzy.
Marszałek de la Meilleraie, przewidując niebezpieczeństwo, schwycił za uzdę konia króla i skręcił go w bok; jednocześnie prawie polecił woźnicy królowej, aby nieco w tył odjechała.
Gdy król i królowa oddalili się o tysiąc kroków od pierwszych szańców, cała świta rozpierzchła się, jak stado ptaków, spłoszone wystrzałem, marszałek de la Meilleraie zostawił około pięćdziesięciu ludzi na straży przy królu i królowej zresztą wojska powrócił do szańców. Gdy się zbliżyli na sto kroków, szyldwach znowu ich zatrzymał.
— Guitaut weź trębacza — rzekł wtedy marszałek — zawieś chustkę na szpadzie i każ się poddać temu zuchwałemu komendantowi.
Guitaut spełnił rozkaz i zbliżył się do szańca.
— Kto idzie?!... — zawołał znów szyldwach.
— Parlamentarz!... — odrzekł Guitaut, powiewając zawieszoną na szpadzie chustką.
— Wpuścić!... — powiedział tenże sam człowiek, którego już poprzednio widziano na ścianie fortecznej, spuszczono most.
— Czego pan żądasz?... spytał oficer, oczekujący nań w bramie.
— Chcę mówić z komendantem — odpowiedział Guitaut.
— Oto jestem — odezwał się ten sam, któregośmy już po dwakroć widzieli; raz na fortecznej ścianie, a drugi, na parapecie szańca. Stał on teraz blady, lecz spokojny.
— Więc to pan jesteś komendantem Vayres?... — spyta! Guitaut.
— Ja, panie.
— To pan wzbraniasz się otworzyć bram swej fortecy królowi i królowej?
— Z wielkiem mojem zmartwieniem.
— Czego więc pan żądasz?
— Oswobodzenia książąt, których niewola rujnuje i smuci całą Francję.
— Jej Królewska Mość nie wchodzi w układy z poddanymi.
— Niestety! aż nadto dobrze wiemy o tem mój panie; to też gotowiśmy umrzeć, wiedząc, że umieramy za króla, chociaż pozornie wojnę z nim prowadzić zamierzamy...
— Dobrze!... — powiedział Guitaut — oto wszystko cośmy wiedzieć chcieli.
I, pokłoniwszy się komendantowi dość zimno, na co mu tenże grzecznym bardzo odpowiedział ukłonem, oddalił się.
Na bastjonie spokojność panowała.
Guitaut powrócił do marszałka i z poselstwa swego zdał mu rachunek.
— Niechaj pięćdziesięciu ludzi — rzekł marszałek, wyciągając rękę w kierunku Izon, uda się natychmiast do tego miasteczka i niechaj zabiorą tam wszystkie drabiny, jakie tylko znajdą.
Pięćdziesięciu ludzi poskoczyło galopem, a ponieważ wioska nie zbyt była oddalona, za chwilę mogli powrócić.
— Teraz panowie — rzekł marszałek, obracając się do pozostałych, — zsiądźcie z koni; połowa z was, uzbrojona w muszkiety, szturm popierać będzie, druga wejdzie na drabiny.
Plan przyjęto okrzykami radości.
Tymczasem powrócili posłańcy z dwudziestoma drabinami.
Na bastjonie ciągle było spokojnie, szyldwach przechadzał się wzdłuż i wszerz; z za bastjonu zaś wyglądały końce muszkietów i rogi czapek.
Świta królewska, złożona z czterystu ludzi, pod wodzą samego marszałka, ruszyła naprzód. Król, królowa i dwór cały zdala śledzili z obawą poruszenia tego małego oddziału; królowa, aby lepiej widzieć, kazała powóz bokiem do fortecy obrócić.
Zaledwie oblegający uszli dwadzieścia kroków, a już szyldwach zatrzymał się znowu.
— Kto idzie?... — zawołał grzmiącym głosem.
— Nie odpowiadać mu — rzekł marszałek. Naprzód!
— Kto idzie?... — spytał znowu szyldwach, odwodząc kurek.
— Kto idzie?... — powtórzył raz trzeci i wycelował muszkiet.
— Pal! — zakomenderował marszałek.
Grad kul wypadł z rojalistowskich szeregów. Szyldwach ugodzony, zachwiał się, wypuścił z rąk muszkiet i upadł krzycząc:
— Do broni!
— Jeden wystrzał armatni z twierdzy był odpowiedzią na początek kroków nieprzyjacielskich. Kula świsnęła nad pierwszym rzędem żołnierzy, padła w rząd drugi i trzeci, obaliła kilku ludzi i, rykoszując, zabiła konia, zaprzężonego do karety Anny Austrjackiej. Okrzyk przestrachu rozległ się między otaczającymi Najjaśniejszych Państwa; król idąc za jednozgodną namową obecnych, cofnął się; Anna Austrjacka ledwie nie omdlała z oburzenia, a Mazarini ze strachu. Dziesięciu z przybocznej straży odciągnęło karetę w miejsce, gdzie kule dolecieć nie mogły.
Tymczasem komendant odsłonił ukrytą baterję, z sześciu dział złożoną. Marszałek, zobaczywszy to, pojmując, że w kilku chwilach całe jego wojsko rozbić mogą, kazał za- bębnić do odwrotu.
Jak tylko świta królewska cofać się zaczęła, zaraz też przerwano w fortecy działania nieprzyjacielskie.
Marszałek powrócił do królowej, prosząc ją o wybranie w okolicy jakiego miejsca na kwaterę główną.
Królowa spostrzegła na drugiej stronie Dordogne mały, odosobniony domek, niknący wśród drzew, bardzo do małego zamku podobny.
— Dowiesz się — powiedziała do Guitauta — do kogo należy ten domek i proś tam o gościnność dla mnie.
Guitaut przeprawił się przez rzekę łódką Izońskiego przewoźnika i wkrótce powrócił do królowej, donosząc jej, że domek był zamieszkany tylko przez jakiegoś intendenta, od którego dowiedział się, że należy do księcia d‘Epernon i dlatego też oddaje go do zupełnego rozporządzenia Jej Królewskiej Mości.
— Jedźmy więc — rzekła królowa — lecz gdzież jest król?
Przywołano natenczas małego Ludwika XIV, stojącego na uboczu, który chociaż starał się ukryć łzy, widocznem było, że płakał.
— Co ci jest, Najjaśniejszy Panie?... — spytała królowa.
— Nic, nic — odpowiedziało dziecko — lecz jeśli kiedy będę królem.... o! wtedy biada tym, co mnie obrażać zechcą!
— Jak się nazywa komendant?... — spytała królowa.
Przewoźnik Izoński odrzekł, że komendant zowie się Richon.
— Dobrze — powiedziała królowa — nie zapomnę nigdy nazwiska tego.

— I ja także — dodał miody król.

ROZDZIAŁ VII.

Stu ludzi z królewskiej straży przebyło z Dordogne z Najjaśniejszem Państwem, reszta pozostała przy panu de la Meilleraie, który, postanowiwszy atakować Vayres. czekał nadciągnięcia posiłków.
Zaledwie królowa zajęła mały domek, który dzięki zbytkom Nanony, znalazła nierównie stosowniejszym na swe mieszkanie, niż się tego spodziewać mogła, Guitaut stanął przed nią z oznajmieniem, że jakiś kapitan, oświadczający iż ma w ważnem interesie mówić z królową, prosi o zaszczyt posłuchania.
— Któż to jest?... — zapytała królowa.
— Kapitan Cauvignac, Najjaśniejsza Pani.
— Z mego wojska?
— Nie zdaje mi się.
— Należy się upewnić, a jeżeli nie jest z mojej armji powiedzieć mu, że przyjąć go nie mogę.
— Przepraszam Waszą Królewską Mość, że nie podzielam jej zdania — odezwał się Mazarini — ale ja bym sądził, że jeżeli on nie należy do jej stronników, właśnie dlatego widzieć i wysłuchać go trzeba.
— A to dlaczego?
— Bo jeżeli jest z wojsk Waszej Królewskiej Mości a żąda posłuchania od królowej, musi być wiernym i zasłużonym: jeżeli zaś przeciwnie, należy do armji nieprzyjacielskiej, musi być zdrajcą, a w dzisiejszych czasach takiermi gardzić nie wypada, gdyż mogą się nam stać bardzo użytecznymi.
— Niech więc wejdzie — rzekła królowa — kiedy pan kardynał tak radzi.
Wprowadzono natychmiast kapitana, a przedstawił się tak śmiało i tak niezmieszany, aż wielce zadziwił królową, nawykłą do sprawiania przeciwnego zupełnie wrażenia na otoczenie.
Zmierzyła Cauvignaca od stóp do głowy, co on zniósł z prawdziwie stoicką stałością.
— Kto jesteś?... — zapytała.
— Kapitan Cauvignac — odpowiedział.
— W czyjej służbie?
— Waszej Królewskiej Mości, jeśli zechcieć raczysz!
— Jeśli zechcę? a w samej rzeczy, niema innej służby w królestwie, bo czyż Francja ma dwie królowe?
— Nieomylnie, Najjaśniejsza Pani, jedna jest Francji królową, ta właśnie, u nóg której mam w tej chwili zaszczyt złożyć moje głębokie uszanowanie, ale są we Francji dwie opinje, przynajmniej dawało mi się to spostrzegać przed chwilą.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?... — spytała, brwi marszcząc, Anna Austrjacka.
— Chcę powiedzieć Najjaśniejsza Pani, że gdym przed godziną przechadzał się na małym wzgórku, podziwiając piękność położenia, zdawało mi się dostrzec, że pan Richon nie przyjmował Najjaśniejszej Pani z takim uszanowaniem, jakie się jej niewątpliwie należy; to mnie utwierdziło w dawniej już powziętem mniemaniu, że we Francji są dwie opinje, rojalistowska i jej przeciwna i że do tej drugiej pan Richon należy.
Twarz Anny Austrjackiej, w miarę słów Cauvignaca chmurniała coraz bardziej.
— A! tak się panu zdawało — rzekła.
— Tak, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Cauvignac. — Zdawało mi się nawet, że wystrzał armaty nabitej kulą, wymierzony z wałów, obraził karetę Waszej Królewskiej Mości.
— Dość tego... Czyż pan na to tylko żądałeś posłuchania, abyś mi udzielał swoich niedorzecznych spostrzeżeń?
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, pragnąłem posłuchania aby jej oświadczyć gotowość poświęcenia mych usług.
— Dziękuję — odrzekła królowa z ironją; poczem, odwracając się do kapitana swej gwardji:
— Hej, Guitaut!... — zawołała — wypędzić mi tego gadułę!
— Przepraszam Najjaśniejszą Panią, wyjdę sam, bez wypędzenia, ale jeśli wyjdę, Wasza Królewska Mość nie wejdziesz do Vayres.
I Cauvignac, pokłoniwszy się zręcznie królowej, zmierzał się ku wyjściu.
— Najjaśniejsza Pani — wymówił półgłosem Mazarini — zdaje mi się, że źle czynisz, oddalając tego człowieka.
— No, wróć się i mów — powiedziała królowa — jesteś dziwny, ale dosyć zabawny.
— Jestem posłuszny Waszej Królewskiej Mości — odrzekł Caurignac, kłaniając się.
— Co mówiłeś o wejściu do Vayres?
— Mówiłem Najjaśniejszej Pani, że jeżeli trwasz w zamiarze, który mi się dzisiejszego poranku dostrzec zdawało, to jest: jeśli Wasza Królewska Mość życzysz sobie wejść do Vayres, będę miał za powinność wprowadzić ją tam.
— Jakim sposobem?
— Mam w Vayres stu pięćdziesięciu ludzi moich.
— Własnych?
— Tak, moich własnych.
— No i cóż stąd?
— Odstąpię ich Waszej Królewskiej Mości.
— A potem?
— Potem!...
— Tak, co później?
— Później! chybaby się djabeł w to wmieszał, żebyś Najjaśniejsza Pani mając stu pięćdziesięciu odźwiernych nie mogła chociaż jednej bramy otworzyć.
Królowa się uśmiechnęła i pomyślała: nie głupi.
Cauvignac domyślił się tego i nisko się ukłonił.
— Co pan żądasz za to? — spytała.
— A! mój Boże, tylko pięćset liwrów za jednego odźwiernego; jest to płaca, którą daję moim...
— Będziesz je miał.
— A dla mnie?
— Pyszniłbym się niewypowiedzianie, gdybym otrzymał stopień z rąk mojej królowej.
— A jakiego żądasz?
— Chciałbym być gubernatorem w Breune, zawsze pragnąłem zostać gubernatorem.
— Zgadzam się i na to.
— Kiedy tak, to, oprócz maleńkiej formalności, rzecz zupełnie skończona.
— Cóż za formalność?
— Racz Wasza Królewska Mość podpisać ten papier, który przygotowałem wcześniej, w nadziei, że usługi moje nie zostaną odrzucone przez moją wspaniałomyślną monarchinię.
— Co zawiera to pismo?
— Czytaj, Najjaśniejsza Pani.
I zaokrąglając z wdziękiem ramię, zginając z największem uszanowaniem kolano, Cauvignac podał papier królowej.
Królowa czytała:
„W dniu, w którym wejdę do Vayres bez wystrzału wypłacę panu kapitanowi Cauvignac sumę siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów i zamianuję go gubernatorem twierdzy Braune".
— A więc — wyrzekła królowa z powściąganym gniewem — kapitan Cauvignac nie widzi dostatecznej rękojmi w naszem królewskiem słowie, a chce mieć pismo?
— Pismo zdaje mi się być tem, co jest najzbawienniejszego w ważnych sprawach. Najjaśniejsza Parni — mówił Cauvignac z uniżonością — „Verba volaut“, mówi stare przysłowie; „słowo uleci" niech mi Wasza Królewska Mość przebaczy łaskawie, ale już nieraz uleciały wraz z słowem moje najpiękniejsze nadzieje.
— Zuchwały!... — krzyknęła królowa — oddal się!...
— Wychodzę, ale Wasza Królewska Mość nie wejdziesz do Vayres.
I kapitan powtórnie uczynił obrót do wyjęcia, taki sam jak za pierwszym razem, co mu się dał tak szczęśliwie lecz napróżno zręcznie wykręcał się na pięcie i przybliżał ku drzwiom; więcej jak poprzednio, rozgniewana Anna Austrjacka nie przywołała go.
Cauvignac oddalił się zatem.
— Dowiedzieć się co to za człowiek — zawołała króowa.
Guitaut poskoczył ku drzwiom.
— Przebacz, Najjaśniejsza Pani — odezwał się Mazartini — ale zdaje się, że Wasza Królewska Mość nie powinnabyś się powodować natchnieniem gniewu.

— A to dlaczego? — spytała królowa.
Obaj po kwadransie usiłowania dosięgli statku.
— Bo lękam się, czy ten człowiek nie stanic się później niezbędnym, a jeśli mu Wasza Królewska Mość w jaki bądź sposób przykrość wyrządzisz, trzeba go będzie zapłacić podwójnie.

— Dobrze, to się go zapłaci, jak będzie potrzeba — a teraz nie tracić go z oka.
— To rzecz inna, sam pochwalam tę ostrożność.
— Guitaut, zobacz, co z sobą zrobił — powiedziała królowa.
Guitaut wyszedł i wrócił za pół godziny.
— Powziąłem wiadomość, że mieszka stąd o trzysta kroków, u pewnego oberżysty, nazwiskiem Biscarros.
— I tam się udał?
— Nie, Najjaśniejsza Pani; wszedł na wzgórek, stamtąd obserwuje przygotowania, czynione przez pana de la Meilleraie do zdobycia okopów przedszańcowych. Widok ten, zdaje się bardzo go zajmować.
— A reszta armji?
— Przybywa i w miarę przybycia, staje w szyku bojowym.
— A więc marszałek natychmiast atak rozpocznie.
— Rozumiałbym, Najjaśniejsza Pani, że wartoby przed zaczęciem boju dać wojskom jedną noc spoczynku.
— Noc spoczynku! — wykrzyknęła Anna Austrjacka — co! armja królewska ma czekać dzień cały i noc całą przed tą nędzną mieściną?... to być nie może. Guitaut, idź powiedz marszałkowi, niechaj natychmiast uderzy. Król chcę tę noc spać już w Vayres.
— Ależ, pani — mruczai Mazarini — mnie się zdaje że ta ostrożność marszałka...
— Mnie zaś zdaje się — rzekła z przyciskiem Anna Austrjacka — że kiedy powaga królewska została znieważoną, nigdy zbyt prędko pomścić jej nie można. Pośpieszaj, Guitaut donieść panu de la Meilleraie, że królowa patrzy na niego.
I królowa odprawiwszy Guitauta poważnem skinieniem; ujęła syna za rękę i wyszła, nie zwracając uwagi, czy kto postępuje za nią i udała się po schodach na taras.
Z tarasu tego, urządzonego z największem staraniem wzrok panował nad całą okolicą.
Królowa rzuciła bystre spojrzenie na krajobraz o dwieście kroków za sobą widziała drogę wiodącą do Libournu, na której bielał damek znajomego nam Biscarosa, u nóg jej płynęła Gironda, spokojna, głęboka i wspaniała; po prawej stronię wznosiła się twierdza Vayres, cicha, jak grób; wokoło otaczały twierdzę wały nowowzniesione, zdając się niezdobytymi, armaty przez strzelnice wychylały spiżowe szyje i rozwarte paszcze, po lewej pan de la Meilleraie czynił przygotowania do rozłożenia wojsk. Cała armja jak powiedział Guitaut, przybyła już i rozsypała się wokoło wodza.
Człowiek, stojący na wzgórku, śledził pilnie poruszenia obu stron; był to Cauvignac.
Guitaut przebywał rzekę na czółnie rybaka z Ison.
Królowa stała na tarasie nieporuszona, ze zmarszczo-nemi brwiami, trzymając za rękę Ludwika XIV-go, który ciekawie spoglądał na to widowisko, coraz odzywając się do matki:
— Pani, chciej mi pozwolić dosiąść mego pięknego konia i udać się z panem de la Meilleraie ukarać tych zuchwalców.
Niedaleko królowej stał Mazarini, a twarz jego zmieniła zwykły wyraz przebiegłości i szyderstwa, w głębokie i wiele znaczące myślenie, które na niej rzadko i tylko w ważnych zdarzeniach spostrzegać się dawało... Za, królową i pierwszym ministrem stały damy królowej, naśladując jej milczenie, i zaledwie, niekiedy zamieniając między sobą ciche, krótkie słowa.
Wszystko to na pierwszy rzut oka, miało pozór cichości i spokoju, lecz nie trudno było odgadnąć, że była to spokojność miny, którą jedna iskra zmieni w huk i zniszczenie. Oczy wszystkich zwrócone były ma kapitana Guitaut bo on to miał dać hasło boju, oczękiwanego z tak rozmaitemi uczuciami.
W wojsku również, oczekiwanie do wysokiego dochodziło stopnia; bo co tylko wysłaniec, królowej dobiegł lewego brzegu Dordogne skoro go poznano, spoczęły na nim wszystkie spojrzenia. Pan de la Meilleraie, dostrzegłszy go, pospieszył na spotkanie.
Guitaut i marszałek mówili z sobą przez chwil kilka; a chociaż rzeka wtem miejscu była dość szeroka i odległość dzieląca dwóch rozmawiających, od miejsca zajmowanego przez królową, i dwór jej, dosyć znaczna, można było jednak dostrzec zdziwienie na twarzy marszałka. Zdawało się, że odbierany rozkaz był nie w porę; jakoż zwrócił wzrok wyrażający powątpiewanie na grupę, w której odznaczała się królowa.
Ale Anna Austrjacka, zrozumiawszy myśl marszałka, dała mu razem ręką i głową znak tak silnie rozkazujący, że marszałek dawno już obznajmiony z nieugiętą wolą monarchini; schylił głowę na znak, jeżeli nie zgody, to przynajmniej posłuszeństwa.
W tejże chwili na rozkaz marszałka, kilku kapitanów odbywających przy nim służbę dzisiejszych adjutantów wskoczyło na siodła i popędziło w cztery różne strony.
Gdzie tylko przebiegli, rzucano roboty około obozu, a na odgłos trąb i kotłów żołnierze opuszczali łopaty i młoty, któremi namioty przytwierdzali do ziemi, wszyscy biegli do broni ustawionej w kozły; grenadjerzy chwytali za strzelby, proste żołdactwo za piki, artylerzyści za swoje narzędzia. Po kilku chwilach zgiełku, owa ogromna szachownica uporządkowała się, i każdy ukazał się pod właściwą chorągwią: grenadjerzy w pośrodku, gwardje królewskie na prawym skrzydle, artylerja na lewem.
Trąby i kotły umilkły, milczenie grobowe ogarnęło dolinę.
Wtem odezwał się głos czysty, silny i rozkazujący; a lubo królowa z odleglości, w jakiej się znajdowała, nie mogła słów dosłyszeć, ujrzawszy przecież wojsko w mgnieniu oka sformowane w kolumny, dobyła chustki i powiewała nią w górę, a młody król wołał gorączkowym głosem, uderzając nogą w ziemię:
— „Naprzód! Naprzód!"
Wojsko całe jednym odpowiedziało okrzykiem: „Niech żyje król!"
Potem artylerja ruszyła galopem i opanowała mały wzgórek, a kolumny posuwały się do ataku przy odgłosie bębnów.
Nie było to oblężenie zgodne z zasadami strategiki, lecz prosty napad; wały bowiem przez Richona naprędce wzniesione, usypane z ziemi, nie wymagały otwierania wykopów, a tylko uderzenia z siłą całą.
Jednakże biegły komendant Vayres wszelkie zachował ostrożności, i widać było, że ze szczególną zręcznością korzystać umiał z każdego położenia.
Zapewne Richon postanowił wstrzymać się od pierwszego strzału, a tym razem jeszcze, czekał na zaczepkę wojsk królewskich; widać tylko było, jak w czasie poprzedniego natarcia ten sam rząd muszkietów, których wystrzały zrządziły straty wielkie w przybocznej straży królewskiej.
W jednej chwili baterja z sześciu armat zagrzmiała, ujrzano w mgnieniu oka wznoszącą się w górę ziemię wału i wieńczące go ostrokoły.
Na odpowiedź z twierdzy nie dano długo czekać, artylerja okopów zagrała i wielkie zrządziła próżnie w ściśniętych okopach wojsk królewskich, lecz na rozkaz dowódców, zapełniły się przed chwilą rozwarte rany armji i kolumna główna nieco zachwiana, znowu pełna i silna postępowała naprzód w porządnym, bojowym szyku.
Miejsce armat zajęły muszkiety.
W pięć minut później, strzały stron obu odezwały się jednym prawie i tym samym hukiem, podobnym do ryku burzy, lub dwóch razem uderzających piorunów.
Wkrótce, że czas był spokojny i żaden powiew nie wzruszał powietrza, cała masa dymu zawisła nad polem bitwy; oblegający i oblężeni zniknęli w czarnej chmurze, którą od czasu do czasu przedzierała tylko huczna błyskawica gromu armatniego.
Coraz z tej chmury widziano po za armją królewską wychodzących ludzi, zaledwie na nogach mogących się utrzymać, lub upadających w nierównych odległościach i zostawiających po sobie ślady krwawe.
Szybko wzrastała liczba rannych; ryk armat i strzały ręcznej broni nie ustawały; jednakże artylerja królewska strzelała coraz mniej śmiało, jakby naoślep i z pewnem wahaniem; bo w pośród tak gęstego dymu nie mogła przyjaciół od nieprzyjaciół odróżnić.
Artylerja zaś twierdzy, ponieważ przed sobą miała samych tylko nieprzyjaciół, nie ustawała; strzały jej grzmiały coraz częściej i coraz silniej.
Nakoniec, ustał zupełnie ogień artylerji królewskiej, było więc rzeczą oczywistą, że zaczęto wdzierać się na wały i walczono zbliska.
Była to dla widzów chwila okropnej niepewności.
Wtem dym, nie podsycany strzałami armat i muszkietów, wzniósł się zwolna w górę i odsłonił armję królewską, cofającą się w nieładzie i zostawiającą podnóże wałów trupami usłane.
W twierdzy, widzieć było można zrobiony wyłom i otwór pomiędzy ostrokołami, ale ten wyłom zapełniony był ludźmi zbrojnemi w piki i muszkiety, w pośród których, krwią oblany, lecz spokojny i zimny, jakby był tylko widzem tragedji, w której odegrał rolę tak straszną, stał Richon z toporem w ręku, stępionym od razów zadawanych.
Jakieś czary zdawały się zasłaniać tego człowieka, co zawsze w ogniu, zawsze w pierwszym rzędzie, ciągle na nogach i niczem nie zabezpieczony, a przecież żadna pika nie dotknęła go, żadna nie drasnęła kula; zdawało się, że również niepodobna zranić go, jak wzruszyć. Trzy razy marszałek de la Melleraie zawracał i sam prowadził wojska królewskie do szturmu i trzy razy zostały odparte w oczach króla i królowej.
Ciche łzy spływały po zbladłej twarzy młodego króla Anna Austrjacka ściskała pięści, pomrukując: „A! ten człowiek, ten człowiek! Jeżeli kiedy wpadnie w moje ręce, straszny przykład z niego uczynię“.
Szczęściem, nadchodząca noc ciemna spuściła niejako zasłonę na rumieniec królewskiego wstydu i dała pozór marszałkowi de la Meilleraie do wydania hasła do odwrotu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cauvignac zeszedł ze wzgórka i, z rękami w kieszeniach, postępował przez łąki ku domowi Biscarrosa.
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się Mazarini, wskazując Cauvignaca palcem — ten człowiek byłby oszczędzi! za trochę złota, wszystką krew, co dziś popłynęła.
— A!... — odrzekła królowa — czyż to rada owego człowieka oszczędnego, za jakiego cię miałam, kardynale?
— Prawda, Najjaśniejsza Pani, że znam wartość złota ale znam również i cenę krwi, a w obecnej okoliczności krew więcej warta od złota.
— Uspokój się, kardynale — odpowiedziała królowa — krew przelana zostanie pomszczoną. Comminges — dodała, zwracając się do porucznika swej straży — idź pan do pana de la Meilleraie i proś go do mnie.

— A ty, Arenoni — rzekł kardynał do swego pokojowca, wskazując mu Cauvignaca, który był już tylko o parę kroków od oberży „Pod Złotem Cielęciem", widzisz tego człowieka? Idź do niego i przyprowadź tajemnie dzisiejszej nocy do mego pokoju.

ROZDZIAŁ VIII.

Gdy się to działo, cośmy w poprzedzającym opisali rozdziale, pani de Cambes nazajutrz po widzeniu się z kochankiem w kościele Karmelitów, udała się do księżnej z postanowieniem wykonania danej baronowi de Canolles obietnicy.
Cale miasto było w poruszeniu, doszły bowiem wieści o nadciągnięciu wojsk królewskich pod Vayres i zarazem o podziwiania godnej obronie Richona, który z pięciuset ludźmi trzykrotnie odparł armję królewską, z dwunastu tysięcy złożoną.
Gdy księżną, jedną z pierwszych doszła ta wiadomość zawołała, klaskając w dłonie w upojeniu radości.
— A czemuż nie mam takich dowódców, jak mój waleczny Richon!
Pani de Cambes objawiała również radość i uwielbienie podwójnie szczęśliwa, przyklaskiwała czynom szanowanego przez nią człowieka, bo pomyślne wieści były dla niej niejako rękojmią dobrego przyjęcia przez księżną prośby którą do niej zanieść miała; wiadomość bowiem o przegranej wywarłaby nieomylnie wpływ bardzo szkodliwy na humor księżnej i na skuteczność prośby.
Lecz księżna zbyt zajęta była radością, aby Klara śmiała odważyć się zatrudniać ją swojem wstawiennictwem zwłaszcza, że szło o posłanie Richonowi posiłków, któreby wyprzedziły połączenie się wojsk pana d’Epernon z armją królewską.
Klara, widząc, że w tym dniu interesy polityczne górują nad wszystkiem, wróciła do swej roli radcy stanu i zostawiła do dnia następnego sprawę Canollesa.
Słówko krótkie, lecz czułe, uwiadomiło lubego więźnia o tej koniecznej zwłoce.
Ta nowa zwłoka była baronowi mniej przykrą, niżby się zdawać mogło. W oczekiwaniu szczęśliwego wypadku jest tyle miłych wzruszeń, ile w samej chwili spełnienia się onego. Canolles czuł w sercu miłość i nie przykrzył się w tem położeniu, które nazywał przedsionkiem szczęścia Klara prosiła go, aby czekał cierpliwie, on zaś oczekiwał prawie z radością.
Nazajutrz o jedenastej, posiłki popłynęły w górę rzeki ale, że bieg wody i wiatr miały przeciw sobie, że przy najsilniejszem użyciu wioseł dotrzeć mogły do miejsca przeznaczenia dopiero nazajutrz.
Kapitan Ravailly, wódz tej wyprawie, miał rozkaz, po drodze wysłać rekonesans pod miasto Braune, należące do królowej, a w którem wiedziano, że naówczas nie miało komendanta.
Ranek zeszedł księżnej na doglądaniu szczegółów wyprawy i wsiadaniu na statki. Popołudniowe godziny przeznaczone były na wielką radę, nad środkami przeszkodzenia połączeniu się pana d‘Epernon z marszałkiem de la Meilleraie, a przynajmniej nad opóźnieniem tego połączenia, dopóki posiłki posłane Richonowi nie wejdą do twierdzy.
Klara więc raz jeszcze zmuszoną była czekać do dnia następnego, ale około czwartej z południa zręcznie uchwyciła sposobność, gdy Canolles przechodził pod jej oknami dała mu znak tak pełen wdzięku, wyrażający tyle miłości i żalu, że Canolles czuł się prawdziwie szczęśliwym z przyczyny owego przymusowego oczekiwania.
Jednakże wieczorem, aby się zabezpieczyć od dłuższej zwłoki i aby siebie samą zmusić do uczynienia księżnej wyznania, które ją w kłopotliwem stawiało położeniu, Klara prosiła o posłuchanie tajemne na dzień jutrzejszy, co, jak się domyśleć można, nie trudno udzielone jej zostało.
O naznaczonej więc godzinie, udała się do księżnej; znalazła ją samą i powitaną została najwdzięczniejszym uśmiechem.
— A cóż, moja mała — zapytała księżna — cóż to tak ważnego masz mi do udzielenia, żeś aż tajemnego żądała posłuchania, kiedy wiesz dobrze, że każdego dnia i o każdej porze, gotowa jestem słuchać i widzieć moich przyjaciół.
— Oto — odpowiedziała wicehrabina — wpośród pomyślności, słusznie uśmiechających się tobie, pani, przyszłam cię prosić, abyś zwróciła łaskawe spojrzenie na najwierniejszą ze sług' swoich, której się także trochę szczęścia należy.
— O, bezwątpienia, moja dobra Klaro, bądź pewna, że nigdy pomyślność, jaką ci Bóg zsyła nie dorówna tej, jakiej ci życzę. Mów więc, jakiej żądasz łaski, a jeżeli to możności mojej nie przechodzi, rachuj na nią, jak gdyby ci już była wyświadczoną.
— Wiesz księżno, pani, że jestem wdową, wolną i niezależną; ta niezależność jednak więcej mi cięży, jak niewola i chciałabym ten stan smutny i samotny zmienić na lepszy — wyrzekła Klara nieśmiało.
— To się ma rozumieć — zawołała, śmiejąc się księżna — że chcesz iść za mąż? Czy nie tak, moja mała?
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedziała Klara, cała zarumieniona.
— Niechże i tak będzie, to już moja rzecz.
Klara uczyniła poruszenie.
— Badźże spokojną, będziemy się starali zadosyć uczynić twojej chęci i dumie; potrzeba ci księcia, wicehrabino, poszukamy go pomiędzy naszemi wiernemi.
— Wasza książęca mość zbyt się chcesz trudzić, ja wcale nie myślałam zadać jej tyle pracy.
— Ale ja tak chcę, bo czuję, żem powinna szczęściem odpłacić ci dług, jaki na mnie wkłada twoje poświęcenie jednakże spodziewam się, że zechcesz poczekać do końca tej wojny?
— Chciałabym, pani, jak można najmniej czekać — rzekła Klara z uśmiechem.
— Mówisz tak, jakbyś już miała pod ręką tego męża któregoś zdawała się żądać odemnie?
— Bo też w rzeczy samej jest tak, jak Wasza książęca mość powiedziałaś.
— Doprawdy? Któż jest tym szczęśliwym śmiertelnikiem? Mów śmiało, nie lękaj się.
— A, pani — mówiła Klara — przebacz mi, nie wiem czemu, ale drżę cała.
Księżna uśmiechając się, wzięła rękę Klary i przyciągnęła ją ku sobie.
— Dziecko jesteś — rzekła.
A potem wpatrując się w mą w sposób podwajający zmieszanie wicehrabinej.
— Znam go? — spytała.
— Zdaje mi się, żeś go Wasza książęca mość widziała kilka razy.
— Nie potrzebuję się pytać, czy młody?
— Dwadzieścia osiem lat.
— Czy dobrze urodzony?
— Jest szlachcicem.
— Czy waleczny?
— Opinja jego ustalona.
— Czy bogaty?
— Ależ ja nią jestem.
— Tak jest, moja mała, jesteś bogatą i to nie wyszło z naszej pamięci. Jesteś najbogatszym panem w naszej parafji i z rozkoszą powtarzamy, że w prowadzonej przez nas wojnie, luidory pani de Cambes i srebrne talary jej włościan, nieraz wybawiły nas z kłopotu.
— Wasza książęca mość zaszczyt mi czynisz, wspominając o mojem dla niej poświęceniu.
— No, dobrze, zrobimy go pułkownikiem naszej armji jeżeli jest kapitanem, a generałem, jeżeli jest pułkownikiem, bo spodziewam się, że jest w liczbie naszych wiernych?
— Znajdował się w Lens — odpowiedziała Klara, z całą przebiegłością, jakiej od pewnego czasu nauczyła się w sprawach dyplomatycznych.
— To wybornie! przystaje mi tylko dowiedzieć się jednej jeszcze rzeczy.
— Jakiej, pani?
— Nazwiska szczęśliwego szlachcica, który już posiada serce, a wkrótce posiadać będzie i rękę najpiękniejszej rycerki mojej armji.
Klara zmuszona do ostateczności, zbierała całą odwagę na wymienienie nazwiska barona de Canolles.
Wtem rozległ się po dziedzińcu nagły tętent galopu, towarzyszący głuchemu szmerowi wielkiej liczby głosów zapowiadającemu ważne nowiny. Księżna, słysząc ten hałas, postąpiła ku oknu.
Posłaniec kurzem i potem oblany, zeskoczył z konia a otoczony zgrają ciekawych, zdawał się udzielać nowin, które coraz więcej smutku rozsiewały.
Księżna, nie mogąc powściągnąć ciekawości, otworzyła okno.
— Pozwólcież mu wejść — zawołała.
Posłaniec wzniósł oczy, poznał księżnę i w dwie minuty potem stanął w pokoju, cały zbryzgany błotem, z roztarganemi włosami i rzekł chrapliwym głosem.
— Przepraszam waszą książęcą mość, że się jej w takim przedstawiam nieładzie, ale przynoszę okropne wieści miasto Vayres poddało się.
Księżna odskoczyła, Klara opuściła ręce; Lenet, który był wszedł za posłańcem, zbladł.
Pięć, czy sześć osób, co, zapomniawszy na chwilę o etykiecie, ciekawością wiedzione, wdarły się do pokojów oniemiało i osłupiało.
— Panie Ravailly — odezwał się Lenet, bo posłańcem był znajomy nam kapitan — powtórz to, coś powiedział bo uszom moim nie mogę dać wiary.
— Powtarzam więc, pani, miasto Vayres kapitulowało.
— Kapitulowało! — krzyknęła księżna — a posiłki przez ciebie prowadzone?
— Nadeszły zapóźno, pani! Richon poddał się właśnie gdyśmy nadciągali.
— Richon się poddał! — zawołała księżna. — Nikczemnik!
Te słowa księżnej, dreszczem obecnych przejęły, jednakże wszyscy milczeli, wyjąwszy jednego Leneta.
— Pani — rzekł surowo i bez żadnego względu na dumę księżnej de Condé — nie chciej zapominać, że honor jego jest w ręku książąt, jak życie w ręku Boga. Nie nazywaj nikczemnikiem najwaleczniejszego ze sług swoich bo jeśli tak będziesz postępowała, opuszczą cię najwierniejsi, widząc, jak obchodzisz się z im równymi i zostaniesz sama, opuszczona i przeklęta.
— Mości panie... — zawołała księżna dumnie.
— Pani — mówił dalej Lenet — powtarzam Waszej książęcej mości, że Richon nie jest nikczemnym, za niego ręczę moją głową i że kiedy on poddał się, widać, nie mógł zrobić inaczej.
Księżna, blada od gniewu, tylko co już nie plusnęła w oczy Lenetowi jednej z arystokratycznych niedorzeczności, w których zwykle pycha tłumiła głos rozsądku; ale na widok wszystkich twarzy odwracających się od niej i wszystkich oczu, unikających jej spojrzenia, na widok Leneta z wzniesionem czołem i pana Ravailly przygniecionego ciężarem smutku, zrozumiała nakoniec, że tem postępowaniem zgubić się może, wezwała więc na ratunek zwyczajnego swego argumentu:
— Jestem najnieszczęśliwszą — wołała, wszystko razem mnie opuszcza, los i przyjaciele!... A! moje dziecię, moje biedne dziecię, zginiesz jak twój ojciec!
Głos kobiecej słabości i boleści macierzyńskiej, znajdzie zawsze w sercach ludzkich odpowiadającą mu strunę; chociaż komedja ta tylokrotnie powtarzana z licznem powodzeniem, jeszcze i ten raz dobrze się księżnej udała.
Tymczasem Lenet wywiadywał się szczegółów kapitulacji; wreszcie zawołał:
— Wiedziałem ja o tem dobrze.
— O czem pan wiedziałeś? — zapytała księżna.
— Że Richon nie jest nikczemnym.
— Jakież są tego dowody?
— Bronił się dwa dni i dwie noce i byłby się dał zagrzebać w gruzach miasta, gdyby kompan ja nowozaciężnych nie podniosła buntu.
— Powinien był raczej umrzeć, a nie poddać się.
— E!... pani, czyż się to wtenczas umiera, kiedy się chce umrzeć? — rzekł Lenet, a obracając się do kapitana, spytał — przynajmniej wolność i bezpieczeństwo osobiste zastrzegł warunkami kapitulacji?
— Lękam się, że nie — odpowiedział Ravailly. Mówiono mi że nie on, lecz jakiś porucznik traktował o warunki poddania, może więc w tem wszystkiem być zdrada i Richon mógł zostać wydany.
— Tak, tak, niewątpliwie zdradzony, wydany, tak, niezawodnie, ja znam Richona, wiem, że nietylko nie jest nikczemnym, ale nawet niezdolnym ulec słabości. A, pani! — mówił dalej Lenet, obracając się do księżnej — zdradzony! wydany! czy słyszysz pani? Należy ci jak najśpieszniej zająć się jego losem. Kiedy umowa zawartą została przez jakiegoś porucznika, jak powiadasz, panie Ravailly, wielkie nieszczęście wisi nad głową biednego Richona. Pisz pani, pisz błagam cię, co najprędzej.
— Ja? — powiedziała cierpko księżna — ja mam pisać? Na co?
— Aby go ocalić.
Na co? E, kto poddaje fortecę, ten dobrze pamięta o własnem bezpieczeństwie.
— Ale czy słyszysz pani, że jej się poddał, czy nie uważasz, co mówi kapitan: został zdradzony, sprzedany może, to jakiś porucznik, a nie on, robił układy.
— Cóż się stanie twemu Richonowi?
— Co mu się stanie? Czy już pani i pamięci jesteś pozbawiona i zapomniałaś, jakiego użyliśmy sposobu, aby się dostał do Vayres, czy nie wiesz, że zapomocą blankietu z podpisem pana d‘Epernon? A wszakże to on opierał się armji królewskiej, dowodzonej przez królową i młodego króla, wszakże on pierwszy rozwinął chorągiew powstania? Nie domyślasz się więc pani, że na nim straszny przykład dać zechcą? Na Boga, pisz, pani do pana de la Meilieraie, wyślij gońca, parlamentarza...
— Z jakim poleceniem?
— Aby za jaką bądź cenę, zapobiegł śmierci dzielnego oficera, bo jeśli się nie pośpieszymy... O! znam ja królową... i tak już może posłaniec przybędzie zapóźno.
— Zapóźno! — odezwała się księżna. — Czyż nie mamy zakładników? Jest przecież w Chantilly, w Montrond i tu nawet, kilku oficerów królewskich, a naszych jeńców.
Klara zadrżała z przestrachu.
— Pani, pani! — zawołała — uczyń to, co ci radzi pan Lenet — odwet nie wróci wolności walecznemu Richonowi.
— Nie o wolność tu idzie, ale o życie — powiedział Lenet, z właściwym sobie uporem.
— Niech robią co chcą — mówiła księżna — i ja potrafię zrobić to samo; więzienie za więzienie, rusztowanie za rusztowanie.
Klara wydała okrzyk boleści i upadła do nóg księżnej.
— A, pani! — wołała — Richon jest moim przyjacielem. Wszakże błagam cię o łaskę i tyś mi jej nieodmawiać przyrzekła; otóż błagam cię, pani, użyj wszelkiego starania, całej twej władzy ku ocaleniu Richona!
Klara przed nią klęczała, księżna więc chwyciła sposobność uczynienia na jej prośby tego, co odmówiła radom nieco zaostrym pana Lenet. Zbliżyła się do stołu i napisała do pana de la Meilieraie, proponując oddać w zamian za Richona jednego z oficerów będących u niej w niewoli, zostawiając wybór woli królowej.
Gdy list był gotów, Ravailly, lubo cierpiący z dawniej odniesionej rany i zmordowany świeżo podjętym trudem, ofiarował się jechać natychmiast, aby mu tylko podano konia świeżego.
Księżna oddała mu swą stajnię do wyboru i kapitan ruszył w drogę, zachęcany do pośpiechu okrzykami pospólstwa, napominaniem Leneta i prośbą Klary.
Wkrótce usłyszano zgiełk ludu, gromadzącego się przed mieszkaniem księżnej, któremu Ravailly opowiedział cel swojej podróży; lud krzyczał z uniesieniem:
— Księżna, księżna i książę d Enghien!
Księżna, utrudzona i znudzona tem codziennem wywoływaniem, mającem większe do rozkazu aniżeli do hołdu podobieństwa; ale, jak to zwykle bywa, uparło się ono tak silnie, że wkrótce wołanie zamieniało się w burzliwe i okropne wrzaski.
— Dalej!... — rzekła księżna, biorąc syna za rękę — dalej; niewolnicy, bądźmy posłuszni!

I, uzbroiwszy twarz wdzięcznym uśmiechem, ukazała się na balkonie i kłaniała ludowi, którego była zarazem królową i niewolnicą.

ROZDZIAŁ IX.

W chwili ukazania się na balkonie księżnej i jej syna, w pośród radosnych okrzyków tłumu, nagle usłyszano oddalony, lecz wyraźny głos piszczałki i bębna, któremu hałaśliwe towarzyszyły okrzyki.
W mgnieniu oka, cały tłum krzykliwy, oblegający dotąd tak uporczywie dom prezydenta Lalasa dla widzenia księżnej de Condé, zwrócił się ku stronie dochodzącej go wrzawy i nie zważając na etykietę, popłynął naprzeciw nowego widowiska.
— Ci przynajmniej są szczerzy — szepnął Lenet, stojąc za księżną, obrażoną niezmiernie — ale co znaczy ta muzyka i te krzyki? Wyznaję Waszej Królewskiej Mości, że jestem prawie tak ciekawy, jak ci źli dworacy.
— A cóż panu przeszkadza tak mnie porzucić jak oni i razem z nimi przebiegać ulice?
Biegłbym bez wahania — odpowiedział Lenet — gdybym był pewny, że księżnej pani pomyślną przyniosę wiadomość.
— Dobrej nowiny się nie spodziewam — mówiła księżna, podnosząc ku niebu wzrok pełen wyrzutu — nie jest to dzień szczęśliwy dla mnie.
— Pani wiesz dobrze, że ja nie łatwo się łudzę, a przecież bardzo się mylę, twierdząc, że ta wrzawa towarzyszy jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi.
Jakoż, odgłosy coraz stawały się bliższe, nareszcie tłum ludu ukazał się w ulicy.
Wzniesione w górę ręce, powiewające chustkami, przekonały księżne, że wiadomość była pomyślną.
Natężyła słuch z tak silnem zajęciem, że przez chwilę zapomniała o ucieczce pospólstwa i te usłyszała słowa:
Breune! Gubernator miasta Breune!... Gubernator w niewoli!
— A!... — odezwał się Lenet — to wcale nieźle, otóż mamy zakładnika, który nam będzie rękojmią za Richona.
— Alboż nie mamy — rzekła księżna — gubernatora twierdzy Saint-George?
— Bardzo mnie to cieszy — odezwała się pani de Tourville — że plan wzięcia Breune, przeze mnie obmyślany, powiódł się tak szczęśliwie.
— Nie cieszmy się jeszcze, pani, zupełnem zwycięstwem; przypadek nieraz niweczy plany mężczyzn, a niekiedy nawet i plany kobiet.
— Jednakże, kiedy gubernator jeńcem — rozgniewała się pani de Tourville — twierdza musiała się poddać.
— To, co pani utrzymujesz, nie jest dowiedzione, ale chciej się uspokoić i jeżeli tylko jej winniśmy tę podwójną korzyść, ja pierwszy, jak zawsze, złożę pani moje powinszowanie.
— Co mnie w tem wszystkiem najwięcej dziwi — mówiła księżna, nawet w pomyślnem zdarzeniu upatrując powód do obrazy swej arystokratycznej dumy, będącej główną cechą jej charakteru — co mnie najwięcej dziwi, że nie ja pierwsza jestem uwiadomioną o tem, co się dzieje; jest to nieprzyzwoitość nie do przebaczenia, a książę de la Rochefoucault zawsze się tak znajdzie.
— Lecz pani — rzekł Lenet — brakuje nam żołnierzy do boju, chciałażbyś, aby ich zatrudniano posyłkami? Nie bądźmy nazbyt wymagającymi, a kiedy dobre Bóg nam zsyła wieści, nie pytajmy, jaką one dochodzą do nas drogą.
Tłum zwiększał się coraz bardziej i pochłaniał pojedyncze grupy, jak rzeka pochłania wpadające w nią strumienie. Na czele tysiąca przeszło ciekawych, widzieć było można garstkę żołnierzy, ze trzydziestu, prowadzących jeńca, którego z usilnością zmuszeni byli bronić i zasłaniać przed wściekłością ludu.
— Zabić go, zabić!... — wołało pospólstwo. Śmierć gubernatorowi Breune!
— A! a!... — rzekła z uśmiechem triumfującym księżna — niewątpliwie więc mamy jeńca, a tym jeńcem jest gubernator Breune.
— Tak jest — mówił Lenet — ale zdaje się również rzeczą nieomylną, że ów jeniec jest w niebezpieczeństwie. Czy słyszysz pani te wrzaski i groźby? A, pani! Przemogą żołnierzy i rozerwą go na sztuki. Tygrysy poczuły mięso i krwi chcą się napić.
— Niech piją!... — powiedziała księżna, z dzikością właściwą kobietom, kiedy w nich namiętności górę wezmą. Niech piją to krew nieprzyjaciela.
— Pani — rzekł Lenet — miej to na uwadze że ten więzień jest pod strażą honoru Kondeuszów. A potem, cóż cię upewnia, pani że nasz waleczny Richon w takiem samem nie znajduje się położeniu. A! już przełamują żołnierzy, a jeżeli się do niego dostaną, zgubiony!... Prędzej! dwudziestu ludzi, dwudziestu ochotników, niech pomoże odpędzić tę dziką hałastrę. Jeżeli włos spadnie z jego głowy, wasze mi za to odpowiedzą.
Na te słowa, dwudziestu muszkieterów z gwardji miejskiej, złożonej z młodzieńców najpierwszych rodzin miasta, jak grzmot potoczyło się po schodach, przebiło tłok silnymi razami swych muszkietów i powiększyło straż więźnia.
Nie było też ani chwili do stracenia, bo niektóre pazury, dłuższe i ostrzejsze od innych, darły już płatki z niebieskiego munduru gubernatora.
— Dzięki wam, panowie — odezwał się więzień — gdyby nie wy, byłbym zjedzony przez tych ludożerców, to bardzo ładnie z waszej strony. Do pioruna! kiedy tak są na ludzkie mięso łakomi, to jak się armja królewska ukaże pod waszemi murami, zjedzą ją na surowo.
I zaczął się śmiać wzruszając ramionami.
— To zuch jakiś!... — wołało pospólstwo, widząc spokojność więźnia, może nieco udaną. To prawdziwy śmiałek! Nic się nie boi. Niech żyje gubernator Breune!
— O, to nieźle!... — zawołał głośno więzień — wcale byłbym rad, żeby żył.
Wściekłość ludu zmieniła się w uwielbienie.
Jak już zapewne domyślili się czytelnicy, był to Cauvignac, który pod szumnym tytułem gubernatora Breune, odbył ten smutny wjazd do stolicy Guyenny.
Zasłonięty naprzód przez straże, potem własną przytomnością umysłu, jeniec wojenny wprowadzony został do domu prezydenta, a gdy połowa strzegących go żołnierzy otoczyła żelazną kratę podwórza, z drugą połową udał się do mieszkania księżnej.
Cauvignac stanął śmiało i spokojnie przed panią de Condé, ale wyznać należy, że pomimo tej heroicznej postawy, serce mu biło gwałtownie.
Odrazu został poznany, pomimo smutnego stanu, w jaki natarczywość pospólstwa wprawiła jego piękny, niebieski mundur, galony i pióro na kapeluszu.
— Pan Couvignac!... — wykrzyknął Lenet.
— Pan Cauvignac gubernatorem twierdzy Breune — dodała księżna — to pachnie zdradą wielką, czarną zdradą.
— Co Wasza książęca mość mówić raczysz? — zapytał Cauvignac, zrozumiawszy, że właśnie w tym razie wypada mu wezwać na ratunek całej swej krwi zimnej i wielkiej przytomności umysłu. Czyżbym się mylił, że wspomniano coś o zdradzie?
— Tak jest, bo pod jakimże to tytułem stajesz pan przede mną?
— Jako gubernator warowni Breune.
— Więc zdrada; sam przyznajesz, żeś zdrajcą. Kto podpisany na twojej nominacji?
— Kardynał Mazarini.
— Zdrada, podwójna zdrada; dobrzem mówiła. Jesteś gubernatorem Breune, a twoja kompan ja wydała twierdzę Vayres; otrzymany stopień jest nagrodą uczynionej przysługi.
Na te słowa, najmocniejsze zadziwienie wystąpiło na twarz Cauvignaca...
— Spoglądał na około siebie, jak gdyby szukał osoby do której słowa księżnej stosować się mogły, a dopiero prze do której przekonany, że to on tak dziwnemu podlegał zarzutowi, opuścił ręce na znak zwątpienia, czyniąc poruszenie wyrażające urazę.
— Moja kompanja otworzyła bramy miasta Vayres? —
— Tak mości panie, ja sama; udawaj, że nie wiesz o niczem; graj rolę zdziwionego, jesteś jak widzę wybornym aktorem, ale nie dam się uwieść ani twym słowom, ani zakłopotanej minie. Ja nic nie udaję, mościa księżno — powiedział kapitan. — Jakie księżna pani chcesz żebym wiedział, co się stało w Vayres kiedy noga moja tam nie postała.
— Wykręt, mój panie, wykręt!
— Nic więcej na te słowa odpowiedzieć nie mogę, jak tylko, że Wasza książęca mość zdajesz się narzekać na mnie, gdy to przeciwnie, ja, daruj pani śmiałość szczerej obrony, otwartemu charakterowi żołnierza, ja to sądziłem mieć słuszne powody użalania się na Waszą książęcą mość.
— Użalania się na mnie? — zawołała księżna, zdumiona takiem zuchwalstwem.
— Tak jest niewątpliwie — odezwał się bez najmniejszego zmieszania Cauvignac. — Na słowo księżnej pani i tu obecnego pana Lenet, zebrałem kompanję zuchów, zaciągając względem nich obowiązki, tem świętsze, że oparte jedynie na mojem słowie. Gdym przyszedł żądać od Waszej książęcej mości umówionej sumki, drobnostki... trzydziestu, czy czterdziestu tysięcy liwrów, przeznaczonych nie dla mnie, lecz dla obrońców, których przygotowałem sprawie książąt; czyż wówczas nie odmówiłaś mi jej pani? wszak prawda? świadczę się panem Lenet.
— Tak jest, nie mieliśmy wówczas pieniędzy — powiedział Lenet.
— Nie mógłżeś pan czekać dni kilka; czyż wierność twoja i twoich ludzi najętą była na godziny?
— Czekałem tak długo, jak mi książę de la Rochefoucault naznaczył, to jest dni osiem, poczem zwróciłem się powtórnie i wówczas to odebrałem odmowę bezwarunkową, w tem odwołuję się do pamięci pana Lenet.
Księżna odwróciła się od radcy, ściskającą usta, a oczy jej z pod zmarszczonych brwi rzucały błyskawice.
— Na nieszczęście, przyznać muszę — rzekł Lenet — że to wszystko, co ten pan powiedział, jest prawdą zupełną.
Cauvignac podniósł głowę triumfująco i rzekł:
— W podobnem położeniu, kto inny, intrygant jaki, byłby zaprzedał królowej siebie i swoich ludzi; ja zaś, co się brzydzę intrygą, rozpuściłem mój odział, wróciwszy mu wolność i sam jeden, w bezczynności, robiłem to, co mędrzec czynić każe w wątpliwych razach, to jest czekałem.
— Ale pana ludzie, pana żołnierze — wołała z wściekłością księżna.
— Pani — odpowiedział z uniżonością Cauvignac — nie będąc ani królem ani książęciem, nie mam prawa nazywać mymi żołnierzami tych, którym nie płacą; a ponieważ moi, jak to zaświadczył pan Lenet, wcale nie byli płatni, wolno im więc było szukać innego pana i w przeciwnych stanąć szeregach. Cóż ja mogłem temu poradzić?...
— A pan, coś przeszedł na stronę królewską, co masz na swoją obronę? Czy cię bezczynność znudziła?
— Nie, pani, ale moja, jakkolwiek ścisła, neutralność wzbudziła podejrzenia królowej. Pewnego poranku zostałem przytrzymany w oberży pod „Złotem Cielęciem", na drodze do Libournu i stawiony przed królową...
— I wtenczas zawarłeś z nią przymierze?
— Pani, człowiek ma serce i w niem czułe struny, w które królewska delikatna ręka umie trącić, kiedy zechce. Miałem zbolałą duszę, odepchnięty przez partję, której oddałem się cały, w którą rzuciłem się na ślepo, z całą wiarą, z całym zapałem młodzieńczym; stawiony przed królową, pomiędzy dwoma drabami, gotowymi odjąć życie na najmniejsze jej skinienie, spodziewałem się wyrzutów gróźb, zniewag i śmierci, bo przecież służyłem sprawie książąt chęcią, choć nie mogłem czynem; a tu, przeciwnie zamiast mnie ukarać pozbawieniem wolności, ciężkiem więzieniem lub rusztowaniem, wielka ta monarchini rzekła do mnie:
„Waleczny szlachcicu, zbłąkany z prawej drogi, wiesz, że na jedno moje słowo może spaść głowa twoja, ale chcę ci dać poznać, że „tam“ byli względem ciebie niesprawiedliwi, „tu“ zaś będą wdzięczni. Na imię św. Anny mojej patronki, odtąd jesteś jednym z moich. Panowie — rzekła do swojej straży — poważajcie tego oficera, którego zdolności oceniając czynię waszym dowódcą — a zwracając się do mnie, dodała: — Jesteś pan gubernatorem twierdzy Breune! Oto jest zemsta królowej Francji!“
— Cóż miałem odpowiedzieć — zapytał Cauvignac, wracając do własnego głosu, bo odtąd na wpół drwiąco na wpół sentymentalnie głos i poruszenia Anny Austrjackiej naśladował — będąc zawiedziony w moich najmilszych nadziejach, boleśnie zraniony w poświęceniu się najbezinteresowniejszem, które napróżno składałem u nóg Waszej książęcej mości, pomimo tego, żem miał szczęście uczynić jej niejaką przysługę w Chantilly; ujęty wspaniałością królowej, zrobiłem tak jak Korjolan, wszedłem pod namiot Wolsków.
— Nakoniec, komuż pan jesteś wierny?
— Tym, co umieli ocenić szlachetną moją delikatność.
— A więc dobrze, jesteś moim więźniem.
— Mam ten zaszczyt, pani; ale ja i tę nadzieję, że Wasza książęca mość rozkażesz się ze mną obchodzić względniej, niż z kim innym, bo chociaż jestem jeńcem Waszej książęcej mości, alem naprzeciw niej nie podniósł oręża; spieszyłem dopiero na miejsce przeznaczenia z niemi bagażami, gdy wtem wpadłem na oddział wojska, które mnie zatrzymało. Nie taiłem wcale mego stopnia, ani mych politycznych przekonań; żądam więc, aby się ze mną obchodzono nietylko jak ze szlachcicem, ale nadto, jak z oficerem wyższej rangi.
— Wszystko to pan uzyskasz — rzekła księżna — całe miasto będzie twem więzieniem, wykonać tylko musisz przysięgę, że się z jego murów nic wydalisz.
— Przysięgam, na wszystko, co mi Wasza książęca mość rozkażesz.
— To dobrze. Lenet, każ podać temu panu rotę; przyjmiemy jego przysięgę.
Lenet podyktował słowa przysięgi, którą Cauvignac wzniósłszy rękę w górę, powtórzył uroczyście, zobowiązując się nie wydalać za mury miasta, dopóki go księżna z przysięgi nie zwolni.
— A teraz oddal się pan — mówiła księżna — ufamy w jego szlachecką uczciwość i honor oficerski.
Cauvignac nie dał sobie tego dwa razy powtarzać, skłonił się i wyszedł; wychodząc, spostrzegł poruszenie radcy, które podług niego znaczyć miało:
„Pani, on ma słuszność, a my jej nie mamy, otóż są skutki sknerstwa w polityce".
Rzecz zaś tak się miała: Lenet, umiejący ocenić każdą zdolność, poznał się na przebiegłości Cauvignaca i właśnie dlatego, że się nie dał uwieść pozornym jego przymiotom podziwiał zręczność, z jaką się więzień wycofał z najfałszywszego położenia, w jakiem zmiennik mógł się kiedy znajdować.
Cauvignac zaś schodził ze schodów zamyślony, trzymając płaszcz na ręku i mówił sam do siebie:

— Rozpatrzmy się dobrze, czyby teraz nie dało się odprzedać za jakie sto tysięcy liwrów moich stu pięćdziesięciu ochotników, kiedy poczciwy i roztropny Ferguzon otrzymał zupełną wolność dla siebie i dla całego oddziału Znajdzie się którego dnia na to sposobność nieomylnie. No, widzę, że dostając się do niewoli, nie tak zły zrobiłem interes, jak mi się z początku zdawało.

ROZDZIAŁ X.

Teraz nam wstecz krok zrobić wypada do wypadków zaszłych w Vayres.
Po kilku atakach, tem straszniejszych, że w nich generał królewski zmuszony był więcej oszczędzać czasu, jak ludzi, okopy zostały zdobyte, mężni zaś ich obrońcy, walcząc zaciekle o każdą piędź ziemi i usławszy pole bitwy trupami nieprzyjaciół, cofnęli się w porządku za mury miasta.
Pan de la Meilleraie nie mógł tego przed sobą zataić że kiedy wzięcie niedbale usypanych okopów i słabych palisad kosztowało go pięćset do sześciuset ludzi, to stracić musi sześć razy tyle, nim zdobędzie warownię, opasaną silnymi murami, a bronioną przez człowieka, którego znakomite zdolności strategiczne i godne uwielbienia męstwo poznał z tak wielką szkodą swoją.
Ułożono zatem, przystąpić podług reguł do oblężenia gdy nagle ujrzano zbliżające się przednie straże wojsk księcia d‘Epernon, co podwajało siły wojsk królewskich
Okoliczność ta zmieniła stan rzeczy.
Łatwo się odważyć na coś, mając dwadzieścia cztery tysiące wojska, czegoby się nie śmiało uczynić, mając dwanaście. Nowy więc atak na dzień następny postanowiono.
Na widok zmian w przygotowaniach, a nadewszystko na widok nadciągających posiłków, domyślił się Richon, że było zamiarem oblegających nie dać mu wytchnienia, a, zgadując, że szturm z rankiem się rozpocznie, zgromadził swoją załogę, aby mógł lepiej sądzić o jej gotowości do obrony, o której zresztą żadnych dotąd nie miał powodów wątpić, widząc ją, zwłaszcza tegoż samego dnia pomagającą mu tak ochoczo do obrony okopów.
Zdziwił się też niewypowiedzianie, ujrzawszy zmienioną postać swoich wojowników.
Ludzie ci rzucali niespokojne i ponure spojrzenia na armję królewską i cichy szmer powstawał w szeregach
Richon nie żartował pod bronią, a tembardziej jeszcze nie pojmował żartów tego rodzaju.
— Hola! kto tam mruczy? Kto tu nie kontent?... — zapytał, zwracając się ku tej stronie, w której wzmagała się wrzawa.
— Ja!... — oderwał się żołnierz, śmielszy od innych.
— Ty?
— Tak jest, ja.
— Chodź tu i odpowiadaj!
Żołnierz wystąpił z szeregu i zbliżył się do dowódcy.
Czego ci nie dostaje, że się skarżysz? — zapytał Richon, patrząc bystro w oczy zuchwała.
— Czego mi nie dostaje?
— Tak jest, na czem ci zbywa? Czy odbierasz swoją rację chleba?
— Tak jest, kapitanie.
— Swoją rację mięsa?
— Tak jest, kapitanie.
— Masz złą kwaterę?
— Nie.
— Może ci żołd zalega?
— Nie.
— Czego więc chcesz,czego żądasz i co znaczy to narzekanie?
— To, że się bijemy przeciw naszemu królowi, a to przykro żołnierzom francuskim.
— Więc żałujesz służby Jego Królewskiej Mości?
— Tak jest.
— I chcesz się wrócić do armji królewskiej?
— Tak, panie — odpowiedział żołnierz, zwiedziony spokojnym tonem Richona, rozumiejąc, że wszystko się skończy na oddaleniu z szeregów Kondeuszowskich.
— Dobrze — odrzekł Richon, chwytając go za pas rzemienny — ale ponieważ pozamykać kazałem wszystkie bramy twierdzy, musisz się więc udać do obozu królewskiego jedyną drogą, jaka pozostaje.
— Jaką?— zapytał żołnierz z przestrachem.
— Tą! — wrzasnął Richon, podnosząc go herkulesową siłą i przerzucając za mury.
Żołnierz wydał krzyk i upadł w fosę, która na jego szczęście pełną była wody.
W ponurem milczeniu przyjęto ten czyn energiczny.
Richon rozumiał, że bunt już uśmierzył i jako dobry gracz, śmiało stawiający na kartę, obrócił się do ludzi załogi i zawołał:
— Jeżeli pomiędzy wami jest więcej stronników królewskich, niech się odezwą, a zaraz będą mogli udać się do króla.
— Tak, tak! jesteśmy stronnikami królewskimi i chcemy wyjść...
— Aha! — rzekł Richon, pojmując, że to nie pojedyncze zdanie, ale ogólny bunt przebijał. A! to co innego, myślałem, że mam do czynienia z jednym niesfornym, a teraz widzę, że mam sprawę z pięciuset tchórzami.
Richon zbłądził, obwiniając cały garnizon. Stu przeszło odezwało się za królem, to prawda, ale reszta milczała, dopóki nie została o brak odwagi niesłusznie obwinioną, co wywołało szemranie okólne.
— No! — zawołał Richon — nie mówcie wszyscy razem; niech oficer, jeśli się znajdzie, który zdolny złamać swoją przysięgę, niech wystąpi i mówi imieniem wszystkich, a ręczę słowem, iż może to uczynić bezkarnie.
Ferguzon wystąpił naprzód i, kłaniając się z uszanowaniem, tak zaczął:
— Komendancie! słyszałeś życzenie garnizonu; walczysz przeciwko królowi naszemu, a pomiędzy nami jest większa liczba takich, co wcale nie wiedzieli, gdy ich pod chorągwie zaciągano, z jakim nieprzyjacielem bój wieść będą musieli. Którykolwiek z tych, których zdanie polityczne w ten sposób zgwałcono, mógł był się omylić w czasie bitwy i wpakować ci w głowę kulę swego muszkietu; ale my jesteśmy żołnierzami walecznymi, a nie nikczemnikami, jakimi nas niesprawiedliwie narwałeś. Chciałeś wiedzieć moje i moich towarzyszy zdanie, oświadczamy ci je z uszanowaniem: poddaj nas królowi, albo się sami poddamy...
Ta mowa okrzykami radości przyjęta została, przekonywającymi dostatecznie, że życzenie, objawione przez porucznika w imieniu wszystkich, jeżeli nie przez cały garnizon, to przynajmniej przez większą jego część podzielane było.
Richon zrozumiał, że wszystko już stracone.
— Sam jeden bronić się nie mogę — wyrzekł — jednakże się nie poddam. Kiedy mnie moi opuszczają żołnierze, niech kto inny wchodzi w układy, jak mu się podoba i jak inni zechcą, ale ja tego nie uczynię. Zastrzegam sobie tylko, aby ta garstka walecznych, która mi pozostała wierną jeżeli jest kto, co mi wierność dochował, miała zabezpieczone życie; że niczego więcej nie pragnę. Zobaczymy, kto się podejmie pośrednictwa.
— Ja, mój komendancie, jeżeli się na to zgodzić raczysz i jeżeli moi towarzysze broni zaszczycą mnie swojem zaufaniem — powiedział z judaszowskim uśmiechem Ferguzon.
— Porucznik Ferguzon! porucznik Ferguzon! — krzyczało pięćset głosów, między któremi rozeznać można było głos Barrabasa i Carrotella.
— A więc — rzekł Richon — wolno ci wychodzić i wracać do Vayres, kiedy zechcesz.
— A ty, komendancie, nie dajesz mi żadnej do układów instrukcji? — zapytał Ferguzon.
— Wolne wyjście dla garnizonu.
— A dla pana?
— Nic.
Takie zapomnienie o sobie, byłoby nawróciło zbłąkane umysły, ale ludzie ci nietylko byli zbuntowani, ale i zaprzedani.
— Tak, tak! wolność dla nas — powtórzyli krzykliwie
— Bądź pewnym, komendancie — odezwał się Ferguzon — że nie zapomnę o tobie w warunkach kapitulacji.
Richon uśmiechnął się smutnie, ruszył ramionami, oddali! się i zamknął w kwaterze.
A Ferguzon bezzwłocznie udał się do rojalistów.
Pan de la Meilleraie nie chciał do niczego przystąpić bez zezwolenia królowej, a królowa opuściła już domek Nanony, aby, jak mówiła, nie być świadkiem wstydu królewskiego wojska i zajęła na mieszkanie ratusz w Libournie.
Oddał więc marszałek Ferguzona pod straż dwóch żołnierzy, a sam konno pospieszył do Libournu.
W mieszkaniu królowej zastał kardynała Mazariniego i sądził, że mu wielką udzieli nowinę; ale za pierwszym słowem generała, zatrzymał go minister i z właściwym sobie uśmiechem rzekł:
— Wiemy o tem, panie marszałku, rzecz ta była ułożoną wczorajszego wieczoru. Zrób układ na piśmie z porucznikiem Ferguzon, zaś co do Richona, nie obowiązuj się do niczego, inaczej, jak słownie.
— Jak się to ma rozumieć: „słownie"? — zapytał zdziwiony marszałek — spodziewam się, że moje słowo więcej waży, jak wszystkie pisma.
— Rób swoje, panie marszałku i o nic się nie turbuj, dostałem od Ojca świętego władzę uwalniania ludzi nawet od zaprzysiężonych przyrzeczeń.
— Nie śmiem przeczyć — rzekł marszałek — ale ta władza rozciągać się nie może aż do sumienia marszałków Francji.
Kardynał znowu się uśmiechnął i dał znak marszałkowi że może już wracać do obozu.
Marszałek wrócił niezadowolony, dał Ferguzonowi na piśmie pozwolenie wolnego opuszczenia fortecy i udania się, gdzie mu się podoba wraz ze swymi żołnierzami; wolność zaś Richona zapewnił słowem swojem.
Ferguzon, wróciwszy do warowni, opuścił ją znowu z całą załogą, oświadczywszy poprzednio komendantowi o słownem przyrzeczeniu marszałka.
W dwie godziny później, Richon, właśnie w chwili ujrzenia z okna swego posiłków prowadzonych przez Ravaillyego, usłyszał wchodzących do pokoju żołnierzy i został aresztowany w imieniu królowej.
Żywa radość zajaśniała na twarzy mężnego komendanta.
Wolny, mógł być przez księżnę de Condé posądzony o zdradę, teraz jego niewola będzie wierności dowodem.
Nie poprzestano na odjęciu mu szpady, lecz, gdy już był bezbronny, czterech ludzi, czekających za drzwiami, rzuciło się nań i w tył związali mu ręce.
Richon zniósł to niegodne obejście ze spokojem i rezygnacją męczennika.
Był to mąż wielkiej i silnej duszy, godny pradziad bohaterów następnych stuleci.
Zaprowadzono go do Libournu i stawiono przed królową, która dumnie zmierzyła go wzrokiem i przed króla, co go chciał wprost zetrzeć dzikiem spojrzeniem i przed kardynała, który odezwał się do niego w te słowa:
— Grałeś w wielką i hazardowną grę, panie Richon.
— I przegrałem; teraz tylko zostaje mi się dowiedzieć od Waszej eminencji, jaka była stawka?
— Lękam się, czy nie szło o głowę twoją — odpowiedział Mazarini.
— Uprzedzić pana d‘Epernon, że król chce go widzieć — wyrzekła Anna Austrjacka — a ten człowiek niechaj tu czeka wyroku.
I, podawszy rękę królowi, oddaliła się, rzuciwszy na jeńca pełne pogardy spojrzenie; za nimi postępował kardynał i dwór cały.
Pan d‘Epernon od godziny już przybył do Libournu ale, jak każdy rozkochany starzec, pierwsze odwiedziny poświęcił Nanonie.
W głębi prowincji, z której właśnie powrócił, dowiedział się, jak Canolles dzielnie bronił powierzonej mu warowni a całe w swojej kochance posiadając zaufanie, winszował Nanonie chwalebnych czynów jej ulubionego brata, którego powierzchowność, jak się prostodusznie wyrażał, nie obiecywała ani tyle szlachetności, ani tyle odwagi.
Nanona wcale nie była w usposobieniu radosnem; szło jej więcej o wolność kochanka.
Nanona tak szczerze kochała Canollesa, że wierzyć nie chciała, aby ją zwodził, chociaż to podejrzenie często ją niepokoiło. Usiłowanie Canoilesa oddalenia się z Saint-George, brała za czułą o nią troskliwość; myślała również że się nie mógł uchronić niewoli i opłakiwała go, żyjąc tylko nadzieją wrócenia mu wolności za pomocą pana d‘Epernon.
Dlatego też kilkoma czułemi listami nagliła księcia o pożądany powrót.
Przybył nareszcie i Nanona przedstawiła mu swą prośbę o niesienie pomocy temu zmyślonemu bratu, którego tak pragnął wyrwać z rąk nieprzyjacielskich, a bardziej jeszcze z objęć pięknej pani de Cambces, bo jej się zdawało, że Canollesowi nie zagrażało żadne inne niebezpieczeństwo jak tylko powzięcie coraz silniejszego ku wicehrabinie przywiązania.
Te ostatnie zdawało się Nanonie tak groźnem, że z rękamimi złożonemi, jak do modlitwy, błagała pana d‘Epernon o uzyskanie wolności dla brata.
— Wyborne zdarzenie — odpowiedział książę — dowiedziałem się przed chwilą, że komendant twierdzy Vayres wzięty w niewolę: wymieniamy go za walecznego Canollesa.
— A! to oczywista łaska nieba!... — zawołała Nanona.
— Kochasz więc bardzo twego brata, Naoono?
— Więcej, niż życie.
— Dziwna rzecz, żeś mi nigdy o nim nie wspomniała przed owym pamiętnym dniem, w którym byłem tak głupi...
— A więc, kochany książę...
— Odeszlę gubernatora Vayres pani de Condé, a ona powróci nam Canollesa. To się tak zwykle robi w czasie wojny; jest to prosta zamiana jeńców.
— Tak, książę, ale pani de Condé może wyżej cenić Canollesa, niż oficera zwyczajnego.
— W takim razie da się jej dwóch, trzech, nawet, słowem, wszystko się zrobi, co będzie potrzebne, aby tylko tobie dogodzić, czy słyszysz, moja piękna? A jak nasz komendant będzie wracał do Libournu przygotujemy mu wjazd triumfalny.
— Nanona nie posiadała się z radości.
Odzyskać Canollesa, było to jedynem marzeniem każdej chwili jej teraźniejszego życia. O to zaś, co później powie księciu, skoro się on dowie kto jest ów Canolles, troszczyła się bardzo mało.
Skoro tylko Canolles będzie wolny, gotowa była powiedzieć mu, że jest jej kochankiem, gotowa to głosić światu całemu.
Taki był stan rzeczy, gdy wszedł posłaniec królowej z wezwaniem księcia do Jej Królewskiej Mości.
— Widzisz, droga Nanono — mówił książę — jak wszystko cudownie ci sprzyja. Spieszę do królowej

ſ wkrótce wrócę z listem o wymianie.
— A zatem, brat mój będzie tu mógł przybyć...
— Jutro — dokończył książę.
— Idź, panie, nie trać chwili — wołała Nanona. — A! jutro, jutro!... — dodała, wznosząc ręce ze szczytnym wyrazem modlitwy. Jutro! daj to Boże!
— Co to za serce!... — myślał pan d'Epernon wychodząc.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Gdy książę wszedł do pokojów królowej, Anna Austrjacka, zapłoniona od gniewu, gryzła swoje szerokie usta, będące celem tylu pochwał dworskich, właśnie najprędzej dla tego, że wadą były jej twarzy. Przyjęła księcia tak, jakby był mieszczaninem zbuntowanego miasta Bordeaux.

Książę ze zdziwieniem spoglądał na królowę, nie odpowiadającą na jego ukłon i z pod zmarszczonych brwi rzucającą nań majestatyczne, surowe spojrzenie.
— A! to pan d‘Epernon — wymówiła nakoniec po chwili uporczywego milczenia. Zbliż się pan, abym mu powinszowała trafności w wyborze dowódców twierdz w jego wielkorządztwie.
— Cóżem zawinił Waszej Króiewskiej Mości — zapytał zdumiony książę, — cóż się to stało?
— To tylko się stało, że pan wybrałeś za komendanta Vayres człowieka, który śmiał strzelać do osoby królewskiej, nic więcej.
— Ja! Najjaśniejsza Pani? — zawołał książę. — Wasza Królewska Mość zapewne się myli; ja nie mianowałem komendanta Vayres... przynajmniej nic nic wiem o tem.
Pan d‘Epernon zmieszał się, bo mu wyrzucało sumienie, że nie zawsze sam mianował urzędników.
— A to coś nowego — powiedziała królowa — któż więc mógł to zrobić w imieniu pańskiem?
I wymówiła te słowa z najzłośliwszym przyciskiem.
Książę, ufny w zdolności Nanony w dobieraniu ludzi na udzielane im urzędy i stopnie, uspokoił się prędko.
— Nie przypominam sobie wcale, abym mianował pana Richona — odpowiedział spokojnie — ale, jeżelim to uczynił, musi on być wiernym sługą królewskim.
— Nic łatwiejszego, jak się o tem przekonać — rzekła królowa. — Pan utrzymujesz, że Richon jest wiernym sługą królewskim; przysłużył się też wybornie, bo w czterech dniach niespełna, zabił nam pięciuset ludzi!
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się książę, nową niespokojnością miotany — kiedy tak, wyznaję, żem zbłądzi ale nim zostanę potępionym, niech mi wolno będzie przekonać się. Wychodzę, by się o tem dowiedzieć.
Królowa uczynniła poruszenie, aby zatrzymać księcia ale namyśliwszy się, powiedziała:
— Idź pan, a gdy okażesz dowody, ja wtenczas z moimi wystąpię.
Pan d‘Epernon nie wyszedł, ale wybiegł, i nie zwolnił kroku, aż w pokoju Nanony.
— I cóż, mój drogi książę mi przynosisz.
— Właśnie też o tem teraz czas myśleć; królowa jest wściekła.
— Z jakiej przyczyny powstał ten gniew Jej Królewskiej Mości?
— Okazuje się, że ty, albo ja sam zrobiliśmy komendantem twierdzy Vayres tego Richona, który bronił się, jak lew, i zgubił nam pięciuset ludzi.
— Richon? — powtórzyła Nanona — nie znam go.
— A, niech mnie djabli wezmą, jeśli nie pierwszy raz o nim słyszę.
— To powiedz wręcz królowej, że się myli.
— A jeżeli to ciebie pamięć zawodzi?
— Zaczekaj książę, nie chcę sobie mieć nic do wyrzucenia, zobaczę i powiem ci.
Nanona weszła do swego tajnego gabinetu, zajrzała w regestr pod literę R, lecz nie było w nim wzmianki o patencie Richona.
— Spiesz się, książę, oświadcz królowej, że napewno jest w błędzie.
Pan d‘Epernon w mgnieniu oka przebył odległość z domu Nanony do ratusza Libournu.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł do królowej z powagą — jestem niewinny zbrodni,którą mi zarzucasz; patent pana Richona musiał być wydany przez ministrów Waszej Królewskiej Mości.
— To więc moi ministrowie podpisują „d‘Epernon“ — odpowiedziała królowa cierpko.
— Jak to być może?
— Tak, nie inaczej, bo to nazwisko znajduje się na patencie Richona.
— To być nie może — wymówił książę tonem niepewnym człowieka, zaczynającego wątpić o sobie samym.
Królowa wzruszyła ramionami.
— Skoro pan utrzymujesz, że tak być nie może, czytaj więc.
I podała mu papier leżący na stole, na którym dotąd rękę opierała.
Pan d‘Epernon wziął patent, wpatrywał się uważnie w każde zagięcie papieru, w każdy wyraz, w każdą prawie literę i po kilku chwilach tego badania, stanął osłupiały; wspomnienie, jak piorun uderzyło go nagle.
— Czy mogę widzieć tego Richona? — zapytał.
— Nic łatwiejszego — powiedziała królowa — właśnie kazałam mu czekać w przyległym pokoju, by panu zrobić tę przyjemność.
Potem, zwracając się do straży, czekającej u drzwi na jej rozkazy:
— Przyprowadzić tego nędznika — rzekła.
Wyszła straż i w tej samej prawie chwili wprowadzono Richona, z rękami w tył skrępowanemi i głową nakryta. Książę wlepił weń oczy.
Więzień zniósł to badanie wzroku z właściwą sobie godnością.
Jeden z gwardzistów, uderzeniem ręki strącił mu z głowy kapelusz, lecz pozostał niewzruszony.
— Okryjcie go płaszczem, włóżcie mu na twarz maskę i podajcie mi zapaloną świecę — powiedział książę.
Natychmiast spełniono dwa pierwsze rozkazy.
Królowa ze zdziwieniem spoglądała na te przygotowania.
Książę obchodził wokoło Richona, przypatrywał mu się; silnie, przywoływał wspomnienia swej pamięci i zdawał się powątpiewać jeszcze.
— Podajcież mi świecę, o którą prosiłem; ta próba ustali moje przekonanie.
Przyniesiono świecę; książę zbliżył do niej papier, na którym, w miarę ogrzewania go płomieniem, zaczął się okazywać niżej podpisu księcia, podwójny krzyż, niewidocznie sztucznym nakreślony atramentem.
Na widok tego znaku, rozpogodziło się oblicze księcia, a zwracając się do królowej, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani, ten patent nosi wprawdzie mój podpis, ale ja go nie dałem ani dla pana Richona, ani dla kogo innego; wyłudzono na mnie ten podpis na blankiecie w pewnej zasadzce, ale, kładąc moje nazwisko, miałem ostrożność naznaczyć go tym niewidzialnym krzyżem, który jest potępiającym dowodem dla tego winowajcy.
Królowa skwapliwie porwała papier i przypatrywała się miejscu, wskazanemu przez księcia.
— Nie rozumiem ani jednego słowa z czynionego mi zarzutu — odezwał się spokojnie Richon.
— Jakto? więc nie pan byłeś zamaskowanym, gdym ci ten papier wręczał na środku Dordogne.
— Nigdy nie miałem zaszczytu mówić z księciem panem, aż do dnia dzisiejszego, i nigdy nie byłem zamaskowany na Dordogne — odpowiedział Richon zimno.
— Jeśli nie byłeś sam, musiał być ktoś inny, przez pana wysłany i działający dla niego.
— Na nicby mi się nie zdało ukrywanie prawdy — mówił Richon, zawsze z tą samą spokojnością. — Patent, który trzymasz, mości książę, ofiarowała mi księżna de Condé odebrałem go z własnych rąk księcia de la Rochefoucault; moje imię i nazwisko jest w nim wpisane ręką pana Lenet. którego charakter pisma musi być znanym Waszej Królewskiej Mości. Skąd księżna miała ten papier? jakim sposobem znajdował się w rękach księcia de la Rochefoucault? kiedy i gdzie pan Lenet wpisał w niego moje nazwisko? o tem nic nie wiem, mało mnie to obchodzi i wcale do mnie nie należy.
— Tak pan sądzisz?... — rzekł drwiąco książę.
A zbliżywszy się do królowej, opowiadał jej cicho i długo jakiś wypadek, którego to opowiadania królowa z wielką słuchała uwagą.
Było to oskarżenie Cauvignaca i przygoda na Dordogne a że królowa była kobietą, zrozumiała dokładnie popęd zazdrości księcia.
— Jest to infamia, dodana do zdrady kraju i nic więcej. Kto się nie wahał kazać strzelać do swego króla, zdolnym jest sprzedać i tajemnicę kobiety.
— O czem oni, tam u djabła, szepcą z sobą? — pomyślał Richon, brwi marszcząc, bo lubo nie mógł dosłyszeć wszystkiego, tyle jednak do jego uszu dolatywało, że nie wątpił, iż szarpią jego honor; zresztą, piorunujący wzrok królowej i księcia, nie zapowiadał nic pomyślnego, a jakkolwiek był mężnym dowódcą Vayres, to przecież zaczynał się niepokoić, chociaż na twarzy jego uzbrojonej w pogardliwy spokój, niepodobna było dostrzedz, co się działo w duszy.
— Trzeba go osądzić — powiedziała królowa. — Zwołać radę wojenną. Panie d‘Epernon, będziesz w niej prezydował, wybierz sędziów i kończcie prędko.
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się Richon — niemi potrzeby zbierania sądu wojennego; jestem więźniem na słowo pana de la Meilleraie, poddałem się dobrowolnie dowodem to, żem mógł opuścić Vayres wraz z mymi żołnierzami, że mogłem ratować się ucieczką przed ich wyjściem, lub później, a nie uczyniłem tego.
— Nie rozumiem wcale sztuczek tego rodzaju — mówiła królowa, powstając z krzesła — jeżeli masz słuszność, mój panie, broń się przed sądem. — Wszakże sąd wybornie odbyć się może w tem miejscu?
— O, tak, pani — odrzekł książę.
Wybrawszy natychmiast w przyległym pokoju dwunastu oficerów, złożył z nich ów straszny trybunał.
Richon zaczął domyślać się prawdy.
Zaimprowizowani sędziowie zajęli wskazane sobie miejsca. Pisarz zapytał go o imię, nazwisko i tytuły.
— Jesteś pan obwiniony o zdradę kraju, ponieważ strzelać kazałeś do wojsk królewskich. Czy przyznajesz się do tego?
— Nie zapieram się prawdy; tak jest, kazałem strzelać do wojsk królewskich — odpowiedział.
— Na mocy jakiego prawa?
— Na mocy prawa wojny, na mocy tego samego prawa którego używali w podobnych okolicznościach panowie Conti, de Beaufort, d‘Elbeuf i tylu innych.
— Prawo takie nie istnieje, jest to poprostu bunt.
— Jednakże na mocy tego prawa porucznik mój zawarł kapitulację, do której się odwołuję.
— Kapitulację! — odezwał się ironicznie książę d‘Epernon, bo nie wątpił, że go królowa słucha, a jej obecność dyktowała mu tę zniewagę. — Kapitulację! śmiałżebyś wchodzić w układy z marszałkiem Francji?
— Dlaczego nie, kiedy marszałek Francji wchodził w układy ze mną.
— A więc pokaż pan tę kapitulację, osądzimy jej ważność.
— To była tylko słowna umowa.
— Postaw świadków!
— Mam tylko jednego.
— A tym jest?
— Sam marszałek.
— Poprosić marszałka — rzekł książę.
— To się nie da zrobić — odezwała się królowa, uchylając drzwi, z poza których przysłuchiwała się badaniu — pan de la Meilleraie wyjechał do Bordeaux, na czele naszych przednich straży.
Poczem drzwi zamknęła.
Ukazanie się królowej, lodem ścięło serca obecnych, bo narzucało na sędziów obowiązek sądzenia na śmierć.
Więzień gorzko się uśmiechnął.
— A! — zawołał — tak to szanuje słowo swoje pan de la Meilleraie? Miałeś słuszność, mości książę, źlem zrobił wchodząc w układy z marszałkiem Francji.
Od tej chwili Richon zachował pogardliwe milczenie i nie odpowiadał na czynione pytania, co o wiele skróciło postępowanie sądowe. Reszta formalności nie trwała godziny, mało pisano, mówiono mniej jeszcze.
Audytor uczynił wniosek, aby obwiniony ukarany był śmiercią, a, na znak księcia d‘Epernon, sędziowie jednomyślnie wniosek potwierdzili.
Richon słuchał wyroku, jak gdyby był tylko obojętnym widzem tego, co się działo; zawsze spokojny i milczący stanął przed prewrotem[3] armji.
Książę d‘Epernon udał się do królowej i zastał ją w wybornym humorze; chcąc wynagrodzić przykre z nim obejście, zaprosiła go na obiad.
Książę, mniemając już, że popadł w niełaskę, przyjął zaprosiny i pośpieszył do Nanony, podzielić z nią radosną nowiną, że nie utracił jeszcze względów monarchini.
Zastał ją siedzącą na szeslongu pod oknem, z którego był widok na rynek Libournu.
— No jakże — zapytała — czy co odkryto?
— Wszystko nawet — zawołał książę.
— Doprawdy?... — rzekła Nanona niespokojnie.
— A, mój Boże, największa prawda. Przypominasz sobie owo potwarcze doniesienie, któremu uwierzyłem, jak dziecko; to doniesienie... wiesz... tyczące się twoich mniemanych miłostek z bratem?
— No i cóż?
Pamiętasz ów wyłudzony odemnie wówczas blankiet?
— Pamiętam; cóż dalej?
— Oszczerca znajduje się obecnie w moim ręku. Wystaw sobie, moja droga, wplątał się przez ten blankiet, jak lis w sieci.
— Możeż to on nim być — zawołała przestraszona Nanana, bo ona jedna wiedziała, że tym donosicielem był Cauvignac; a chociaż niezbyt była przywiązaną do swego prawdziwego brata, nie chciała przecież, by mu się coś złego stało. Przestrach jej zwiększył się, gdy pomyślała, że brat jej, w celu uwolnienia się od kary, mógł o niej powiedzieć księciu wiele rzeczy, które chciała pokryć tajemnicą.
— On sam, moja luba! Co mówisz o tem zdarzeniu: filut, zapomocą mego podpisu, zanominował się gubernatorem twierdzy Vayres; ale warownia już w ręku naszem a z nią winowajca.
Wszystkie te szczegóły tak się zgadzały z przebiegłą filuterją Cauvignaca, że Nanona pewną była, iż więźniem jest brat jej.
— A ten człowiek — rzekła drżącym głosem — cóż z nim zrobiono?
— Na mój honor! — odpowiedział książę — zobaczysz sama, co się z nim stanie; tak, istotnie, co za traf szczęśliwy; odsłoń firanki, albo lepiej otwórz okno; wszakże to nieprzyjaciel królewski, warto widzieć, jak go wieszać będą.
— Powieszą go! — krzyknęła Nanona — co mówisz książę? powieszą tego biedaka, któremu dałeś twój blankiet?
— Tak jest, moja piękna. Czy widzisz na placu te słupy, a między nimi wiszący postronek? ten tłum pospólstwa zbiegający się ze wszystkich stron? O! teraz, teraz, patrz: strzelcy prowadzą winowajcę... tam... na lewo... Patrz tam... widzisz? Król się ukazał w oknie.
Serce Nanony wznosiło się w piersiach tak silnie, że zdawało się odejmować jej oddech; jednak bystrym rzutem oka dojrzała, że człowiek prowadzony nie jest Cauvignaciem.
— No, no — mówił książę — pan Richon będzie powieszony wysoko a krótko, to go nauczy, co to jest spotwarzać kobiety.
— Na Boga! — krzyknęła Nanona, chwytając gwałtownie rękę księcia — ten człowiek jest niewinny, ten nieszczęśliwy jest może uczciwym człowiekiem, walecznym żołnierzem; popełniacie błąd najokropniejszy!
— Nie, nie, moja droga, to ty jesteś w błędzie; to fałszerz i potwarca; a zresztą, to jedno, że był gubernatorem Vayres, dostatecznie czyni go winnym śmierci, jako zdrajcę króla i buntownika.
— Ale miał słowo pana de Meilleraie.
— Tak utrzymywał, ale ja temu nie wierzę.
— Jakto być może, by marszałek tak ważnej rzeczy nie wyjaśnił sądowi?
— Odjechał dwie godziny pierwej, nim obwinionego stawiono przed sądem.
— O, mój Boże, mój Boże! serce mi mówi, że ten człowiek ginie niesłusznie i że śmierć jego ściągnie na nas wszystkich nieszczęście. A, książę, jesteś możnym, mówiłeś nieraz, że mi nic odmówić nie jesteś zdolny; dowiedź dziś tego: błagam cię o życie tego człowieka!
— Niepodobna, moja najmilsza; sama królowa go potępiła, a tam, gdzie ona rozkazuje, władza moja ustaje.
Nanona wydała westchnienie.
W tej właśnie chwili Richon doszedł do placu; prowadzono go, spokojnego, jak zawsze, aż pod szubienicę, pod którą była już przygotowana drabina. Wszedł bez zmieszania na jej szczecie i dumnie wzniósł głowę ponad zgromadzonym ludem, po którym potoczył pełnym wzgardy spojrzeniem.
Natenczas akt założył mu stryczek, a woźny obwołał silnym głosem: że król wymierzył sprawiedliwą karę na pana Richon, zdrajcę, fałszerza i nieszlachcica.
— Doczekaliśmy czasów — zawołał Richon — w którym więcej waży słowo nieszlachcica, niż marszałka Francji.
Zaledwie to wyrzekł, wytrącono mu z pod nóg drabinę, a ciało jego zawisło pomiędzy niebem a ziemią.
Zgroza przejęła obecnych, po chwili, ów tłum ciekawych zaczął się rozchodzić w różne strony miasta, nie wykrzyknąwszy ani razu: Niech żyje król! chociaż każdy mógł widzieć siedzących w oknie oboje najjaśniejszych państwa
Nanona zasłoniła oczy i uciekła w najodleglejszy kąt swego pokoju.
— Jakkolwiek byłaś temu przeciwną, droga Nanono — powiedział pan d‘Epernon — sądzę, że ta egzekucja zrobi tu zbawienne wrażenie, a jak dowiedzą się w Bordeaux; że wieszamy ich gubernatorów, ciekawa rzecz, co na to powiedzą?
Na myśl, co zrobić mogą w Bordeaux, Nanona otworzyła usta, lecz nie mogąc wymówić słowa, wydała okrzyk i wzniosła ręce do nieba, by nie dopuściło pomsty za śmierć Richona; poczem jak gdyby wszystkie władze życia w niej razem zamarły, padła na ziemię bez duszy.

— Co to jest? Co ci się stało? — zawołał książę — możeż to być, aby śmierć jednego awanturnika, takie na tobie czyniła wrażenie? No, moja najmilsza, powstań, przyjdź do siebie. Wielki Boże! ona zemdlała... A są niepoczciwi, ci śmią utrzymywać, że jest nieczułą, że nie ma serca... Hola! jest tam kto! ratunku! wody! octu!

ROZDZIAŁ XI.

W czasie, kiedy w Libournie odbywał się ów dramat okropny, wyżej opisany, pani de Cambes siedząc przy dębowym stole, mając przed sobą Pompéego, sparwdzającego stan jej majątkowy, pisała do barona de Canolles list następujący:
„Jeszcze jedna zwłoka, mój przyjacielu! Właśnie w chwili, gdym miała wyjawić nazwisko twoje księżnej, prosząc, aby zezwoliła na nasz związek, nadeszła wiadomość o poddaniu się Vayres i słowa zamroziła mi na ustach. Pojmuję, ile cię to kosztuje i nie mam siły dłużej się opierać twoim i własnym cierpieniom. Złe lub dobre powodzenie tej wojny, na zbyt długie narażać nas może zwłoki, jeżeli się nie ośmieliliśmy przyśpieszyć naszego szczęścia, bez względu na wszystkie przeszkody. Jutro mój przyjacielu! jutro o siódmej wieczorem, będę twoją żoną.
„Oto jest plan, podług którego zechcesz postąpić, wiele mi bowiem na tem zależy, aby w nim nic zmienionem nie było.
„Przepędź jutrzejsze poobiednie godziny u prezydentowej, która od czasu, jak jej zostałeś przezemnie przedstawiony, wielce cię poważa, równie jak jej siostra. Zasiądź do gry lub innej zabawy, ale nie przyjmuj zaprosin na kolację; oddal od siebie wszystkich jacyby około ciebie naówczas znajdować się mogli, a gdy sam zostaniesz, nadejdzie ktoś przysłany ode mnie, kto? nie wiem jeszcze sama; lecz zawoła cię po nazwisku. Ktokolwiek to będzie idź za nim z zupełną ufnością, bo przyjdzie do mnie aby cię zaprowadzić do kaplicy, w której będę cię oczekiwała.
Chciałabym, żeby ślub wziąć można w kościele Karmelitów, mającym dla mnie urok tak miłych wspomnień, lecz nie jestem pewną, czy się to da zrobić, czy będzie można otrzymać zezwolnie, ażeby kościół dla nas zamknięto.
„Zrób to samo z moim listem, coś zwykła czynić z ręką gdy ją w twej dłoni zapomnę. Dzisiaj mówię ci: „do jutra, jutro powiem: „na zawsze“.
Canolles był pod wpływem smutnych myśli, gdy ten list odbierał.
Przez wczorajszy dzień cały i cały dnia tego poranek nie widział pani d Cambes, chociaż w przeciągu tych dwudziestu kilku godzin, więcej może niż dziesięć razy przeszedł pod jej oknami. W takich razach, zwykle mizantropja opanowywała młodzieńca zakochanego: obwiniał wicehrabinę o zalotność, wątpił w szczerość jej przywiązania, i w owych chwilach jakiś głos tajemny wymawiał w sercu jego imię Nanony.
Jej dobroć, jej poświęcenie, jej zapał, stawały mu w pamięci: widział Nanonę, pyszniącą się ze swego przywiązania, gdy tymczasem Klara, zdawała się wstydzić tego uczucia.
Wzdychał biedny, uwikłany między miłością, której przesycenie nie potrafiło zagasić zupełnie, a miłością nową spragnioną, a nie mogącą się zaspokoić.
Wtem czuły bilet Klary, przeważył wygraną na jej stronę. Jak Klara przewidziała, Canolles czytał i odczytywał jej pismo, całował je, jakby jej rękę.
Nie mógł przed sobą zataić, że miłość jego dla wicehrabiny była najsilniejszą i najprawdziwszą ze wszystkich jakich doświadczał w życiu.
Z drugiemi kobietami, uczucie z innego uważał stanowiska i wcale odmienną grało w życiu jego rolę.
Dotąd miał, jak to mówią, szczęście do kobiet, z któremi obchodził się jak zwycięzca, zachowując prawo zerwania związków podług swej woli i kaprysu; z panią de Cambes przeciwnie, on był zwyciężony i uległy przemagającej sile, która w nim pokonywała nawet chęć oporu, bo czuł, że ta niewola milsza mu jest od triumfów dawniejszych.
A nawet w chwilach zwątpienia w przywiązaniu Klary, w chwilach, w których serce zbolałe okropnemi myślami własne rozdziera rany, sam przed sobą nie wstydził się wyznać, że utrata pani de Cambes pogrążyłaby go w głębszej rozpaczy.
Kochać ją, być wzajem kochanym; posiadać jej serce duszę i osobę; być nieograniczonym panem jej i swojej przyszłości, bo wicehrabina nie wymagała nawet po nim poświęcenia jego politycznej wiary i przejścia na stronę księżnej de Condé, nic od niego nie żądała, oprócz miłości. Być najszczęśliwyszym i najbogatszym oficerem armji królewskiej, bo dlaczegóżby lekceważyć bogactwa? — one nigdy nie szkodzą, zostać w służbie królewskiej, jeżeli monarcha godnie oceni i nagrodzi jego usługi; porzucić ją, jeżeli okaże się niewdzięcznym — czyliż to nie było szczęściem jakiego nawet jego najbujniejsze marzenia dosięgać nie śmiały?
— Ale Nanona?
A, Nanona! jak wyrzut sumienia, zatruwała ten świetny kwiat szczęścia.
Bo tylko w duszach nikczemnych nie odezwie się boleśnie jęk cierpienia, którego jesteśmy sprawcami.
Nanona! ta biedna Nanona, co ona na to powie, co zrobi, co się z nią stanie, gdy ją dojdzie wieść okropna, że jej kochanek został mężem innej?...
A! ona nie będzie szukała zemsty, chociaż ma w ręku wszystkie do tego środki.
To przekonanie najdotkliwiej dręczyło Canollesa.
O! gdyby Nanona pomścić się chciała, gdyby się nawet pomściła, niewierny Canolles widziałby w niej tylko nieprzyjaciółkę i poczuł się wolnym od wyrzutów sumienia.
Jednakże Nanona nie odpowiadała mu na list, w którym jej zalecał, by do niego nie pisała więcej.
Co to mogło znaczyć, że tak ściśle stosowała się do polecenia?
Gdyby była chciała, znalazłaby nieomylnie dziesięć sposobów przesłania mu swych listów. Nie szukała ich więc!...
A! gdyby go też chciała, znalazłaby nieomylnie sposobów.
A! gdyby go też kochać przestała!...
A jednak czoło Canollesa pochmurzyło się na myśl, że Nanona mogła go zapomnieć. Najszlachetniejsze nawet serca nie są wolne od pychy i samolubstwa.
Szczęściem, Canolles miał pod ręką sposób rozpędzenia troski, to jest wziął się do odczytywania listu pięknej wdowy.
Lekarstwo zaczęło skutkować i wkrótce zapomniał o wszystkiem, co nie było jego miłością i szczęściem.
Aby wykonać rozkaz kochanki, począł się ubierać i zdobić, co mu z niesłychaną przyszło łatwością, bo miał do pomocy młodość, postać piękną i gust dobry, poczem udał się do domu prezydentowej, gdy zegar bił drugą.
Canolles tak był zajęty swem szczęściem, że przechodząc nad rzeką, nie spostrzegł swego przyjaciela Ravailly, ręką czyniącego mu znaki ze statku, posuwającego się szybko, z pomocą usilnej pracy wioseł.
Zakochanym w chwilach szczęścia jest tak lekko i błogo, że zdają się, nie dotykać ziemi, gdy więc Ravailly przybił do brzegu, Canolles już zniknął mu z oczu: Wyskoczywszy na ląd, dał śpiesznie jakiś rozkaz ludziom, zostającym na statku, a sam puścił się biegiem do księżnej. Księżna właśnie obiadowała, a usłyszawszy wrzawę jakąś w przedpokojach, zapytała, coby to mogło znaczyć i dowiedziała się, że pan Ravailly, którego wysłała do marszałka de la Meilleraie, powrócił i jest przede drzwiami.
— Pani — rzekł Lenet — zdaje mi się, że dobrzeby byle przyjąć go niezwłocznie, bo jakiekolwiek przynosi wiadomości, są one zawsze wielkiej wagi.
Na znak uczyniony przez księżnę, wszedł Ravailly, ale tak blady i z twarzą tak zmienioną, że dosyć było ujrzeć go, by nie wątpić, że jest zwiastunem nieszczęścia.
— Co się stało, kapitanie? — zapytała księżan de Condé. — Jakie przynosisz nam wieści?
— Przebacz pani, że tak staję przed Waszą książęcą mością, ale sądziłem, że wiadomości, które niosę i chwili spóźnić się nie godzi.
— Mów więc! widziałeś się z marszałkiem?
— Marszałek odmówił mi posłuchania.
— Jakto! marszałek śmiał nie przyjąć tego, który przybywał ode mnie!
— A, pani! to nie dosyć, to jeszcze nie wszystko.
— Cóż może być nad to? Mów pan, mów, słucham..
— Ten biedny Richon...
— Jest w więzieniu, wiem o tem; dla tego też wysłałam pana, abyś traktował o jego uwolnienie.
— Pomimo największego pośpiechu, przybyłem zapóźno...
— Jakto zapóźno? czyżby mu się stało jakie nieszczęście? — zawołał Lenet.
— Nie żyje!
— Nie żyje? — powtórzyła księżna.
— Wytoczono mu proces jako zdrajcy; skazano go na na śmierć i wyrok wykonano.
— Osądzili i zamordowali! Widzisz pani, wszak ci mówiłem — rzekł Lenet ponuro.
— Kto go skazała! na śmierć? Kto był tak zuchwały?
— Sąd, w którym pan d‘Epernon prezydował czyli raczej, któremu przewodniczyła sama królowa dlatego też śmierć była dla nich za mało, osądzili więc, aby była.
— Jakto! Richon... w dodatku haniebną!
— Powieszony... tak, pani, powieszony jak zbrodzień jak zbójca. Widziałem ciało jego wiszące na placu targowym w Libournie.
Księżna zerwała się z krzesła, jak gdyby ją niewidzialna poruszyła sprężyna.
Lenet wydał okrzyk boleści, a pani de Cambes upadła na krzesło, przyciskając ręką serce i zemdlała.
— Wynieść panią wicehrabinę — odezwał się książę de la Rochefoucault — nie mamy w tej chwili czasu zajmować się słabościami kobiecemi.
— To ostre wypowiedzenie wojny — mówił obojętnie książę.
— To haniebnie! — mówiła księżna.
— To nieludzko! — rzekł Lenet.
— To wcale niepolitycznie — odezwał się powtórnie książę.
— Tak, ale cieszy mnie nadzieja, że się okrutnie pomścić będziemy mogli — mówiła księżna.
— Mam już plan — zawołała milcząca dotąd pani de Tourville — wet za wet, mości księżno, wet za wet!
— Chwilkę cierpliwości, pani — rzekł Lenet — pośpiech tu na nic się nie zda. Rzecz jest tak ważna, że warto się nad nią zastanowić.
— Wybacz pan, należy działać natychmiast — odparła pani de Tourville — król się pośpieszył, a my winniśmy mu odwet.
— O, pani — zawołał Lenet — tak mówisz o krwi rozlewie, jak gdybyś była królową Francji.
— Pani ma słuszność — rzekł kapitan gwardji — represja to prawo wojny.
— Bardzo pięknie, ale nie traćmy czasu na próżne frazesy — odezwał się książę de la Rochefoucault, zawsze spokojny i sztywny. — Wieść obleci miasto i za godzinę nie będziemy panami ani wypadków ani namiętności, ani ludzi. Pierwszem staraniem Waszej wysokości winno być zajęcie takiej pozycji, ażeby uznano ją za niezdobytą.
— A więc! — odparła księżna, to staranie składam w twoje ręce, mości książę i tobie powierzam pomszczenie mego honoru, Richon był twoim, od ciebie go otrzymałam i dałeś mi go książę raczej, jako jednego ze swoich przyjaciół, aniżeli ze sług swoich.
— Bądź pani spokojną — odparł książę z ukłonem — będę pamiętał, com winien tobie pani, sobie samemu i temu biednemu nieboszczykowi.
I zbliżywszy się do kapitana gwardji, szeptał mu coś długo, podczas gdy księżna wyszła w towarzystwie pani de Tourville; za nimi udał się Lenet, trąc czoło w rozpaczy.
Wisehrabina była pode drzwiami.
Odzyskawszy zmysły, pierwszym krokiem, jaki powzięła, była chęć powrócenia do pani de Condé; spotkała ją na drodze, ale z twarzą tak surową, że nie śmiała jej zaczepić.
— Mój Boże, mój Boże! Cóż postanowiono! — zawołała trwożliwie wicehrabina, załamując ręce z boleścią.
— Pomścimy się — odparła pani de Tourville majestatycznie.
— Pomścić się! Ale jak? — spytała Klara.
— Pani — odparł Lenet — jeżeli masz jaki wpływ na księżną, użyj go, ażeby pod pozorem represji, nie dopuszczono się jakiej podłości.
Dziwnem przeczuciem wspomnienie Canollesa przedstawiło się nagle w umyśle młodej kobiety.
Usłyszała w sercu swojem jakby głos smutny, mówiący o tym nieobecnym przyjacielu i prześladujący ją coraz gwałtowniej i zapragnęła iść już na schadzkę, gdy spostrzegła, że miała się odbyć dopiero za trzy czy cztery godziny.
Atoli Canolles stawił się u pani de Lalasne, zgodnie z poleceniem wicehrabiny.
Był to dzień urodzin prezydenta i wydawano rodzaj balu i całe towarzystwo znajdowało się w ogrodzie, gdzie na szerokiej murawie bawiono się w serso.
Canolles, nadzwyczaj zręczny i dowcipny, zajmował całe towarzystwo.
Damy śmiały się z niezgrabnych rywali Canollesa i podziwiały jego zręczność; przy każdym nowym rzucie, nagradzały go przeciągłe brawa, chustki powiewały w powietrzu i o mało nie rzucano mu pod nogi kwiatów i bukietów.
Te triumfy nie wyrugowały jednak głównej myśli, trapiącej Canollesa; w miarę zbliżania się oznaczonej godziny, spojrzenie młodzieńca częściej zwracały się na bramę w której miał się ukazać ów, tak gorąco upragniony posłaniec.
Wtem, gdy, spojrzawszy na zegarek winszował sobie, że mu już tak krótko zostawało czekać, jakiś szmer dziwny wszczął się między zgromadzonymi, dotąd tak wesołymi gośćmi.
Canolles spostrzegł, że się dzielono na szepczące grupy, spoglądano nań z wyrazem pożałowania.
To zajęcie się nim zgromadzonych, przypisywał swej zręczności i cieszył się niem prawie, nie domyślając się prawdziwej przyczyny.
Poznał na koniec, że było w tem coś zatrważającego; przybliżył się do jednej z tych grup; osoby składające ją usiłowały się do niego uśmiechać, ale widocznie były pomieszane; inne oddalały się spiesznie.
Potoczył wzrokiem naokoło siebie i widział, jak wszyscy prawie znikali, jak gdyby jaka wieść okropna rozeszła się w zgromadzeniu.
Prezydent Lalasne wzdłuż i wszerz przechadzał się, w najgłębszym smutku. Prezydentowa, trzymając siostrę pod rękę przybliżyła się do Canollesa i rzekła, niby nie do niego:
— Gdybym była jeńcem wojennym, choćby nawet na słowo, dopadłabym teraz konia, dostałabym się do rzeki, dałabym, dwadzieścia, sto dukatów przewoźnikowi i wydobyłabym się...
Canolles spojrzał ze zdziwieniem na dwie kobiety; posunął się, chcąc spytać o objaśnieni, ale znikły jak cienie dając mu znak milczenia.

Jednocześnie, za bramą ogrodu usłyszano, wymówione głośno nazwisko Canollesa.

ROZDZIAŁ XII.

Młodzieniec zadrżał, sądził, że to hasło pani de Cambes i pospieszył ku bramie.
— Czy jest tu pan baron de Canolles — zapytał głos silny i ostry.
— Tak jest — zawołał Canolles, zapomniawszy o wszystkiem, oprócz wezwania Klary — to ja jestem.
— A więc to pan? — mówił sierżant, przebywając bramę, za którą stał dotąd.
— Tak jest.
— Gubernator?
— Tak.
Sierżant się odwrócił, dał znak czterem żołnierzom, ukrytym za karetą; ludzie ci zbliżyli się natychmiast, a kareta podjechała do bramy.
Sierżant wezwał Canollesa, by wsiadł w nią; młodzieniec spojrzał naokół i ujrzał się sam, opuszczony od wszystkich, tylko zdala, pomiędzy drzewami, dostrzegł dwie kobiety wsparte jedna na drugiej.
— Na Boga! — mówił sam do siebie — nic tego nie mogę zrozumieć. Pani de Cambes szczególniejszą mi wybrała eskortę, ale — dodał uśmiechając się do własnej myśli — nie bądźmy tak wymagającymi w wyborze środków.
— Czekamy na pana barona — rzekł sierżant.
— Przepraszam pana, spieszę.
Wsiadł do karety sierżant i dwaj żołnierze poszli za jego przykładem, trzeci umieścił się obok woźnicy, czwarty z tyłu, i ciężki powóz, ciągniony przez parę silnych koni, potoczył się, jak tylko można najprędzej.
Wszystko to było tak dziwne, że mocno zastanowiło Canollesa; zwracając się więc do sierżanta, zapytał:
— Teraz, kiedy jesteśmy sami, chciej mnie pan objaśnić, dokąd jedziemy?
— Najprzód do więzienia, panie komendancie — odpowiedział zapytany.
Canolles osłupiał.
— Jakto do więzienia? — wyrzekł nakoniec. — Czyś pan nie przybyłeś po mnie z rozkazu pewnej damy?
— Nie mylisz się pan.
— A tą damą jest pani wicehrabina de Cambes?
— Nie, panie; tą damą jest księżna de Condé.
— Księżna de Condé — zawołał Canolles.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Biedny młodzieńcze! — rzekła, usuwając się pędzącej karecie, jakaś kobieta i uczyniła znak krzyża świętego.
Canolles uczuł zimny dreszcz w całem ciele.
Dalej człowiek jakiś leciał z piką w lęku; przystanął na widok karety i żołnierzy!
Canolles wychylił się oknem; poznał go zapewne ów człowiek i pokazał mu pięść, z wściekłym wyrazem groźby.
— A cóż to jest! Czy poszaleli w waszem mieście — rzekł Canolles, na wpół z uśmiechem — czy stałem się od godziny przedmiotem ogólnej litości i nienawiści, że jedni mnie żałują, a drudzy grożą?
— O! mój komendancie — powiedział sierżant — ci, co pana żałują, dobrze czynią; ale i ci, co grożą, mogą mieć słuszność.
— Gdyby przynajmniej mógł to zrozumieć?
— Zaraz pan wszystko zrozumiesz — odpowiedział sierżant.
Przybyli do drzwi więzienia; Canlles wysiadł pośród ludu, zaczynającego się już zbierać tłumnie.
Zamiast do jego dawnego mieszkania, zaprowadzonym został do izby, pełnej żołnierzy.
— Jednakeż — myślał Canolles — czas już bym wiedział, co to wszystko znaczy.
Wyjął dwa luidory z kieszeni, zbliżył się do jednego z żołnierzy i wsunął mu w rękę.
Żołnierz wahał się przyjąć.
— Weź śmiało, mój przyjacielu, bo pytanie jakie ci uczynię, bynajmniej cię narazić nie może.
— A więc, mój komendancie — powiedział żołnierz, chowając pieniądze.
— Chciałem wiedzieć, z jakiego powodu zostałem aresztowanym?
— Widzę, że pan nic nie wiesz o wzięciu Vayres przez wojska królewskie i o śmierci komendanta Richona.
— Co? Richon nie żyje? — zawołał Canolles z najwyższą boleścią, wiemy bowiem, jak ścisła łączyła ich przyjaźń — został więc zabity? mój Boże!
— Tak, zabity — odpowiedział lakonicznie żołnierz.
— Nie żyje! — ledwie powtórzył Canalles, bledniejąc i wznosząc ręce ku niebu: potem spojrzał na dzikie twarze otaczających go żołnierzy, a okropność miejsca, w którem się znajdował, powiększyła boleść strapionego.

— Vayres zdobyte przez wojska królewskie! Richon nie żyje! Pan de la Meilleraie musiał oszukać jeńców; księżna nie wierzy mojemu słowu, chce mnie mieć w zamknięciu; do djabła! to może odwlec moje małżeństwo na czas nieograniczony.

ROZDZIAŁ XIII.

Pani de Cambes skończyła swój strój weselny, prześliczny i skromny zarazem; potem zarzuciła kapę i rozkazała Pompéemu, aby ją poprzedzał.
Noc już zapadła, rozumiała więc, że trudniej zostanie spostrzeżoną idąc pieszo, aniżeli w herbowej karecie; rozkazała tylko swoim ludziom, aby z powozem czekał na nią w pobliżu kościoła Karmelitów, przy drzwiach bocznej kaplicy, w której otrzymała pozwolenie zawarcia ślubu.
Pompée zeszedł ze schodów, Klara postępowała za nim; stary żołnierz, przypominał sobie sławny swój patrol, przed bitwą pod Korbią.
Wicehrabina przechodząc około salonu księżnej, w którym wielki gwar słychać, spotkała panią de Tourville, prowadzącą za sobą księcia de la Rochefoucauit do gabinetu księżnej.
— A! bądź pani łaskawą i chciej mi powiedzieć, na czem stanęło?... — spytała Klara.
— Plan mój został przyjęty! — zawołała triumfującym tonem pani de Tourville.
— A jakiż on był?
— Odwet, jak najrychlejszy odwet!
— Daruj mi, pani, że nie będąc tak obeznana z wyrażeniami wojennemi, nie mam jasnego pojęcia, co ma znaczyć „odwet".
— Nic prostszego, moje dziecię.
— Ale jednak wytłumacz mi to, pani!
— Oni powiesili oficera armji Kondeuszów, nieprawdaż? Poszukamy w Bordeaux oficera armji królewskiej i powiesimy go.
— Wielki Boże! Co pani mówisz? — krzyknęła Klara przestraszona.
— Wszak prawda, książę — mówiła dalej stara wdowa, nie racząc nawet odpowiedzieć Klarze i udając, że nie spostrzega jej wzruszenia — że już uwięziono gubernatora twierdzy Saint-George?
— Tak jest, pani — odrzekł zapytany.
— Pan de Canolles uwięziony? — zawołała Klara.
— Tak, pani — odpowiedział zimno książę de la Rocheioucault — albo już jest uwięzionym, albo będzie nim w tej chwili. Sam widziałem ludzi, spieszących po niego.
— Czy wiedziano, gdzie się znajduje? — zapytała Klara, chwytając się tej ostatniej nadziei, że może nie prędko go znajdą.
— Był w małym domku naszego , gdzie nawę ubiegał się do pierścienia z niesłychanem szczęściem jak mi mówiono.
Klara wydała okrzyk boleści, pani de Tourville obróciła się ze zdziwieniem, a książę spojrzał na młodą kobietę z uśmiechem.
— Pan de Canolles uwięziony! — powtórzyła wicehrabina — cóż on zawinił, mój Boże! Cóż on może mieć wspólnego z tem strasznem zdarzeniem, które nas wszystkich przywodzi do rozpaczy?
— Co ma wspólnego? Wszystko, moja kochanko! Czyż nie był gubernatorem, jak Richon?
Klara chciała mówić,lecz serce jej tak się ścisnęło, że głosu nie mogła wydobyć, a słowa skrzepły na martwych prawie ustach.
Jednakże dobywając ostatnich sił, uchwyciła księcia za rękę i wpatrując się w niego z przestrachem, wyjąkała następujące słowa:
— Wszakże to tylko pogróżka, nie inaczej. Osoba jeńca jest święta, jeńca, który się zdał na słowo.
— I Richon także poddał się na słowo!...
— Błagam cię, książę...
— Oszczędź próśb twoich pani; na nic się one nie zdadzą. Ja nic nie mogę w tej sprawie. Sąd o tem wyrzecze.
Klara puściła rękę księcia i pobiegła do gabinetu księżnej de Condé.
Lenet, blady i niespokojny, przechadzał się po salonie księżna rozmawiała z księciem de Bouillon.
Pani de Camoes, blada jak cień, przysunęła się do księżnej.
— Pani — rzekła tonem błagalnym — na Boga! udziel mi jednej chwil rozmowy.
— A! to ty, moja mała. Widzisz, że teraz nie mogę, ale po skończonej radzie, będę na twoje rozkazy.
— Pani, pani! właśnie przed radą muszę mówić z Waszą książęcą mością.
Księżna już miała uledz naleganiu, gdy wtem otworzyły się drzwi i wszedł książę de la Rochefoucault, odzywając się do księżnej.
— Pani, rada zgromadzona i niecierpliwie oczekuje przybycia Waszej książęcej mości.
— Widzisz sama, moja maleńka, że teraz w żaden sposób służyć ci nie mogę, ale pójdź z na mi na radę, jak tylko się skończy, wyjdziemy razem i pomówimy...
Ani podobieństwem nalegać było dłużej.
Olśniona szybkością, z jaką następowały wypadki, biednej kobiecie pomieszało się w głowie; badała wszystkie spojrzenia, chciała wyrozumieć każde poruszenie i nic prawie niewidziała około siebie, coby oświeciło jej rozum do wyjścia z tego stanu okropnego.
Księżna postępowała ku sali posiedzeń. Klara szła za nią machinalnie, nie czując, że Lenet ujął w swe dłonie jej rękę, zimną i bezwładną, jak ręka trupa.
Gdy księżna weszła na salę rady, było około godziny ósmej wieczorem. Sala ta, smutna zazwyczaj i ciemna zdawała się jeszcze bardziej być ponurą, przez zawieszone w niej ozdoby i wielkie zasłony z herbami Kondeuszów
Na wzniesieniu w pośrodku dwojga drzwi, przygotowano dwa krzesła z poręczami; jedno dla księżnej, drugie dla księcia d‘Enghien; po obu stronach krzeseł umieszczono taborety dla dam, należących do rady książęcej. Radcy zajmowali ławki.
Książę de Bouillon stał wsparty o krzesło księżnej de Condé, książę zaś de la Rochefoucault o krzesło małego księcia. Lenet zajął miejsce naprzeciw pisarza. Klara obłąkana i drżąca stała obok niego.
Wprowadzono sześciu oficerów armji książąt, sześciu oficerów straży miejskiej i sześciu sędziów miasta Bordeaux.
Dwa świeczniki, każdy obejmujący sześć świec woskowych, rzucało światło na to zgromadzenie.
Żołnierze z wojska księżnej pilnowali wejścia z podniesionemi halabardami.
Słychać było pod oknami jakby oddalony szum wiatru niewyraźne, a groźne odgłosy ludu zebranego.
Pisarz przeczytał nazwiska wezwanych, a gdy wszyscy odpowiedzieli, że są obecni, powstał oskarżyciel sądowy i wyjaśnił powód zebrania rady.
Mówił o poddaniu się twierdzy Vayres, o złamanem słowie pana de la Meilleraie i haniebnej śmierci Richona.
W tym samym czasie, oficer umyślnie do tego przez księżną wybrany i postawiony, otworzył okno, przez które wpadł jakby huragan głosów:
Zemsta za walecznego Richona!... śmierć Mazarinistom.
— Słyszymy wszyscy, czego się domaga wielki głos ludu — odezwał się pan de la Rochefoucault. Za dwie godziny, lud, z ujmą naszej władzy, może sam sobie sprawiedliwość wymierzyć, a wtenczas odwet z naszej strony już nie będzie mógł mieć miejsca. Sądźmy przeto, panowie, i to bez zwłoki najmniejszej.
Księżna powstała z miejsca.
— Poco sądzić?... — zawołała — ma co tu zda się pisanie dekretu? Czyż go nie słyszeliśmy? Ogłosił go przecież lud miasta Bordeaux.
— Tak, niewątpliwie — odezwała się pani de Tourville — nic prostszego, jak prosty odwet, nic więcej. Takie rzeczy powinny się załatwiać jakby z natchnienia; zresztą niech sąd stanowi.
Lenet nie mógł być dłużej niemym widzem tej sceny; poskoczył ze swego miejsca w środek półkola wołając:
— Ani słowa więcej, proszę cię pani; bo zdanie twoje jeżli się utrzyma, okropne skutki wywoła. Zapominasz pani, że nawet władza królewska zachowała poszanowanie form sądowych i niesprawiedliwość wyroku osłoniła podpisem sędziów. Czyż my więc śmielibyśmy rozumieć, że mamy prawo uczynić to, na co się nawet sam król nie targnął?
— A!... — zawołała pani de Tourville — już to rzecz wiadoma, że dosyć; abym objawiła moje zdanie, pan Lenet zaraz chwyta się przeciwnego. Lecz na nieszczęście tym razem ma ono za sobą powagę zdania Jej książęcej mości.
— O, to prawda, na nieszczęście — odpowiedział Lenet.
— Mój panie!... — zawołała księżna de Condé.
— E! pani — mówił dalej Lenet — zachowaj przynajmniej pozory; czyż i tak nie będziesz mogła potępić?
— Ma słuszność pan Lenet — odezwał się książę de la Rochefoucault, z układną miną lisa, — śmierć człowieka jest rzeczą zbyt ważną, zwłaszcza w obecnych okolicznościach, ażeby cała za nią odpowiedzialność ciążyć miała na jednej tylko głowie, jakkolwiekby ta głowa nawet książęcą była.
Poczem, nachylając się do ucha księżnej tak, ażeby tylko bliżej stojący, a tem samem zaufani słyszeć mogli, poszepnął:\
— Pani, radź się wszystkich, a słuchaj tylko tych, których pewna jesteś; w takim razie, zemsta nasza będzie nieodwołalną.
Słowo tylko — przerwał książę de Bouillon, opierając się na lasce i unosząc nieco od podagry zbolałą nogę. Mówiono o usunięciu odpowiedzialności z księżnej, ja od takowej mojej nie uchylam głowy, ale się domagam, aby ją inni podzielili ze mną. Nic więcej nie pragnę, jak być buntownikiem, lecz chcę mieć za wspólników, z jednej strony księżnę de Condé, a z drugiej lud Bordeaux. Djabelnie nie lubię być sam jeden. Straciłem już moje panowanie w Sedan, w grze podobnej. Naówczas byłem właścicielem pięknego miasta i mojej głowy; kardynał de Richelieu zabrał mi miasto; teraz nie mam nic, oprócz głowy, której nie chciałbym oddać Mazariniemu: wzywam więc na asesorów sądu, panów radnych miasta Bordeaux.
— Takie podpisy obok naszych, to wstyd! — pomruknęła księżna.
— Małe cegły gmach stanowią — odpowiedział książę de Bouillon, którego zamach nieszczęśliwego Cinq Marsa nauczył ostrożności na całe życie.
— Czy takie jest wasze zdanie, panowie? — zapytała księżna.
— Tak jest — odpowiedział książę de la Rochefoucault.
— A twoje, panie Lenet?
— Ta,pani, na szczęście moje, nie jestem ani księciem ani znacznym urzędnikiem, ani oficerem, ani też sędzią; służy mi więc prawo wyłączenia się z tego sądu i usuwam się.
Tu szanowna księżna powstała, i wezwała zgromadzenie do udzielenia energicznej odpowiedzi na zaczepką, ze strony królewskiej uczynioną. Zaledwie mówić przestała, okno powtórnie się otworzyło i znów rozległo się tysiące głosów, zlanych w jeden okrzyk:
„Niech żyje księżna! Zemsta za Richona! Śmierć Epernonistom i Mazarinistom".
Pani de Cambes uchwyciła za rękę Leneta i zawołała:
— Panie Lenet, umieram!...
— Pani wicehrabina de Cambes — odezwał się Lenet do księżnej — prosi Waszą książęcą mość o pozwolenie oddalenia się.
— Nie, nie — ledwie wymówiła Klara — ja chcę...
— Nie dla pani tu miejsce — przerwał jej Lenet — nic mu pomóc nie zdołasz, spiesz do siebie, ja cię o wszystkiem uwiadomię i połączymy nasze siły, aby go uratować.
— Wicehrabina może się oddalić — wyrzekła księżna — i każdej z dam, która nie życzy sobie być obecną tej radzie, wyjść wolno. Potrzebujemy tu tylko samych mężczyzn.
Ani jedna z kobiet nie ruszyła się, bo jest odwiecznem usiłowaniem tej połowy rodzaju ludzkiego, przeznaczonej na władanie tylko wdziękami, wdzierać się zazdrośnie w prawa drugiej połowy, przeznaczonej do panowania siłą. Te damy więc, znalazłszy sposobność, podług słów księżnej, okazać się mężczyznami, chociaż tylko na godzinę, uważały ją za zbyt pożądaną, aby się dobrowolnie wyrzec miały tej przyjemności.
Pani de Cambes, wspierana przez Leneta, chwiejnym krokiem opuściła zgromadzenie. Za drzwiami znalazła Pompéego, wysłanego przez nią na zwiady.
— I cóż?... — spytała.
— Uwięziony!
— Panie Lenet — zawołała Klara, cała moja ufność w tobie, cała nadzieja w Bogu!

I, w największym pogrążona smutku, udała się do swego mieszkania.

ROZDZIAŁ XIV.

Milczenie trwogi, przerywane stąpaniem oddalającego się kapitana i wrzawą zgromadzonego ludu, nastąpiło po tym rozkazie, który rzucał zbuntowanych książąt na drogę jeszcze więcej śliską i niebezpieczną od tej, po której dotąd postępowali.
Tym jednym czynem, księżna, jej rada, jej wojsko i miasto całe, traciło opiekę praw, było to narazić lud cały na straszną odpowiedzialność i stawić tysiące głów, na grę namiętności osób kilku.
W sali narad głucha panowała cisza, nikt nie śmiał nawet głośnym oddechem przerywać milczenia grobowego. Oczy wszystkich zwrócone były na drzwi, któremi oczekiwano przybycia więźniów.
Księżna, dla lepszego odegrania roli prezesa, udawała, że przegląda spis jeńców, pan de la Rochefoucault udawał zamyślonego, a pan de Bouillon rozmawiał cicho z panią de Tourville o dokuczającej mu podagrze.
Lenet zbliżył się do księżnej, dla spróbowania, czy mu się jeszcze nie uda przekonać ją, lubo nie miał nadziei.
Był to jeden z tych ludzi prawych i surowych, co spełniają swą powinność, na nic się nie oglądając.
— Pomyśl pani, że stawiasz na jedną kartę przyszłość całego rodu twojego.
— Mało na to zważam — odpowiedziała oschle księżna — bo pewną jestem wygranej.
— Książę — rzekł Lenet, obracając się do pana de la Rochefoucault — jesteś wyższy pojęciem od pospolitych ludzi, równie jak silniejszy od nich w pohamowaniu namiętności, będziesz zapewne wraz ze mną doradzał Jej książęcej mości umiarkowanie, nieprawdaż?
— Właśnie w tej chwili — odpowiedział dwuznacznie książę — rozważałem to...
— Rozważ ją, książę, w twojem sumieniu, a lepiej będzie — powiedział Lenet.
W tej chwili usłyszano skrzypnięcie zawias więziennych.
Głos ten odbił się we wszystkich sercach, bo oznajmiał przybycie jednego z więźniów.
Wkrótce dało się słyszeć stąpanie i brzęk halabard, nakoniec rozwarły się drzwi i ukazał się Canolles.
Nigdy nie był tai piękny, tak gustownie i modnie ubrany; twarz jego spokojna i wypogodzona wyrażała wesołość, połączoną z godnością.
Zbliżył się śmiało i z wdziękiem, jak gdyby znajdował się w życzliwym gronie przyjaciół, w domu adwokata Lavie, albo prezydenta Lalasne; swobodnie, lubo z wielkiem uszanowaniem ukłonił się księżnej i książętom.
Księżna, zdziwiona piękną i szlachetną jego postawą przez chwilę z zajęciem patrzyła na młodzieńca; nakoniec przerywając milczenie:
— Zbliż się pan — rzekła.
Canolles wykonał rozkaz, powtarzając ukłon.
— Kto pan jesteś?
— Jestem baron Ludwik de Canolles, Mości księżno.
— Jaki pan posiadałeś stopień w wojsku królewskim?
— Byłem kapitanem, pani.
— Byłeś pan również gubernatorem twierdzy Saint-George?
— Miałem ten zaszczyt.
— Panie pisarzu, czy pan zamieściłeś pytania i odpowiedzi?
Pisarz uczynił znak potwierdzający.
— A więc podpisz pan — rzekła księżna.
Canolles z miną człowieka, niewiedzącego przyczyny tego, co robi, podpisał.
— Dobrze! powiedziała księżna — teraz możesz się pan oddalić.
Canolles skłonił się swoim dostojnym sędziom i wyszedł z tą samą swobodą, z tym samym ujmującym wdziękiem nie okazawszy ani ciekawości, ani podziwienia.
Jak tylko drzwi zostały za nim zawarte, księżna powstała, pytając:
— A teraz co, moi panowie?
— Teraz głosujmy — odezwał się książę de la Rochefoucault.
— Głosujmy! — powtórzył książę de Bouillon; a, obracając się do sędziów przysięgłych, dodał:
— Panowie, zechciejcie objawić nam zdanie wasze?
— Zostawiamy pierwszeństwo Jej książęcej mości — odezwał się jeden z mieszczan.
— To wcale niesłusznie — zawołał ktoś donośnym głosem i tak pewnym, że zdziwił wszystkich obecnych.
— Co to ma znaczyć? — zapytała księżna, usiłując rozpoznać twarz tego, co dopiero mówić przestał.
Zbyteczne było usiłowanie księżnej, bo ten sam ciągnął dalej:
— To się ma znaczyć — zawołała, powstając z ławki, aby go wszyscy widzieć mogli, że ja, Andrzej Lavie, adwokat królewski i człowiek parlamentu, domagam się w imieniu króla, bardziej jeszcze w imieniu ludzkości, aby szanowano prawo zabezpieczające życie jeńców wojennych, zdających się na słowo. Zatem wnoszę...
— A! panie adwokacie — przerwała mu księżna — tylko bez tych wyrażeń prawnych, których nie rozumiemy wcale! To jest sprawa honoru i uczucia, a nie nędzny proces pieniacki!
— Tak jest, tak — odpowiedzieli chórem oficerowie i przysięgli — przystąpmy do głosowania, do głosowania!
— Powiedziałem i powtarzam — zawołał nie zmieszany Lavie — że domagam się obrony i bezpieczeństwa jeńców, zatrzymanych na słowo. Nie jest to już styl sądowej procedury, a tylko głos prawa narodów.
— A ja dodaję — zawołał Lenet — że nawet Richona badano, jest więc sprawiedliwem, żebyśmy również wysłuchali obrony tych, których sądzić mamy.
— A ja oświadczam — rzekł d’Espagnet, ów naczelnik mieszczan, oblegających Saint-George razem z panem de la Rochefoucault, ja oświadczam, że jeżeli zechcemy łagodnie postąpić z jeńcami, miasto się wzburzy:
Dochodzące wrzaski, zdawały się potwierdzać ten wniosek.
— Spieszmy się więc — zawołała księżna. — Na jakąż karę skazujemy obwinionego?
— Obwinionych raczej, Mości księżno — odezwało się kilka głosów — wszakże jest ich dwóch.
— Czyż wam za mało jednego — odezwał się z pogardliwym uśmiechem Lenet na to krwi chciwe pochlebstwo.
— Więc któryż z dwóch, który z dwóch? — wołały te same głosy.
— Ten, co tłuściejszy! prawda, ludożercy? — zawołał silnie Lavie. Skarżycie się na niesprawiedliwość, krzyczycie na obrazę praw ludzkich i boskich, a sami, za jedno ohydne zabójstwo, chcecie odpowiedzieć aż dwoma nikczemnemi morderstwami. Piękny zbiór filozofów i żołnierzy, wiążących się w towarzystwo zbójców.
Iskrzące oczy większej części sędziów, zdawały się chcieć w proch zetrzeć śmiałka.
Pani de Coodé uniosła się z krzesła, a, wsparta na dłoniach, zdawała się wzrokiem zapytywać obecnych, czy istotnie mógł się znaleźć człowiek tyle zuchwały, by w jej obecności śmiał wymówić takie słowa.
Lavie zrozumiał, że jego obecność jątrzyła umysły sędziów, że broniąc w ten sposób więźniów, przyspieszał jeszcze ich zgubę; postanowił więc oddalić się, ale oddalić jako sędzia, a nie jak żołnierz, co z placu boju ucieka.
— W imię Boga! — rzekł protestuję przeciw temu, co chcecie uczynić, a w imieniu króla zakazuję wam!
I wywróciwszy z łoskotem ławkę, stojącą mu na przeszkodzie, wyszedł, z gniewnie zmarszczonem czołem i pewnym krokiem, jako człowiek silny przekonaniem, że zrobił powinność swoją, nie troszcząc się wcale o skutki tego.
— Zuchwalec! — pomruknęła księżna.
— Dobrze, że się wygadał — odezwało się kilka głosów — przyjdzie czas i na niego.
— Głosujmy! — wołali prawie wszyscy sędziowie.
— Ale jakże przystąpić do głosowania, nie wysłuchawszy obwinionych? może jeden znajdzie się winniejszy od drugiego? może na jedną głowę spadnie zemsta, która ma dwie obarczyć.
— Dobrze! będziemy sądzić razem obydwóch.
Członkowie sądu, co byli powstali wczasie ogolnej wrzawy, znowu zajęli swe miejsca.
Znowu się dało słyszeć stąpanie i szczęk halabard; drzwi się otworzyły i ukazał się Cauvignac. Nowoprzybyły tworzył zupełną sprzeczność z baronem de Canolles.
Jego odzienie niedostatecznie starło z siebie oznaki znieprawione i oczyszczone, nosiło cechę nieporządku i zniewag, wyrządzonych mu przez pospólstwo, a jakkolwiek zadbania.
Oczy jego przebiegły żywo przysięgłych, oficerów i książąt.
Potem, z miną lisa, myślącego o wymknięciu się z niebezpieczeństwa. zbliżał się wolno, nieśmiałym i niepewnym krokiem, z natężonym słuchem i widoczną niespokojnością.
— Wasza książęca mość uczyniłaś mi zaszczyt przywołania mnie? — rzekł, nie czekając zapytania.
— Tak jest, chciałam, abyś nam pan objaśnił niektóre szczegóły, których nie jesteśmy pewni.
— W takim razie, gotów jestem odpowiedzieć na zaszczyt, jaki mi Wasza książęca mość czyni — rzekł z uszanowania pełnymi ukłonem Cauvignac.
Lecz ukłonowi temu nie dostawało swobody i wdzięku.
— To długo nie potrwa — mówiła księżna — jeżeli pan zechcesz odpowiadać tak jasno, jak my zapytywać będziemy.
— Pozwolisz to sobie powiedzieć, księżna pani, — rzekł Cauvignac — że pytanie bywa zwykle naprzód pomyślane a odpowiedź daje się bez namysłu, przeto trudniej jest odpowiadać, niżeli zapytywać.
— O, nasze pytania będą tak wyraźne i dobitne — rzekła księżna — że pan nie będziesz potrzebował zastanawiać się ani chwili. Także się pan nazywasz?
— Otóż właśnie, łaskawa pani, na samym wstępie najtrudniejsze pytanie.
— Jakto?
— Tak jest; częstokroć się zdarza, że się ma dwa nazwiska; jedno rodzinne, drugie nadane przez nas samych. Ja naprzykład, miałem powody porzucić pierwsze, a przybrać inne, mniej znane. Któreż więc z tych dwóch nazwisk mam wyjawić?
— To, pod którem przedstawiłeś się pan w Chantilly; to, które ci służyło wtedy, gdyś zbierał przeciwko mnie stronnictwo, nakoniec to samo, pod którem zaprzedałeś się Mazariniemu.
— Proszę mi wybaczyć — odpowiedział Cauvignac — lecz zdaje mi się, że miałem zaszczyt zwycięsko odpowiedzieć na te wszystkie pytania na dzisiejszem rannem posłuchaniu, uzyskanem od Waszej książęcej mości.
— Dlatego też obecnie tylko jedno panu zadaję — rzekła księżna, nieco zniecierpliwiona — wszakże pytam się tylko pana o jego nazwisko.
— I to właśnie wprawia mnie w przykre położenie.
— Proszę napisać „baron Cauvignac“ — rzekła księżna.
Oskarżony nie zrobił żadnej uwagi, a pisarz wykonał rozkaz.
— A teraz powiedz mi pan, jaki stan jego — rzekła księżna — spodziewam się, że przynajmniej teraz nie będziesz pan czynił trudności w odpowiedzi.
— Przeciwnie, pani, bo i to także trudne zapytanie. Jeżeli mnie pani pyta o moje znaczenie jako uczonego, odpowiem, że jestem kardynałem literatury, magistrem prawa, doktorem teologji i to wszystko, jak widzi Wasza książęca mość, mówię bez wahania.
— Nie, panie, my chcemy tu mówić o jego stopniu wojskowym.
— Ba! na to wcale nie mogę odpowiedzieć Waszej książęcej mości.
— A to dlaczego?
— Bo ja sam nigdy dobrze nie wiedziałem, czem byłem.
— Staraj się pan dobrze zastanowić, bo ja chcę się koniecznie o tem dowiedzieć.
— Najprzód nadałem sobie stopień porucznika, ale ponieważ nie miałem pełnomocnictwa do podpisania patentu i że przez cały przeciąg czasu, w jaki ten tytuł nosiłem miałem tylko sześciu ludzi pod swojemi rozkazami, sądzę więc, że nie ma się z czego tak dalece chlubić.
— Lecz ja — rzekła księżna — mianowałam pana kapitanem, a zatem tego tylko tytułu pan używać powinieneś
— To właśnie wprawia mnie w coraz drażliwsze położenie i usprawiedliwia wyrzuty sumienia. Każde nadanie stopnia w wojsku, jak mi się przynajmniej zdaje, musi być zgodne z wolą królewską, jeżeli ma mieć jakieś znaczenie i jakkolwiek nie mogę zaprzeczyć, że życzeniem Waszej książęcej mości było widzieć mnie kapitanem, przecież o ile mi się zdaje, nie było w jej mocy nadanie mi tego tytułu. Tak więc nie byłem ani porucznikiem, ani kapitanem.
— Niech i tak będzie; lecz przypuśćmy, że jak sam przez się nie mogłeś pan zwać się porucznikiem,tak i przeze mnie kapitanem i że ani w pańskiej, ani w mojej nie było mocy podpisać dyplomu, zawsze przecież jesteś pan gubernatorem Breune. A ponieważ tym razem sam król podpisał pańską nominację, nie możesz przeto jej ważności zaprzeczyć.
— Właśnie, proszę pani — rzekł Cauvignac — z tych trzech moich tytułów, ten ostatni jest najniewłaściwszy.
— Jakimże to sposobem?... — zawołała księżna.
— Nosiłem ten tytuł, to prawda, lecz nie pełniłem żadnych, przywiązanych do niego obowiązków. Bo na czemże się zasadza tytuł? wszakże nie ogranicza się li tylko na czczej formie, ale obowiązki temuż właściwe, stanowią rzetelne jego znaczenie. Ja zaś nie pełniłem żadnych obowiązków w swoim urzędzie, noga moja nie postała w mem państwie, nie uczyniłem tam żadnych rozporządzeń i dlatego też nie jestem gubernatorem Breune, jak poprzednio nie byłem kapitanem, a nawet i porucznikiem.
— Jednakże znaleziono pana na drodze do Breune.
— Bez wątpienia, lecz właśnie byłem zatrzymany na krzyżujących się drogach, z których jedna prowadzi do Breune,druga zaś do Ison. Któż więc mógł wiedzieć, czy ja jadę do Ison, czy do Breune?
— Dobrze — rzekła księżna. — Sąd wysłucha pańskiej obrony. Panie pisarzu, proszę napisać „Gubernator Breune".
— Nie mogę się sprzeciwiać — odrzekł Cauvignac — bo jest w mocy Waszej książęcej mości kazać pisać to, co jej się podoba.
— Dobrze. A teraz podpisz pan protokół indagacyjny — rzekła księżna do Cauvignaca.
— Z największą przyjemnością — rzekł Cauvignac — przyszłoby mi wykonać rozkaz Waszej książęcej mości lecz w walce, którą wytrzymać musiałem dzisiejszego ranka z pospólstwem Bordeaux, a z której mnie Wasza książęca mość za pośrednictwem swych żołnierzy, tak łaskawie wybawić raczyłaś, otrzymałem ranę w prawą rękę, a lewą pisać nie umiem.
— Niech pan pisarz sprawdzi, czy odmowa naszego oskarżonego jest sprawiedliwą — rzekła księżna.
Nakoniec Cauvignac, skłoniwszy się z największem uszanowaniem, wyszedł w towarzystwie dwóch swoich dozorców.
— Zdaje mi się, że masz słuszność, panie Lenet — rzekł książę de la Rochefoucault — i nasza to raczej wina, że nie staraliśmy się dokładnych o tym człowieku powziąć wiadomości.
Lenet tak był zajętym, że nic na nie mógł odpowiedzieć. Na ten raz zawiodła go zwykła jego przenikliwość; sądził, że Cauvignac sam przez się ściągnie na siebie gniew zgromadzonych, tymczasem swemi wykrętami więcej bawił, niż gniewał sędziów.
Cauvignac zaćmił Canollesa.
Dlatego też, gdyż zbierano głosy, ogół był za śmiercią.
Skoro to ukończono, księżna, która dokonała zemsty, tak zadawalniającej jej dumę, sama otworzyła okno, po dwakroć już otwierane, i głosem donośnym zawołała:
— Mieszkańcy Bordeaux! Richon będzie godnie pomszczony; chciejcie mi zaufać.
Jednogłośne „hura!“, nakształt huku grzmotów, było odpowiedzią na wiadomość udzieloną przez księżną.
Lud rozbiegł się po ulicach, uszczęśliwiony już samą nadzieją zapowiedzianego widowiska.
Zaledwie pani de Condé powróciła do swego pokoju z Lenetem, który smutnie za nią postępował i przemyśliwał o sposobie zmienienia wyroku, nagle drzwi otworzono i pani de Cambes, blada, zapłakana, padła do nóg księżnej.
— Pani — zawołała — zaklinam cię na Boga, racz mię wysłuchać; o! przez litość! nie odpychaj mnie od siebie!...
— Co ci jest, moje dziecię? — spytała księżna — dlaczegóż tak płaczesz?
— Płaczę, bo dowiedziałam się, że śmierć już postanowioną została i że to pani podpisałaś ten wyrok; a jednakże Wasza książęca mość nie możesz pozwolić, aby pan Ca — nolles zginął.
— A to dlaczego, moje życie? Wszakże powiesili Richona.
— Ależ, pani, któż inny, jak nie pan Canolles, ocalił ci życie w Chantilly?
— Mamże mu być wdzięczną za to, że się zwieść pozwolił?
— Otóż właśnie w tem, widzi pani, cała zachodzi pomyłka. Pan Canolles ani na chwilę nie dał się uwieść. Od pierwszego rzutu oka poznał mnie.
— Ciebie, Klaro?
— Tak jest. Przebywaliśmy razem pewna, część drogi Pan Canolles znał mnie, pan Canolles pokochał mnie nawet, i wtedy... droga pani... może zbłądził; lecz nie Waszej książęcej mości należy czynić mu wymówki... w owej chwili... nieszczęsny, poświęcił obowiązek miłości.
— A więc to ten sam, którego kochasz?
— Tak jest — rzekła wicehrabina.
— A więc to był...
— Pan Canolles — dorzuciła Klara. Pan Canolles, który, gdyby nie miłość jego ku mnie, mógł w Saint-George w powietrze wysadzić siebie i wojsko stron obu. Pan Canolles, który mógł uciekać, a przecież oddał mi swoją szpadę, aby się ze mną nie rozłączać. Pojmujesz więc, pani, że jeżeli on zginie przez mnie i ja żyć nie mogę, gdyż ja to będę przyczyną śmierci jego.
— Moje dziecię — rzekła księżna wzruszona nieco — zastanów się tylko, wymagasz odemnie rzeczy niepodobnych. Richon umarł, potrzeba więc, żeby był pomszczony! Narada została ukończoną, należy ją wprowadzić w wykonanie: gdyby mnie nawet o to mój własny mąż prosił, przymuszoną byłabym odmówić.
— O! ja nieszczęśliwa! — zawołała wśród łkań pani de Cambes, padając na wznak — a więc ja sama zgubiłam mego ukochanego!
— Czyż nie dość pani jednej ofiary — odezwał się Lenet — czyż potrzeba, ażeby głowa Richona okupioną została aż dwiema innemi?...
— O! mój Boże! — rzekła księżna jestże to godziwie pragnąć życia jednego, a śmierci drugiego? Powiedz sam jestże to sprawiedliwie?
— Zapewne, że sprawiedliwie; bo jeżeli dwóch ludzi ma umierać, lepiej przecież, jeżeli tylko jeden z nich umrze, kiedy ośmielamy się przypuścić, że usta nasze mogą mieć władzę zdmuchnięcia pochodni, zapalonej ręką Boga. Zresztą, słuszną jest rzeczą, że jeżeli nam w tym względzie wybór jest dozwolony, to przecież lepiej ocalić poczciwego, niżeli intryganta. Trzeba być na to żydem, by uwolnić Barrabasa, a ukrzyżować Chrystusa.
— A, panie Lenet! — zawołała Klara — wstaw się za mną, zaklinam cię; jesteś mężczyzną, może chętniej wysłuchają twej prośby. A pani — dodała, zwracając się ku księżnej — racz przypomnieć sobie, żem nieraz życie poświęcić była gotowa w jej sprawie.
— I ja również — rzekł Lenet. — A jednakże za trzydzieści lat wiernych usług, nic wzamian nie żądałem od Waszej książęcej mości; lecz dziś, kiedy się zdarza pora stosowna, a Wasza książęca mość nie ulitujesz się nad losem tego nieszczęśliwego, będę żądał od pani jednej tylko łaski.
— Jakiej?
— Ażebyś mi, Wasza książęca mość pozwoliła oddalić się; ażebym mógł rzucić się do stóp króla, któremu chcę poświęcić resztę życia, strawionego dla utrzymania świetności domu Kondeuszów.
— No, niech więc będzie między nami zgoda — zawołała księżna, rozbrojona tą podwójną prośbą — nie groź mój stary przyjacielu, nie płacz już, moja droga Klaro uspokójcie się oboje, niechże jeden tylko z pomiędzy nich umiera, kiedy tak chcecie koniecznie. Ale ten, który już na śmierć skazany, niech ginie i niechaj nikt już wstawiać się za nim nie waży.
Klara pochwyciła rękę księżnej i namiętnemi okryła ją pocałunkami.
— Tym postępkiem — dodał Lenet — zasłużysz pani na imię sprawiedliwej i miłosiernej zarazem; a to wspólne miano wyłącznym tylko niebios było przywilejem.
— A teraz — zawołała niecierpliwa Klara — pozwolisz mi pani uwolnić go?
— Podobny krok w obecnej chwili, jest niepodobieństwem — odrzekła księżna — toby nas zgubiło. Pozostawmy jeńców w więzieniu,; odbiorą oni jednocześnie rozkaz opuszczenia go, a wtedy jeden z nich otrzyma wolność drugi zaś uda się na śmierć.
— Nie mogęż przynajmniej zobaczyć go, uspokoić, pocieszyć? — zapytała Klara.

— Pocieszać go? Zdaje mi się, moja luba przyjaciółko że nie masz do tego prawa, a zresztą dowiedzianoby się o twojej wizycie, robionoby rozmaite domysły o jego ułaskawieniu... nie, to niepodobna. Pocieszaj się tylko sama tą myślą, że będzie wolny, a ja tymczasem uwiadomię obydwóch książąt o postanowieniu mojem.

ROZDZIAŁ XV.

Canolles i Cauvignac, zajmowali dwa oddzielne pokoje w warowni na drugiem piętrze obok siebie. Drzwi więzienne strzeżone były przez oddziały, złożone z zaufanych księżnej.
Lud, widząc przygotowania, co tak sprzyjały żądzy zemsty, powoli ustąpił z przedsionka, gdzie się tak cisnął poprzednio, dowiedziawszy się o uwięzieniu Canollesa i Cauvignaca.
Oddziały, stojące w przedsionkach, strzegąc więcej więźniów od napaści pospólstwa, aniżeli z obawy, aby pierwsi nie zechcieli ratować się ucieczką, opuściły swoje stanowiska, pozostawiając tylko po dwóch przy drzwiach każdego więźnia.
Jakoż pospólstwo, nie mając już tam nic do widzenia udało się na plac, gdzie do egzekucji przygotowania czyniono.
Słowa, wyrzeczone do tłumu przez księżną z okna sali obrad, w jednej chwili rozniosły się po mieście całem; każdy przekształcał je według swego sposobu widzenia a z tego wszystkiego to tylko można było odgadnąć, że tej samej jeszcze nocy, na jakieś straszne zanosi się widowisko.
Rzemieślnicy, mieszczanie, kobiety i dzieci biegli na szaniec, a ponieważ noc była ciemna, a księżyc dopiero po północy miał zaświecić, wielu z nich niosło pochodnie. Niekiedy słyszeć się dawały wściekłe wrzaski pośród tłumów, zbierających się i rozpraszających.
„Śmierć więźniom!... Niech Richon będzie pomszczony!“
Owe okrzyki, światła, tętent koni, oderwały panią de Cambes od modlitwy. Usiadła w oknie i z trwogą spoglądała na tłum ludzi płci obojej, z zaiskrzonemi oczyma ryczący jak dzikie zwierzęta, wpuszczone do cyrku.
Klara nie mogła wyjść z podziwienia, jakim sposobem ludzie, którym obaj więźniowie, nigdy nic nie zawinili mogli z taką zaciętością domagać się śmierci bliżnich swoich, nie mogła z tego zdać sobie sprawy, bo znała tylko te namiętności, co rozkosz sercu sprawiają.
Z okna, z którego wyglądała, widać było ponad zabudowaniami i ogrodem, szczyt ponurej wieży fortecznej. Tam znajdował się Canolles, tam też ciągle zwracała swe oczy.
— O, niech jak chcą — rzekła — zabraniają mi przystępu, pomimo to ja muszę dostać się do niego, ja go muszę zobaczyć! Może te wrzaski dochodzą go, może sądzi, że o nim zapomniałam, może mnie nawet w tej chwili obwinia... przeklina... A! każda minuta, co upływa na daremnem wyszukiwaniu sposobów uspokojenia go, wydaje się być zdradą z mej strony; nie, nie mogę pozostać w tej bezczynności, wtedy, kiedy on może wzywa mej pomocy... O! muszę się z nim widzieć... tak jest... lecz jakże go zobaczyć?.. O, mój Boże! któż mnie zaprowadzi do więzienia? Jakaż siła ludzka jest w stanie otworzyć te podwoje? Księżna zabroniła mi do nich przystępu i miała do tego prawo, tak wiele już dla mnie uczyniwszy... Straż i nieprzyjaciele obiegli fortecę, a ten tłum ryczących zwierząt, zwąchawszy krew, nie dozwoli wyrwać sobie zdobyczy... będzie myślał, że go chcę stamtąd uprowadzić. O, tak jest! uprowadziłabym go, gdyby go słowa księżnej i tak już nie oswobodziły... Gdybym im powiedziała, że go tylko chcę widzieć... to mi nie uwierzą i nie dozwolą; zresztą, odważyć się no podobny krok wbrew woli księżnej, nie będzież to z mej strony niewdzięcznością za łaskę otrzymaną?. Czyż nie narażę się o tyle, że może cofnąć dane przyuczenie?... A jednakże dozwolić mu spędzać całe godziny w takiej trwodze i niepewności... O, czuję, że tak dla niego, jak i dla mnie, to niepodobne! Módlmy się, może Bóg natchnie mnie jaką myślą szczęśliwą.
Uklękła powtórnie przed krucyfiksem, i tak gorąco, z takim zapałem zasyłała do Przedwiecznego modły, że samą księżnę byłaby wzruszyła.
— O, nie pójdę, nie pójdę — mówiła — bo czuję dobrze że nie mogę... Całą noc będzie mi złorzeczył... lecz jutro, jutro! może mi przebaczy.
Klara na chwilę czuła się uspokojoną; jednakże wybuchy pospólstwa i odblask grobowych świateł, co jak błyskawice ciskały swe promienie i oświetlały pokój; wszystko to taką napełniło ją trwogą, że zasłoniwszy uszy rękami, zamknęła oczy i oparła głowę o poduszkę klęcznika.
Wtem Lenet ukazuje się na progu, a widząc, że go me spostrzeżono, wzrokiem pełnym współczucia spogląda na kobietę, której pierś wznosiła się od łkania; przybliża się i westchnąwszy, kładzie rękę na jej ramieniu.
Klara zerwała się przestraszona.
— Panie Lenet!... A! więc nie opuściłeś mnie jeszcze
— O, nie!... — odpowiedział Lenet. — Wychodząc od księżnej, zdawało mi się, że pani nie jesteś jeszcze zupełnie uspokojoną, ośmieliłem się więc przyjść aż tutaj, aby zapytać, czy nie mogę pani być w czem użytecznym?
— O, drogi panie Lenet... — zawołała wicehrabina — jakże dobrym jesteś, jakżem ci wdzięczna!
— Jak widzę, nie omyliłem się — rzekł Lenet. — O, mój Boże! rzadko się mylimy, myśląc, że Twoje dzieci cierpią — dodał z melancholijnym uśmiechem.
— O, tak panie!... — zawołała Klara — tak jest, zgadłeś... cierpię okrutnie!
— Czyliżeś pani nie uzyskała wszystkiego, czegoś tylko pragnęła? a wyznam ci prawdę, więcej nawet, niżelim się spodziewał.
— Tak... zapewne... ale...
— Ale?... rozumiem. Pewnie przeraża panią widok tej radości krwi łaknącego pospólstwa i litujesz się nad losem nieszczęśliwego, co ma umrzeć w miejsce twego kochanka.
Klara powstała z klęcznika, przez chwilę nieporuszona, jak posąg boleści, wlepiła wzrok w Leneta; po chwili, zimną jak lód ręką dotknęła czoła po którem kroplisty pot spływał.
— O, przebacz mi, albo raczej przeklinaj mnie!... — rzekła — do tego stopnia posunęłam samolubstwo, żem nawet o tem nie pomyślała. Nie, panie, wyznaję ci najgłębszą pokorę, że ta, obawa, te łzy, ta modlitwa, były dla tego, co żyć ma, gdyż owładnięta miłością, zapomniałam o biednym, co ma umrzeć.
Lenet uśmiechnął się smutnie.
— Tak — rzekł — tak być powinno, bo taką jest natura ludzka: może to właśnie egoizm pojedynczych osób, ogół zbawia, No, droga pani — dodał — przyznaj szczerze, że chciałabyś nawet, aby kara, jaka czeka nieszczęśliwego, jak najprędzej wymierzoną została, bo śmierć tej biednej ofiary, upewni cię o życiu twego narzeczonego.
— O tem nie pomyślałam nawet, panie Lenet, przysięgam ci. Lecz nie podsuwaj mi na podobnej myśli, bo dla Canollesa, wszystko poświęcić jestem gotowa.
— Biedne dziecię — rzekł Lenet z wyrazem głębokiego politowania — dla czegóżeś mi dawniej nic o tem nie wspomniała.
— Na Boga! przestraszasz mnie, miałożby już być zapóźno? więc jeszcze grozi mu niebezpieczeństwo.
— O nie — odparł Lenet — skoro księżna dała ci na to słowo, lecz...
— Lecz co?
— Lecz, niestety... jestże co pewnego na tym świecie? przecież pani sama, co równie jak ja, masz go za ocalonego, zamiast cieszyć się płaczesz.
— Płaczę, mój przyjacielu, bo nie mogę go widzieć — powiedziała Klara. Pomyśl tylko, że usłyszawszy groźną wrzawę ludu, lękać się może o przyszłość swoją; pomyśl że mnie obwinić może o obojętność, zapomnienie, zdradę. Lenet, Lenet, co to za męczarnie! Gdyby księżna wiedziała, co cierpię, miałaby więcej nademną litości.
— Kiedy tak, trzeba koniecznie, wicehrabino, abyś się z nim widziała.
— Widzieć się z nim?... Niepodobna!... Wiesz przecie, że księżna już mi odmówiła.
— Wiem i za słuszne to uważam; a jednakże...
— A jednakże zachęcasz mnie, abym uczyniła wbrew woli księżnej? — zawołała mnie, abym uczyniła wbrew woli księżnej? — zawołała zdziwiona Klara, wpatrując się przenikliwie w Leneta, który, zmieszany jej spojrzeniem, spuścił oczy.
— Jestem już stary, wicehrabino, właśnie dlatego, żem stary, jestem podejrzliwy; nie mówię, że w tym razie, ponieważ słowo księżnej jest, święte, a ona powiedziała, że tylko jeden z dwóch więźniów zginie. Lecz ja, co przez cały bieg życia mego przyzwyczaiłem się widzieć, jak różnie los igrał z tymi nawet, co zdawali się być jego wybrańcami, wziąłem sobie za zasadę, korzystać o ile można z każdej sposobności. Idź do swego narzeczonego, wicehrabino, zobacz się z nim, szczerze ci to radzę.
— A! — zawołała Klara — przerażasz mnie, panie.
— A przecież to nie jest wcale moim zamiarem; zresztą chciałażbyś, abym ci radził nie widzieć się z nim?
— O, tak, przyznaję. Mówisz mi więc, abym się z nim widziała, jest to moje jedyne, najgorętsze życzenie, o to wówczas poprosiłam Boga, kiedyś mnie zastał klęczącą. Ale nie jestże to niebezpieczeństwem?
— Czyliż jest co niepodobnego dla kobiety, która Saint-George zdobyła? — rzekł, uśmiechając się, Lenet.
— Niestety — powiedziała Klara — dwie godziny już nad tem myślę, jakby się dostać do fortecy i żadnego nie widzę sposobu.
— A jeżeli ja ci go podam, czem mi to wynagrodzisz?
— Dam ci... oto wiesz co... podam ci rękę byś mnie poprowadził wtedy, gdy będę szła z nim do ołtarza.
— Dziękuję ci, moje dziecię — rzekł Lenet — dobrześ powiedziała, bo też, w samej rzeczy, kocham cię, jak twój własny ojciec. Jeszce raz ci dziękuję!
— O! powiedz mi, jakiego użyjesz sposobu? — spytała Klara.
— Słuchaj, pani. Prosiłem księżnej, o udzielenie mi pozwolenia wejścia do fortecy, aby się widzieć z więźniami i uzyskałem je, bo gdyby można było ocalić kapitana Cauvignaca, chciałem przeciągnąć tego człowieka do naszego stronnictwa, lecz teraz owo pozwolenie na nic mi się nie przyda; ponieważ twoje prośby za panem Canolles, stały się przyczyną śmierci Cauvignaca.
Klara mimowolnie zadrżała.
— Weź więc pani ten papier — ciągnął dalej Lenet — jak widzisz nie ma na nim zamieszczonego nazwiska.
Klara pochwyciła i przeczytała:
„Nadzorca więzienia, oddawcy niniejszego ułatwi widzenie się z jednym z dwóch więźniów stanu, którego przybyły sam wskaże; widzenie się trwać może najdłużej półgodziny".

„Klara Klemencja de Condé".

— Biedny kapitan — szepnęła Klara, nie mogąc znieść myśli o Cauvignacu, mającym umrzeć w miejsce Canollesa.
— Musi ulec prawy ogólnemu — powiedział Lenet. Słaby, zwyciężanym bywa przez silniejszego; bez opieki, ustąpić musi temu, co ją posiada. Żal mi go, bo to chłopak z głową.
— Klara tymczasem na wszystkie strony obracała papier w ręku.
— Wiesz pan — rzekła — że dla mnie to pozwolenie jest straszną pokusą. Czy wiesz, że kiedy raz już będę mogła przycisnąć do serca mojego nieszczęśliwego przyjaciela, gotowa jestem uciec z nim na koniec świata.
— Jabym to samo radził pani, gdybym wiedział, że to jest do wykonania podobnem, lecz pozwoleniu temu nie możesz pani nadawać innego znaczenia nad to, które posiada.
— To prawda — rzekła Klara, odczytując go — modły moje wysłuchane; on już do mnie należy, żadna siła ludzka wyrwać mi go nie może.
— Bo też nawet nikt o tem nie myśli. No, droga pani, nie traćmy czasu, ubierz się w męskie suknie i chodźmy. Czas widzenia się z nim oznaczony tylko na pół godziny; wiem także, żebyś go całem życiem okupić gotowa.
Klara podchwyciła Leneta za rękę, przyciągnęła do siebie i złożyła na czole jego pocałunek, taki, jakimby najtkliwszego obdarzyła ojca.
— Idź już, idź — rzekł Lenet, lekko ją odsuwając — nie trać czasu.

— Niestety! — pomyślał, patrząc na odchodzącą — jak się to skończy?

ROZDZIAŁ XVI.

Krzyki, groźby i wybuchy pospólstwa, przedarły się aż do krat więzienia i Canolles z okna swej celi widział ów ożywiony widok, jak w obecnej chwili miasto przedstawiało.
— Do djabła! — rzekł — przykrego doznałem zawodu. Biedny Richon, tak waleczny, śmierć jego, powiększy moją niewolę; nie pozwolą mi już biegać po mieście, jak dawniej, ani ożenić się, jeśli Klara nie zechce wziąć ze mną ślubu w kaplicy więziennej. Ale ona na to przystanie. Wszystko jedno, czy tu lub gdzie indziej odbierzemy błogosławieństwo; smutna to wprawdzie przepowiednia, brać ślub w więzieniu. A czemuż ta okropna wiadomość, nie spóźniła się chociaż o dzień jeden.
Poczem, przechyliwszy się w oknie, zaczął wyglądać.
— Jakie ostrożności! — rzekł — dwóch szyldwachów przy drzwiach. Przykro pomyśleć, że będę tu zamknięty tydzień, dwa, a może i więcej dopóki nowe jakie zdarzenia nie zatrze wspomnienia o teraźniejszem. Szczęście, że obecne wypadki szybko po sobie następują, a bordejczycy są lekkomyślni; jednakże przez ten czas będę miał bardzo przykre chwile... Biedna Klara, jak ona musi rozpaczać, to szczęście, że wie o przyaresztowaniu mojem, bo inaczej, coby pomyśleć mogła, nie zobaczywszy mnie w miejscu przez nią wskazanem; o! tak jest, wie ona, że to nie z mojej nastąpiło winy... Lecz dokąd u djabła, dążą ci wszyscy ludzie? zdaje się, jak gdyby śpieszyli na miejsce egzekucji!
Canolles przeszedł się kilka razy po pokoju z założonemi w tył rękami; widok murów więzienia zwrócił myśl jego na drogę filozoficzną.
— Co to za głupstwa tej wojny — mówił sam do siebie. Otóż biedny Richon, z którym przed miesiącem obiadowałem, już nie żyje. Pewno sam sobie odebrał życie, bo śmierci się nie bał. I ja toż samo winienem był uczynić i niezawodnie byłbym zrobił, gdyby kto inny, a nie wicehrabina mnie oblegała.
— Wojna kobieca jest niewątpliwie najgroźniejszą ze wszystkich... przynajmniej nic sobie nie mam do wyrzucenia, wniczem nie przyczyniłem się do śmierci mego przyjaciela. Bogu niech będą dzięki! Nie podniosłem ręki na mego brata; myśl ta mnie uspakaja; tak jest i to winienem memu aniołowi stróżowi, w postaci kobiety.
Wejście dozorcy więziennego, przerwało monolog Canollesa.
— Czy będziesz pan jadł kolację? — spytał dozorca. — Jeżeli zechcesz, racz ją zadysponować, bo nadzorca odebrał rozkaz dostarczać panu żywności, jakiej tylko zażądasz.
— No, to przynajmniej — rzekł Canolles — chcą mnie ugościć podczas mojego tu pobytu. Był czas, żem się wcale czego innego spodziewał, widząc uszczypliwy wyraz twarzy księżnej i złowróżebne spojrzenia wszystkich, co ją otaczali.
— Czekam pańskiego rozkazu — rzekł dozorca, skłoniwszy się.
— A, prawda, przepraszam. To grzeczne pańskie zapytanie, pobudziło mnie do uwag... Ale wróćmy do rzeczy; dobrze, mój panie, będę jadł, bom głodny szczerze, ale, że z natury nader jestem wstrzemięźliwy, poprzestanę zatem na zwyczajnej, żołnierskiej kolacji.
— A teraz — rzekł dozorca, przybliżając się do Canollesa z rodzajem zajęcia — czy nie dasz mi pan polecenia jakiego... może iść po co do miasta... może pan oczekujesz kogo?... Pan jesteś wojskowym, ja także; postępuj pan ze mną tak, jak z jednym ze swoich podwładnych.
Canolles z zadziwieniem spoglądał na dozorcę.
— Nie, mój panie, nie dam ci żadnego polecenia, nie czekam nikogo, wyjąwszy jednej osoby, której wszakże nazwiska wymienić nie mogę. Co do oświadczenia się pana z jego usługami, szczerze mu za nie dziękuję i jeżeli będę czego potrzebował, nie zaniedbam korzystać z pańskiej grzeczności.
Na ten raz, w twarzy dozorcy wyczytać można było zadziwienie.
— Dobrze, panie, natychmiast przyniosę wieczerzę.
Po chwili, dwóch żołnierzy wniosło stół, zastawiony potrawami nierównie wykwintniejszemi od tych, jakich Canolles zażądał. Żołnierze zamieniali z sobą spojrzenia znaczące, które Canolles brał za prosty skutek łakomstwa; a ponieważ wieczerza zaopatrzoną była nawet w wyborne gujeńskie wino, rzekł, zwracając się do nich:
— Moi panowie, każcie przynieść dwa kieliszki.
Gdy to spełniono, baron napełnił je, a podniósłszy jeden z nich w górę, rzekł:
— Zdrowie wasze!
Żołnierze wzięli swoje i, machinalnie trąciwszy je z kubkiem Canollesa, wychylili do dna, nie pijąc wszakże nawzajem zdrowia jego.
— Wprawdzie nie bardzo grzeczni — pomyślał Canolles — lecz za to dzielnie piją; przecież trudno jest wszystko razem posiadać.
I znów zasiadł do wieczerzy, której już do końca nie wiele brakowało.
Skończywszy, powstał; żołnierze stół wynieśli. Wszedł dozorca.
— A do licha! — rzekł Canolles — co za szkoda, że pan ze mną nie jadłeś kolacji, dalibóg, doskonała była...
— Nie mógłbym i tak korzystać z tego, zaszczytu, gdyż tylko co sam wstałem od stołu i przyszedłem tu...
— Ażeby mi dotrzymać towarzystwa? — rzekł Canolles. — Jeżeli tak, serdecznie mu podziękuję; to bardzo grzecznie z jego strony.
— Nie, panie, wcale iny miałem zamiar, oto chciałem uprzedzić pana, że w caem mieście niema ewangelickiego pastora, a kapelan jest katolikiem. Wiem, że pan jesteś protestantem; ta różnica wyznania nie koniecznie musi mu być na rękę.
— A mnie ksiądz na co? — zapytał Canolles naiwnie.
— Na cóżby innego — rzekł zakłopotany nieco dozorca — jeżeli nie do zachęcenia do modlitwy.
— Do modlitwy? — powtórzył z uśmiechem Canolles — jeszcze dość czasu jutro o tem pomyśleć, bo ja mam zwyczaj rano tylko się modlić.
Dozorca przez chwilę spoglądał na Canollesa z podziwieniem, które stopniowo zmieniało się w uczucie głębokiego politowania; poczem skłonił się i odszedł.
— A, — rzekł Canolles — świat się do góry nogami przewrócił. Od śmierci tego nieszczęśliwego Richona wszyscy zdaje się pogłupieli. Cóż u licha, czy już nikogo przy zdrowych zmysłach nie zobaczę?
Zaledwie tych słów domówił, drzwi więzienia otworzono i zanim mógł dostrzec, kto je otworzył, jakaś postać otoczyła go swojemi ramionami i uwiesiwszy mu się na szyi, twarz jego zrosiła łzami.
— Co to jest? — zawołał więzień, uwalniając się z pod tych uścisków. — Czyż znów nowy szaleniec? Doprawdy, widzę, że mnie zamknięto w domu warjatów.
I odpychając rękę mniemanego warjata, zrzucił mu kapelusz, a piękne blond włosy pani de Cambes roztoczyły się po jej ramionach.
— Ty tutaj? — zawołał Canolles, biegnąc ku niej i chcąc ją w swoje pochwycić ramiona. — Ty tutaj? A! przebacz żem cię nie poznał odrazu, albo raczej, że cię moje serce nie odgadło!
— Cicho! — rzekła Klara, podnosząc kapelusz i szybko wkładając na głowę. — Cicho! gdyż gdyby się dowiedziano o mojem przybyciu tutaj, możeby mi wydarto szczęście widzenia cię raz jeszcze. O mój Boże!... jakże jestem szczęśliwą! — zanosiła się od łkania.
— „Jeszcze?" — rzekł Canolles — dozwolono ci „raz jeszcze" mnie widzieć? i mówisz mi to ze łzami. A przecież już więcej nie miałaś mnie oglądać — dodał, uśmiechając się.
— O, nie śmiej się, drogi mój przyjacielu, bo twoja wesołość smutkiem mnie przejmuje. Nie śmiej się, zaklinam cię! O, gdybyś wiedział, ile mnie trudów kosztowało, zanim się do ciebie dostać zdołałam i jak mało już brakowało aby moje usiłowania spełzły na niczem. Gdyby nie Lenet to szlachetne serce... Lecz mówmy o tem, co nas w obecnej chwili zajmuje najwięcej. Mój Boże! a więc to ty jesteś? ciebież to znów oglądam? ciebież to mogę przycisnąć do serca?...
— Tak, to ja jestem! — odrzekł uśmiechając się Canolles.
— O, mój drogi, nie udawaj przedemną wesołości, kiedy smutek zaległ twe serce — rzekła Klara. — Ja wiem o wszystkiem. Nie domyślano się, że kocham ciebie, dla tego też nie robiono tajemnicy przedemną.
— To ty raczej coś ukrywasz? — powiedział Canolles.
— Nieprawdaż? — rzekła wicehrabina — żeś mnie oczekiwał, że cię niepokoiło moje milczenie, żeś mnie nawet w duszy obwiniał?
— Żem nie był spokojny a pełen obawy, to prawda, lecz nigdy cię nie obwiniałem, bo byłem przekonany, że jakaś ważna okoliczność, silniejsza od twej woli nawet, oddaliła cę ode mnie; największem zaś mojem nieszczęściem była myśl, że nasz związek musi zostać odłożony na dni kilka; a kto wie, może na dłużej.
Klara z takiem samem podziwieniem spoglądała na Canollesa, jak poprzednio dozorca.
— Jakto — rzekła — czy ty szczerze mówisz i w samej rzeczy niczego się więcej nie obawiasz?
— Ja? — rzekł przerażony Canolles — czegóż to miałbym się obawiać?... Alboż zagradza mi jakie nowe niebezpieczeństwo?
— O, nieszczęśliwy! — zawołała Klara — on więc o niczem nie wiedział, niczego się nie domyślał...
I jakby obawiając się, że tak bez przygotowania wykryła całą prawdę, tak straszną dla Canollesa, wstrzymała się nagle a wyrazy, co prosto z serca wypłynąć miały skonały na ustach.
Ja nie wiem o niczem — rzekł poważnie Canolles — ale ty wszystko mi wyznasz, wszak prawda? Jestem przecież mężczyzną, mam odwagę o, powiedz Klaro, powiedz zaklinam cię!
— Wiesz zapewne, że Richon nie żyje — rzekła po chwili milczenia.
— Tak jest — odrzekł Canolles — wiem o tem.
Klara na chwilę umilkła, poczem rzekła ze smutkiem:
— Powieszono go na placu targowym w Libournie.
Canolles na krok odskoczył.
— Powieszony! — zawołał — Richon; ten rycerz!...
Wtem zbladł nagle i drżącą ręką powiódł po czole.
— A! teraz wszystko pojmuję — rzekł — wiem. na co mnie uwięziono... co miały na celu te wszystkie badania, co znaczyły słowa dozorcy, milczenie żołnierzy, wiem co znaczy twoje tu przybycie, twój płacz na widok mej wesołości: rozumiem na koniec co znaczy ten tłum ludzi krzyki, przekleństwa! Richon zamordowany, śmieć jego zemstę na moją głowę sprowadza.
— Nie, nie, mój najmilszy! nie drogi przyjacielu — zawołała Klara w niesieniu radości, pochwyciwszy Canollesa za ręce i topiąc swój wzrok w jego oczach — nie! nie ty masz być ofiarą, drogi mój więźniu, chociaż w samej rzeczy pierwej tyś był skazany, tyś miał umierać! O tak! śmierć już roztaczała nad tobą swoje skrzydła, mój piękny oblubieńcze. Ale uspokój się, możesz się nawet śmiać teraz, możesz mówić o szczęściu i przyszłości. Ta co ci całe swe życie chce poświęcić, ocaliła i twoje. Bądź wesoły, lecz nie śmiej się głośno, bobyś mógł przerwać sen twego nieszczęśliwego towarzysza, na którego spaść uma cały ogrom burzy; który zamiast ciebie, ma się stać ofiarą losu zawistnego.
— O! przestań mówić, przestań, droga przyjaciółko! — rzekł Canolles, nie mogąc przyjść do siebie, pomimo namiętnych pieszczot Klary, tak był przerażony ciosem, jaki mu zadać miano. — Ja co byłem tak spokojny, tak pełen radości dziecinnej, mnie śmierć zagrażała!... I kiedyż to? w jakimże to było czasie? Przebóg! wtedy pewnie kiedy miałem się cieszyć słodkim małżonka twego imieniem. A! nie byłożby to morderstwem podwójnem?
— Oni nazywają to odwetem tylko — rzekła Klara ze zgrozą.
— O tak, tak! mają słuszność!
— A więc znowu wpadasz w smutek i zamyślenie.
— O, śmierć sama nie tyle mnie przeraża, jak myśl, że ona rozdzielić nas musi — rzekł Canolles.
— Gdybyś ty umarł, mój luby, ja umarłabym wraz z tobą: lecz zamiast poddawać się posępnym myślom, ciesz się wraz ze mną. Otóż tej nocy jeszcze, może nawet za godzinę, opuścisz te mury i albo sama przyjdę po ciebie albo czekać będę przy wyjściu; wtedy, nie tracąc ani minuty, ani sekundy nawet, opuścimy Bordeaux. O! natychmiast nie chcę zwlekać. To przeklęte miasto strachem mnie przejmuje. Dziś, ledwo zdołałam cię ocalić jutro? kto wie, jakie nowe nieszczęście rozłączyćby nas mogło na wieki!...
— Czy wiesz, mój aniele — rzekł Canolles — że na raz za wiele przynosisz mi szczęścia, tak, w samej rzeczy, za wiele szczęścia... ja chyba nie zniosę...
— No, kiedy tak, to przestań się niepokoić, rozwesel twoje chmurne czoło.
— Chcąc, abym nie był smutnym, bądź sama wesołą. A co znaczy to westchnienie?
— To westchnienie! mój przyjacielu, za tego biednego co nasze szczęście śmiercią okupi.
— O, tak, masz słuszność, ale dlaczego nie możesz wyprowadzić mnie stąd natychmiast? No, mój drogi aniele, rozwiń skrzydła i unieś mnie z sobą.
— Cierpliwości, cierpliwości mój drogi małżonku, jutro uprowadzę cię!... Gdzie sama jeszcze nie wiem, może do raju naszej miłości... a tymczasem, jestem jeszcze przy tobie.
Canolles wziął ją w objęcia i przycisnął do piersi; ona okoliła ręką szyję młodzieńca i tuliła się drżąca do serca, co tylu różnymi uczuciami miotane, zaledwie słabe tylko wydawało tchnienie.
Nagle i to już po raz drugi, łkania bolesne wydarły się z piersi Klary, a chociaż zdawała się być na pozór spokojną i szczęśliwą, łzy jednak rzęsiste spłynęły jej z oczu i zrosiły twarz Canollesa, co jej ust dotykał.
— Takaż to twoja wesołość, biedny mój aniele?
— O nie, to tylko wspomnienia cierpień doznanych.
W tej chwili, brzęk kluczy rozdzielił kochanków; drzwi się otworzyły i nadzorca wszedł z oznajmieniem, że pól godziny pozwolonego widzenia się już upłynęło.
— Bądź zdrowa — szepnął Canolles — lub ukryj mnie w fałdach swego szerokiego płaszcza i uprowadź z tych miejsc co prędzej.
— Biedny mój przyjacielu — z cicha odpowiedziała Klara — przestań, bo mi serce rozdzierasz! Czy nie wiesz, że to byłoby mojem najgorętszem życzeniem? Miej za nas oboje cierpliwość i wytrwałość, za kilka godzin złączymy się na zawsze, a wtedy nic nas już rozłączyć nie będzie w stanie.
— Będę cierpliwym — rzekł Canolles wesoło, uspokojony zapewnieniem Klary — teraz trzeba nam się rozłączyć, miejmy więc odwagę; muszę wyrzec słowo, co jak głos grobowy boleśnie brzmi w uszach: „Bądź zdrowa! bądź zdrowa Klaro!“.
— Bądź zdrów! — odrzekła, usiłując wywołać uśmiech — bądź zdr...
Lecz nie mogła dokończyć tego strasznego wyrazu i po raz trzeći łkania bolesne głos jej stłumiły.
— Bądź zdrowa, bądź zdrowa! — zawołał Canolles, chwytając donie Klary i wyciskając na jej czole namiętne pocałunki. — Bądź zdrowa!
— O, do licha! — mruczał nadzorca — szczęście, że wiem, że ten biedny chłopiec nie ma się już czego obawiać bo gdyby nie to, sam widok pożegnania zakrwawiłby mi serce.
Nadzorca odprowadził Klarę aż do drzwi, następnie wrócił do więźnia.
— Teraz — rzekł do Canollesa, który upadł na krzesło, cały czas jeszcze pod wpływem wzruszenia — teraz, nie dość być samemu szczęśliwym, potrzeba i dla innych mieć współczucie. Sąsiad pański, jego nieszczęśliwy towarzysz niedoli, co jest na śmierć skazany, w tej chwili znajduje się sam, opuszczony, nikt się nim nie zajmuje, nikt go nie pociesza, pragnie się z panem widzieć; ja przyrzekłem mu to wyjednać, lecz potrzeba tu jeszcze pańskiego zezwolenia.
— Więc pan wątpisz o tem! — zawołał Canolles. — A, mój Boże!... on tak nieszczęśliwy!... o! czekam go z niecierpliwością i naprzód wyciągam do niego dłonie, chociaż go nie znam jeszcze.
— A mnie się zdaje, że on zna pana.
— A czy wie, jaki go los czeka?
— Zdaje mi się, że nie. Pan pojmujesz, że potrzeba to przed nim zataić...
— O, proszę być spokojnym.
— A teraz słuchaj pan, co mu powiem. Niedługo wybije jedenasta, od tej pory, sami tylko dozorcy są panami więzienia. Dozorca dyżurny jest uprzedzony; wie on, że sąsiad pana będzie się tu znajdował i nie prędzej przyjdzie po niego, aż nadejdzie chwila zaprowadzenia go do jego pokoju. Jeżeli więzień nie wie o niczem, w takim razie nie potrzeba mu nic mówić, jeżeli zaś jest przeciwnie, racz mu oświadczyć, że my, żołnierze, żałujemy go z całego serca. Bo umrzeć, to nic jeszcze dla wojskowego, ale być powieszonym, nie jestże to samo, co podwójną śmierć ponieść?
— Tak jest i taką samą śmiercią jak Richon, to prawdziwy odwet... Ale my tu gawędzimy, a on tymczasem z niecierpliwością mnie wygląda. Spiesz się pan, śpiesz — rzeki Canolles — i chciej mi wierzyć, żem panu winien wiele wdzięczności, za okazane współczucie, tak dla mnie jak dla mego nieszczęśliwego towarzysza.
Nadzorca wyszedł otworzyć drzwi przyległego więzienia a w parę chwil, Cauvignac, nieco blady, ale krokiem pewnym i z czołem swobodnem, wszedł do celi Canollesa, który kilka kroków naprzeciw niemu postąpił. Dozorca wyszedł.
Caurignac nie upadł zupełnie na duchu, gdyż człowiek ten posiadał nieograniczoną ufność w samym sobie i niewyczerpane w przyszłości nadzieje; jednakże, pomimo tej powierzchowności, tak na pozór spokojnej i pod maską swobody, głęboki smutek, jak wąż opasał serce jego i roztaczał w nim swój jad zaraźliwy.
Ów sceptyk, co nawykł całe życie wątpić o wszystkiem, zwątpił teraz, czy jest co takiego, coby wątpliwością nazwać można; dla tego też Cauvignac od śmierci Richona nie mógł ani jeść ani spać spokojnie.
Nasz filozof, co nie tylko, że szydził z cudzego nieszczęścia, ale nawet swoje własne lekceważył, na ten raz dalekim był zupełnie od przyjętego zwyczaju i wcale nie śmiał się z uwięzienia; owszem, w całym tym wypadku, który mu niewinną śmierć Richona przypominał, widział palec Boży, a nawet zaczął wierzyć, że jeżeli dobre uczynki nie bywają nagradzane, to złe, pewno nigdy kary nie ujdą.
Poddał się więc zupełnie swemu przeznaczeniu, lecz mimo to, jakeśmy już powiedzieli, nie mógł ani kosztować spoczynku, ani żadnego przyjąć pożywienia.
Szczególniejsza bo też była sprzeczność w jego charakterze, a oprócz tego, iż wielką do życia przywiązywał wagę, nie był wszakże samolubem i wiadomość o skazaniu go na śmierć nie tyle zrobiła na nim wrażenie, ile myśl, że towarzysza, od którego go ściana tylko przedzielała, oczekuje albo straszniejsze jeszcze więzienie, albo śmierć haniebna.
Pierwszą Cauvgnaca myślą, było ratować się ucieczką, bo choć poddał się na słowo, gdy jednak uczynionych mu przyrzeczeń nie dotrzymano, wtrącając go do więzienia; sądził więc, że również słowo swoje bez skrupułu złamać może.
Lecz pomimo, że był obdarzony do najwyższego stopnia posuniętą bystrością umysłu i nie zbywało mu na przebiegłości, uznał przecież zamiar swój za niepodobny do wykonania. Teraz pragnął tylko chwilę porozmawiać z towarzyszem niedoli, by w jego osobie pogodzić się z ludzkością, na którą poprzednio tak straszne rzucał pociski.
Cauvignac wchodząc do więzienia Canollesa, czekał najprzód ze zwykłą swą ostrożnością, aż póki dozorca nie oddali się; poczem, widząc, że drzwi szczelnie zamknięto, zbliżył się do Canollesa, który, jakeśmy już powiedzieli, postąpił ku niemu kilka kroków i serdecznie ścisnął go za rękę.
Jakkolwiek wcale to nie było w porę Cauvignac nie mógł się przecież powstrzymać od mimowolnego uśmiechu, na widok owego wytwornego młodzieńca, tak głośnego z odwagi, miłostek i wesołego humoru, którego już dwukrotnie spotykał w położeniu zupełnie różnem od teraźniejszego, raz kiedy był wysłany z poselstwem do Nantes, a drug kiedy go uprowadzono do Saint-George. Prócz tego, przyszło mu na myśl chwilowe przywłaszczenie sobie jego imienia i błąd, w jaki z tego powodu wprowadził księcia d‘Epernon. Jakkolwiek smutne było więzienie, wspomnienie przecież przeszłości tak było przyjemne, że na chwilę kazało zapomnieć o teraźniejszości.
Baron na pierwszy rzut oka poznał gościa i również przypomniał sobie, że miał sposobność widzenia się z nim w dwóch wyżej wspomnianych okolicznościach, a myśl, że Cauvignac był dla niego kiedyś zwiastunem pomyślnych wiadomości, powiększyła w nim współczucie i boleść nad losem nieszczęśliwego, tem bardziej, że wiedział, iż ocalenie swoje winien był nieodwołalnej jego śmierci, na samą tę myśl, więcej doznawał wyrzutów sumienia, niż gdyby rozmyślną zbrodnię popełnił.
— No i cóż, baronie — rzekł Cauvignac — co mówisz o naszem położeniu? Jest ono niekoniecznie godne zazdrości, o ile mi się zdaje...
— Tak, jesteśmy więźniami i Bóg wie jeszcze, kiedy stąd wyjdziemy — odpowiedział Canolles, z największą spokojnością, chcąc wzbudzić nadzieję i osłodzić ostatnie chwile nieszczęśliwego.
— Kiedy stąd wyjdziemy?... — powtórzył Cauvignac — oby Bóg, którego pan wezwałeś, raczył w nieograniczonem miłosierdziu swojem, oddalać jak najwięcej ten dzień nieszczęśliwy, lecz nie sądzę, aby nam tu długo czekać kazano. Widziałem dobrze z mojej celi, jak to i pan również ze swojej widzieć mogłeś, spiesznie cisnący się tłum w kierunku placu... a pan się domyślasz, o jakim tu mówię.
— E! bo też pan przesadzasz — rzekł Canolles. W samej rzeczy, i ja widziałem biegnące pospólstwo, ale to zapewne dla przypatrzenia się manewrom wojskowym. Byłoby to coś strasznie niesprawiedliwego, ażebyśmy mieli pokutować za śmierć Richona, bo przecież, jak ja, tak pan, nic temu nie jesteśmy winni.
Cauvignac zadrżał i badawczo wzrok utopił w Canol-lesie, który stopniowo zmienił w wyraz politowania.
— Otóż nowa ofiara — pomyślał — co w swoim obłędzie nie domyśla się nawet, jaki go los czeka. Lepiej jednak wyprowadzić go z tej niewiadomości, bo na cóż na próżno ma się łudzić nadzieją? czyż dlatego, aby cios później wydał mu się dotkliwszym, gdy przeciwnie, kiedy się nieco z myślą śmierci oswoi, nie tyle wówczas ona wyda mu się straszliwą.
Po chwili zastanowienia, wziąwszy za obie ręce Canollesa i wpatrując się w niego tym samym co poprzednio wzrokiem, rzekł:
— Drogi panie Canolles, każmy sobie przynieść parę butelek tego doskonałego wina de Breune, wiesz pan przecie, jakiego? Niestety, piłbym go swobodnie, gdybym był tam został komendantem wyznam panu szczerze, że jedynie ze szczególnego upodobania w tem wybornem winie, o posadę komendanta twierdzy de Breune prosiłem. Bóg mnie ukarał za łakomstwo!... O! ja panu to wszystko opowiem, jak tylko przyniosą wino, a choć ta wiadomość może smutną będzie, wino ją rozweseli; jedno drugie nagrodzi.
Canolles zapukał do drzwi, lecz ich nie otwierana; ponowił stukanie, po chwili drzwi otwarto i przez nie ukazało się dziecię, bawiące się na korytarzu.
— Czego pan żąda? — zapytało.
— Wina — powiedział Canolles — albo lepiej powiedz swemu ojcu, żeby tu przyszedł.
— Ojciec w tej chwili rozmawia z jakimś panem, ale zaraz tu przyjdzie.
— A teraz, mój mały przyjacielu — rzekł Cauvignac — pozwolisz, że ci uczynię jedno zapytanie.
— I owszem, co takiego?
— Z jakim to panem rozmawia twój ojciec?
— Z jednym wysokim jegomościem.
— Co to za śliczne dziecko — rzekł Cauvignac, a zwracając się do Canollesa, dodał: poczekaj pan, może się przecież co od niego dowiemy.
— A jak ten pan ubrany?
— Cały czarno.
— O! do djabła, czy słyszysz pan, wysoki i cały czarny.
— A jak się ten wysoki jegomość cały czarno ubrany nazywa? Czy wiesz, mój maleńki?
— Nazywa się pan Lavie.
— A! — rzekł Cauvignac — to prokurator królewski, nie mamy się czego obawiać; korzystajmy raczej z czasu, w którym ojciec tego malca zajęty jest rozmową i pomówmy bez świadków.
— A więc — rzekł Canolles — mówiłeś pan, że...
— A! prawda! — przerwał Cauivgnac. — Zdaje mi się, że się pan bardzo mylisz co do losu, jaki nas czeka po wyjściu z więzienia, mówisz pan, że ów tłum ludu miał na celu przypatrzeć się ćwiczeniom wojskowym, a mnie się raczej zdaje, że tu rzecz idzie wyłącznie o nas samych i że dla nas to przygotowują coś lepszego, niż zwyczajną karę wojskową.
Na przykład co takiego? — spytał Canolles.
— Ha! pan widzisz rzeczy w korzystniejszem świetle odemnie — rzekł Cauvignac — może też dlatego, że nie masz powodu obawiać się, jak ja. W każdym jednak razie, nie bądź pan tak pewnym siebie, ja bowiem nie sądzę, aby sprawa pańska stała bardzo dobrze. Twoje położenie, nie jest wcale godne zazdrości; wprawdzie nie ma nic wspólnego z mojem, bo moje, jeżeli mam panu prawdę wyznać, djabelnie jest zawikłane... A czy też wiesz, kochany panie, kto ja jestem?
— A to osobliwsze pytanie. Przecież jesteś pan kapitanem Cauvignac, wielkorządcą de Breune, tak mi się przynajmniej zdaje.
— Na ten raz, dobrze, lecz ja nie zawsze nosiłem ten tytuł, często bowiem zmieniałem nazwiska, rozmaite przybierałem stopnie; raz naprzykład była taka okoliczność, że przymuszony byłem nazywać się baronem de Canolles, zupełnie tak, jak pan.
Canolles spojrzał z podziwieniem.
— Tak jest — mówił dalej Cauvignac — pojmują, dlaczego pan na mnie tak bystro spogląda, myślisz pewnie, żem warjat, wszak prawda?
— Więc wytłomacz mi pan, co to wszystko znaczy?
— Nic łatwiejszego! Czy pan znasz księcia d’Epernon?
— Tylko z nazwiska, bo go nigdy nie widziałem.
— Co mnie bardzo cieszy, panie Canolles. Trzeba panu wiedzieć, że będąc raz u pewnej damy, u której wiem, że pan mile byłeś przyjmowany, ośmieliłem się przybrać jego nazwisko.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Co! a to wybornie! jak widzę, pan jesteś zazdrosnym; a przecież wkrótce masz się ożenić, a chociażbyś pan nawet i był zazdrosnym, bo ta wada jest w charakterze człowieka, który ma zawsze w sobie cząstkę zwierzęcości, to i tak wkrótce gniewać się pan na mnie nie będziesz; zbyt bliskie między nami zachodzą stosunki, ażebyśmy się sprzeczać mieli.
— Ani słowa nie rozumiem z tego wszystkiego.
— Chcę przez to powiedzieć, że pan winieneś uważać mnie, jeżeli nie za brata, to przynajmniej za szwagra.
— Same tylko zagadki słyszę z ust pana, słowo daję, nic nie rozumiem.
— No, kiedy tak, to powiem tylko kilka słów, a zaraz mnie pan zrozumiesz. Moje prawdziwe nazwisko jest Roland de Lartigues; Nanona jest moją siostrą.
Canolles przeszedł szybko z jednego wrażenia w drugie; ten, co zrazu swojem niewyraźnem tlomaczeniem się, wzniecił w nim nieufność, teraz wzbudził uczucie politowania.
— Pan jesteś bratem Nanony! — wykrzyknął — o! biedny chłopiec!
— Prawda, że biedny — odparł Cauvignac — słusznieś pan powiedział, gdyż oprócz tysiąca nieprzyjemności, mogących wyniknąć z mojego procesu, przyłącza się jeszcze i to, że nazywam się Roland de Lartigues i jestem bratem Nanony; bo zapewne pan wie, jak moją kochaną siostrę w Bordeaux lubią. Niechże się dowiedzą, że jestem jej bratem, trzy razy prędzej będę zgubiony, a jest tu dwóch ludzi, którzy o tem wiedzą, Rochefoucault i Lenet.
— A! — rzekł Canolles, zagłębiając się myślą w czasy minione — pojmuję teraz dopiero, dlaczego Nanona raz w liście swoim nazwala mnie bratem. O, droga moja przyjaciółko!...
— O, tak, — doda! Cauvignac. — To jest szlachetna kobieta i dziś dopiero żałuję, żem nie słuchał jej przestróg; lecz któż temu winien? Gdyby można przeniknąć przyszłość, w cóżby się wówczas Boska obróciła potęga?
— Cóż się z nią stało? — zapytał Canolles.
— Kto wie! biedna kobieta! pewno teraz rozpacza nie nade mną, bo nie wie o mojem uwięzieniu, lecz nad twoim losem, baronie.
— Uspokój się — rzekł Canolles. — Lenet nie wyda, że jesteś bratem Nanony, pan de la Rochefoucault nie ma również powodu szkodzenia ci; a bordejczycy nic o tem wiedzieć nie będą.
— Jeśli o tem wiedzieć będą, to wierzaj mi pan, że się o czem innem dowiedzą. Dowiedzą się na przykład, że to ja dałem pewien blankiet... i że tym sposobem... et, lecz lepiej, jeśli można, zapomnijmy o tem. Co to za szkoda, że nie przynoszą wina, bo w winie najlepiej topią się cierpienia wszelkie.
— No, no!!... — rzekł Canolles — miejmy odwagę.
— A cóż u djabła, pan mniemasz, że mi na niej zbywa? Obaczysz, jak będę wyglądał w ów dzień nieszczęśliwy, kiedy mnie na miejsce zaprowadzą. Jedna jest tylko rzecz, co mnie niepokoi, a to, że nie wiem, czy będziemy rozstrzelani, ścięci, czy też powieszeni.
— Powieszeni! — wykrzyknął Canolles. — Na Boga! przecież jesteśmy szlachcicami! Podobnej zniewagi nie ważą się nam wyrządzić.
A ja panu powiadam, że om gotowi jeszcze okazać jaką wątpliwość, co do mego genealogicznego drzewa... pomimo to...
— Co pan mówisz?
— Ciekaw jestem, którego z nas pierwej na plac wyprowadzą.
— Ależ, na Boga, mój przyjacielu, nie zaprzątaj sobie głowy podobnemi rzeczami. Owa śmierć, o której pan tak wiele rozprawiasz, jest jeszcze bardzo wątpliwą; przecież nikt nie sądzi, nie wydaje wyroku i nie wykonywa go w przeciągu jednej nocy.
— Słuchaj pan — odpowiedział Cauvignac — byłem naocznym świadkiem prowadzenia procesu tego biednego Richona; zdaje się, że sam Bóg pragnął jego śmierci. Otóż, proces, sąd i szubienica, wszystko to nie zajęło więcej czasu, nad trzy lub cztery godziny. Przypuśćmy więc, iż owe ceremonje odbywać się tu będą nieco wolniej i że uzyskamy cztery lub pięć godzin zwłoki, gdyż Anna Austrjacka jest królową francuską, a pani de Condé tylko księżną z krwi królewskiej.
— W każdym jednak razie — rzekł Canolles — potrzeba będzie czekać jutra, bo przecież w nocy nie odbywają egzekucji.
— Ha! i to jeszcze nie wiadomo. Wyrok śmierci wykonany nocą, przy blasku pochodni, silniejsze uczyni wrażenie; prawda, że to więcej za sobą kosztu pociąga, ale, że księżna obecnie potrzebuje bordejczyków, kto wie, czy nie będzie gotowa poświęcić chociażby i więcej, aby im tem większą sprawić przyjemność.
— Cicho! — rzekł Canolles — słyszę czyjeś kroki.
— O, do djabła! — szepnął Cauvignac blednąc.
— Zapewne dozorca niesie wino.
— O, tak! — dodał Cauvignac, zwracając baczny wzrok ku drzwiom — na to tylko liczę. Jeżeli wejdzie z butelkami, to szczęście, lecz, jeżeli...
W tej chwili wszedł nadzorca, lecz bez butelek; przez chwilę zdawał się nad czemś zastanawiać, poczem zamknął drzwi, postąpił naprzód, a zbliżywszy się do więźniów, wyjął z kieszeni jakiś papier i spytał:
— Który z panów jest baronem de Canolles?...
— O, do licha! — poszepnęli obaj więźniowie, znów spojrzawszy na siebie.
Canolles na chwilę wahał się z odpowiedzią, milczał i Cauvignac.
Pierwszy, nosząc zawsze to nazwisko, nie miał żadnej wątpliwości, że zapytanie ściągało się do niego, drugi znów używał go przez pewien przeciąg czasu, mógł więc mieć sprawiedliwą obawę, czy mu właśnie tego nie zechcą przypomnieć.
Po chwili namysłu, Canolles uznał, że mu należy przyznać się do nazwiska.
— To ja jestem! — rzekł.
Nadzorca zbliżył się do niego i spytał:
— Pan byłeś komendantem fortecy?
— Tak jest.
— Lecz i ja także byłem komendantem i również nazywałem się Canolles — rzekł Cauvignac. — Potrzeba nam się dobrze porozumieć, żeby nie było omyłki; dość już cierpiałem, patrząc na śmierć tego nieszczęśliwego Richona i nie chciałbym, żeby znowu ktoś inny przez mnie umierał
— Ale teraz znowu pan się nazywasz Canolles? — spytał nadzorca.
— Tak jest — odpowiedział baron.
— A pan, czy także kiedy nosiłeś to nazwisko? — rzekł nadzorca do Cauvignaca.
— Tak jest — odpowiedział tenże — lecz tylko przez dzień jeden, i jak się przekonywam, wielką wówczas popełniłem niedorzeczność.
— Więc obaj panowie jesteście gubernatorami?
— Tak jest — jednocześnie odpowiedzieli obaj więźniowie.
— A teraz ostatnie zapytanie, które całą rzecz wyjaśni.
Obaj więźniowie natężyli uwagę.
— Który z panów — spytał dozorca — jest bratem panny Nanony de Lartigues? bo...
Cauvignac tak komicznie twarz wykrzywił, że w każdym innym razie, a nie w chwili tak ważnej, pobudziłby do śmiechu.
Poczem, zwracając się nadzorcy, mówił:
— A gdybym to ja był bratem Nanony de Lartigues, cóżbyś pan na to powiedział?
— Prosiłbym, abyś mi pan natychmiast raczył towarzyszyć.
— Masz, do djabła! — rzekł Cauvignac.
— Lecz i mnie ona nazywała swym bratem — rzekł Canolles, starając się odwrócić burzę, która widocznie zdawała się zwracać na jego nieszczęśliwego towarzysza.
— Wstrzymaj się pan, tylko chwilkę — rzekł Cauvignac do nadzorcy, a odprowadziwszy na stronę Canollesa, dodał — mój panie, w obecnej chwili, nie powinieneś uznawać się bratem Nanony; dość już innych za mnie cierpiało, teraz na mnie kolej.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — spytał Canolles.
— O, toby długo potrwało; zresztą, widzisz pan, jak nasz nadzorca się niecierpliwi; bywaj więc zdrów, drogi towarzyszu, uzbrój się w odwagę, bo i ciebie czeka to samo; w tem tylko gorzej dla mnie, że pierwszy wystąpię; oby tylko Bóg dał, abyś nie prędko wstąpił w moje ślady. Teraz pozostaje mi tylko dowiedzieć się, jaką ukarzą mnie śmiercią, aby to nie była szubienica... Ach, jakże tam śpieszą ludzie, jakby biegną!... I pan, widzę, coraz więcej się niecierpliwisz. No, bywaj zdrów, mój kochany bracie szwagrze, towarzyszu, przyjacielu!... Przyjm ostatnie moje pożegnanie!...
Dłonie obydwóch złączyły się w uściśnieniu bratniem.
— Ja jestem bratem Nanony de Lartigues — rzekł Cauvignac. — A teraz idźmy, mój panie.
Dozorca nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać i spiesznie wyprowadził Cauvignaca, który we drzwiach jeszcze ostatni znak pożegnania przesłał Canollesowi.
Drzwi zamknięto; przez chwilę słychać było na korytarzu coraz słabnące kroki oddalających się, na koniec cisza grobowa zaległa więzienie.
Canolles był pogrążony w smutku i miotany niespokojnością.
Uprowadzać człowieka wśród nocy, bez przygotowania, bez warty, wydawało mu się daleko straszliwszem, niżeli, gdyby kara przy blasku słońca wymierzoną być miała. Ukląkł i począł się modlić.
Po chwili podniósł się, czując się nieco pocieszonym i silniejszym na duchu; oczekiwał tylko przybycia pani de Cambes i pomocy przez nią przyrzeczonej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem Cauvignac postępował ciemnym korytarzem za nadzorcą; na końcu korytarza, nadzorca otworzył drzwi prowadzące do podziemnego więzienia, zatrzymał się przez chwilę, gdyż jakieś odgłosy na niższem piętrze słyszeć się dały
— No, w drogę, mój panie — rzekł nieco ostrożnym głosem do Cauvignaca.
— Do usług pana — odpowiedział Cauvignac.
— Nie mów pan tak głośno i przyspieszaj kroku — rzekł nadzorca.
I zstąpił na schody, prowadzące do podziemia.
— Co u djabła!... — myślał Cauvignac — czyż mnie chcą udusić między temi dwoma murami, lub wtrącić do jakiej ciemnicy? Słyszałem, że niegdyś wystawiano na placucu publicznym tylko ręce i nogi skazanych, resztę ciała zakopując w ziemi, jak to na przykład uczynił Cezar Borgia z Don Raminodesco. Trzeba sobie ładzić: dozorca jest sam jeden... klucze ma u pasa. Te klucze są od drzwi więziennych... on jest wzrostu małego i słabym się być zdaje, jam wysoki i silny; on idzie naprzód, ja za nim; gdybym chciał, mógłbym go udusić... Pytanie teraz, czy ja chcę?
I już Cauvignac, dawszy sam sobie potwierdzającą odpowiedź, wyciągnął kościste ręce, mające wykonać przedsięwzięty zamiar, gdy nagle dozorca odwrócił się i rzekł przelękniony:
— Cyt! czy pan nie słyszysz?
— Istotnie — mówił do siebie Cauvignac — jest coś w tem wszystkiem strasznie zawikłanego i jeżeli natychmiast nie potrafię sobie wytłomaczyć tych zbytnich ostrożności dozorcy, będę bardzo niespokojny.
Dlatego też nagle zatrzymał się, mówiąc:
— No i gdzież mnie pan prowadzisz?
— Czy pan nie widzisz? — odezwał się z lochu głos nadzorcy.
— Co to ma znaczyć — zawołał Caurignac — czy mnie tu chcą żywcem zagrzebać?
Dozorca wzruszył ramionami i otworzył małe drzwiczki w głębi lochu znajdujące się, a poza których szmer jakiś dał się słyszeć.
— Rzeka? — zawołał Cauvignsc, przestraszony widokiem ciemnej, płynącej wody.
— No, tak, rzeka! a pan umiesz pływać?
— Umiem... nie... nie umiem... umiem... lecz po cóż u djabła, mnie pan o to pytasz?
— Dlatego, że jeżeli pan nie umiesz, będziemy musieli kazać sprowadzić czółno tam oto stojące, przez co stracimy najmniej kwadrans czasu, a nadto, mogą usłyszeć, jak będę przywoływał przewoźnika, a następnie pochwycić.
— Pochwycić nas! — zawołał Cauvignac. — Ależ, drogi przyjacielu, wszak my na to nie pozwolimy.
— Naturalnie, że nie; musimy się schronić.
— Gdzie, na przykład?
— To od naszej woli zależy.
— Więc jestem wolny!
— Jak ptak w powietrzu.
— O! mój Boże! — zawołał Cauvignac.
I nic więcej nie mówiąc; nie zważając, czy jego towarzysz za nim postępuje, rzucił się w rzekę i płynął z większym pośpiechem, niżeli wydra ścigana.
Dozorca poszedł za przykładem Cauvignaca i obaj po kwadransie usiłowania dosięgli statku.
Wtedy dozorca świsnął trzy razy, zjawili się wioślarze, pomogli wejść do łodzi i, nie mówiąc ani słowa, szybko poruszali wiosłami, a w przeciągu pięciu minut stanęli u brzegu przeciwnego.
— Ha! — rzekł Cauvignac, który od czasu śmiałego wskoczenia w rzekę, nie wyrzekł ani słowa. Teraz przecie jestem ocalony, drogi panie nadzorco, Bóg ci to nagrodzi.
— Z cierpliwością oczekiwać będę tej z nieba nagrody, jakiej mi pan życzysz, bo na jej zadatek, tu na ziemi, za wyswobodzenie pana, dostałem czterdzieści tysięcy liwrów.

— Czterdzieści tysięcy liwrów! — zawołał zdumiony Cauvignac. Kto u djabła chciał wydać dla mnie czterdzieści tysięcy liwrów?

ROZDZIAŁ XVII.

Czas powrócić do Nanony de Lartigues, która na widok nieszczęśliwego Richona, konającego na placu targowym w Libournie, krzyknęła i zemdlała.
Jednakże, jak to już zauważyliśmy, Nanona nie była, jak wiele innych, kobietą łatwo dającą się powodować wrażeniom i pomimo tak subtelnych kształtów ciała i drobnych jego rozmiarów, zniosła przecież nie raz ciężkie zmartwienie, nie raz narażaną była na rozliczne niebezpieczeństwa a charakter jej, silny i wytrwały, zdolny przytem do uniesień miłości, pełen hartu ducha rzadkiego w kobiecie po każdej walce z przeznaczeniem, zdawał się nabierać coraz większej energji i mocy.
Książę d‘Epernon, co ją znał, a przynajmniej tak sobie wyobrażał, mógł być zdziwiony, widząc Nanonę poddającą się fizycznym cierpieniom, tę samą Nanonę, która ze wszech stron otoczona płomieniami, bliska już śmierci w czasie pożaru jej pałacu w Agen, nie wydała przecież najmniejszego krzyku, a to dlatego jedynie, aby obawą, nie ucieszyć nieprzyjaciół, z pomiędzy których jeden szczególniej chciał się pomścić na niej, jako na kochance znienawidzonego władcy. Przecież wpośród tego zamieszania widziała, jako za nią zamordowano dwie kobiety a i wówczas najmniejsza nawet chmurka nie pokryła jej czoła.
Teraz, przeciwnie, omdlenie Nanony trwało blisko dwie godziny i zakończyło się silnem rozdrażnieniem nerwów tak dalece, że słowa nie była w stanie przemówić, a tylko niewyraźne jęki wydawała.
Królowa usłyszawszy o jej słabości, wysłała naprzód dowiedzieć się, jak się miewa, następnie zaś sama ją odwiedziła, a kardynał Mazarini chciał zająć miejsce przy łożu chorej i pełnić obowiązki lekarza, w czem wielkie miał upodobanie.
Nanona nieprędko jeszcze odzyskała przytomność i potrzebowała pewnego czasu, zanim myśli zebrać zdołała; na koniec przycisnąwszy ręce do czoła, zawołała rozdzierającym głosem:
— Jestem zgubioną, zabili mi go!
Słowa te zwiastowały coś tak nadzwyczajnego, że przytomni nie mogli poczytywać ich oznakę gorączki.
Książę d‘Epernon, znając jej namiętną i ognistą duszę poznał, że słowa przez nią wymienione zwiastowały chorobę silniejszą od gorączki; korzystając, zbliżył się więc do Nanony, mówiąc:
— Droga przyjaciółko, wiem wszystko coś ucierpiała od czasu śmierci Richona, którego tak nierozsądnie powiesili przed twemi oknami.
— To okropnie! to nikczemnie!... — powtarzała Nanona.
— Na drugi raz to się już nie przytrafi — rzekł książę — ponieważ wiem, jakie to na tobie robi wrażenie, każę wieszać buntowników na placu broni, a nie na targowym; lecz wyznaj mi, coś chciała przez to powiedzieć, mówiąc, że ci go zabili. Sądzę, że to nie Richona tyczyć się miało, bo, jak mi się zdaje, toś go nawet swoją znajomością nie zaszczycała.
— A, to ty, mości książę?... — wymówiła Nanona, unosząc się na posłaniu i chwyciwszy go za rękę.
— Tak, to ja i mocno się cieszę, że mnie poznajesz; dowodem to jest, że ci już lepiej. Lecz o kimże to mówiłaś?...
— O nim, mości książę, o nim — wśród gorączki mówiła Nanona. Tyś go zabił, o precz, niegodny!
— Przestraszasz mnie, kochana przyjaciółko! Co mówisz?
— Mówię, żeś go zabił. Nie chcesz mnie rozumieć książę?
— O, nie, kochana przyjaciółko — odparł książę, starając się zniewolić do mówienia Nanonę, a tem samem wywołać myśli, gorączką podsycane. Jakże zabić go miałem, kiedym go wcale nie znał?
— Alboż nie wiesz, że on był więźniem stanu, że też same, co biedny Richon posiadał tytuły; wreszcie, że bordejczycy chcą na nim pomścić śmierć tego, któregoś ty zamordować kazał; bo zawsze to jest zabójstwem, chociażeś go pokrył zasłoną sprawiedliwości.
— A, to prawda!... — zawołał, uderzając się w czoło. Zapomniałem o tym biednym Canollesie.
— Mój brat, mój biedny brat!... — zawołała Nanona rada, że może także swe żale wygłosić, nadając kochankowi tytuł, pod jakim go przedstawiła księciu.
— Masz słuszność, do kroćset djabłów!... — rzekł d‘Epernon — oto dopiero ze mnie pusta głowa. Jakżeż do pioruna mogłem zapomnieć o naszym biednym przyjacielu! No, jeszcze nic nie stracone, zaledwo dowiedziano się w Bordeaux o Richonie... wreszcie wahać się będą...
— A królowa, czy się wahała?... — spytała Nanona.
— Królowa jest królową, może więc dowolnie rozrządzać życiem swych poddanych, a bordejczycy są tylko buntownikami.
— Niestety — powiedziała Nanona — otóż jeszcze jeden więcej powód, by nic nie oszczędzali; powiedz mi, jaki masz zamiar?
— Nic nie wiem jeszcze, lecz zupełnie na mnie polegać możesz.
— A, gdybym mogła udać się do Bordeaux — powiedziała Nanona — i oddać życie swe za niego...
— Bądź spokojną, to do mnie teraz należy. Zrządziłem zło, lecz, na honor szlachcica, naprawić go muszę! Jeszcze królowej w Bordeaux na przyjaciołach nie zbywa, nie trać więc nadziei.
Nanona w oczach jego wyczytała szczerość, a nade wszystko siłę woli do wykonania uczynionej obietnicy.
Taką wtedy uczuła radość, że uchwyciwszy za ręce księcia, przycisnęła je do spieczonych ust i zawołała;
— A, drogi książę, jakże cię kochać będę, gdy ci się zamiar twój powiedzie.
Książę do łez był rozczulony.
Pierwszy to raz dopiero Nanona tak się przed nim wynurzyła; pierwszy raz dopiero podobną mu uczyniła obietnicę.
Wśród gwałtownego wzruszenia pożegnał Nanonę; potem, przywoławszy jednego ze swoich służalców, na którego zręczności i wierności zupełnie mógł polegać, rozkazał mu jakimbądź sposobem dostać się do Bordeaux i wręczyć prokuratorowi królewskiemu, panu Lavie, list swój własnoręczny, następującej treści:
„Zastrzegam, by nic złego nic spotkało pana de Canolles, komendanta twierdzy, w usługach Jej Królewskiej Mości zostającego.
„Jeżeli ten oficer jest aresztowany, starać się uwolnić go, wszelkich do tego możliwych używać środków; uwieść dozorców, choćby to kosztować miało tysiąc talarów, miljon nawet; pewność zaś ich odebrania zaręczyć słowem księcia d‘Epernon lub hipoteką jednego z pałaców królewskich.
„Jeżeliby się przekupstwo nie udało, spróbować siły; nie trwożyć się niczem, gwałt, podpalenie, morderstwo, na wszystko pozwalam.

„Rysopis:

„Wzrost dobry, oko ciemne, nos zgarbiony; w wątpliwości zaś pytaj: „Czy jest bratem Nanony?“
„Pośpiech! ani minuty do stracenia".
Posłaniec w trzy godziny później stanął w Bordeaux i Lavie odebrał list już w kwadrans po zapadnięciu wyroku sądu wojennego; chcąc zadość uczynić woli księcia, pospieszył do więzienia, przywołał dozorcę i, ofiarowując mu dwadzieścia tysięcy liwrów, chciał skłonić do uwolnienia jednego z więźniów: dozorca odmówił.
Lavie obiecał trzydzieści tysięcy, i to go nie zmiękczyło, dopiero na przyrzeczenie czterdziestu tysięcy okazał gotowość spełnienia żądania prokuratora.
Wiadomo już nam, jakim sposobem przekształcono rozkaz księcia d‘Epernon, jak Cauvignac, unosząc się wspaniałomyślnością, na zapytanie dozorcy: który z więźniów jest bratem Nanony? przyznał się do pokrewieństwa, a tem samem pozyskał wolność z wielkiem swoje podziwieniem i, nie tracąc czasu, dosiadł rączego konia i, otoczony strażą, przybył do wsi Saint-Loubes, należącej do stronnictwa Epernonistów.
Tam znalazł posłańca z Libournu, którego książę d‘Epernon wysłał na własnym koniu, niezrównanej ceny na spotkanie zbiega.
— Jestże on wolny?... — spytał posłaniec oficera eskorty.
— Tak jest, przecież go odprowadzamy — odpowiedział zapytany.
W półtorej godziny, spieniony rumak padł przed progiem domu księcia d‘Epernon, który, drżąc z niecierpliwości oczekiwał powrotu posłańca, a usłyszawszy od tegoż na pół już prawie umierającego, jedno słowo „tak“, pospieszył do Nanony, która nie opuszczając łóżka obłąkanym wzrokiem pogląda we drzwi, natłoczone służącymi.
— Ocalony, — krzyknął, wbiegając książę d‘Epernon — tak jest, kochana przyjaciółko, pospiesz za mną, za chwilę będziesz go widziała.
Nanona, zdawało się, że oniemiała z radości, a, padając na kolana i wznosząc ręce do nieba, łzami zalana, zaledwie zdolną była wymówić:
— O, Boże! Boże, dziękuję Ci!
Skoro z nieba zwróciła wzrok na ziemię, ujrzała obok siebie księcia d‘Epernon tak uradowanego jej szczęściem, jak gdyby Canolles równie drogim był obojgu.
Lecz w tejże chwili przyszło jej na myśl, jak źle będzie wynagrodzony książę za tyle szlachetności i dobroci, kiedy zobaczy obcego w miejscu brata, gdy się przekona o zdradzie; i w tej samej chwili znalazła energiczną i pełną odwagi odpowiedź samej sobie.
— Nie, nie zawiodę tego serca, tak godnego, nie mogę i nie powinnam zdradzać go dłużej, powiem mu wszystko... Odrzuci mnie i przeklinać będzie, wtenczas rzucę się do nóg, dziękując za wszystko, co od lat trzech czynił dla mnie, potem biedna, upokorzona, ale szczęśliwa, oddalę się stąd, bogata moją miłością i nadzieją nowego życia.
Wtem nagle drzwi się otworzyły i mężczyzna kurzem okryty wbiegł do pokoju, rzucił się jej na szyję, wołając:
— Siostra, moja kochana siostra!
Nanona uniosła się na posłaniu, wlepiła weń wzrok obłąkany, zbladła okropnie i jakby rażona piorunem, upadła na łóżko, wołając:
— Cauvignac! mój Boże, to Cauvignac!
— Cauvignac? — powtórzył książę, poglądając dokoła zdziwiony, jakby szukał tego, którego imię z takim przestrachem wymówiła Nanona — któż tu nazywa się Cauvignac?
Cauvignac nie był tak nieostrożnym, aby się odezwać nie dość był jeszcze pewnym swego ocalenia, by mógł sobie pozwolić być szczerym, co nawet w zwyczajnych wypadkach jego życia nie było mu właściwem.
Czuł wreszcie, że, przyznając się do swego nazwiska, zgubi siostrę, a gubiąc ją, narazi swój byt na widoczne niebezpieczeństwo.
Pełen zawsze pomysłów, pozwolił mówić Nanonie, pewien, że jej błędy sprostować potrafi.
— Gdzie Canolles? — krzyknęła Nanona głosem strasznego wyrzutu, topiąc w Cauviguacu podwójną błyskawicę swych oczu.
Książę zmarszczył czoło i przygryzł wargi.
Obecni, oprócz pobladłej Finetty i Cauvignaca, co wszystkich sił dokładali, aby nie zblednąć, nie pojmowali, co miał znaczyć ten gniew niespodziewany.
— Bedna siostra — rzekł Cauvignac do ucha księciu — tak się lękała o mnie, że jest w gorączce i nie może mnie poznać.
— Odpowiadaj, nikczemniku!... — krzyknęła Nanona — gdzie jest Canolles? Co się z nim stało? Odpowiadaj, odpowiadaj natychmiast!
Cauvignac powziął rozpaczliwe postanowienie; trzeba było wszystko postawić na jedną kartę i umocnić się w swej bezczelności, bo, wyznając księciu d‘Epernon, że nie on był tym Canollesem, którego chciano ocalić, ale Cauvignacem który buntował wojsko przeciw królowej, a potem toż samo wojsko sprzedał, mógł być pewnym podzielenia losu Richona.
Zbliżył się do księcia d‘Epernon ze łzami w oczach..
— A, panie! to już nie jest szał gorączkowy, ale istotne obłąkanie i jak pan widzisz, boleść do tego stopnia zawładnęła jej umysłem, że nie poznaje własnego brata. Ja tylko jeden mogę ją ocalić. Niech książę raczy rozkazać oddalić się wszystkim służącym, oprócz Finetty, która może jej być potrzebną, bo panu równie, jak i mnie, zapewne przykro byłoby widzieć obojętnych patrzących z uśmiechem na cierpienia biednej mojej siostry.
Możeby książę nie zgodził się na życzenie Cauvignaca bo, pomimo całej łatwowierności, niezupełnie mu dowierzał, ale posłaniec królowej, w tej chwili przybyły, oznajmił mu rozkaz udania się do pałacu, gdzie Mazaritii wzywał go na jakąś radę nadzwyczajną.
W czasie, gdy przybyły wypełniał swoje poselstwo Cauvignac, zbliżywszy się do Nanony, rzekł jej z żywością:
— Na miłość Boską, uspokój się moja siostro, niech tylko chwilkę pomówię z tobą sam na sam, wszystko będzie dobrze.
Nanona znowu upadla na łóżko, jeżeli nie zupełnie uspokojona, to przynajmniej pani swego wzruszenia, bo najmniejszy promyk nadziei jest balsamem , gojącym cierpienia.
Książę, który postanowił godnie odegrać rolę opiekuna jak prawdziwy bohater Molierowski, zbliżył się do Nanony i całując ją w rękę:
— No, moja przyjaciółko — rzekł — sądzę, że niebezpieczeństwo minęło; przyjdź do siebie, zostawiam cię z bratem, którego tak kochasz. Chciej mi wierzyć, że jedynie rozkaz królowej zniewolić mnie może do opuszczenia cię w chwili takiej.
Serce Nanony ścisnęło się; nie miała siły odpowiedzieć księciu; spojrzawszy tylko na Cauvignaca, wzięła go za rękę, jakby mu powiedzieć chciała:
— Czy mnie nie zwodzisz, mój bracie?... Mogęż rzeczywiście mieć nadzieję?
Cauvignac nawzajem uścisnął dłoń siostry, jakby ją zapewniając, a obróciwszy się do pana d‘Epernon:
— Tak, mości książę — rzekł — niebezpieczeństwo już minęło, ona poznaje, że ma obok siebie najwierniejszego przyjaciela, który gotów na wszystko, aby jej powrócić spokój i szczęście.
Nanoa, nie mogąc powstrzymać się dłużej, głośnem wybuchnęła łkaniem; teraz była kobietą zwyczajną, to jest istotą słabą, we łzach szukającą ulgi w cierpieniach.
Książę wyszedł, poruszając głową i wzrokiem polecając Nanonę Cauvignacowi.
— A! ileż cierpień sprawił mi ten człowiek — rzekła Nanona — gdyby chwilę dłużej pozostał, zdaje mi się, żebym umarła.
Cauvignac poruszeniem ręki zalecił jej milczenie, następnie przyłożył ucho do drzwi, aby się przekonać, czy książę istotnie się oddalił.
— O! co mnie to obchodzić może, czy on słyszy lub nie — zawołała Nanona — powiedziałeś parę słów dla uspokojenia mnie, powiedz teraz, co myślisz? Jaką masz nadzieję?
Moja siostro — odpowiedział Cauvignac z powagą — nie zapewniam cię, czy to się nam powiedzie, lub nie, ale powtarzam, że nie ma nic na świecie, czegobym nie poświęcił...
— Czy się powiedzie?... Co takiego?... — przerwała Nanona.
— Ocalić nieszczęśliwego Canollesa.
Nanona spojrzała na brata z osłupieniem.
— On zgubiony, nieprawdaż?
— Jeżeli mam szczerze wyznać, co myślę — odrzekł Cauvignac — położenie jego jest okropne.
— Jak ty mówisz o tem? — krzyknęła Nanona — czy wiesz, czem jest ten człowiek dla mnie?...
— Wiem, że go przekładasz nad brata, bo jego tylko ocalić pragnęłaś, bo widząc mnie ocalonym, przywitałaś jak wroga.
Nanona poczerwieniała.
— Bardzo sprawiedliwie — mówił dalej Cauvignac, widząc niecierpliwość siostry — nie uważaj tego za wyrzut lecz za proste tylko spostrzeżenie; nie chcąc kłamać, a radząc się tylko mego serca, wyznam ci otwarcie, że gdybyśmy jeszcze znajdowali się razem w więzieniu, a jabym wiedział o tem, co wiem teraz, rzekłbym do Canollesa; pana to siostra moja nazwała bratem; nie mnie, ale pana wzywają w takim razie, on w takiej chwili byłby przy tobie, ja zaś poniósłbym śmierć za niego.
— Więc on umrze! —- krzyknęła Nanona, z wybuchem okropnej boleści — on umrze!
— Moja siostro, powiem ci tylko, na czem postępowanie nasze oprzeć mamy. Teraz jest godzina dziewiąta; od dwóch godzin, co nam napróżno ubiegły, wiele się stać mogło. Nie rozpaczaj, wszak może też nie stało się nic złego a myśl, co mi przyszła do głowy...
— Mów prędko!
— O milę od Bordeaux mam stu ludzi, pod dowództwem mego porucznika.
— Cóż więc?
— Nie zważając, co powie na to pan de Bouillon, co uczyni pan de Rochefoucault, co pomyśli księżna, która się uważa za lepszego wodza od tych dwóch generałów, zdaje mi się, że ze stoma ludźmi, których połowę gotów jestem poświęcić, dostanę się do pana Canolles.
— O, mylisz się, mylisz mój bracie! Ty nie zdołasz tego dokazać.
— Dokażę, lub zginę!
— O, mój bracie, śmierć twoja dowiedzie mi tylko dobrych twoich chęci, ale go nie ocali. On już zgubiony!
— Muszę go ocalić, choćby mi przyszło samemu oddać się za niego! — krzyknął Cauvignac w uniesieniu wspaniałomyślności, które go samego zdziwiło.
— Oddać się za niego? Ty, mój bracie!
— O, bez wątpienia! wszakże nikt nie ma powodu nienawidzieć tego zacnego Canollesa; wszyscy go kochają a mnie nie cierpią.
— Ciebie? A toż za co?
Nic naturalniejszego: mam honor być najbliżej z tobą spokrewnionym. Przepraszam cię, kochana siostro, ale to co mówię, powinno być bardzo pochlebnem dla ciebie, jako rojalistki.
— Chwilkę tylko — rzekła Nanona, kładąc palec na ustach.
— Co takiego?
— Mówisz, że jestem nienawidzoną przez bordejczyków?
— Więcej nawet, bo brzydzą się tobą.
— Doprawdy?... — rzekła Nanona z uśmiechem zamyślenia, w którym radość się przebijała.
— Nie myślałem, żeby ci to tak przyjemnem było.
Taż, masz rację!... — mówiła Nanona prawie do siebie. — Ani Canolles, ani ty, mój bracie, nie zasługujecie na ich nienawiść. Czekaj, czekaj.
Wstała, zarzuciła na siebie długi jedwabny płaszcz i usiadłszy przy stole, pisała coś spiesznie.
— Weź to — rzekła pieczętując list — biegnij sam, bez żołnierzy, bez żadnej eskorty do Bordeaux; znajdziesz w stajni wierzchowca, na którym całą drogę odbyć możesz w jednej godzinie. Jedź tak spiesznie, jak tylko siły ci dozwolą, oddaj ten list księżnej, a Canolles będzie ocalony
Cauvignac patrzył na siostrę z podziwieniem, ale znając szybkość pomysłów i głęboki jej rozum, nie tracił czasu na rozważanie, dosiadł konia i w przeciągu pół godziny zrobił więcej, niż połowę drogi.

Tymczasem Nanona, widząc go z okna odjeżdżającego uklękła, pomodliła się krótko, wstała, zamknęła złoto i wszystkie swe kosztowności do kufra, kazała zaprządz karetę i z pomocą Finetty ubrała się jak tylko można najstaranniej.

ROZDZIAŁ XVIII.

Noc zapadła nad miastem Bordeaux i wyjąwszy część placu, gdzie mnóstwo cisnęło się ludzi, miasto wyglądało, jak opustoszałe, lecz od strony placu, zdala we mgle wieczora słychać było głuchy hałas i nieustający, jak odgłos odpływu morza.
Księżna, ukończywszy swoją korespondencję rozkazała oznajmić księciu de la Rochefoucault, że może go przyjąć.
U nóg księżnej, pani de Cambes, pokornie siedząc na dywanie, badając z najwyższą trwogą jej twarz i humor, zdawała się oczekiwać chwili, aby mówić mogła, nie będąc natrętną; ale tę cierpliwość wymuszoną, tę słodycz ponurą, zdradzało konwulsyjne poruszenie rąk, w których gniotła i rozdzierała chusteczkę.
— Siedemdziesiąt siedem podpisów! — powiedziała księżna — widzisz Klaro, że to niewielka przyjemność udawać królową.
— Przeciwnie, pani — odpowiedziała wicehrabina — bo zajmując miejsce królowej, przywłaszczasz sobie jak najpiękniejszy przywilej, przebaczenie.
— I karanie także — dumnie odrzekła księżna de Condé — bo właśnie jeden z tych siedemdziesięciu siedmiu podpisów, położony jest na wyroku śmierci.
— A siedemdziesiąty ósmy będzie na rozkazie przebaczenia, nieprawdaż, pani? — rzekła Klara głosem błagalnym.
— Co mówisz?
— Zdaje mi si, pani, rzekła, że czas już abym uwolniła mojego więźnia; czyż nie dozwolisz pani, abym mu oszczędziła okropnego widoku prowadzonego na śmierć towarzysza? O! pani! ponieważ nie odmawiasz przebaczenia, niechże ono będzie zupełnem.
— A! na honor, masz słuszność moje dziecię — rzekła księżna — istotnie zapomniałam o mojej obietnicy wśród tylu ważnych zatrudnień i dobrze zrobiłaś, żeś mi przypomniała.
— A więc... — krzyknęła Klara uradowana.
— A więc czyń, co chcesz.
Jeszcze tedy jeden podpis, pani — rzekła Klara z uśmiechem, któryby rozczulił najtwardsze serce, z uśmiechem, którego żaden pędzel naśladowaćby nie zdołał, bo taki uśmiech jest tylko własnością kobiety kochającej, jest odblaskiem życia w jego najwyższej, boskiej szczytności.
I podsunęła papier księżnej, ukazując jej palcem miejsce, gdzie pisać należało.
Księżna de Condé napisała:
„Rozkaz do rządcy zamku Trompette, aby dozwolił wejścia pani wicelirabinie de Cambes do pana de Canolles, któremu zupełną wolność udzielamy".
— Czy dobrze? — zapytał księżna.
— O! tak! pani — krzyknęła Klara.
— I mam podpisać?
— A, naturalnie!
— No, moje dziecię — rzekła pani de Condé, podpisując z uprzejmym uśmiechem — widzę, że wszystko trzeba zrobić, co tylko zechcesz.
Klara rzuciła się na papier, jak orzeł na zdobycz swoją.
Ledwie zdążyła podziękować księżnej, przyciskając go do serca, wybiegła gwałtownie z pokojów.
Na schodach spotkała pana de la Rochefoucault z dość licznym orszakiem oficerów i ludu, który mu zwykle towarzyszył w czasie jego wycieczek po mieście. Ukłoniła się z lekka i wesoło. Zdziwiony, zatrzymał się chwilę na schodach i, nim wszedł do księżnej de Condé, śledził wicehrabinę oczyma aż na sam dół schodów.
Potem, gdy już był u księżnej, rzekł:
— Pani, wszystko gotowe.
Księżna nie mogła zrozumieć.
— Na placu — mówił lalej książę.
— A, bardzo dobrze — odpowiedziała księżna udając spokojność, bo wiedziała, że się jej przypatrywano z uwagą, gdy pomimo natury kobiecej co ją drżeć zmuszała była posłuszną swej godności naczelnika stronnictwa, która nakazywała utrzymać całą odwagą, do jakiej tylko zdolną była. A więc, jeżeli wszystko gotowe, możesz iść, książę.
Książę wahał się.
— Może potrzeba, abym i ja się tam znajdowała? — zapytała księżna, nie mogąc ukryć drżenia w głosie, pomimo całej mocy nad sobą.
— A to już jak się pani podoba.
— Zobaczymyż książę. Czy wiesz, że udzieliłam przebaczenia jednemu ze skazanych?
— Wiem pani.
— Co mówisz o tem?
— Mówię, że wszystko, co Wasza książęca mość czynisz, jest dobrem.
— Tak — rzekła znowu księżna — wolę postępować łagodnie. Będzie to zaszczytniej dla nas, okazać Epernonistom, że nie lękamy się użyć odwetu, że władzą odpieramy władze. Jej królewskiej mości, ufni w naszą siłę, oddajemy zło bez uniesienia, bez przesady.
— To postępowanie jest bardzo polityczne.
— Nieprawdaż, książę? — rzekła księżna, starając się odgadnąć z dźwięku głosu pana de la Rochefoucault, jego myśl istotną.
— Ale — mówił dalej książę — nie zmieniłaś pani tego zdania, że jeden z dwóch winien ponieść karę za śmierć Richona? Bo gdyby ta nie została pomszczoną, możnaby obudzić mniemanie, że Wasza książęca mość zbyt mało cenisz zacnych ludzi, poświęconych na jej usługi.
— O! niezawodnie jeden z dwóch zginie; daję na to moje książęce słowo! Bądź spokojny.
— Czy możnaby wiedzieć, któremu z dwóch Wasza książęca mość raczyłaś udzielić przebaczenie?
— Panu de Canolles.
— A!...
To „a“ było wyrzeczone szczególnym sposobem.
— Miałżebyś książę coś przeciwko niemu? — zapytała księżna.
— Ja, pani? Czyż ja kiedy mam co „za“ lub „przeciw komu“? Ja dzielę ludzi na dwie kategorje: zawady i pomocy. Trzeba obalać jedne, a utrzymywać drugie, o tyle, o ile te nas utrzymują — oto moja polityka a nawet powiem, że to prawie moje zasady moralne.
— Czego on chce u djabła i do czego to może {{pp|dopro|wadzić} doprowadzić? — pomyślał Lenet. Zdawało się, że nie cierpiał tego biednego Canollesa.
— A zatem — mówił dalej książę — jeżeli Wasz książęca mość nie ma dla mnie żadnego rozkazu.
— Żadnego, mości książę.
— Mogę prosić Waszą książęcą mość o pozwolenie oddalenia się?
Lenet chciał iść za księciem.
— Idziesz patrzyć, Lenet?... — zapytała księżna.
— O nie, pani — odpowiedział Lenet — jak wiadomo księżnej, nie lubię wzruszeń gwałtownych; dla mnie dosyć będzie pójść do więzienia i zobaczyć poruszający obraz uwolnienia biednego Canolles przez kobietę, którą kocha.
Książę wykrzykiwał się filozoficznie, Lenet wzruszył ramionami i cały orszak księcia wyszedł z pałacu, udając się do więzienia.
Pani de Cambes potrzebowała zaledwie pięciu minut, by przebyć tę odległość; przybywszy, pokazała rozkaz straży mostu zwodzonego, potem odźwiernemu zamku, a nareszcie kazała przywołać rządcę.
Rządca przypatrzył się rozkazowi martwym wzrokiem stróża więziennego, któremu równie obojętne wyroki śmierci jak ułaskawienia, poznał pieczęć i podpis pani de Condé, ukłonił się i, odwracając się ku drzwiom, rzekł:
— Przywołać porucznika!
Potem ręką wskazał pani de Cambes krzesło, ale ta nazbyt była wzruszona, potrzebowała ruchu, by uspokoić swą niecierpliwość, podziękowała ukłonem i nie usiadła.
Rządca czuł się w obowiązku przemówienia do niej.
— Pani znasz pana de Canolles?... — spytał takim głosem, jak gdyby się pytał o pogodę.
— O, tak, panie — odpowiedziała wicehrabina.
— Może to brat pani?
— Nie, panie.
— Przyjaciel?
— To mój... narzeczony — rzekła pani de Cambes spodziewając się, że po tem wyznaniu, pytający przyśpieszy uwolnienie więźnia.
— A!... — odrzekł znowu rządca, tym samym tonem którego dotychczas używał — winszuję pani.
A nie mając już o co się zapytać, wrócił do swojej postawy nieporuszonej.
Porucznik ukłonił się i wziął pismo.
— Czy pani będziesz tu czekać?... — zapytał się rządca.
— Czy mi nie wolno iść za tym panem?
— Przeciwnie, pani.
— A więc idę; pojmujesz pan, że chcę pierwsza oznajmić mu, iż jest ocalony.
— Idź więc pani i racz przyjąć zapewnienie mojego głębokiego szacunku.
Pani de Cambes pośpiesznie skłoniła się rządcy i poszła za porucznikiem.
Był to ten sam młodzieniec, który już rozmawiał z Canollesem i Cauvignacem i dlatego z calem współczuciem śpieszył rozkaz wykonać.
Za chwilę pani de Cambes i on znajdowali się już w dziedzińcu.
— Gdzie nadzorca?... — zawołał porucznik, a odwracając się od pani de Cambes rzekł:
— Bądź pani spokojna, za chwilę przybędzie.
Wtem przyszedł jeden z dozorców.
— Panie poruczniku — rzekł. — Dozorca zniknął gdzieś, na próżno wszędzie go szukano.
— A, panie!... — zawołała pani de Cambes — czy to nie będzie przyczyną zwłoki?
— Nie, wcale, rozkaz jest dokładny; uspokój się pani.
Pani de Cambes podziękowała mu spojrzeniem, jakie tylko kobiecie, luba aniołowi jest właściwe.
— Wszakże macie podwójne klucze od wszystkich izb więzienia?... — zapytał pan d‘Outremont.
— Tak, panie — odpowiedział dozorca...
— Otwórz izbę pana de Canolles.
— Pana de Canolles — Nr. 2?
— Tak właśnie, Nr. 2 otwieraj prędko.
Dozorca odpowiedział na to jakimś niewczesnym dowcipem, ale pani de Cambes zbyt była szczęśliwą, aby się mogła za to rozgniewać.
Chętnieby nawet uścisnęła dozorcę, aby się tylko pośpieszył.
Nareszcie drzwi się otwierają. Canolles, który usłyszał idących po korytarzu i poznał głos wicehrabiny rzuca się w jej objęcia, a ona, szczytną miłością, zapominając że Canolles nie jest jej mężem, ani bratem, przyciska go do serca bijącego z radości.
Niebezpieczeństwo, w jakim znajdował się dotąd jej narzeczony, wieczne rozłączenie, które im zagrażało, uniewinniało całe to postępowanie!
— Widzisz, mój przyjacielu — rzekła Klara, promieniująca rozkoszą i dumą — widzisz, że dotrzymałam słowa, uzyskałam dla ciebie przebaczenie, przybyłam tu sama i odjeżdżamy natychmiast.
— Panie — rzekł porucznik — możesz teraz poświęcić życie swoje dla pani, bo niezawodnie jej tylko winieneś ocalenie.
Canolles nic nie odpowiedział, ale oczy jego wiele mówiły, patrząc na swego anioła wybawiciela; uściśnienie ręki niemniej wymownem było.
— Nie śpieszcie się państwo tak bardzo — rzekł porucznik z uśmiechem — wszystko skończone i pan jesteś wolny; macie teraz dosyć czasu.
Ale pani de Cambes nie zważając na te uspokajające wyrazy, z pośpiechem ciągnęła za sobą Canollesa przez kurytarze.
Canolles był jej posłusznym i w milczeniu poruszeniem tylko głowy i wyrazem twarzy, żegnał się z porucznikiem.
Na koniec ostatnie drzwi otworzyły się.
Ale z drugiej strony gromada szlachty, straży i łuczników zajęła cały most wodzony; był to pan de la Rochefoucault i jego służalcy.
Nie wiedząc dlaczego, pani de Cambes zadrżała. Zawsze ją spotykało jakieś nieszczęście, skoro przypadkiem zeszła się gdzie z tym człowiekiem.
Książę ukłonił się pani de Cambes i Canollesowi, zatrzymał się nawet dla powiedzenia im jakiejś grzeczności. Potem dał znak swojemu orszakowi, który rozstąpił się, robiąc im miejsce do przejścia.
Nagle z głębi dziedzińca dał się słyszeć głos, wychodzący z korytarzy i te słowa zabrzmiały.
— „Numer pierwszy próżny, więźnia, który go zajmował niema w celi; od pięciu minut szukam go wszędzie na próżno".
Książę de la Rochefoucault zadrżał i nie mogąc potłumić pierwszego popędu, wyciągnął rękę ku Canollesowi, jakby go chciał przytrzymać.
Klara spostrzegła to poruszenie i zbladła.
— Pójdź, pójdź!... — rzekła do młodzieńca — śpieszmy się!
— Przebacz, pani — rzekł książę — ale zmuszony jestem prosić o chwilę cierpliwości, dozwól mi wyjaśnić ten błąd; zapewniam panią, że to nie potrwa dłużej nad minutę.
I na znak powtórny księcia, orszak, który się był rozstąpił, zamknął się znowu.
Canolles spojrzał na Klarę, na księcia, na schody, skąd głos wychodził i zbladł także.
— Ale proszę pana, dlaczegóż ja mam czekać?... — zapytała Klara. Księżna de Condé podpisała uwolnienie pana de Canolles, oto rozkaz; jego nazwisko jest w nim wymienione; patrz pan, spojrzyj.
— Nie zaprzeczam bynajmniej i rozkaz ten będzie równie ważnym za chwilę, jak jest teraz; bądź pani zatem cierpliwą, posłałem już kogoś, za chwilę wróci.
— Cóż to nas może obchodzić?... — spytała Klara — i co może mieć wspólnego pan Canolles z więźniem numeru pierwszego?
— Mości książę — rzekł kapitan gwardji, którego posyła pan de la Rochefoucault — szukaliśmy drugiego więźnia na próżno, niepodobna go znaleźć; dozorca również gdzie zniknął, a dziecko tylko jego, któreśmy badali, powiedziało, że ojciec wraz z więźniem wyszli przez drzwi skryte, prowadzące do rzeki.
— O! o!... — zawołał książę — panie Canolles, czy pan nic nie wiesz o tej ucieczce?
Na te słowa, Canolles domyślił się wszystkiego.
Domyśla się, że Nanona czuwała nad nim, że to jego szukano, że jego chciano uwolnić pod imieniem panny de Lartigues, że Cauvignac mimowolnie zajął jego miejsce
Wszystkie te myśli razem cisną mu się do głowy, blednie, chwieje się i dopiero widząc wicehrabinę, drżącą i bez tchu prawie, przychodzi do siebie.
Żadna z tych oznak mimowolnego przestrachu, nie uszła uwagi księcia.
— Zamknijcie drzwi — zowałał nagle. Panie de Canolles, bądź łaskaw pozostać, pojmujesz bowiem, że to wszystko musi się wyjaśnić.
— Ale książę — zawołała Klara — przecież nie ośmielisz się postępować wbrew rozkazowi księżnej"
— Nie, pani — odrzekł książę — ale zdaje mi się, że ona powinna być zawiadomioną o tem, co się dzieje, bo to jest dosyć ważne. Nie powiem pani, że sam tam pójdę bo mogłabyś mnie posądzić, że chcę użyć swego wpływu na księżnę, nikt lepiej nie potrafi uzyskać łaski pani de Condé.
Lenet niedostrzeżonem poruszeniem dał jakiś znak Klarze.
— O, ja nie opuszczę!... — krzyknęła pani de Cambes, ściskając konwulsyjnie rękę młodzieńca.
— A ja — rzekł Lenet — biegnę do jej książęcej mości; proszę z sobą kapitana, albo was, mości książę.
— Dobrze, idę z panem. Kapitan zostanie tu, aby w naszej nieobecności czynił dalsze poszukiwania; może też znajdą drugiego więźnia.
I, jakby dla nadania większej mocy tym ostatnim słowom, książę de la Rochefoucault powiedział coś do ucha oficerowi i wyszedł z Lenetem.
W tej samej chwili młoda para popchnięta została aż na dziedziniec, przez tłum towarzyszący panu de la Rochefoucault i drzwi zamknęły się za nimi.
Cała ta scena, od dziesięciu minut przybrała charakter tak poważny i ponury, że wszyscy obecni zbledli, milcząco spoglądali po sobie i w oczach Canollesa i Klary chcieli wyczytać, które z nich więcej cierpiało.
Canoles pojmował, że należało mu okazać siłę i męstwo; z powagą więc, spokojnie i z uczuciem przemawia do swojej przyjaciółki, która, śmiertelną bladością okryta, z oczyma zaczerwienionemi, ledwie mogąc na nogach się utrzymać; przyciska się do niego, uśmiecha z wyrazem pełnym przestrachu i czułości, potem chwieje się, spoglądając z przereżeniem na wszystkich ją otaczających, między którymi szuka przyjaciela.
Kapitan, któremu książę de la Rochefoucault odchodząc wydawał jakieś rozkazy, mówi coś po cichu do swoich oficerów.
Canolles spostrzega to, a mając wytężoną uwagę na najmniejsze zdarzenia, mogące wątpliwość jego w pewność zamienić, słyszy dobrze, pomimo ostrożności, z jaką kapitan mówić usiłuje, słyszy wymówione te słowa:
„Trzeba jakimbadź sposobem oddalić tę biedną kobietę".
Klara domyśla się tego i chwyta się całemi siłami, wołając:
— Ależ trzeba szukać jeszcze, może niedobrze szukano i znajdą przecie tego człowieka. Szukajmy, szukajmy wszyscy, to niepodobna, żeby on stąd ujść zdołał. Panie kapitanie, zaklinam pana, ponów swoje rozkazy.
Szukano go, pani — odpowiedział kapitan — i w tej chwili kilku ludzi tem się zajmuje. Dozorca wie dobrze, że kara śmierci czeka go w razie niedostawienia więźnia, pojmujesz więc pani, ile mu na tem zależy, aby poszukiwania były jak najdokładniejsze.
Mój Boże!... — cicho wyrzekła Klara — a pan Lenet nie wraca!
— Cierpliwości, droga moja przyjaciółko, cierpliwości!... — rzekł Canolles tym słodkim głosem, jakim się do dzieci przemawia — Lenet tylko co odszedł, zaledwie miał czas przybyć do księżnej, dozwól mu przedstawić jej całe zdarzenie i następnie wrócić tu z odpowiedzią.
Następnie, widząc zwrócone na siebie spojrzenia i niecierpliwość oficera, który zastępował miejsce księcia de la Rochefoucault, rzekł:
— Kapitanie, czy chcesz mówić ze mną?
— Tak, panie — odpowiedział kapitan, którego ciągła obecność wicehrabiny widocznie krępowała.
— Panie!... — zawołała pani de Carabes — prowadź nas do księżnej, błagam się oto. Cóż panu na tem zależy? Czyż nie wszystko jedno, zaprowadzić nas do niej, lub tu zatrzymywać w niepewności?
— W istocie to wyborna myśl, idź pani sama do księżnej, pewny jestem, że ci się powiedzie.
— Cóż ty na to baronie?... — spytała wicehrabina — czy sądzisz, że to będzie dobrze?
Nie chciałbyś przecie mnie oszukiwać, cóż ja mam robić?
— Idź, pani — rzekł Canolles z wysileniem.
Pani de Cambes już miała odchodzić, lecz nagle zwróciła się do swego kochanka i rzekła:
— Nie, nie, ja go nie opuszczę!
Potem słysząc otwierające się drzwi:
— Bogu dzięki!... — zawołała radośnie — otóż pan Lenet i książę powracają.
W istocie, za księciem de la Rochefoucault, który wszedł z wyrazem obojętnym, postępował Lenet, drżący i zmieniony.
Za pierwszem spojrzeniem na niego, Canolles domyślił się, że nie było dlań nadziei żadnej.
— I cóż? — zapytała wicehiabina, przystąpiwszy gwałtownie do Leneta.
— I cóż — wyjąkał Lenet — księżna jest zakłopotaną...
— Zakłopotana! — krzyknęła Klara — co to znaczy?
— To znaczy, że się pytała o panią — odrzekł książę że chce z nią mówić.
— Czy to prawda, panie Lenet?... — rzekła Klara, nie troszcząc się bynajmniej, że tem zapytaniem zniewagę wyrządzała księciu.
— Tak, pani — wyjąkał Lenet.
— Ale on?
— Kto?
— Pan de Canolles?
— Pan de Canolles powróci do swego więzienia, a pani przyniesiesz mu sama odpowiedź księżnej.
— Czy pan z nim zostaniesz, panie Lenet? — zapytała Klara.
— Pani...
— Ty pozostaniesz z nim?
— Nie opuszczę go.
— Nie opuścisz pan, przysięgasz?
— Mój Boże! — mówił do siebie Lenet, patrząc na młodzieńca, oczekującego wyroku i na kobietę, którą mógł zabić jednym wyrazem — ponieważ jedno z nich jest skazane, dozwól Boże, mi przynajmniej ocalić drugie.
— I cóż, nie chcesz mi przysiądz?
— Przysięgam ci, pani! — odrzekł Lenet, podnosząc z wysileniem rękę ku sercu, które pękało z żalu.
— O! dziękuję panu! — szepnął Canolles — rozumiem cię.
— Nie dozwalaj jej odejść, nie uścisnąwszy jej — rzekł Lenet.
Zimny pot wystąpił na czoło Canollesa, uczuł nagle jakąś mgłę zasłaniającą mu oczy; zatrzymał Klarę, która już odchodziła, a udając, że ma jej coś powiedzieć, zbliżył ją do swoich piersi i nachylając się, rzekł jej do ucha.
— Proś, nie poniżając się; ja chcę żyć dla ciebie.
ale sama powinnaś pragnąć, żebym żył, nie tracąc honoru.
— Będę tak prosić, aby cię uratować — odpowiedziała — czy nie jesteś mężem moim w obliczu Boga?
Canolles oddalając się, lekko dotknął ustami jej szyi, ale z taką ostrożnością, że tego wcale nie czuła, a ta biedna oddaliła się, nie oddawszy mu ostatniego pocałowania; jednakże w chwili wychodzenia na dziedziniec, odwróciła się, ale tłum już ją oddzielił od więźnia.
— Conalles, gdzie jesteś? — zawołała — nie mogę cię już widzieć; słowo jedno, jeszcze słowo, niech się oddalę, słysząc dźwięk głosu twojego!
— Śpiesz, Klaro! — rzekł Canolles — czekam na ciebie...
— Idź, pani, idź — dodał jakiś litościwy oficer — im wcześniej pójdziesz, tem wcześniej wrócisz.
— Panie Lenet, drogi panie Lenet! — wołała Klara już z oddalenia — polegam na panu, odpowiesz mi za niego...
I drzwi zamknęły się za nią.

— Przecież! — szepnął książę filozof — wprawdzie nie bez trudu, aleśmy na koniec wrócili do możności działania.

ROZDZIAŁ XIX.

Jak tylko pani de Cambes odeszła, gdy już odgłos kroków jej znikł w oddaleniu, grono oficerów ścisnęło się wokoło Canollesa i niewiedzieć skąd, ukazało się dwóch ludzi złowróżbnej postaci, którzy zbliżywszy się, do księcia pokornie zapytali o rozkazy.
Książę za całą odpowiedz ukazał im więźnia.
Następnie, zbliżając się do niego:
— Panie — rzekł kłaniając się Canollesowi z lodowatą grzecznością, która mu tak była właściwa — zrozumiałeś bez wątpienia, że przez ucieczkę twego towarzysza, pana czeka los, który dla niego był przeznaczony.
— Tak, panie — odpowiedział Canolles — tak się przynajmniej domyślam, a tego zaś pewny jestem, że księżna ułaskawiła mnie, że moje nazwisko wyraźnie zamieszczone było w rozkaz uwalniający mnie, jak pan sam dobrze wiesz o tem.
— To prawda — rzekł książę — ale księżna nie mogła przewidzieć tego, co nastąpiło obecnie.
— A więc — rzekł Canolles — księżna odbiera swój podpis?
— Tak — odpowiedział książę.
— Księżna łamie słowo swoje!
Książę pozostał nieporuszony.
Canolles spojrzał w około i rzekł:
— Czy już nadszedł czas?
— Tak, panie.
— Sądziłem, że zaczekają na powrót pani de Cambes; przyrzeczono jej, że nic się nie stanie w czasie jej nieobecności. A więc wszyscy dziś łamią swoje przyrzeczenia?...
I więzień zwrócił swój wzrok pełen wyrzutu nie na księcia de la Rochefoucault, ale na Leneta.
— A! panie! — zawołał Lenet ze łzami — przebacz nam! Jej książęca mość stanowczo odwołała swoje przebaczenie, pomimo najusilniejszych próśb moich za panem. Książę i Bóg jest świadkiem prawdy słów moich. Śmierć Richona wymagała odwetu, księżna więc została niewzruszoną, zimną, jak kamień. A teraz osądź mnie sam, panie baronie i przebacz, żem zamiast podzielenia ciężaru tego okropnego położenia, w jakiem znajdujesz się obecnie, między ciebie i wicehrabinę, przebacz, żem się ośmielił złożyć go na ciebie tylko jednego, bo żołnierzem jesteś i mężczyzną.
— A więc — odrzekł Canoiles z trudnością, bo wzruszenie oddech mu tamowało — a więc już jej nie zobaczę? Kiedyś mi pan kazał uścisnąć ją, było to już raz ostatni.
Łkanie, silniejsze od stoicyzmu, rozsądku i dumy, wydarło się z piersi Leneta; odstąpił kilka kroków na bok, by swobodniej dozwolić popłynąć łzom gorzkim, których powstrzymać nie był już w mocy.
Canolles wodził spojrzenie przenikające po wszystkich co go otaczali i widział tylko ludzi nieubłaganych w gniewie za śmierć Richona, albo też bojaźliwych, wytężających muskuły, by ukryć wzruszenie i połykać łzy i westchnienia.
— A! to okropne pomyśleć — dumał młodzieniec, w chwili jasnowidzenia nadludzkiego, które otwiera dla duszy nieskończone przestrzenie życia, a raczej, która stwarza kilka krótkich chwil szczęścia, rzuconych jak wyspy w pośród oceanu łez i cierpień — to okropne! Tu miałem przy sobie kobietę uwielbianą, która nie taiła się ze swojem dla mnie uczuciem; przyszłość objawiła mi się tak słodką, powabną! spełnienie marzeń całego życia tak już bliskiem było... a oto za chwilę, za sekundę, śmierć zajmie miejsce tego wszystkiego!...
Serce mu się ścisnęło i uczuł łzy cisnące się do oczu; lecz w tej chwili przypomniał sobie słowa Leneta, że był mężczyzną, że był żołnierzem.
— Dumo!.. — pomyślał — jedna i jedyna odwago, która rzeczywiście istniejesz, przybądź mi na pomoc. Jakbym miał płakać tak znikomej rzeczy, jaką jest życie! Jażbym to pozwolił powiedzieć o sobie szydercom; „Canolles plakat, dowiedziawszy się, że umrzeć ma za chwilę“. O nie!... Wszakże kiedym był oblężony w Saint-George i kiedy bordejczycy chcieli mnie zamordować, jak dziś walczylem, żartowatem, śmiałem się wtedy... A więc i dziś tak samo postępować winienem; a jeżeli już walczyć nie mogę, będę przynajmniej żartował, będę się śmiał ciągle.
I w tej chwili twarz jego przybrała wyraz nadziemskiego spokoju, jak gdyby wszelako wzruszenie uleciało mu z serca; przeciągnął ręką po pięknych czarnych włosach i zbliżając się krokiem pewnym, z uśmiechem na ustach do księcia de la Rochefoucault i Leneta, rzekł im:
Panowie! wiadomo wam, że na tym świecie, tak pełnym wypadków dziwacznych i nieprzewidzianych, trzeba do wszystkiego się przyzwyczajać; bez waszego zezwolenia poważyłem się na minutę zwłoki, dla oswojenia się z myślą o śmierci; jeżeli to za długo trwało, najuprzejmiej przepraszam.
Głębokie zdziwienie ogarnęło wszystkich; więzień sam czuł, że zdziwienie ich zamieniało się w uwielbienie.
— Czekam na panów — rzekł.
Książę, zdumiony przez chwilę, wrócił do swojej zwykłej flegmy i dał znak jakiś ludziom swoim. Na znak ten, drzwi się otworzyły i orszak przygotowywał się do pochodu.
— Chwilę jeszcze! — rzekł Lenet, aby zyskać na czasie — chwilę, mości książę! Wszakżeż to na śmierć prowadzimy pana de Canolles?
Książę poruszeniem głoy d ał znak potwierdzenia.
Canolles surowo spojrzał na Leneta.
— No, tak — rzekł książę.
— A więc — mówił dalej Lenet — jeżeli tak jest, niepodobna, ażeby pan de Canolles mógł obejść się bez spowiednika.
— Przepraszam pana — odrzekł Canolles — obejdę się najzupełniej.
Jak to? — zapytał Lenet, dając mu znaki, których więzień zrozumieć nie chciał.
— Dlatego, że jestem hugonotem — mówił Canolles — zasady moje są silne, zapewniam panów. Jeżeli tedy chcecie wyświadczyć ostatnią przyjemność, dozwólcie mi umierać takim, jak jestem.
I odrzucając pomoc, poruszeniem wdzięczności dowiódł Lenetowi, że pojął myśl jego dokładnie.
— A zatem, skoro nas nic już nic wstrzymuje, idźmy — rzekł książę.
— Niech się spowiada, niech się spowiada! — krzyknęło kilku zawziętych.
Canolles podniósł się na palce, spojrzał w około wzrokiem pewnym i spokojnym, a odwracając się do księcia, rzekł z przyciskiem:
— Czyż i tu jeszcze podłość powinna mieć miejsce, mości książę? Zdaje mi się, że jeżeli wolno tu komu czynić, co mu się podoba, to mnie tylko jednemu, który jestem bohaterem uroczystości; odrzucam więc spowiednika, ale żądam rusztowania i to jak można najprędzej, bo wyznam panom szczerze, że mi się znudziło oczekiwanie...
— Milczenie tam! — krzyknął książę, odwracając się do orszaku.
— Dziękuję, mości książę!... A więc idźmy i przyśpieszajmy kroku...
Lenet wziął Canollesa pod rękę i mówił do niego:
— Idź zwolna. Kto wie? Zwłoka, namysł, wypadek jaki nadzwyczajny może nastąpić. Idź zwolna, zaklinam cię w imię tej, która cię kocha!...
— O! — zawołał Canolles — zmiłuj się! nie wspominaj mi o niej. Cała odwaga mnie opuszcza na myśl, że na zawsze mam się z nią rozłączyć; ale co mówię, przeciwnie, panie Lenet, mów mi o niej, powtarzaj, że mnie kocha, że mnie zawsze kochać będzie, a nade wszystko, ze po mnie zapłacze.
— No, no, drogie nieszczęśliwe dziecię — rzekł Lenet — nie rozczulaj się, pomyśl, że patrzą na nas, a nie wiedzą o czem mówimy.
Canolies wzniósł dumnie głowę, a piękne jego włosy, prze poruszenie pełne elegancji, rozrzuciły się w czarnych puklach po szyi.
Byli już na ulicy; liczne pochodnie oświetlały Canollesa i dozwalały widzieć dokładnie twarz jego spokojną i uśmiechniętą.
Między tłumem pospólstwa usłyszał kilka kobiet płaczących i mówiących te słowa:
— Biedny baron, tak młody, tak piękny!
Postępowano wciąż w milczeniu; nagle Canolies zawołał:
— O! panie Lenet, chciałbym ją zobaczyć raz jeszcze.
— Chcesz, żebym po nią poszedł? Chcesz, abym ci ją przyprowadził? — zapytał Lenet, nie mając już własnej woli.
— O, tak, tak! — szepnął Canolles.
— A więc biegnę po nią... ale to ją zabije.
— Tem lepiej — przemówił egoizm do serca młodzieńca — jeżeli widok mój zabije ją, już jej nikt inny posiadać nie będzie.
Potem nagle, zwyciężając tę ostatnią słabość i chwytając Leneta za rękę, rzekł:
— Nie! Przyrzekłeś jej pozostać ze mną... Zostań więc.
Lenet ścisnął rękę młodzieńca i chcąc przed przybyciem na miejsce egzekucji spróbować jeszcze ostatniego usiłowania, podszedł do księcia i rzekł mu z cicha:
— Panie, raz jeszcze zaklinam cię, nie czyń tego, przebacz! Gubisz naszą sprawę tą egzekucją.
— Przeciwnie — odparł książę — dowodzimy, że sprawę naszą uważamy za słuszną, skoro nie lękamy się użyć odwetu.
— Odwet przystoi tylko równym, mości książę, a wiesz dobrze, że królowa zawsze będzie królową, my zaś jej poddanymi.
— Nie mówmy o podobnych rzeczach przy panu de Canolles — odpowiedział książę głośno — widzisz pan dobrze, że to nie wypada.
— Nie wspominaj pan nic księciu o łasce — rzekł Canolles do Leneta — widzisz bowiem, że książę chce wypełnić obowiązek stanu, nie przeszkadzaj mu więc dla tak małej rzeczy.
Książę nic nie odpowiedział, ale z ust jego uciśnionych, z tygrysiego spojrzenia, można było poznać, że słowami więźnia silnie był dotknięty.
Widać było chmarę ludu, cisnącego się i otaczającego obszerne koło, utworzone z błyszczących muszkietów, w pośrodku którego wznosiło się coś czarnego, niekształtnego, czego Canolles nie starał się rozpoznawać we mgle nocy, sądził bowiem, że to było zwyczajne rusztowanie, ale gdy nagle pochodnie zbliżywszy się do środka placu, oświetliły ten przedmiot czarny, trudny z początku do rozpoznania, ukazała się szubienica.
— Szubienica!... — krzyknął, zatrzymując się i wyciągając ku niej rękę. Czy ja dobrze widzę, mości książę, to szubienica?
— Tak jest, nie mylisz się pan — odpowiedział książę zimno.
Rumieniec oburzenia oblał czoło młodzieńca; odepchnął dwóch żołnierzy idących tuż obok niego i jednym podskokiem znalazł się naprzeciw księcia de la Rochefoucault.
— Czy pan zapomniałeś, że jestem szlachcicem? Wszyscy o tem wiedzą, katowi nawet wiadomo, że szlachcic ma prawo mieć głowę ściętą.
— Są okoliczności...
— Ta tu nie w swojem imieniu odzywam się do pana, ale w imieniu całej szlachty, wśród której i pan tak wysokie zajmujesz stanowisko, że to będzie hańbiącą zniewagą, nie dla mnie, który jestem niewinny, ale dla was wszystkich, że jeden z waszych zginie na szubienicy.
— Wszakże wiadomo panu, że król kazał powiesić Richona.
— Panie, Richon był walecznym żołnierzem, szlachetny sercem, ale nie urodzeniem.
— Pan zapominasz — rzekł książę — że tu o odwet idzie i chociażbyś pan pochodził nawet z krwi królewskiej, musisz być powieszonym.
Canolles nie zastanawiając się co czyni, nagłem poruszeniem ręki chciał porwać za szpadę, ale nie znajdując jej przy boku, wrócił do przytomności, przytłumił gniew i zrozumiał, że wyższość jego właśnie tylko w słabości okazać się mogła.
— A więc dobrze! Teraz słuchaj mnie pan, przyjdzie dzień, w którym straszne nieszczęście spadnie na ciebie; w tym dniu poznasz, że to jest karą nieba, bo ja umieram z tem przekonaniem, że śmierć moja jest twojem dziełem.
I Canolles cały drżący, blady, ale pełen egzaltacji i odwagi, zbliżył się do szubienicy, spojrzał dumnie z wyrazem pogardy po tłumie i stawiając nogę na pierwszym szczeblu drabiny, rzekł:
— A teraz, panowie kaci, wypełnijcie wasz obowiązek...
— Jeden tylko! — zawołało pospólstwo — a gdzież drugi? Przyrzeczono nam dwóch...
— A! to mnie pociesza — rzekł Canolles z uśmiechem — ten miły lud niekontent z tego, co dla niego czynisz, książę czyś słyszał?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Gdybym ich rozgniewał — pomyślał Canolles — zdolni byliby mnie porąbać w kawałki... i nie byłbym powieszony, a książę wściekłby się z gniewu...
— Podli tchórze! — krzyknął — poznaję między wami tych, co byli przy oblężeniu Saint-George; widziałem jakieście uciekali. Mścicie się teraz na mnie, za to, żem was pobił.
Ryk wściekłości był odpowiedzią na te słowa Canollesa
— Podli... buntownicy!... nikczemnicy!... — krzyczał dalej.
Tysiące nożów błysnęło i kilka kamieni upadło przy szubienicy.
— Król kazał powiesić Richona i dobrze uczynił; jak weźmie Bordeaux, nierównie więcej was jeszcze powiecie każe...
Na te słowa lud rzucił się jak potok ku wzniesieniu przewrócił straż, połamał palisady i wściekle natarł na więźnia.
W tej chwili, na znak księcia, jeden z katów uniósł Canolessa pod pachy, drugi zakładał mu już stryczek na szyję.
W tej ostatniej chwili, spojrzawszy wokoło dostrzegł w odległości kilkunastu kroków jakiegoś żołnierza na koniu, który jedną ręką zasyłając mu pożegnanie, drugą podnosił muszkiet.
— Cauvignac! to Cauvignac! — krzyknął Canolles chwytając za drabinę obiema rękami, bo te nie były związane.

Cauvignac bronią swoją dał znak temu, którego nie mógł ocalić i zmierzył doń...

ROZDZIAŁ XX.

Widzieliśmy Cauvignaca, wyjeżdżającego z Libournu i wiemy, w jakim celu wyjeżdżał.
Przybywszy do swych żołnierzy, zostających pod dowództwem Ferguzona, zatrzymał się na chwilę nie dla wytchnienia, ale aby wykonać plan, który, pomimo tak spiesznego biegu, umysł jego wynalazczy podyktował mu w przeciągu pół godziny.
Pospiesznie tedy zamienił suknie z jednym z żołnierzy a Barrabas, mniej znany księżnej, ubrany w najpiękniejszy strój Cauvignaca, spieszył z nimi razem, w tęgim galopie ku Bordeaux.
Jedna rzecz jednak niepokoiła Cauvignaca: co mógł zawierać list, który miał sobie powierzony, a który siostra jego pisała z tą pewnością, że dosyć aby tylko księżna go przeczytała a Canolles będzie uratowany.
Niespokojność wzrosła w nim do tego stopnia, że postanowił przeczytać list z uwagi zwłaszcza, że chcąc dobrze przeprowadzić interes, trzeba go znać gruntownie.
Prócz tego, Cauvignac nie grzeszył zbytnią ufnością w bliźnich, a Nanona, jakkolwiek była siostrą jego, a nawet dlatego właśnie, mogła mieć słuszny powód gniewu na brata: raz o wypadek w Jaulnay, powtóre o niespodziane wydobycie się jego z zamku Trompette, którego sobie wcale nie życzyła.
Cauvignac obawiając się tego, z łatwością odpieczętował list, opłatkiem tylko zamknięty i dziwnego a bolesnego doznał wrażenia, czytając następujące:

„Mości księżno!

„Jeżeli potrzeba ofiary w zamian za nieszczęśliwego Richona, nie poświęcaj niewinnego, oddaj raczej rzeczywiście winną. Ja nie chcę aby pan de Canolles zginął, bo w takim razie, zabójstwo pomszczonemby zostało morderstwem. W chwili, w której ten list odbierzesz, ja znajdować się będę o milę od Bordeaux, ze wszystkiem, co posiadam; mnie samą wydasz ludowi, który mnie nienawidzi, bo już po dwakroć chciał mnie zamordować, dla siebie zaś zatrzymasz moje bogactwa, które dwóch miljonów dochodzą. O! pani, ze łzami błagam cię o łaskę. Ja to po części jestem przyczyną tej wojny, gdy więc zginę, prowincja zostanie uspokojoną a Wasza książęca mość triumfującą. Pani! błagam o kwadrans zwłoki! nie wypuścisz Canollesa, dopóki mnie mieć nie będziesz; ale wtedy uwolnisz go, nieprawdaż? a ja ci wdzięczną będę.

Nanona de Lartigues".

Cauvignac przeczytawszy ten list, uczuł silne ściśnięcie serca i łzy ciekące po twarzy.
Potem zawołał nagle:
— Więc to prawda, że są na świecie serca szlachetne poświęcać się umiejące. O! do pioruna! i ja pokażę, kiedy tego potrzeba, że potrafię być także wspaniałomyślnym.
I w czasie, kiedy Barrabas pędził ku pałacowi zamieszkiwanemu przez księżnę. Cauvignac śpieszył ku stronie zaniku Trompette.
Barrabas nie spotkał żadnych przeszkód; ulice były puste, miasto zdawało się próżnem zupełnie, wszystko bowiem udało się na plac egzekucji.
U bramy pałacu straże go nie chciały przepuścić; Barrabas, stosownie do poleceń Cauvignaca pokazał list, a, unosząc go nad głową wołał:
— Od króla! Od króla!
Straże wzięły go za posłańca dworu i podniosły halabardy.
Nie pierwszy to raz, jak już wiadomo, zacny porucznik pana de Cauvignac miał ten zaszczyt znajdowania się u pani de Condé. Zeskoczył tedy z konia, ponieważ znał dobrze drogę, z pośpiechem pobiegł na schody i wśród służących tak zajętych, że go nie spostrzegli, przybył aż do środka pokojów; tam się zatrzymał, bo zobaczył przed sobą księżnę, u nóg której klęczała kobieta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— O! pani! łaski, łaski w imię Boga! — wołała klęcząca kobieta.
— Klaro — odpowiedziała jej księżna — daj mi pokój, bądź rozsądną; pomyśl, żeśmy się zrzekły natury kobiecej; jesteśmy tylko oficerami księcia, a racja stanu kieruje postępowaniem naszem.
— O! pani łaska nie hańbi, użycie przywileju właściwego królowi nieba i królom ziemi, nigdy nie może być hańbą. Jedno słowo pani, jedno tylko słowo! on czeka, nieszczęśliwy!
— Ależ, Klaro! tyś szalona! Mówię ci, że to niepodobna!
— A ja mu powiedziałam, że jest ocalony, pokazałam mu przebaczenie własną pani ręką podpisane i zapewniłam że powrócę z potwierdzeniem tego przebaczenia.
— Udzieliłam mu wolność pod warunkiem, że drugi za niego odpowie; dlaczego dozwolono uciec drugiemu?
— On nie wiedział o tej ucieczce, przysięgam ci pani, prócz tego, ten drugi może nie zdołał ujść, może go wynajdą!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Aha, tak! strzeżmy się — rzekł do siebie Barrabas który właśnie wszedł w tej chwili.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pani, czas upływa, oni go poprowadzą, zniecierpliwią się oczekiwaniem.
— Masz słuszność, Klaro — rzekła księżna — bo rozkazałam, aby wszystko skończonem było o jedenastej, a oto właśnie jedenasta bije — powinno się już kończyć teraz.
Wicehrabina krzyknęła, powstała i w tej chwil: oczy jej spotkały spojrzenie Barrabasa, naprzeciw stojącego.
— Kto pan jesteś? Czego pan chcesz? — zawołała — czy przychodzisz oznajmić mi o śmierci jego?
— Nie, pani — odpowiedział Barrabas, przybierając najwdzięczniejszy wyraz, na jaki tylko mógł się zdobyć — przychodzę tu właśnie, aby go ocalić.
Jak to? — krzyknęła wicehrabina.
— Oddając ten list księżnej pani.
Pani de Cambes wyrwała list z rąk posłańca i podając go księżnej, rzekła:
— Nie wiem co jest w tym liście, ale na imię nieba czytaj go pani, czytaj!
Księżna otworzyła list i przeczytała głośna a pani de Cambes blednąc coraz silniej za każdym wierszem, z chciwością chwytała wyrazy, w miarę, jak wychodziły z ust księżnej.
— Od Nanony! — zawołała księżna, przeczytawszy — Nanona jest tu! Nanona oddaje się nam w ręce! Gdzie jest Lenet? gdzie książę? Zawołajcie mi kogokolwiek!
— Gotów jestem pobiedz, gdzie Wasza książęca mość rozkażesz — rzekł Barrabas.
— Biegnij na plac egzekucji i powiedz, żeby się wstrzymano; ale nie, nie wierzono by ci.
I księżna, porywając za pióro, napisała u spodu listu:
„Wstrzymać się“ i oddała go Barrabasowi, który natychmiast wybiegł z pokojów.
— A! ona go silniej kocha ode mnie — myślała Klara — jej będzie winien życie, a ja nieszczęśliwa ne mogłam go ocalić!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tymże samym czasie, gdy Barrabas biegł ku pałacowi, Cauvignac pędził do zamku Trompette
Tam, zasłonięty szerokim kapeluszem nasuniętym na oczy, dowiedział się o swojej własnej ucieczce ze wszelkiemi szczegółami i o tem, że Canolles z tej właśnie przyczyny miał ponieść karę.
Wtedy, wiedziony tylko instynktem, nie wiedząc nawet co mu czynić wypadało, rzucił się w stronę placu egzekucji z wściekłością kalecząc konia ostrogami, rozbijając tłumy raniąc, przewracając, gniotąc wszystko, co mu na drodze stawało...
Nareszcie Canolles spostrzega go, pojmuje zamiar jego i daje znak powitania.
Cauvignac unosi się na strzemionach, spogląda wokoło czy nie ujrzy Barrabasa, albo jakiego posłańca księżnej: nadstawia ucha, aby dosłyszeć wyraz „Łaska“, ale nic nie słyszy, nic nie widzi prócz Canollesa, któremu właśnie kat z pod nóg ma wytrącić drabinę, a Canolles jedną ręką ukazuje mu serce.
Wtedy Cauvignac opuszcza muszkiet, mierzy do młodzieńca i strzela.
— Dziękuję! — zawołał Canolles, puszczając ręce — umieram przynajmniej śmiercią żołnierza.
Kula przeszyła mu piersi.
Kat odepchnął ciało zawieszone na haniebnym stryczku ale to był już trup tylko.
Barrabas na to nadbiega, wołając co mu sił starczy:
— Wstrzymajcie się, wstrzymajcie!... Oderwijcie stryczek!...
Ale głos jego ginie wśród wrzasku rozwścieczonego pospólstwa, stryczek, przecięty kulą, opada na ziemię wraz z ciałem Canollesa.
W mgnieniu oka szubienicę połamano i zgruchotano: kaci uciekli, a pospólstwo, jak chmara zgłodniałych sępów, rzuca się na trupa, rozdziera go i wlecze przez miasto.
W czasie tego całego ruchu, Barrabas, chociaż sam widział, że przybył za późno, zbliżył się do księcia i oddał mu list, z którym go posłano.
Książę, który tylko trochę oddalił się na stronę podczas wystrzałów, równie zimny i spokojny był tym razem, jak zawsze; odpieczętował list i przeczytał.

— Szkoda — rzekł odwracając się ku swoim oficerom — to, co proponuje Nanona, więcej byłoby może warte, ale co się stało, już się nie odstanie.

ROZDZIAŁ XXI.

Podczas kiedy pospólstwo Bordeaux włóczyło po ulicach ciało nieszczęśliwego Canollesa, kiedy książę de la Rockefoucault powrócił, aby pochlebiać dumie księżnej mówiąc jej, iż dowiodła, że jest równie potężną, jak sama królowa, kiedy Cauvignac wyjeżdżał za bramy miasta z Barrabasem, sądząc, że już nie ma potrzeby dalej rozciągać swego posłannictwa, kareta ciągniona przez cztery konie całe spienione i bez tchu prawie, zatrzymała się na brzegu Girondy naprzeciw Bordeaux, między wioską de Belcroix a Bastide.
Gdy kareta stanęła, laufer, który konno za nią cwałował, zeskoczył z konia i otworzył drzwiczki; młoda kobieta wysiadła pospiesznie, spojrzała na niebo, jakby łuną od pożaru zaczerwienione i z chciwością słuchała oddalonych hałasów i krzyków.
— Pewną jesteś — rzekła do swej służącej, która z nią wysiadała — żeśmy przez nikogo nie były ścigane?
— Jestem najpewniejszą, pani — odpowiedziała służąca — dwaj masztalerze, którzy z rozkazu pani z daleka za nami jechali, złączyli się z karetą, i mówią, że nic a nic nie widzieli, ani słyszeli.
— I nic nie widzisz?
— Widzę blask, jakby od pożaru.
— To pochodnie.
— Tak pani, tak, poruszają się w różne strony. Czy słyszy pani, hałas się powiększa, a krzyki już ledwie rozróżnić się dają.
— O! mój Boże! — wyjąkała młoda kobieta, padając na kolana — mój Boże! mój Boże!
Nagle, przy świetle błyskawic zdawało jej się, że widzi plac próżny.
— O, nie mam sił czekać dłużej — zawołała z rozpaczą. — Do Bordeaux, do Bordeaux!
Nagle dał się słyszeć tętent koni, coraz się przybliżający.
— A! — krzyknęła — na koniec oni! Bądź zdrowa, Finetto! Oddal się, ja muszę jechać sama. Lombard, weź ją na siodło i zostaw w karecie wszystko.
— Co pani chcesz uczynić? — zawołała przerażona pokojówka.
— Bądź zdrowa Finetto, bądź zdrowa!
— O, nie czyń tego, pani, oni cię zabiją!
— No i cóż stąd?... A po cóż, myślisz, ja chcę się tam udać?
— O, pani, Lombard, na pomoc! nie dozwólmy pani...
— Cicho, Finetto, mówię ci oddal się! Pamiętałam o tobie, bądź spokojną, nie chcę, aby ci się co złego przytrafiło. Bądź posłuszną, zbliżają się... Otóż oni!
W samej rzeczy jeździec na koniu, przybiega, za nim spieszy drugi, nieco w oddaleniu.
— Cauvignac!... — krzyknęła Nanona. — A cóż, czy się zgadzają?... Czekają na mnie?... Jedźmy!
Ale w miejsce odpowiedzi, Cauvignac zeskakuje z konia,
Ale w miejsce odpowiedzi, Cauvignac zeskakuje z konia, porywa Nanonę na ręce, składa ją w karecie, każe siadać obok niej Finecie i Lombardowi, zamyka drzwiczki i wskakuje na konia.
Nanona krzyczy i usiłuje uwolnić się od trzymających ją w karecie Finetty i Lombarda.
— Nie puszczajcie jej — rzekł Cauvignac — za nic w świecie nie puszczajcie jej, Barrabas, pilnuj drzwiczek z drugiej strony karety, a ty — obracając się ku woźnicy— pędź w najtęższym galopie; jeżeli zwolnisz, w łeb ci wypalę!
Te rozkazy tak gwałtowne, w przestrach wprawiły służących.
W samej rzeczy, w oddaleniu słyszeć się dawał coraz zbliżający się tętent koni.
Woźnica z głosu Cauvignaca domyśla, że jakieś wielkie niebezpieczeństwo im zagraża, gwałtownie więc porywa za lejce.
— Do Bordeaux! do Bordeaux — woła Nanona z głębi karety.
— Do Libournu! słyszysz, do kroćset djabłów! — krzyczy Cauvignac.
I ciężka kareta porusza się nareszcie, następnie pędzi z przerażającą szybkością.
Cauvignac minął drzwi karety, dostał się przed konie pędzi już po gościńcu jak wicher, a koń jego znaczy ślad swój iskrami.
— Do mnie, Ferguzon, do mnie! — krzyczy pełnym głosem.
Wtem, słyszy goniących za sobą, z coraz głośniejszemi okrzykami.
Dwa, czy trzy wystrzały rozległy się za uciekającymi ale z przodu gradem innych na nie odpowiedziano.
Powóz się zatrzymuje; dwa konie padają z utrudzenia trzeci przeszyty kulą.
Cauvignac łączy się z oddziałem Ferguzona i z rozpaczą naciera na orszak pana de la Rochefoucault.
Bordejczycy niezdolni oprzeć się trzykroć przewyższającej sile, cofają się w nieładzie.
Cauvignac zostaje ze służącym obok Nanony leżącej bez zmysłów.
Szczęściem znajdowali się tylko o sto kroków od wsi Carbonblanc.
Cauvignac niesie Nanonę na rękach, aż do pierwszego domu na przedmieściu; tam, dawszy rozkaz, aby przyprowadzono karetę, składa siostrę na łóżko i wciska w konwulsyjnie ściśniętą jej dłoń jakiś przedmiot, którego Finetta rozpoznać nie potrafiła.
Nazajutrz, Nanona przebudzając się ze snu okropnego podnosi rękę i czuje coś miękkiego, jak jedwab, wonnego, jak kwiaty, dotyka się jej ust bladych.

Był to promień włosów Canollesa, który Cauvignac z narażeniem własnego życia zdobył na bordejczykach.

ROZDZIAŁ XXII.

Pani de Cambes, wycieńczona i w silnej gorączce przez osiem dni i nocy, nie opuszczała łózka, na które zniesiono ją już bez przytomności.
Liczni odwiedzający oblegali drzwi domu pani de Cambes, ale wierny koniuszy surowo przykazywał nie wpuszczać nikogo: raz że był przekonany, iż każda wizyta sprawiłaby przykrość wicehrabinie, a po wtóre, szanował rozkaz lekarza, który zalecił pani de Cambes unikać silnego wzruszenia.
Każdego rana, Lenet, troskliwy o Klarę, przychodził chcąc ją widzieć, lecz równie, jak inni, nigdy nie był przyjętym. Księżna także, w dniu, w którym oddała wizytę matce biednego Richona, przybyła z wielkim swoim orszakiem do pani de Cambes, lecz Pompée z głębokiem uszanowaniem oświadczył jej, że musi być posłusznym rozkazowi jaki odebrał, że od niego odstąpić nie może dla nikogo że wszyscy mężczyźni, nawet generałowie i książęta wszystkie damy, nawet księżne, muszą uledz temu przykazowi, a szczególniej też pani de Condeé, zważając, że po tem, co zaszło, wizyta jej mogłaby spowodować gwałtowne wstrząśnienie dla chorej.
Księżna, która dopełniła tylko, albo też której zdawało się, że dopełniała obowiązku, a w duszy pragnęła oddalić się jak najspieszniej, żadnej nie zrobiła uwagi i odjechała z całym swoim orszakiem.
Dziewiątego dnia Klara odzyskała przytomność; uważano, że podczas tego gorączkowego obłąkania, które trwało osiem dni i nocy, nie przestawała płakać, chociaż zazwyczaj gorączka wysusza łzy.
Dziewiątego dnia, jakeśmy powiedzieli, w chwili, kiedy się tego najmniej spodziewano i kiedy już zwątpienie opanowało wszystkich, przytomność wróciła nagle, jakby cudem i łzy płynąć przestały.
Potem nagle, nie troszcząc się czy siły jej odpowiedzą postanowieniu, zawołała:
— Niech mnie ubiorą.
Pompée, zakłopotany wyszedł, cofając się.
Niestety! twarz jej, dawniej różowa i zaokrąglona, powlokła bladość i chudość umierających; ręka jej, zawsze piękna i kształtna teraz była przezroczysta i biała, jak kość słoniowa; żyłki fioletowe przeglądały z poza przezroczystej skóry, oznaka wycieńczenia wskutek długich cierpień.
Suknie, które wczoraj prawie z niej zdjęto, bo dla niej te osiem dni i nocy były jedną nocą tylko, te suknie, które tak pięknie rysowały kibić jej wspaniałą, teraz w szerokich i długich fałdach po niej spływały.
Ubrano ją jak sobie życzyła, ale ubieranie to trwało długo, bo trzy razy ledwie nie zemdlała na rękach swych kobiet.
Kiedy już była ubraną, zbliżyła się do okna, ale nagle cofnęła się, jak gdyby widok nieba i miasta przerażał ją usiadła przy stole, kazała podać sobie pióro i atrament i napisała do księżnej, prosząc o łaskawe posłuchanie.
Wiadomość o tych niespodziewanych odwiedzinach Klary, sprawiła wielkie wrażenie na małym dworze księżnej; oficerowie, damy honorowe, dworzanie, napełnili gabinet pani de Condé, nie mogąc wierzyć zapowiedzianej wizycie bo dniem wprzódy wiadomo było, iż życie pani de Cambes było w niebezpieczeństwie.
Nagle oznajmiono przybycie wicehrabiny.
Na widok tej twarzy, żółtą bladością okrytej, jak marmur zimnej i nieporuszonej, której oczy, wpadłe i okolone ciemną pręgą, jedną tylko iskrą błyszczały, ostatnim odblaskiem łez przez nią wylanych, szmer boleści dał się słyszeć w salonie księżnej.
Klara zdawała się nie uważać na to bynajmniej.
Lenet, wzruszony głęboko, postąpił na spotkanie i podał jej rękę, ale ona nie podając mu swojej, oddała ukłon pełen godności pani de Condé i postąpiła ku niej, przechodząc całą długość sali krokiem pewnym, chociaż tak była bladą, że za każdym krokiem zdawało się, że upadnie.
Księżna, bardzo wzruszona i sama także blada, patrzyła się na na zbliżającą Klarę z uczuciem bardzo podobnem do przestrachu, nie mając siły ukryć tego.
— Pani — rzekła wicehrabina głosem poważnym — błagam Waszą książęcą mość o posłuchanie, któreś łaskawie udzielić mi raczyła, a to dla zapytania się wobec wszystkich tu zgromadzonych, czy od czasu, jak mam zaszczyt nieść jej moje usługi, byłaś zadowoloną z mojej wierności i poświęcenia?
Księżna podniosła chustkę do ust i odpowiedziała, jąkając się:
— O, bez wątpienia, droga wicehrabino, w każdej okoliczności tylko pochwal godną byłaś i nieraz starałam się dowieść ci mojej wdzięczności.
— To świadectwo bardzo drogiem jest dla mnie — odpowiedziała wicehrabina — bo upoważnia mnie do błagania Waszej książęcej mości o uwolnienie od obowiązków, jakie przy niej zajmowałam.
Klara ukłoniła się z uszanowaniem i milczała.
Widać było na wszystkich twarzach wstyd, wyrzut sumienia, lub boleść.
— Dlaczegóż chcesz mnie opuścić? — powtórzyła księżna.
— Mało już mi dni do życia pozostaje — odpowiedziała wicehrabina — a tę resztę dni moich chciałabym poświęcić Bogu.
— Klaro, droga Klaro! — zawołała księżna — zastanów się jednak...
— Pani — przerwała wicehrabina — o dwie jeszcze łaski chcę cię prosić, mogęż mieć nadzieję, że mi je udzielić raczysz?
— O, mów, mów!... — zawołała pani de Condé — będę bardzo szczęśliwą, jeżeli potrafię coś dla ciebie uczynić.
— Pierwsza łaska: ustąpienie mi opactwa św. Redegondy, które jest wakujące od śmierci pani de Montivy.
— Opactwo dla ciebie?... Co ci się dzieje, moje dziecię?
— Drugą łaskę — mówiła Klara z lekkiem drżeniem w głosie — wyświadczysz mi pani, dozwalając pochować w mojem dziedzictwie ciało mojego narzeczonego, pana barona Raoula de Canolles, zamordowanego przez mieszkańców Bordeaux.
Księżna odwróciła się, przyciskając drżącą ręką serce, które biło gwałtownie. Książę de la Rochefoucault zbladł.
— Wasza książęca mość nie odpowiadasz? — rzekła Klara — czy odmawiasz? Ja może wymagam za wiele?
Pani de Condé zaledwie miała siłę poruszyć głową na znak przyzwolenia i padła zemdlona na krzesło.
Klara odwróciła się jak posąg, zrobiono jej miejsce i przeszła niewzruszona z głową wzniesioną, obok wszystkich, którzy, ze czcią prawie religijną, pochylili przed nią głowy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Co postanawia Wasza książęca mość? — zapytała margrabina de Tourville pani de Condé, skoro ta przyszła do przytomności.
— Niech posłusznie wypełnią życzenia pani de Cambes i niech ją błagają, by nam przebaczyła.

KONIEC.




  1. Lubownicy mów, znaleźć mogą całą mowę księżnej w pamiętnikach Piotra Lenat. Co się zaś tyczy nas, jesteśmy zdania Henryka IV-go, który utrzymywał, że swe siwe włosy zawdzięczał jedynie długim mowom, których był słuchać zmuszony.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak fragmentu tekstu, prawdopodobnie błąd składu. Tekst oznaczony kolorem szarym został uzupełniony z wydania „Wojna kobieca“ Aleksander Dumas (ojciec), wyd. W. Swieszewski, Warszawa, 1851 r., str. 3
  3. Oficer, kierujący wykonaniem kary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.