<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.


Książe raz jeszcze powtórzył swe twierdzenie:
— „Prawdziwym mędrcem jest ten mężczyzna, który potrafi obejść się bez kobiety“.
Musiał przerwać. Szerokie okna, przecięte u dołu głębokim lazurem morza Śródziemnego, zadrżały lekko. Stłumiony dźwięk, zdający się wychodzić z fasady gmachu zwróconej ku górom, napełnił naraz jadalnię. Była to wibracja dyskretna, daleka, stłumiona przez firanki, ściany i dywany, coś, jakby działanie podziemnej maszyny: ale gwar ludzki, wybuch krzyków i gwizdania, pokrył dźwięczenie stali i oddech przyśpieszony pary.
— Pociąg wojskowy! — zawołał don Marcos Toledo, zrywając się z krzesła.
— Ach! ten pułkownik! wieczny bohater, wiecznie zachwycony sprawami swego fachu — zauważył Atilio Castro z uśmiechem drwiącym.
Ten, którego nazywano „pułkownikiem“, niemal jednym skokiem znalazł się przy najbliższem oknie. Ponad drzewami wielkiego ogrodu na stoku pochyłości, widniał krótki odcinek kolejowej linji który ginął wnet w ciemnej paszczy tunelu. Ukazywał się potem po drugiej stronie wzgórza, wśród drzew i pałacyków różowawych Cap Saint Martin. Relsy lśniły w południowem słońcu niby dwie wstęgi płynnej stali. Pociąg nie był jeszcze widoczny, lecz rosnący łoskot jego ożywiał krajobraz. Od niższej części gór aż do wybrzeża morskiego, widać było falujące na gmachach i murach sztandary wszystkich narodowości.
Don Marcos podbiegł ku oknu przeciwległemu. Roztaczał się tam widok na miasto. Wzrok obejmował same dachy, przecięte gdzieniegdzie ogrodami, tworzącemi zielone plamy wśród morza czerwonych dachówek.
Don Marcos oddawna znał ten widok: to też poszukał natychmiast tego, co przeczuwał jako rzecz niezwykłą. Wzdłuż wybrzeża, pociąg nieskończony, olbrzymi zbliżał się wolno. Don Marcos głośno naliczył więcej niż czterdzieści wagonów, nie mogąc doczekać się końca, ukrytego jeszcze po za zakrętem.
— Musi to być cały bataljon na stopie wojennej. Więcej niż tysiąc żołnierzy! — powiedział z powagą, zadowolony, że może popisać się przed współbiesiadnikami, którzy nie słuchali go zresztą, pewnością swego strategicznego rzutu oka.
Pociąg przepełniony był ludźmi, którzy jako sylwetki szarawo żółte rysowali się w ramach okien, tłoczyli się w drzwiczkach i na stopniach, z nogami wiszącemi nad relsami. Inni znów mieścili się w wagonach bydlęcych lub stali na otwartych platformach, wśród wojskowych powozów i mitraljez okrytych futerałami swemi. Dużo żołnierzy wdrapało się na dachy wagonów i kłaniali się stamtąd, rozstawiwszy ręce i nogi w kształcie litery X. Wszyscy niemal pozdejmowali kurtki i zakasali rękawy jak marynarze, gotujący się do manewrów.
— To Anglicy! — zawołał don Marcos. Jadą do Włoch.
Ta uwaga została źle przyjęta przez księcia, który, pomimo różnicy wieku, mówił „ty“ do Hiszpana.
— Głupiś, pułkowniku! Wszyscy ich znają. Oni jedni gwiżdżą.
Trzej pozostali współbiesiadnicy przytaknęli mu. Codziennie przechodziły pociągi wojskowe i zdaleka poznać można było narodowość żołnierzy.
— Francuzi — mówił Castro — jadą w milczeniu. Już trzy lata przeszło biją się na własnem terytorjum, są ponurzy i milczący, jak obowiązek monotonny i nie kończący się nigdy. Włosi, których wysyłają na front francuski, śpiewają i stroją wagony w wieńce z liści. Anglicy krzyczą jak sztubacy na wakacjach i gwiżdżą, gwiżdżą dla wyrażenia swego entuzjazmu. To łobuzy tej wojny. Idą na śmierć z radością dziecinną.
Wkrótce wagony wszystkie znikły w tunelu; pułkownik wrócił do stołu.
— I znowu ludzie wysłani na rzeź! — powiedział Atilio Castro, spoglądając na księcia. — Skandal przeszedł. Mów dalej Michale.
Dwaj młodzi lokaje, Włosi, niezgrabni i wygoleni, podali deser pod wzrokiem rozkazującym Toledo.
Oglądał on zarazem stół i trzech zaproszonych gości, jak gdyby bał się znalezć jakieś niedbalstwo, coś, coby zdradzało, że to śniadanie jest zaimprowizowane. Było to pierwsze przyjęcie od dwóch lat w willi Sirena.
Pan domu, książe Michał Fiedor Lubimow, który siedział na pierwszem miejscu, przyjechał właśnie wilją z Paryża.
Był to człowiek jeszcze młody, obdarzony tą siłą, jaką wytwarza przyzwyczajenie do fizycznych ćwiczeń. Wysoki, smukły, silny, miał ciemną cerę, duże, szare oczy, twarz podłużną i całkiem ogoloną. Siwiejące włosy na skroniach, kilka przedwczesnych zmarszczek w kątach oczu i dwie głębokie bruzdy, ciągnące się z każdej strony nosa, zbyt szerokiego, aż do ust, mówiły o pierwszych śladach zmęczenia potężnego organizmu, który żył z niezwykłą intensywnością.
Pułkownik nazywał go „Waszą Wysokością“, jak gdyby należał do domu panującego i nie był zwykłym księciem rosyjskim. Lecz miało to miejsce jedynie wobec cudzoziemców, przez przyzwyczajenie nabyte za czasów, gdy żyła jeszcze księżna Lubimow i dla podtrzymania prestiżu syna, którego znał jeszcze dzieckiem. W kółku ścisłem, gdy byli sami, wolał nadawać mu tytuł markiza, „markiza Villablanca“, pomimo drwin księcia. Tytuł rosyjskiego księcia dobry był dla innych, dla tych, którym imponuje blask tytułu i którzy nie umieją ocenić ani pochodzenia, ani zasług starych rodów. Wolał szlachetny tytuł markiza hiszpańskiego, pomimo, że w Hiszpanji nie wiedziano o egzystencji księcia. Toledo znał trzech gości księcia Michała. Atilio Castro był jednym z jego ziomków, hiszpanem, który przebył większą część życia zagranicą. Traktował księcia z wielką poufałością i mówił doń „ty“ z racji dalekiego pokrewieństwa, które ich łączyło. Don Marcos wiedział niejasno, że piastował przez czas krótki urząd konsula w jakimś kraju. Castro nieustannie brał pułkownika za przedmiot swych żarcików. Lecz Marcos nie miał o to żalu, widząc, że to bawi Jego Wysokość.
— To piękna dusza! — mówił o Castro. Prowadził życie niezbyt przykładne. Straszny gracz z niego... ale to pan w całem słowa znaczeniu.
Michał Fiedor inaczej jeszcze określał swego krewniaka.
— Posiada wszystkie nałogi i ani jednej wady! — Don Marcos nie mógł nigdy zrozumieć sensu tego określenia, lecz przyjął je jako jedną rację więcej oceniania Castro.
Książe był starszy od niego o dwa lub trzy lata; a jednak zdawało się, że jest między nimi różnica znacznie większa. Castro miał przeszło lat trzydzieści pięć, a niektórzy dawali mu zaledwo dwadzieścia trzy. Twarz jego o wyrazie niewinnym, niemal dziecinnym, nabierała niejakiej powagi dzięki jedynie wąsom jasnym uciętym, jak szczoteczka. Ten wąsik drobny i przedział niezmienny, który dzielił włosy na dwie części identyczne i błyszczące, były rysami najbardziej charakterystycznymi jego twarzy w chwilach spokoju. Jeśli jego humor psuł się — co się zdarzało jedynie od czasu do czasu — blask oczu, grymas ust, przedwczesne zmarszczki na skroniach, nadawały mu niepokojący wyraz twarzy i odrazu dziesięć lat mu przybywało. Zawsze był ubrany elegancko, mieszkał w najlepszych hotelach i nie miał żadnych dochodów stałych; pułkownik posądzał go o pożyczanie pieniędzy od księcia tytułem przyjaciela. Lecz ten opuścił Monte Carlo na początku wojny i don Marcos znajdował zawsze Castro co roku zainstalowanego w hotelu Paryskim, grającego w kasynie i przebywającego wśród ludzi bogatych. Czasem przy spotkaniu w salach gry, Castro pożyczył od niego dziesięć ludwików, jak gracz, który wszystko na zielonem suknie zostawił i który pragnie odegrać się; ale oddawał zawsze z większem lub mniejszem opóźnieniem. Życie jego było nieco tajemnicze, tak sądził don Marcos.
Żywot dwuch innych gości wydawał mu się mniej skomplikowany. Najbardziej zażyłym w tym domu był ciemnowłosy młodzieniec, małego wzrostu, o włosach długich i lśniących. Teofil Spadoni, pianista sławny, syn Włochów — to było rzeczą pewną — ale urodzony wedle słów swoich raz w Kairze, to znów w Atenach lub Konstantynopolu, we wszystkich miastach, dokąd ojciec jego, biedny krawiec, emigrował. Takie roztargnienia, wiadomości tak niejasne, nie były niczem nadzwyczajnem u tego wirtuoza sławnego, który z chwilą opuszczenia swego fortepianu, stawał się rodzajem lunatyka, niezdolnym do spraw życia codziennego. Objechawszy wielkie stolice Europy i Ameryki z koncertami. osiedlił się w Monte-Carlo, w nieruchomości, którą on sam przypisywał wojnie, a don Marcos jego namiętności do gry. Książe znał go stąd, że obwoził go na swym wielkim jachcie Gaviota, w podróży naokoło świata, jako jednego z członków swej orkiestry.
Obok gospodarza, siedział jeszcze jeden gość, nowy znajomy, chłopak blady, wysoki i krótkowzroczny, który spoglądał na wszystkie strony, panując nad swemi ruchami. Był to Hiszpan, profesor, doktór wszech nauk, Carlos Novoa, którego rząd hiszpański wysłał, by studjował faunę morską w Muzeum Oceanograficznem. Pułkownik spędził długie lata w Monte-Carlo, nie spotkawszy innych rodaków, niż tych, których widywał wokoło stołów z ruletką i uczuwał patrjotyczną dumę, gdy poznał profesora przed dwoma miesiącami.
— Uczony!... sławny uczony!... powiadał, mówiąc o swym nowym przyjacielu. Niechże powiedzą teraz, że wszyscy Hiszpanie to idyoci!... Nie był w stanie wytłumaczyć, na czem polega wiedza jego rodaka. Co więcej, od pierwszych słów zamienionych. odgadł, że przekonania profesora nie są zgodne z jego poglądami. Cham, który zamiast Boga, ubóstwia materję — powiedział sobie. Lecz dodał na pocieszenie:
— Wszyscy uczeni są tacy sami: bezbożne liberały. Co na to poradzić? Co do sławy jego, nie miał wątpliwości żadnych. W ten sposób tylko tłumaczył sobie, że go wysłano do tego Muzeum w Monaco, olbrzymiego i białego jak katedra, którego sale zwiedził raz tylko z szacunkiem, aby tam więcej nie wrócić.
Profesor od czasu do czasu udawał się do Monte-Carlo, a gdy spotykał don Marcosa w kasynie, ten ostatni przedstawiał go swym przyjaciołom, jako narodową sławę. Novoa w ten sposób poznał Castro i Spadoni’ego, którzy zapytali go poprostu, czy służy mu szczęście w grze.
Gdy tylko książe oznajmił swój przyjazd, Toledo smusił sławnego swego przyjaciela, aby towarzyszył mu na dworzec, pragnąc jak najrychlej go przedstawić.
— Oto sława mej ojczyzny! Wasza Wysokość tak lubi wszystko, co pochodzi z Hiszpanji...
Michał Fiodor spędził smaczną część życia swego na morzu: to też odrazu powziął sympatję do tego młodzieńca, gdy tylko usłyszał o jego specjalności.
Długo rozmawiali o ocenografji a wilją, książę Michał, który przywykł zapraszać do swego stołu najrozmaitszych współbiesiadników, powiedział swemu „szambelanowi“:
— Twój uczony jest całkiem sympatyczny! Zaproś go na śniadanie.
Wszyscy goście mówili po hiszpańsku. Spadoni nauczył się tego języka w miastach południowej Ameryki, gdy objeżdżał je z koncertami.
Przy wetach rozmowa stała się ogólną. Zaczęto mówić o kobietach, jak zwykle się zdarza, gdy mężczyźni biesiadują sami. Toledo podejrzewał księcia, że zręcznie do tego pobudził swych współbiesiadników. Naraz Michał streścił swe przekonanie, powtarzając po dwakroć:
— Prawdziwie mądrym jest ten mężczyzna, który potrafi obejść się bez kobiety.
W tej właśnie chwili pociąg angielski przeleciał wśród okrzyków i gwizdania.
Atilio Castro poczekał dopóki ostatni wagon nie zginął w tunelu i powiedział tonem pełnym finezji i lekkiej ironji:
— Te gwizdania wyglądają na komentarz do twego pięknego frazesu. Nie przejmuj się zdaniem prostaków. To, coś powiedział, zajmuje mię. Ty, któryś znał je tysiącami, wyrzekasz się teraz kobiet!... Mów dalej, Michale!
Ale książę odwrócił rozmowę. Mówił o swych wrażeniach, gdy przybył do willi Sirena po długiej nieobecności. Z przedwojennego życia pozostał mu jedynie dom i ogrody. Cały męski personel był zmobilizowany, jedni służyli w wojsku francuskiem, inni we włoskiem. Nazajutrz po przyjeździe machinalnie kazał sobie podać samochód, aby udać się do Monte-Carlo. Nie brak mu było wehikułów. Trzy pierwszorzędne maszyny stały, jakby zapomniane w garażu. Ale szoferzy byli na wojnie, benzyny brakło, a na jazdę potrzebne było specjalne pozwolenie. Jednem słowem, musiał zdecydować się na oczekiwanie tramwaju z Mentony przed bramą swego ogrodu. Było to nowością dla niego, nieznanym jeszcze sposobem lokomocji. Zdało mu się, że się dostał do jakichś światów zapomnianych, gdy się znalazł wśród pospólstwa. Drażniła go ciekawość, jaką wzbudzał. Powtarzano sobie po cichu jego nazwisko. Nawet konduktor okazał pewne zdziwienie, widząc go wchodzącego do swego wehikułu.
— A najgorsze z tego, moi drodzy, to, że jestem zrujnowany!
Spadoni roztworzył szeroko swe czarne oczy, jakgdyby słyszał rzecz niesłychaną i absurdalną. Castro uśmiechnął się z niedowierzaniem:
— Ty zrujnowany?... Zadowolniłbym się dziesiątą częścią twych resztek.
Książe zgodził się na to. Położenie jego przypominało zatoniecie olbrzymich okrętów, których pozostałości wzbogacają całą nędzną ludność jakiegoś wybrzeża. Ale ta względność losu nie przeszkadzała temu, że ruina jego była rzeczą pewną.
— Wobec tego, co powiem wam za chwilę, nie widzę racji ukrywania mego położenia. Przed kilku tygodniami sprzedałem w Paryżu pałac, zbudowany przez moją matkę. Kupił go odemnie „nouveau riche“. Wojna uczyniła ze mnie „nouveau pauvre“. Wiadomo ci, Attilio, co mię spotkało, odkąd zaczęła się ta walka narodów. Od pierwszych strzałów zamienionych, wysyłano mi z Rosji zaledwo ósmą część dochodów moich. Później było coraz gorzej. Rewolucja jeszcze zmniejszyła dochody moje w sposób przerażający. Teraz z towarzyszem Leninem i czerwonym sztandarem, nie dostaję już nic absolutnie. Nawet nie wiem, co się dzieje z memi domami, kopalniami, majątkami ziemskiemi... Nie mam żadnej wieści o tych, którzy tam administrowali moją fortuną. Zamordowano ich zapewne...
Pułkownik wzniósł oczy do nieba:
— Rewolucja. Brak wodza!
— Ależ taki bogacz, jak ty — zauważył Castro — zawsze ma rezerwy w bankach, może pożyczyć, w oczekiwaniu na lepsze czasy.
— Możliwe. Ale to dla mnie równa się nieomal nędzy. Gdym opuszczał Paryż, mój administrator zalecał mi, abym żył w sposób zgodny z memi dochodami obecnemi. Ile mogę wydawać? Nie wiem o tem, ani on też. Układa mój bilans, to dopominając się, to płacąc, gdyż miałem podobno sporo długów. Ostatecznie, będę musiał żyć, jak zrujnowany książę z trzystu tysiącami franków rocznie. Może więcej... może mniej. Nie wiem nic. Castro i Spadoni uczynili ruch zawiści, słuchając tych cyfr. Novoa z szacunkiem spoglądał na tego człowieka, który mienił się jego przyjacielem i uważał, że jest w nędzy przy dochodzie trzystu tysięcy franków rocznie.
— Administrator — ciągnął dalej książe — proponował mi, abym pozbył się swej willi, tak, jak sprzedałem pałac w Paryżu. Podobno nuworysz pragnie wejść w posiadanie wszystkiego, co było moje. Jednem słowem likwidacja kompletna. Ale oparłem się temu. Ten kącik należy do mnie, ja go stworzyłem. Zresztą życie światowe stało się niemożliwe, wojna wszystko zniszczyła. Nic smutniejszego, nad życie w Paryżu. Ani światła, ani ludzi. Gotowie zawzięli się na ludzi z naszego świata i zmuszają ich do emigracji. Postanowiłem więc zainstalować się tutaj, aż do końca tej zawieruchy światowej,
— No! to poczekasz na ten koniec! — zauważył Castro.
— I ja tak sądzę. Ten zakątek jest miły. Myśl egoistyczna, że miljony ludzi znosi w tej chwili braki wszelkie i że umierają tysiącami dziennie, czyni ten zakątek jeszcze bardziej uroczym i komfortowym. Bądź co bądź i tu się czuje zmianę. Morze nawet jest inne. Zaledwo słońce się skryje, poczciwy mój pułkownik zmuszony jest zakrywać czarnemi zasłonami drzwi i okna, wychodzące na morze, aby podwodne statki wojenne nie wzięły nas czasem na cel. Niestety! gdzie są piękne, dawne dnie? Zabawy, jakie urządzałem tutaj, wieczory na „Gaviocie“, gdy stała na kotwicy u tego wybrzeża?
Castro spoglądał w dal, jak człowiek śniący na jawie. W wyobraźni swej ujrzał ogrody willi Sirena uilluminowane i rzucające na fale odblask mlecznej światłości, podobny do poświaty księżyca. Olbrzymie okna czerwonawe od światła rzucały w noc ciepłą odgłosy śmiechów, okrzyków, westchnień skrzypcowych i miłosnych pieśni. Złote ćwieki niebios zdawały się zamieniać blask swój z elektrycznemi gwiazdami ukrytemi wśród czarnego listowia. Pary czułe, złączone, wolnym krokiem dążyły do ciemnych zakątków ogrodu. Wszystkie przeszły tędy: najsłynniejsze artystki Paryża, Londynu, Wiednia, piękne snobki z obu półkuli, kobiety najlepszego towarzystwa, uśmiechające się, niby niewolnice do mocarza, który jednem pociągnięciem pióra mógł przekreślić ich długi. Ach! te pompejańskie wieczory willi Sirena!...
Spadoni widział w wyobraźni „Gaviote“, pływający pałac, który zdawał się zajmować cały niewielki port w Condamine, gdy zarzucał tam kotwicę i wspaniałością swoją pobijał jacht księcia Monaco i amerykańskich miljarderów. Jawił mu się znów ten, zamek z Tysiąca i Jednej nocy, który po wszystkich morzach obwoził swe buduary ozdobne w posągi i fontanny, swą olbrzymią bibliotekę, swą salę balową z estradą, mogącą służyć jako teatr, na której pięćdziesięciu muzykantów grało dla jednego słuchacza widzialnego, ks. Michała, leżącego na sofie. Jawiły się w pamięci pianisty samotne porty okolic historycznych i martwych, z mewami, krążącemi nad głębią szafirową i spokojną; wybrzeża Antyllskie z czarnemi kokosowemi lasami na tle nieba czerwieniejącego od łun zachodzącego słońca; twardy koral wysp Spokojnych, tworzących obrączkę naokoło wewnętrznego jeziora... I oto ten potężny cudotwórca przyznawał się do straty swych bogactw...
Książe, który zdawał się odgadywać te myśli, dodał:
— Wszystko to skończone, nie wiem, czy na długo, czy też na zawsze... Dlatego pragnę zaproponować wam jedną rzecz...
Zatrzymał się chwilę, aby nacieszyć się zaciekawieniem w oczach swych słuchaczy...
Poczem zwracając się do Castro:
— Czyś zadowolony ze swego obecnego życia?
Pomimo swego spokoju, drwiącego i uśmiechniętego, Attilio nie mógł powstrzymać ruchu zdziwienia, tak, jakby go to pytanie gorszyło. Życie jego wydawało mu się ohydne. Wojna wszystkie jego przyzwyczajenia rozproszyła i wszystkie stosunki rozwiała na cztery wiatry. Nic nie wiedział o losach setek osób różnych narodowości, które zapełniały mu życie i bez których zdawało mu się, że istnieć nie potrafi.
— Nie licząc tego, że bardziej niż kiedy jestem w biedzie. Dlatego siedzę w Monte-Carlo. I chociaż w końcu zawsze jestem przegrany, pozostaje mi w ręku tyle, że mogę jakoś egzystować... Ale cóż to za egzystencja!... Spojrzał na Novoa, jak gdyby świeża ich przyjaźń budziła w nim nieufność, potem dodał ze stanowczością:
— Będę mówił zupełnie szczerze. Profesor powiedział nam przed chwilą, ile miesięcanie zarabia: pięćset pezetas, mniej, niż każdy urzędnik Kasyna. Będę równie szczery. Mieszkam w hotelu Paryskim. Attilio Castro nie może mieszkać gdzieindziej: musi zachować swe stosunki. Ale nieraz trudno mi ogromnie zapłacić za swój pokój, a jadam w marnych dziurach włoskich, gdy nie jestem zaproszony. Łoże moje kosztuje mię cztery czy pięć razy więcej, niż moje utrzymanie. We dnie, gdy przegrywam ostatni swój żeton, zadawalniam się sandwichem z szynką, który dają mi na kredyt w barze Kasyna. Należę do szkoły madryckiego gracza, którego zwaliśmy „mistrzem“ i który nam powiadał: „Młodzieńcy, pieniądze są na to, aby grać, a to, co zostaje — aby jeść.“
— A jednak ty się tak znasz na dobrej kuchni — zauważył książe.
Lamenty Castro nabrały komicznej powagi. Wojna zmiotła wszystkie dobre przyzwyczajenia. Nikt już nie prowadził domu jak się należy. Wszyscy mieszkali w hotelach, a teraźniejsze braki stawały się pretekstem dla właścicieli hotelów, aby dawać swym klientom obiady z garkuchni, niesmaczne i skąpe. Zaproszenie prywatne służyło tylko jako oszukanie głodu.
— Upłynęły już miesiące, a może i lata, odkąd nie jadłem jak dziś. A jednak siadywałem przy wszystkich najznakomitszych stołach w hotelach Błękitnego Wybrzeża. Byłem pewny, że nie istnieją już takie kurczęta, jak te, które nam podano przed chwilą. Uważałem, że stały się mytologicznym drobiem, ptakami pięknych snów.
Pułkownik skłonił głowę z uśmiechem, jak gdyby przyjmując tę pochwałę.
— A ty, Spadoni, ciągnął książe, czy żyjesz według twych upodobań?
— Ja... ja... Wasza Wysokość... bąkał muzyk; zmieszamy tem pytaniem niespodzianem.
Castro przyszedł mu z pomocą.
— Jako pianista, nasz przyjaciel Spadoni, zawsze znajduje stół nakryty w willach dam podżyłych i muzykalnych z Cafe Martin. Przytem bywa często zapraszany przez Anglików do Nicei. Nie ma też na głowie płacenia hotelu. Przyjaciel mu ustąpił całą willę komfortową, elegancką, obszerną. Lecz przy tych wszystkich korzyściach, miewa i wielkie straty. Gra więcej jeszcze odemnie. W Kasynie nadali mu przydomek: Pan od 5-ki. Wszystko, co może zebrać, stawia na 5-tkę i zawsze przegrywa. Ja jestem „panem od 17-tki“ i także nie mam szczęścia. Spadoni chciał coś powiedzieć, lecz wstrzymał się, widząc, że książe zwraca się do Nowoa.
— Pana nie zapytam o nic. Znam pana położenie. Pan zamieszkuje stare Monaco, w domu urzędnika Muzeum i ta lokata nie musi być świetna. Zresztą, jak powiedział Attilio, mniej pan zarabia, niż krupier z kasyna.
I spoglądając na swych współbiesiadników, dodał:
— Chciałem wam zaproponować abyście mieszkali zemną. To zaproszenie, coprawda, podyktowane jest także egoizmem. Mam zamiar osiedlić się tu aż dopóki świat się nie uspokoi i życie nie stanie się znów miłe. Gdybym mieszkał sam z pułkownikiem, to byśmy się w końcu znienawidzili. Będziecie mymi towarzyszami w tej norze.
Wszyscy trzej zdumieli się na tę niespodzianą propozycję. Novoa pierwszy przemówił:
— Książe, pan mię zaledwo zna. Trzy dni temu dopiero widzieliśmy się poraz pierwszy... Nie wiem czy mogę...
Książe powstrzymał go tonem nieco suchym i ruchem rozkazującym człowieka, który nie przywykł do żadnych objekcji.
— Znamy się od lat całych... od zawsze...
Poczem dodał:
— To co wam ofiaruję jest drobnostką. Służba moja bardzo nieliczna. Jako służących mam jedynie starego mego lokaja i tych dwóch włoskich drabów, których pułkownik zdołał zdobyć. Reszta usługi spełniana jest przez kobiety... Ale nawet w ten sposób życie przykrem nie będzie. Odosobnimy się od świata, który stracił głowę. Nie będziemy mówili o wojnie. Prowadzić będziemy życie spokojne i szerokie, jak w opactwach średniowiecznych, które były świeżemi oazami spokoju i nauki pośród mordów i gwałtów. Będziemy jedli dobrze. W tem już głowa pułkownika. Biblioteka z jachtu jest tutaj. Sprzedając statek wydałem rozkaz, aby ją złożono na najwyższem piętrze. Nasz przyjaciel Novoa znajdzie tam może dzieła nieznane sobie. Każdy będzie żył wedle swych upodobań. Będziecie wolnymi mnichami, bez innych obowiązków jak stawienie się tutaj w godzinach posiłku. A jeśli „pan od 5-ki“ i „pan od 17-tki“ zechce przejść się po Kasynie, będą mogli sobie na to pozwolić i ktoś pomyśli o tem aby napełnić im kieszenie. Trzeba coś poświęcić nałogom do djaska! Bez tego życie nie miałoby ceny.
Cisza potwierdzająca przyjęła słowa właściciela willi Sirena.
— Jednej rzeczy wymagam — ciągnął książe po długiej pauzie — tego mianowicie, abyście żyli tylko między mężczyznami. Nie chcę kobiet. Kobieta winna, być wykluczona z naszej egzystencji wspólnej.
Pianista otworzył oczy zdumione. Novoa zdjął machinalnie binokle ruchem zdziwienia i włożył je natychmiast.
Znów zapanowała cisza.
— To co nam proponujesz — powiedział wreszcie Attilio z uśmiechem — przypomina mi komedję Szekspira. Bez kobiet! Bohater sztuki żeni się w końcu.
— Znam tę komedię — odpowiedział książe — ale nie mam zwyczaju życia swego na wzór komedji urządzać. Nie wyciągam z nich żadnej nauki. Mogę cię zapewnić, że się nie ożenię, wbrew Szekspirowi i królowi Francji, który był bohaterem sztuki.
— Ależ twe pretensje są niedorzeczne — oświadczył Castro. Nie wiem co inni o tem myślą, ale przeszkodzić mi...
Zakończył swój protest giestem.
Poczem widząc, że książe siedzi zamyślony, dodał:
— Jak to znać, że masz już ich po uszy! W życiu wszystko miałeś, czegoś chciał, a teraz chciałbyś nam nakazać...
Książe przerwał mu, jakby nie słyszał...
— Skoro obejść się bez tego nie możesz, to dobrze. Nie mam zamiaru cię dręczyć. Możesz zadowolnić swój kaprys gdy ci się podoba, ale tu nie chcę kobiet! I o niczem wiedzieć nie chcę...
Trzej słuchacze ze zdziwieniem na siebie spojrzeli.
— Chyba wiesz, Attilio, czem jest kobieta! W większej części na świecie są tylko samice, młode, stare ale kobiet niema. Kobieta, prawdziwa kobieta, to wytwór sztuczny starych cywilizacji, coś podobnego do kwiatu cieplarnianego, o pięknie perwersyjnem i skomplikowanem. Takiej się obawiam. Jeśli wejdzie do naszego domu, to koniec naszemu życiu cichemu, naszemu stowarzyszeniu.
Książe wstał od stołu, a wszyscy go naśladowali. Śniadanie było skończone. Przeszli do hallu sąsiedniego, gdzie podano kawę. Pułkownik spojrzał wokoło siebie z niepokojem, obejrzał pudełko z cygarami i olbrzymią tacę z likierami.
Podczas gdy obcinał koniec hawańskiego cygara, książe, ciągnął dalej zwracając się do Castro.
— Gdy będziesz chciał... to sobie wybierzesz w okolicy Kasyna. Pięć lub dziesięć ludwików, a potem — dowidzenia... Ale inne! Kobiety! Gdyby tu weszły, kobiety ze świata, koniec byłby naszemu spokojowi. Mnieby poszukiwały przez ciekawość lub chciwość, myśląc o mej przeszłości i fortunie. Was by wyprowadzały z równowagi i wzbudzały zazdrość między wami. Życie które prowadzić pragną jużby nie było możliwe... Nie licząc tego, że nie jesteśmy bogaci..
Attilio z uśmiechem zaprotestował:
— Nie bogaci.
— Zamało na dawne szaleństwa — ciągnął książe — a miłość wymaga pieniędzy. Miłość bezinteresowna to wymysł biedaków, którzy pocieszają się kłamstwami. Złoto lśni na dnie każdej miłości. Najpierw nie myśli się o tem, pragnienie oślepia. Widzimy tylko skutek natychmiastowy, myślimy o pokonaniu naszego uroczego przeciwnika. Lecz w każdej miłości przedłużonej, w końcu daje się pieniądze lub przyjmuje.
— Przyjmować pieniądze od kobiety... Nigdy, powiedział Castro już bez swego ironicznego uśmiechu. Novoa, z filiżanką w ręku, słuchał księcia uważnie. Mówił o świecie nieznanym mu. Spadma, z oczyma, utkwionemi w dal, myślał o czemś innem.
— Uprzedzony jesteś, Attilio — mówił dalej Lubimow. — Żadnej kobiety! Będziemy mogli prowadzić wesołe życie. Ranki całkiem swobodne, spotykać się będziemy dopiero przy drugiem śniadaniu. Na dole w naszym porcie, mamy jeszcze kilka motorówek. Będziemy wiosłowali i zajmowali się rybołówstwem w godzinach słonecznych. Wieczorem pójdziesz do swego Kasyna. Może i ja wybiorę się czasem na jaki koncert. Wiosna już blizko. Wieczorem, siedząc na tarasie, z twarzą zwróconą ku gwiazdom, nasz przyjaciel Novoa, mędrzec naszego zakonu, będzie nam tłumaczył melodje niebios a Spadoni, nasz wirtuoz, usiądzie przy fortepianie aby nas uraczyć muzyką ziemską.
— Doskonale — powiedział Castro. — Opisałeś nasze przyszłe życie niemal jako poeta. Przekonałeś mię. Będziemy szczęśliwi. Ale nie zapominam twego pozwolenia co do kokot i twego zakazu gdy chodzi o kobietę. Ani jednej sukienki w willi Sirena. Sami mężczyźni. Mnisi, egoistyczni i tolerancyjni, którzy zebrali się aby żyć w słodkiej ciszy, dopóki trwa pożar wszechświatowy.
Attilio dumał chwil kilka, potem rzekł:
— Brak nam miana. Nasze zgromadzanie winno mieć swą nazwę. Będzie to... Pomyślmy... „Wrogowie kobiety“.
Książe uśmiechnął się.
— Niech ta nazwa będzie znana tylko nam! Inaczej możnaby sobie wyobrazić... Bóg wie co!...
Spadoni, jakby nagle obudzony, zwrócił się ku Castro, głośno wyrażając swą myśl:
— To system wymyślony przez lorda. Zarobił na nim miljony. Kazałem go wczoraj sobie wytłumaczyć... Stawiacie najpierw...
— Ależ, djabelski pianisto!... zaprotestował Attilio. Wytłumaczysz mi to w Kasynie, o ile zgodzę się słuchać ciebie... Straciłem już sumy szalone z twemi systemami. Radzę ci trzymaj się swej 5-tki.
— A czy wiecie — powiedział nagle Spadoni — że spotkałem wczoraj księżnę w Kasynie.
Przerwał mu pytający ruch księcia:
— Jaką księżnę?
— Księżnę de Lisle. Parę razy zapytywała mię o wiadomości co do Waszej Wysokości a gdy się dowiedziała, że książe właśnie przyjechał, oznajmiła o swym zamiarze złożenia mu wizyty.
Lubimow odpowiedział wykrzyknikiem i zamilkł.
— No, to śliczny początek! zawołał Castro ze śmiechem. Bez kobiet. A raptem pułkownik oznajmia nam nagle wizytę jednej z najbardziej niebezpiecznych! Gdyż przyznasz, że księżna należy do tych, któreś nam opisał.
— Nie przyjmę jej — powiedział książe stanowczo.
— O ile się nie mylę, jest twą kuzynką.
— Wcale nie. Ojciec jej był bratem mego ojczyma. Ale znaliśmy się jako dzieci i nawet zachowaliśmy o sobie najgorsze wspomnienia. Zaślubiła księcia francuskiego, gdym mieszkał jeszcze w Moskwie. Tak jak Amerykanki, chciała olśnić tytułem i stać na świeczniku w Europie. Po kilku miesiącach rozstała się z mężem i płaci mu rentę, o co może właśnie chodziło świetnemu księciu. Słynna Alicja nie jest dla mnie kobietą ponętną. A przytem żyła, jak jej się podobało... trochę jak ja... Jej reputacja równa się mojej. Tak jak mnie, przypisują jej miłostki z ludźmi, których nie widziała nigdy. Ostatnio słyszałem, że afiszowała się z młodzieniaszkiem, niemal dzieckiem... Starzejemy się, niestety...
— Widziałem ich w Paryżu, — powiedział Castro. Było to przed wojną. Odtąd widywałem ją zawsze samą w Monte-Carlo i nigdzie jej młodzieniaszka nie dostrzegłem. Był to zapewne kaprys... Teraz spędza tu już trzecią zimę. W lecie przenosi się do Aix-les Bains lub Biarritz. Lecz wraca, gdy tylko Kasyno zaczyna swój świetny sezon.
— Czy gra?
— Jak szalona. Gra grubemi sumami i źle.
Przez dwa lata używała tylko żetonów po 25 i 50 ludwików. Teraz stawia już setki.
Wkrótce zadowolni się czerwonemi żetonami po ludwiku, jak wasz obecny sługa.
— Nie przyjmę jej, — powtórzył książe.
I nie chcąc widocznie nic więcej powiedzieć, opuścił swych przyjaciół i wyszedł z hallu.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.