Wycieczki pana Brouczka/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Tytuł orygin. Pravý výlet pana Broučka do měsíce
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Świętopełk Czech.

WYCIECZKI PANA BROUCZKA.

I.
WYCIECZKA NA KSIĘŻYC.
Z drugiego wydania oryginału czeskiego przełożył
J. Nitowski.

WARSZAWA.
NAKŁAD „BIBLIOTEKI ROMANSÓW I POWIEŚCI.”
41. Nowy-Świat 41.

1890.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 1 Октября 1890 года.

Drukiem Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna № 26.








PRZEDMOWA.

Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i, nim zdołałem zawołać: „Proszę!“ — wszedł do pokoju człowiek mniéj niż średniego wzrostu, o dość wypukłym żołądku, na którym, przy pluszowéj kamizelce, kołysał się ciężki złoty łańcuszek od zegarka, ozdobiony licznemi świecidełkami w kształcie półksiężyców. Odzież jego wogóle zdradzała zamożnego mieszkańca Pragi, a okrągłe, starannie wygolone oblicze, pełne było téj godności i powagi, któréj użycza ludziom li-tylko posiadanie trzypiętrowéj kamienicy.
— Mam zaszczyt rozmawiać z panem redaktorem? — począł przybyły wprawdzie słowy grzecznemi, ale tonem, który nic dobrego nie obiecywał. Oznaką prawdopodobieństwa burzy były także ruchy tłustych czerwonych rąk ze złotemi pierścieniami na palcach, ponieważ prawica migała szybko przed memi oczyma, a lewica podrzucała tymczasem niecierpliwie łańcuszkiem zegarka tak mocno, że srebrne półksiężyce głośno dźwięczały.
— Czego pan żądasz? — zapytałem spokojnie.
— Jestem pan Brouczek, Maciéj Brouczek, mieszkaniec praski i właściciel domu trzypiętrowego, domu bez grosza długu. Mam dwunastu lokatorów, wszyscy bardzo porządni ludzie, oprócz jednego malarza; zresztą wszyscy bardzo porządni, wyżsi urzędnicy sądu krajowego. Cieszę się powszechnym szacunkiem i nie mogę ścierpiéć, aby jakiś tam wisielec szarpał moją sławę, któréj przecież nie znalazłem na ulicy i nie ukradłem nikomu; aby nazywał mię jakimś masty... misty... mistyfi... hm... hm... aby mię stawił pod pręgierzem śmieszności przez głupie opowiadania o księżycu, w których niéma ani słowa prawdy.
— Brouczek, Brouczek... — mruczałem pod nosem, szukając w pamięci, azali to nazwisko nie jest mi zkąd znaném, aż przypomniałem sobie nareszcie „Wycieczkę pana Brouczka na księżyc“ przez B. Rouska, opis fantastycznéj podróży, który roku zeszłego przyjąłem był do „Kwiatów.“[1]
Byłem, niestety, z owym Rouskiem poniekąd w stosunkach przyjaznych, skutkiem tego miałem z nim trochę kłopotów wobec đość chwiejnéj jego pozycyi materyalnéj. Mógł on bowiem znaléźć sobie dość nawet korzystne posady i stać się użytecznym członkiem społeczeństwa, ale dyabli mu nadali wziąć się do pisania wierszy i nowelek; niewybredni recenzenci i przyjaciele pochwalili go kiedyś i los biedaka był od tego czasu zwichniętym. Dopiero gdy już włos mu siwiał, poznał, że głupstwo zrobił, ale już było zapóźno. Nieraz nawet w stosownéj chwili mówiłem mu po przyjacielsku: „Mój kochany Rousku, daj pokój z tém pisaniem! Widzisz sam, że nigdy znakomitością nie byłeś, a teraz, pod starość, brak ci nawet téj okruszyny dowcipu i fantazyi, którą posiadałeś przedtém. Patrz, są tu wokoło literaci, którym się kłaniasz z szacunkiem, a czytaj-no tylko, co się o nich pisze: „Cała nasza literatura to wielkie nic, arlekinada, wydęta bańka, którą zachwycaliśmy się, jak zjawiskiem tęczowém, a która nam naraz pękła i zamieniła się na odrobinę mydlin.“ Tak się oto pisze i do tego dodaje się rada: „Rzućcie swe bańki dziecinne, zostawcie to mydło, a weźcie się do rzeczy użyteczniejszych! Jeśli literatura jest potrzebą narodu, wystarczają na to przekłady z literatury obcéj.“ Widzisz więc, kochany Rousku, jak to mówią o naszém piśmiennictwie, czegóż więc chcesz ty, który sam zresztą uznajesz, że gwiazdą nie byłeś i nie będziesz? Mój przyjacielu, słuchaj méj rady; zaniechaj bezużytecznéj bazgraniny, a lepiéj weź się do czegoś innego. Jesteś już wprawdzie dobrze podstarzały, ale mimo to możesz jeszcze w ostateczności wyszperać gdzieś jaki ciepły kątek. Nie zwlekaj, weź się do tego zaraz. Pożyczę ci nawet własnego garnituru czarnego — jesteśmy jednego wzrostu, — rękawiczek, a gdy zechcesz, dodam i krawat biały. Uniżonych ukłonów nie żałuj, wskazuj swe zasługi skromne — (są one w istocie bardzo skromne), — zrób minę płaczliwą, przygnębioną, a wówczas ludzie przypomną sobie przecież wakujące gdzieś w jakiéjś instytucyi państwowéj krzesło, na którém mogliby posadzić twoją niepozorną osobę.“
Tak przemawiałem nieraz do biedaka. On zaś wtedy kręcił się zwykle na krześle w milczeniu, gryzł paznokcie, myśląc w duchu, jakim sposobem mógłby mnie obdarzyć nową elukubracyą.
W roku zeszłym właśnie udało mu się podejść mnie wcale zręcznie.
Pewnego dnia przyleciał z okiem rozpłomienioném i począł pleść niestworzone rzeczy o jakiéjś pracy, która zamierza napisać. Takim bywa zawsze, gdy mu się w mózgu wylęgnie idea nowego utworu. Patrząc na jego oblicze rozpromienione, słuchając jego słów, wypowiadanych z zapałem, uwierzyć można, że istotnie ma w głowie znakomity pomysł, który wszakże, przelany na papier, natychmiast straci wszelki ślad nieśmiertelności.
Tym razem prawił mi o „świetnéj humoresce,“ „ znakomitéj satyrze,“ lub „komicznéj fantazyi,“ czy czémś podobném, a tymczasem przyniósł pierwszy rozdział, który mi natychmiast przeczytał. Dowiedziałem się z niego, że bohaterem nowéj pracy Rouska był jakiś Maciéj Brouczek, właściciel domu w Pradze, który z piwiarni „na wikarce“ na Hradczanach[2] dostał się niepojętym sposobem na księżyc. Co tam widział i czego doświadczył, miało być opowiedziane w następnych rozdziałach.
Nikt nie zaprzeczy, że z tego wstępu mogła się rozwinąć rzecz istotnie dobra; Rousek mówił o tém z takim zapałem, mrugając przytém oczyma tak obiecująco, że w końcu naprawdę począłem przypuszczać, iż w nim znajduje się ukryty Swift z Cervantes’em i Rabelais’em. Obałamucił mię nawet do tego stopnia, żem ów fatalny pierwszy rozdział oddał natychmiast do drukarni. Przysięgał na wszystko, że resztę rękopisu wręczy mi najniezawodniéj w ciągu dni ośmiu.
Ale co znaczą przysięgi Rouska! Wszystko zawiodło, jak zwykle. Zamiast całego rękopisu otrzymałem ledwie po miesiącu drugi rozdział, każdy zaś następny zmuszony byłem od niego wyżebrać, wymodlić, wymęczyć. Z treścią przedmiotu było jeszcze gorzéj. Świetna praca oryginalna, tryskająca humorem, pozostała u Rouska w głowie, a na papierze ukazała się jakaś mdła, niedorzeczna kompilacya najniefortunniéj powybieranych i niezręcznie zesztukowanych wyjątków z ksiąg naukowych (Rousek i nauka!), budzących politowanie dowcipów i nędznych naśladowań obcéj humorystyki. Niefortunny autor przyznał się przede mną dopiero po wręczeniu trzeciego rozdziału, że cała ta rzecz już mu obrzydła na dobre.
Mnie dopiero wtedy kamień spadł z piersi, gdy nakoniec swéj miernéj nad wyraz pracy skręcił kark przez nagłe zakończenie, gdzie z nieudanym dowcipem oznajmił, że cała wycieczka na księżyc jest wprost mistyfikacyą, którą mu pan Brouczek gwałtownie narzucił. Pocieszałem się, że wyrozumiali czytelnicy zamkną oczy i cała ta rzecz utonie w zapomnieniu, jak na to zasłużyła.
Aż tu tymczasem stoi przede mną żywe, jakby wyrzut sumienia, wspomnienie tego grzechu!
Pomimo wszystko nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu na widok wzburzonego pana Brouczka.
— Ach, przychodzisz pan zatém w kwestyi téj nieszczęsnéj historyi księżycowéj?
— A tak, w kwestyi tego ględzenia, które mi się teraz dopiero do rąk dostało. Gazeciarskie bibuły wcale mię nie obchodzą, nie wiedziałem nawet, że istnieje pańskie czasopismo; ale wczoraj właśnie przyniósł pan radca pod „koguta“ całą tę rzecz...
— Uspokój się pan dobrodziéj! Zmartwienie pańskie nie ma wcale podstawy. Przypadkiem zowiesz się pan także Brouczek, nawet i Maciéj Brouczek, przypadkiem również jesteś także...
— Przypadkiem, przypadkiem! — przerwał mi pan Brouczek w niepohamowanym gniewie. — Przecież nie chcesz pan wmówić we mnie, że istnieje jakiś inny Maciéj Brouczek, który ma także trzypiętrową kamienicę na Starém mieście, jest również szlachcicem, uczęszcza, jak ja, na „wikarkę“ do Würfla i pod „koguta“ i że kupił sobie również książkę o księżycu... He?
Tak dziwne zestawienie rzeczy poruszyło mię do żywego. Przeklęty Rousek! Jak na złość, wziął swego bohatera z téj saméj piwiarni i nadał mu podobiznę mego gościa...
— Ależ, drogi przyjacielu — uspakajałem rozgniewanego interesanta, — gdyby nawet w istocie autor użył szanownéj osoby pańskiéj, cóż w tém złego? Byłby to tylko wprost żarcik niewinny. Nikt przecież nie będzie przypuszczał, żebyś pan chciał naprawdę wmówić w ludzi, żeś był na księżycu.
— Ale jam był naprawdę na księżycu! — odrzekł stanowczo pan Brouczek, wystawiając naprzód piersi i podnosząc głowę.
Możecie sobie wyobrazić, jakim na niego spojrzałem wzrokiem. Upatrywałem w jego twarzy śladów żartu, a nie znalazłszy ich, byłem przekonany, że mam przed sobą waryata, który dostał obłąkania skutkiem czytania elukubracyj Rouska o księżycu, co zresztą nie byłoby wcale zadziwiającém.
Kto jednak zdoła opisać moje osłupienie, gdy pan Brouczek wystąpił z niezbitemi dowodami swego pobytu na księżycu. (Dowody te znajdzie łaskawy czytelnik na ostatnich stronicach téj książki). Długo nie mogłem uwierzyć rzeczy tak nieprawdopodobnéj, jednakże w końcu fakty jaśniejsze niż słońce, rozproszyły wszelkie cienie wątpliwości.
Uznałem więc za święty obowiązek dać panu Brouczkowi nietylko należne zadosyćuczynienie, ale ogłosić przed światem prawdziwe sprawozdanie z jego przygód księżycowych, które tak się mają do głupich wymysłów i mistyfikacyj Rouska, jak dzieło nieśmiertelne do karykatury dziecinnéj.
Już widzę w duchu, jaki rozruch uczyni książka ta w społeczeństwie czeskiém, jaką zawiścią napełni przeciwników naszych. Nakoniec, udało się wreszcie ludzkości przełamać przeszkody, dzielące nas przez tyle wieków od reszty obywateli wszechświata, i tam, gdzie dotychczas ledwie przenikał wzrok badających astronomów, stanęła po raz pierwszy stopa ludzka i to stopa zwyczajnego obywatela czeskiego, który przez ten fakt o wiele przewyższył sławę samego Kolumba.
W końcu dodaję, żem dziełko to napisał wspólnie z panem Brouczkiem podczas licznych konferencyj, dla których nam pan Würfel z niezwykłą gotowością miejsca u siebie udzielił. Jest to owoc długich, bezsennych nocy, któreśmy ofiarowali wspaniałomyślnie na korzyść człowieczeństwa i sławę imienia czeskiego.

Na królewskim grodzie praskim, na wi-
karce, w dniu św. Michała Archanioła.
Ś. Cz.




I.
Poetyczny opis nocy i kościoła ś-go Wita. — Czytelnik poznajamia się z duchowém życiem pana Brouczka. — Mniemane trzęsienie ziemi. — Pesymistyczne zdania o ziemi. — Zadziwiający sposób, w jaki dostał się pan Brouczek na księżyc.

Była jasna noc letnia. Wspaniały kolos świątyni ś-go Wita kąpał w srebrnym blasku księżyca wysmukłe swoje kolumny, pilastry, lekkie pół-łuki, ozdobione wypukłą rzeźbą w kamieniu, odbijając na oświetlonych swych ścianach fantastyczne cienie granitowych posągów tak, że się wydawał jakimś bajecznym przybytkiem duchów, ozdobionym czarodziejską grą nadziemskich świateł i cieni.
W téj to tajemniczéj ciszy drzemał wśród martwego otoczenia zaklęty w granit hymn przeszłości.
Z dwóch tylko okien starego budynku, położonego przy wązkiéj uliczce, ciągnącéj się za kościołem, wzdłuż okopów Jelenich[3], błyszczało jeszcze światełko i dawały się słyszéć głosy. Naraz zaskrzypiały drzwi, wychodzące na ulicę, a z wnętrza ozwało się:
— Zostańcie z Bogiem, panie Würfel!
— Dobranoc, panie gospodarzu. A racz pan niebawem znowu nas odwiedzić — odpowiedział głos drugi.
Na ulicy ukazała się tajemnicza postać mężczyzny, krocząca nieco chwiejnie... Może zamaskowana? Wcale nie. Widzę, żem ze wstępu poetycznego i trochę romantycznego bezwiednie przeszedł do trzeźwéj prozy, przeto mogę wprost powiedziéć, że pan Brouczek opuścił znaną gospodę na Hradczanach, „wikarkę,“ i zwolna powracał do swego mieszkania, znajdującego się na Starém mieście.
Powracał nadzwyczaj późno; pomimo to nie kłopotał się wcale: w domu oczekiwała go tylko poduszka, któréj, naprzekór poetom, nigdy nie „zlewał gorzkiemi łzami.“
Pan Maciéj Brouczek jest wprawdzie właścicielem domu, ale ostatecznie nie należy do rzędu tych nadętych, pustych pęcherzy, do których mrący z głodu literaci porównywają przez zazdrość wszystkich właścicieli kamienic. Ma on wrodzony rozsądek i sporo czasu, aby mógł swa wiedzę w najróżnorodniejszych kierunkach krzewić. Robi to bez jakiegoś wytkniętego jasno celu, wprost z chwilowego zamiłowania do téj lub owéj rzeczy. Skutkiem tego panuje w jego bibliotece wielka różnorodność. Znajdziesz tam książkę o hodowli kanarków obok mysteryj wolno-mularskich, sennik egipski obok pracy o najnowszym systemacie kanalizacyi, sposób przyrządzania domowego likieru i wykład prawa podatkowego obok dziejów inkwizycyi hiszpańskiéj i t. d. Również pstra mieszanina wiadomości tłoczy się w głowie pana Brouczka; ma on jednak przytém dość zdrowy i pogodny pogląd na życie, który rzadko bywa zabarwiony cieniem pesymizmu. Dość racyonalnie, często z pewną dozą sarkazmu, wydaje sądy o zwyczajnych, codziennych wypadkach życia, o brakach w różnych instytucyach, prawach i wogóle o stosunkach społecznych. Zresztą jego pesymizm tém łatwiéj ustępuje miejsca poglądom dodatnim, im częściéj napełniany bywa wysoki z błyszczącą cynowa nakrywką kufel, przy którym prowadzi najczęściéj swoje naukowe dysputy.
Dziś nasz bohater przyszedł do pana Würfla w usposobieniu niezwykle kwaśném, czego powodem był jeden z jego lokatorów–malarz; szczegóły téj sprawy prawdopodobnie nie zajęłyby wcale czytelnika, przeto pomijam je milczeniem. Ponieważ tym razem nie znalazł pan gospodarz w piwiarni Würfla nikogo z towarzystwa odpowiedniego, przeto zasiadł w milczeniu w kącie, jak fakir, i z kieszeni wyciągnął książeczkę popularną o księżycu, którą kupił sobie po drodze na Hradczany. Zabrał się więc do wertowania tego dzieła a po każdym rozdziale, który kończył stereotypową odezwą: „Jeszcze jeden kufelek, panie Würfel!“ — spadała z owych sfer nadziemskich nowa kropla balsamu do jego duszy wrażliwéj.
Gdy wreszcie przeczytał całą książkę, spostrzegł, że był sam na sam z gospodarzem w piwiarni. Poleciwszy dać sobie nowy kufelek, zawiązał z panem Würflem żywą rozmowę o składzie materyi księżycowéj i w końcu wygłosił stanowczo, że na księżycu wbrew domysłom uczonych znajdują się żywe istoty, co pan Würfel ze znaczącém spojrzeniem na zegarek również stanowczo potwierdził. Pan Brouczek począł wyszukiwać dowody na poparcie zdania swego, ale spojrzenia właściciela piwiarni na zegarek były tak częste i wymowne, że gość w końcu nie mógł nie poznać ich celu. Zakończył tedy swoją prelekcyę potężnym haustem i wyszedł na świeże powietrze.
Tu zatrzymał się przed kościołem. Widocznie był zachwycony jego wspaniałością przy owém magiczném oświetleniu księżycowém. Pan Brouczek, stojąc przed gmachem, pochylał się to na prawo, to na lewo, jakby opatrując pojedyńcze części wspaniałéj budowy z różnych stron; czasami przechylał się daleko wstecz, jakby pragnął dokładnie się przyjrzéć rzeźbom kopuły, umieszczonéj na szczycie kamiennego olbrzyma — chwilami zaś nachylał się nizko naprzód, jakby dopełniał aktu pokory przed dumnym majestatem całości gmachu.
Naraz jednak całą uwagę naszego bohatera zwróciło niezwykłe zjawisko. Zauważył mianowicie, że w jednéj chwili linie proste kształtów świątyni zakołysały się, zafalowały, linie krzywe bardziéj się załamały, filary zaczęły się przybliżać do siebie, to znowu rozchodzić, jak szczyty drzew wysokich w lesie podczas wichru. Nawet wieża brała udział w ogólném kołysaniu się części świątyni, co można było sobie wytłumaczyć tylko przez nagłe trzęsienie ziemi. Sam pan Brouczek uczuł na sobie podobne objawy i ze strachem zemknął czémprędzéj ku domowi.
Szybko się jednak uspokoił. Zjawisko to było widocznie prostém złudzeniem. Zwolna kroczył daléj obok kościoła ś-go Jerzego, między ponuremi budowlami, w kierunku starego przejścia zamkowego, przedłużając sobie tę przechadzkę nocną częstemi zboczeniami z jednéj strony ulicy na drugą.
Wzrok jego, błąkając się bezwiednie, spoczął na błękicie nieba gwiaździstego, na pięknéj pełni księżyca. Spokojnie, niby sennie patrzyła z góry ta srebrna twarz o rysach nieokreślonych, które się słabo zarysowywały na tarczy, niby odciśnięte na opłatku rysunki hostyi. Dla pana Brouczka, który stał się przed chwilą dyletantem w astronomii, miały one obecnie wcale inne znaczenie. Wyobrażał on sobie w tych rysach i plamach ogromne góry, rozległe doliny, wystygłe wulkany, rozpadliny ziejące ogniem; wkrótce atoli naukowe rozmyślania ustąpiły miejsca poetycznym wrażeniom, z któremi mieszało się także lekkie uczucie bojaźni. Pan Brouczek miewał czasami pewne uprzedzenia, do których zaliczyć wypada także mniemanie, że należy do rzędu ludzi, poddanych tajemniczemu wpływowi księżyca. Na poparcie tego nie miał wprawdzie żadnego innego dowodu nad ten, że kilka razy w życiu budził się zrana nie na łóżku, lecz obok niego na ziemi. Dlatego więc starannie zamykał na noc okiennice, aby do łoża jego nie przeniknął najmniejszy promyczek księżyca, który śpiącego mógłby wyciągnąć gdzieś na dachy domów i wodzić po wązkich gzemsach nad straszną przepaścią.
I teraz właśnie owładnęła nim ta bojaźń; przypomniał sobie wszakże, że czuwa, że dowolnie z zupełną świadomością włada swemi członkami, — a więc nie jest w tym strasznym stanie, w którym figlarz niebieski działa na swoje ofiary.
Uspokoiwszy się, popatrzył śmiało w twarz mniemanemu nieprzyjacielowi i pogodził się z nim o tyle nawet, że w spoglądaniu na niego znajdował istotne zadowolenie, co zdradzał w uwagach, półgłosem po drodze wypowiadanych:
— Zdaje się, że nie wyglądasz na złego, blady kamracie tam w górze. Uśmiechasz się tak łagodnie i spokojnie, jakbyś nie miał pojęcia o kłopotach i zmartwieniach, których ojczyzną jest ziemia nasza. Twoi obywatele są bezwątpienia szczęśliwsi, niż my, biedni ziemianie. Na tobie prawdopodobnie niéma domów, któreby swym właścicielom przynosiły więcéj zmartwień niż pociechy; niéma utrapionych malarzy-bazgraczy, którym najstosowniéj byłoby siedziéć u czubków lub w kryminale, nie zaś mieszkać w domu porządnym, którego właściciel nie ujrzy od nich ani grosza komornego, a natomiast musi się nairytować aż do ostateczności. Ty nie znasz pewnie ani adwokatów, ani podatków; twoi obywatele nie zatruwają sobie wzajemnie życia obmową, złodziejstwem, oszustwem i wogóle łotrowstwem wszelkiego rodzaju. Na tobie nie wychodzą czasopisma, któreby czytelnikowi codziennie obrzydzały śniadanie, psuły żółć politycznemi jeremiadami i polemikami, wiadomościami o złodziejach zbiegłych i zabójcach niewykrytych, o bankructwach i posiedzeniach rady państwa. Ostatecznie, jakkolwiek tam jest na tobie, gorzéj niż u nas być żadną miarą nie może. Na ziemi już nieledwie rozpacz ludzi ogarnia: wszędzie zaciekła walka o kawałek chleba, walka stanu jednego z drugim, wspólna zawiść narodów, wojna wszystkiego z wszystkiém. Codzień jakieś nowe nieszczęście na równéj drodze lub jakieś nowe uciemiężające prawo. Człowiek, zaprawdę, najlepiéjby zrobił, gdyby tę kule ohydną, która mu za mieszkanie służy, rzucił do wszystkich dyabłów.
Kończąc to ostatnie pesymistyczne zdanie, doszedł pan Brouczek do starych schodów zamkowych. Przez nizki mur popatrzył na dół, gdzie zarysowywał się cały szereg domów ze sterczącemi w świetle księżyca wieżami i wieżyczkami różnych kształtów. Chwilkę tylko patrzał na to i wkrótce znowu podniósł wzrok na księżyc, posiadający w téj chwili istotnie jakąś czarodziejską siłę przyciągania.
Aż mróz po mnie przechodzi na myśl o tém, co nastąpiło, a co mam właśnie opisać!
Wiem, że są przesądy naukowe zbyt silne, aby kto uwierzył memu opowiadaniu i nie nazwał go bajką bezmyślną. Nie mogę wszakże malować rzeczy inaczéj, niż tak, jak w istocie były.
Pan Brouczek wdrapał się na szczyt muru i szedł po nim powoli, z oczyma wciąż podniesionemi na księżyc. Wzdłuż tego muru ciągnie się obszerny ogród, w górnéj części spuszczający się tarasem i w jedném miejscu mający podwójne schody kamienne, które prowadzą do małego domku ogrodowego, pobudowanego tuż przy samym murze.
Może opis mój nie jest zupełnie dokładny — ale nie jestem przecież zolistą, abym dla doskonałéj wierności opisu odłożył pióro, a biegł pierwéj na Hradczany obejrzéć owe schody i ów domek.
Pan Brouczek tedy kroczył po murze ku domkowi. Nie wiem, czy dach tego budynku tak mało ponad mur wystaje, że człowiek może na niego się dostać bez trudności, czy inna jaka przyczyna działała, dość, że pan Brouczek znalazł się nagle na nim. Wgramolił się na sam grzbiet, a siadłszy na nim jak na koniu, objął rękoma żelazną chorągiewkę, tamże umocowaną. Wzrok jego wciąż był zwrócony na księżyc, którego moc tajemniczą poczynał wkrótce uczuwać. Mimowoli nogi naszego bohatera poczęły się schodzić z sobą tak, że ich właściciel coraz bardziéj naprzód się pochylał, aż legł piersiami na szczycie dachu, trzymając się mocno oburącz chorągiewki. Nogi, znalazłszy się w jednéj linii z ciałem, poczęły zwolna podnosić się w górę, wreszcie cała figura przyjęła postawę pionową z głową u dołu, a nogami wzniesionemi do góry; tylko wyciągnięte ręce kurczowo ściskały jeszcze osadę chorągiewki. Atoli moc ich zasłabą była wobec tajemniczéj siły — opadły, i teorya Newtona zdruzgotaną została w téj chwili w drobne kawałki!
Pan Brouczek mknął z niesłychaną szybkością, wcale nie na ziemię, lecz w kierunku odwrotnym: w niezmierzoną przestrzeń wszechświatów. Szybko znikała z przed oczu jego Praga, jak gdyby zapadając się w przepaść, znikała razem z całą okolicą, która coraz bardziéj stawała się rozległą. Pan Brouczek nie już nie widział, pociemniało mu w oczach, przedmioty zlały się w jednę całość — omdlał.
Z tytułu téj książki domyśla się już czytelnik, dokąd pan Brouczek zaleciał. Tak — szanowny właściciel trzypiętrowéj kamienicy ocknął się ze swego omdlenia na... księżycu.



II.
Ocknięcie się. — Nadzwyczajne zjawiska przyrody, których sobie pan Brouczek wytłumaczyć nie może. — Ziemia księżycem. — Fałszywa waga na księżycu. — Smutne myśli. — Nasz bohater tańczy kankana. — Dokąd dostały się kiełbaski Würfla. — Logiczne wywody pana Brouczka i efektowne zakończenie rozdziału.

Gdy szanowny obywatel Pragi przyszedł do siebie, ujrzał, że leży na dnie jakiéjś rozpadliny skalnéj. Nad sobą zobaczył pogodne niebo, usiane jasnemi gwiazdami z księżycem w kształcie sierpa. Ale sierp ten był olbrzymich rozmiarów i tak niezwykłego blasku, że pan Brouczek własnym oczom nie wierzył. Gdy je chciał nieco przetrzéć, uderzył o nie ręką dziwnie mocno; a gdy potém usiadł, zdziwił się, z jaką niezwyczajną lekkością podniosła się górna część jego ciała.
— Co się ze mną dzieje? — pomyślał ze strachem i znów obejrzał się wokoło. Nie mylił się przedtém: siedział istotnie w okrągłéj rozpadlinie, któréj dno było cokolwiek wypukłe w kształcie ostrokręgu.
Noc osłoniła przestrzeń, dającą się widziéć z rozpadliny, swoim ciemnym płaszczem; tysiące gwiazd błyszczały czarowném światłem, jak brylanty drgające rozsiane po żałobnym całunie, a między niemi rozlewał potoki światła ów dziwny półksiężyc. Pan Brouczek, jak żyje, jeszcze nie widział tak wielkiego księżyca, który prócz tego nie był ani srebrny, ani złoty, tylko — nad wszelkie spodziewanie — pstry, nadto wyglądał zupełnie tak jak globus, do połowy zasłonięty. Bohater nasz poruszył głową mimowoli a tak energicznie, że ledwie szyi nie wykręcił.
— O Boże, co się ze mną dzieje? — mówił do siebie zmieszany. — Jestem dziś jakby w innéj skórze, jakbym tysiąc dyabłów miał w ciele. Ale gdzież jestem? Niebo pełne gwiazd, a tu w téj kotlinie biały dzień... Jakże to być może? Albo i ten księżyc: kto widział kiedy tak ogromny a taki pstrokaty księżyc? Może mi się to wszystko śni tylko, a może utraciłem rozum?
Istotnie, pan Brouczek był jak w malignie. Ostatecznie wszystkie swe myśli skupił na rozwiązanie pytania: co z nim się stało, nim stracił przytomność, czy téż zapadł w sen, który się skończył takiém straszném przebudzeniem? Natężył pamięć i wkrótce uchwycił nić przewodnią: przypomniał sobie rozmowę z panem Würflem o księżycu i zatrzymanie się przed kościołem ś-go Wita. Dalsze wypadki zarysowywały się w jego umyśle bardzo niejasno i chwiejnie, jednakże udało mu się przypomniéć drogę do starych schodów zamkowych, apostrofę do księżyca, spacer po murze, spoczynek na dachu domku ogrodowego i to, co nastąpiło, nim straszny, dziwny prąd, który go porwał i uniósł w nieznane sfery eteru, pozbawił go przytomności umysłu. Teraz dopiero myśl okropna przyszła mu do głowy: czy nie był czasem mocą siły magicznéj, któréj się zawsze obawiał, przeniesiony aż na księżyc, tak uwielbiany przez niego naprzekór ziemi podczas nocnéj przechadzki?
Zbijał w duchu to dziwne przypuszczenie, témbardziéj, że nigdy nie słyszał, ani czytał, iżby księżyc podniósł kogo wyżéj nad zwykłą wysokość dachów. Zresztą, w coby się obróciła w takim razie teorya i prawo ciążenia?
— Nie, nie! — uspakajał się — to są obawy dziecinne. Wszystkiemu winno dyabelskie piwo u Würfla. Czekajcie, spojrzę na mankiety... hm, dziesięć kresek! No, tak, teraz to już wszystko jasne[4].
Jednakże położenie się nie wyjaśniało. To, co pan Brouczek miał przed oczyma, mogło być w sferze ziemskiéj wytworem chorobliwie podrażnionéj wyobraźni lub złudzenia wzrokowego; wszakże szanowny obywatel Pragi czuł, że ma głowę i zmysły zupełnie w porządku, że jest trzeźwy, że nawet, naprzekór tym dziesięciu kreskom nie doświadcza w głowie żadnego zawrotu.
— E! — zawołał i palnął się dłonią w czoło z całéj siły, jakkolwiek chciał tylko zlekka się uderzyć — to mnie objaśnić musi...
Tu sięgnął do kieszeni po książkę o księżycu, którą czytał u Würfla, ale ręka bezwiednie wpadła tam z taką werwą, że przerwała podszewkę i książka przez dziurę wyleciała na zewnątrz.
— Co, u dyabła! — zaburczał — czy mi kto do żył żywego srebra napuścił? Muszę się ciągle miéć na baczności.
Pomimo tego postanowienia palnął się zaraz w nos otwartą książką, którą chciał tylko podnieść, aby módz czytać. Gdy chciał ją odjąć, znalazła się natychmiast na kolanach — i tak na ciągłém wahaniu się książki upłynęło sporo czasu, nim zdołał umieścić ją w stosownéj do czytania odległości. Zabrał się więc znowu do czytania, ponieważ na ziemi czytał ją bardzo pobieżnie. Wkrótce dowiedział się z niéj, że na firmamencie księżycowym gwiazdy i kula lub sierp ziemi świecą i we dnie obok słońca.
Spojrzał w górę i natychmiast ujrzał na niebie i słońce, przed którém w téj chwili musiał zamknąć oczy, ponieważ blask jego był tak oślepiający, jak najmocniejsze światło elektryczne.
Nie było więc najmniejszéj wątpliwości, że pan Brouczek dostał się rzeczywiście na księżyc.
— O Boże, Boże, jakżeś mnie ukarał! — zawołał w rozpaczy. — Na księżycu! To straszne! To wszelkie wyobrażenie przechodzi. A przecież nie mogę już powątpiewać o tém. Ta więc kotlina jest widocznie jednym z tych małych kraterów, któremi tak obficie pokryta powierzchnia księżyca. A ten półksiężyc jest właśnie ziemią. Ach, Boże! ktoby mógł pomyśléć, że będę na nią patrzył z księżyca, że ona dla mnie stanie się księżycem i z wysokości będzie się niegodziwie urągała z mego nieszczęścia.
Znów począł czytać, szukając w książce jakiéj pociechy, ale gdy przeczytał, że dośrodkowa siła księżyca równa się zaledwie szóstéj części dośrodkowéj siły ziemi, że więc sześć naszych kilogramów waży na księżycu tylko jeden kilogram, odłożył książkę z głębokiém westchnieniem:
— Teraz rozumiem, đlaczegom się książką w nos uderzył — rzekł. — Podnosiłem ją z jakąż siłą, jak i na ziemi, a tymczasem jest ona tu na księżycu sześć razy lżejszą.
Nie będę daléj wyliczał całego szeregu różnych smutnych myśli i uczuć, które się w naszym bohaterze rodziły, a podam tylko epilog jego rozmowy z sobą samym:
— Siedzisz więc tu, biedaku, opuszczony i samotny, na obcym, nieznanym świecie, więcéj niż na 50,000 mil oddalony od ziemi, na którą już się nigdy w życiu nie dostaniesz! Patrz, tam daleko, daleko, w niezmierzonéj przestrzeni niebieskiéj, na tym półksiężycu dziwacznym, który jest właściwie ziemią, leży gdzieś Praga, stoi dom twój, a może w téj chwili właśnie gospodyni stuka z ranną kawą do twéj sypialni... Nie dostuka się... nie dowoła się... każe drzwi wyłamać: aż tu pościel nietknięta, po panu ani śladu... Rozpoczną się poszukiwania po mieście, domysły, śledzenia, a może i na Würfla padnie podejrzenie, że mnie zabił i wyrzucił gdzieś na okopy Jelenie... Ostatecznie przygoda moja będzie zaliczona do długiego regestru niewyjaśnionych zbrodni. W pięknym domu moim będą sobie gospodarzyli kochani krewni, od których byłem na ziemi zawsze jaknajdaléj. Pieniądze, na wspaniały mój pogrzeb przeznaczone, Bóg wie kto weźmie. Nikt mnie nie uczci nawet prostym krzyżykiem na ziemi; pamięć o mnie zaginie bez śladu! Czasem tylko może starzy przyjaciele, wracając w nocy z pod „koguta“ lub od Würfla, rzekną do siebie: „Co, tęgie dziś było piwo, prawda? Nawet i nieboszczyk Brouczek nie miałby mu nic do zarzucenia.“ I na myśl im nie przyjdzie, że biedny Brouczek skacze po kraterach księżyca, na który czasem spoglądają wzrokiem rozmarzonym...
Tu pan Brouczek zapłakał i cały poddał się rozpaczy. Po chwili jednak obudziło się w nim inne uczucie: okropny głód.
— Kamieni przecież jeść nie podobna — mówił do siebie.-— Przedewszystkiém potrzeba wyléźć z téj przeklętéj jamy i rozpatrzyć się wokoło po księżycu.
Wstał; ba, pięknie wstał! Wyskoczył, wyleciał, jak piłka gumowa, wysoko w górę. A chcąc się zbliżyć do krańca krateru, szedł takiemi szybkiemi krokami i takie śmiałe czynił piruety, jakich nie powstydziłby się nawet i Moszna[5]. Jego przyjaciele ziemscy byliby zdumieni niesłychanie, gdyby ujrzeli otyłą, przysadzistą postać poważnego właściciela trzypiętrowéj kamienicy, tańczącą zapamiętale kankana paryzkiego.
— Uf! uf! szelmowska lekkość księżycowa! — mówił nasz tancerz z musu, gdy cokolwiek okiełznał rozpasane ruchy swéj osoby. Przypomniał sobie przytém książkę; podniósł ją z ziemi i włożył do prawéj kieszeni bocznéj, gdyż lewa, jak wiemy, była rozdarta; ale w chwili, gdy ją kładł, namacał w niéj jakiś przedmiot; wyciągnął go i krzyknął z radości.
Podczas ostatniéj swéj wizyty fatalnéj u Würfla zjadł dwie pary kiełbasek wiedeńskich z chrzanem; ponieważ były doskonałe, kazał więc da capo jeszcze cztery pary zawinąć w papier, aby skonsumować je w domu. Te właśnie cztery pary kiełbasek trzymał przed rozpromienionemi oczyma. Szybko zrewidował wszystkie pozostałe kieszenie, lecz nic już w nich nie znalazł; jednakże przekonał się, że podczas straszliwéj swéj podróży nic nie stracił z rzeczy przy nim będących. Sakiewka, zegarek z łańcuszkiem, scyzoryk z korkociągiem, piwomiar i pasek gumowy z porcelanowym guzikiem do oznaczania wielkości kufla, wogóle wszystko było na swojém miejscu.
Nasz bohater z apetytem zabrał się do kiełbasek. Ponieważ zaś lekkie nogi ciągle mu się chwiały, a jedzenie podczas tańca jest niezupełnie wygodne, przeto usiadł znów na ziemi, czy téż na księżycu, lecz już z należną ostrożnością, aby zbyt szybkiém siadaniem nie uszkodził sobie najważniejszéj w takiéj pozycyi części ciała.
Pan Brouczek w oka mgnieniu pochłonął trzy pary kiełbasek; przy czwartéj nagle się zatrzymał. Przyszło mu na myśl, czy istotnie uczeni nie mają słuszności twierdząc, że na księżycu niéma żadnych zwierząt ani roślin.
— Czémżebym się tu żywił, o Boże! Musiałbym marnie zginąć z głodu i pragnienia, gdyż, jak się zdaje, niéma tu ani kropli wody, nie mówiąc już o piwie!
Na tę myśl dreszcz przebiegł po ciele nieszczęśliwego. Po chwili jednak nabrał otuchy:
— Nie, tak źle nie będzie! Uczeni mogą się mylić. Tak, naprawdę się mylą, szkaradnie się mylą. Wszak nieraz myślałem sobie: co mogą panowie profesorowie wiedziéć o księżycu, gdy noga żadnego z nich na nim nie postała. Zresztą mamy jasny dowód: mówią, że ziemia wszystko przyciąga, a tymczasem mnie na księżyc puściła. Mówią daléj, jakoby na księżycu nie było powietrza.... Gdyby to było prawdą, nie mógłbym oddychać, a przecież jestem, dzięki Bogu, dotychczas żywy i zdrów.
Ta ostatnia uwaga pocieszyła pana Brouczka nadspodziewanie.
— Nie napędzaj sobie przedwcześnie strachu, mój Macieju! — zawołał wesoło. — Tę ostatnią parę kiełbasek schowasz na późniéj. Skoro jest na księżycu powietrze, znajdzie się tedy i woda, a jeśli jest woda, muszą być także i rośliny, no i zwierzęta prawdopodobnie. Bo daję głowę, jeśli tu nie mieszkają jakieś stworzenia rozumne takie, jak na ziemi my, ludzie. Wszakże sam rozum dyktuje, że księżyc musi być zamieszkany! W przeciwnym razie po co miałby istniéć? Juści nie po to, aby zaglądał w okna ładnych dziewczątek, lub przyświecał podpiłym kolegom, wracającym z knajpy. A skoro są na księżycu mieszkańcy rozumni, muszą przecież czémkolwiek się żywić i coś pić. A że znów istoty rozumne nie pijają wody tylko, to rzecz oczywista!
Ten logiczny circulus vitiosus tak rozradował pana Brouczka, że podskoczywszy nieopatrznie z radości, na kilka łokci w górę wyleciał. A gdy napowrót upadł na grunt twardy, nagle pociemniało wokoło niego i usłyszał nad sobą przeraźliwy szelest...



III.
Pierwszy mieszkaniec księżyca. — Oryginalne przywitanie. — Czesi na księżycu.

Pan Brouczek spojrzał do góry i zobaczył dziwną postać, niby ludzką, unoszącą się nad nim w powietrzu na koniu skrzydlatym. Srebrne podkowy i białość skrzydeł potężnego rumaka, szlachetne oblicze wysmukłego jeźdzca z wieńcem wawrzynowym na głowie o gęstych rozpuszczonych włosach i z jakimś podobnym do harfy instrumentem o strunach srebrnych na ramieniu — to wszystko składało się na obraz bardzo piękny, ale jednocześnie zupełnie odmienny od tego wszystkiego, co spotykamy na ziemi. Jeździec i koń podobni byli raczéj do owych fantastycznych miraży, na złudzeniu optyczném polegających, niż do stworzeń z krwi i mięsa — tak powietrzną, wiotką, niemal przezroczystą była ich postać, o któréj śmiało możnaby z poetą powiedziéć, że utworzyły ją lekkie obłoki i promienie księżyca.
Jeździec także musiał spostrzedz pana Brouczka, gdyż spuścił się na dół i zsiadł ze skrzydlatego rumaka. Tak stali obaj naprzeciw siebie: Brouczek na dnie krateru, zaś dziwne zjawisko na jego krawędzi, — a ponieważ nie dzieliła ich zbyt rozległa przestrzeń, mogli więc przypatrzéć się sobie wybornie. Brouczek wogóle doznawał przyjemnego uczucia, rozpatrując sympatyczną, bladą, lśniącą płeć twarzy nieznajomego, na któréj spoczywało coś nakształt srebrnego blasku. Postać odwróciła nieco głowę i wyciągnęła ku naszemu bohaterowi ręce zupełnie tak, jak aktor na scenie, gdy cofa się przed groźném zjawiskiem, poczém poruszyła struny swéj harfy i zawołała śpiewnym głosem:

 — Ha, cóż to za poczwara przeraża dziś mój wzrok?
Czy złuda cię spłodziła, czy wiecznéj nocy mrok?

Ma się rozumiéć, że takie powitanie bardzo się panu Brouczkowi nie podobało; ale położenie krytyczne kazało mu stłumić swe oburzenie.
— Jestem obywatelem ziemi — odpowiedział spokojnie, — którego złe losy wyrzuciły aż tu na ten daleki świat. Mam prawdopodobnie przyjemność mówić z obywatelem księżyca?
Selenita otrząsł się z przestrachu i w twarzy jego malowało się teraz tylko wielkie zadziwienie:

— Tyś twór ziemi... co słyszę? Nie myli-ż mnie mój słuch?!
O, powiedz, w nasze kraje jaki cię przeniósł duch?
Zaiste, tyś syn ziemi, albowiem byt nasz sam
Potworę taka tworząc, zadałby sobie kłam!

Nasz bohater rzekł na to z westchnieniem:
Nie dziwię się wcale, że wyglądam w waszych oczach dość oryginalnie; przecież i wy dla mnie nawzajem jesteście... hm... hm...
Pan Brouczek połknął zgryźliwe słowo odwetu i ciągnął daléj spokojnie:
— Zresztą, zapewniam pana, żem dobrowolnie na księżyc nie przybył i że powrócić na ziemię pragnę z całego serca, tylko nie wiem, jaką drogą. Jakaś niepojęta siła oderwała mię najwyraźniéj od ziemi i to z taką szybkością, żem stracił przytomność. Gdym przyszedł do siebie, już byłem tu. Może to Bóg mię ukarał za jakie grzechy, albo może i dyabeł zrobił sobie ze mnie piekielną igraszkę.
Selenita zamyślił się, tymczasem pan Brouczek zbierał i uporządkowywał swe myśli. Zdziwiła go najpierw ta niezwykła postać, a teraz znowu uderzył go niesłychanie fakt, że mieszkaniec księżyca mówił po czesku. Księżyc zatém jest zamieszkanym przez czechów! Zdumiewająca rzecz! Jaka to radość dla biednego narodu naszego! Powierzchnia księżyca wynosi niemal trzynastą część powierzchni ziemi, a wedle spostrzeżeń Brouczka można wnioskować, że jest zaludnioną dość gęsto. Napewno można twierdzić, że ilość ludności księżycowéj wynosi trzynastą część ludności ziemi; mamy więc tedy około stu milionów selenitów — a owe miliony to są nasi rodzeni bracia!
Odrazu więc stajemy się największym narodem europejskim i możemy już z pogardą spoglądać na niemców, francuzów i zresztą wszystkie ludy ziemi. Któryż bowiem z narodów może się pochlubić tém, że ma braci na księżycu, że język jego aż do gwiaździstych sfer sięga? Z jaką dumą powiększymy nasz hymn narodowy zwrotką:

Gdzie Kraterów ziemia żyzna,
Gdzie nie sięga ludzkie oko,
I tam czesi są wysoko,
Na księżycu — ich ojczyzna.

Teraz dopiero będziemy mogli bezpiecznie odpocząć sobie po strasznych zapasach o zachowanie swéj narodowości. Możemy założyć ręce na piersi i spokojnie się przyglądać, jak ukryci i jawni germanizatorzy na wyścigi usiłują nas wytępić; ba, nawet sami skutkiem rozsądnego umiarkowania możemy niemczyźnie naoścież otwierać wszystkie drzwi naszego życia narodowego, bo przecież, gdyby pewnego pięknego poranku ostatni czech zniknął z powierzchni ziemi, naród czeski przez to nie zaginie: będzie żył daléj na księżycu, dokąd nie przenikną nigdy, da Bóg, ani agenci Schulvereinu, ani krzewiciele języka urzędowego, ani nawet sam Moltke ze swemi działami.
Zresztą zkądinąd stosunki z księżycem przyniosłyby nam wielkie korzyści. Wystawcie sobie tylko, gdyby np. teraz, po wizycie gości z za oceanu, zawitał do nas jeszcze balon z księżyca! Jakiby to wówczas ogarnął zachwyt nasz naród i jakaby wściekłość opanowała naszych przeciwników! A gdyby władza zabroniła téj księżycowéj demonstracyi, samibyśmy urządzili wycieczkę na księżyc, gdzie moglibyśmy urządzać pochody, z pochodniami, odbywać posiedzenia, przemawiać i ucztować do woli. Sądzę, że nasi przywódzcy wymogliby łatwo na przyjaznéj nam władzy, abyśmy na księżycu mogli korzystać ze wszystkich praw, które nam państwo zaręczyło, a których urzeczywistnienie tu na ziemi jest zgoła niemożliwe.



IV.
Rozumowania poety księżycowego i jego czułe serce. — Kraj księżycowy. — Pomnikowe aleje. — Wzajemna prezentacya. — Debaty o miłości. — Filozof na emeryturze. — Poezya i proza.

Selenita, ocknąwszy się z zamyślenia, wyciągnął z zanadrza jakąś cienką materyę w kształcie i wielkości dużego prześcieradła, do niewiadomego użytku służącą, poczém mówił:
— O zaślepienie ziemskie! Mówisz o karze, zamiast wielbić moc tajemniczą, co cię tu do nas zaniosła! Wiedz, że wśród tworów, zamieszkujących wszechświat, my, selenici, stoimy na stopniu o wiele wyższym, niż wy, ziemianie; jesteśmy o wiele bliżsi wiecznego ducha wszechświata. Tworzymy, że tak powiem, przejście od bytu cielesnego do czysto duchowego. Nasze ciało nie jest nieociosanym bałwanem materyalnym, przygniatającym i trzymającym ducha na uwięzi, jak ciężka kula żelazna u nóg spętanego więźnia; nasze ciało jest tylko lekką osłoną eteryczną, nieprzeszkadzającą duchowi do zupełnéj niemal wolności. Porównaj, biedny ziemianinie, ten niezgrabny mięsisty kadłub, w którym siedzisz wtłoczony, z mojém powiewném okryciem cielesném.
To mówiąc, selenita zgrabnie pochylił się naprzód, podniósłszy nieco w górę ręce, jak skoczek chodzący po linie, gdy chce dać poznać publiczności giętkość i zgrabność swych członków.
Pan Brouczek nie zdumiony był powiewnością wysmukłéj postaci, która poruszała się z lekkością piórka i, zdawało się, pogardza wszelkim oporem, jakby się podnosiła zwolna w powietrze.
Tak tedy stanowczo rozstrzygnięty jest dawny spór uczonych o życiu na księżycu, a na miejsce fantastycznych, dowolnych, a często i śmiesznych domysłów mamy obecnie czystą prawdę. Księżyc nie jest ani martwą bryłą, jak głosili jedni, ani nie utrzymuje jakiegoś wątpliwego życia tylko na dnie swych kraterów, jak przypuszczali inni, — lecz, będąc okryty, jak to zobaczymy, na całéj powierzchni bajecznie bogatą wegetacyą, posiada doskonale uorganizowanych, myślących i czujących obywateli, którzy nie są ani olbrzymami Pytagorejskimi, ani potwornymi karłami, wymyślonymi przez nowszych badaczy, lecz mają wzrost i kształty ludzkie, różnią się zaś od nas tylko szlachetniejszą postawą i mniéj skupioną, lżejszą materyą swego ciała.
— Ta własność cielesna — ciągnął daléj selenita — wymaga od nas bardzo mało i dlatego niemal całe życie swoje możemy poświęcać podnioślejszéj, wewnętrznéj istocie, używając tylko czystych rozkoszy duchowych, służąc wyłącznie swym ideałom szlachetnym. Jakże wobec tego jest trywialném i mizerném życie wasze! Znamy je dobrze. Skutkiem większego nierównie rozmiaru ziemi, naszych lepszych teleskopów i bystrzejszego wzroku, możemy znakomitsze wytwory obywateli ziemskich, a bezwątpienia większéj ich części, rozpatrywać dość dokładnie; przyrodzona nam intuicya pozwala na tych danych odtworzyć sobie całkowity obraz waszego życia, poświęconego przeważnie codziennym drobnostkom lub zaspakajaniu chuci zmysłowych, a rzadko tylko opromienionego przebłyskami dążeń idealnych. Nie pojmuję, jaka siła przeniosła cię na księżyc, to tylko pewna, o czém fakt ten świadczy, żeś wyróżniony i wywyższony nad innych. Widocznie duch wszechświata wybrał cię dla wielkiego posłannictwa, abyś poznał podniosły żywot selenitów i po swoim powrocie stał się na ziemi prorokiem i krzewicielem szlachetniejszych pragnień. A choćbyś nawet i nie wrócił, błogosław losy, które ci dozwoliły samemu przynajmniéj uzacnić swoją istotę ziemską na jasnych promieniach dobra i piękna.
Pan Brouczek nie był zbyt zachwycony takim poglądem na rzeczy. Na ziemi prowadził zupełnie spokojne życie i wcale nie tęsknił do przedmiotów, wznoszących się nad zwykły poziom jego potrzeb. Dobry obiad, orzeźwiający napój i odpowiednie wygody wystarczały mu najzupełniéj. Biblioteka jego składała się tylko z takich dzieł, które mógł sobie czytywać spokojnie dla zabicia czasu bez żadnego wzruszenia. O poetach mówił zawsze z uśmiechem sarkastycznym, a w teatrze, do którego raz na rok uczęszczał, zajmowały go tylko tłuste farsy lub operetki z pyszną wystawa i baletem. Był epikurejczykiem, niepojmującym, jak się można unosić nad rzeczami, niedostępnemi dla zmysłów — i mróz mu przebiegał po ciele na samo wspomnienie, żeby kiedybądź miał życie ziemskie zamienić na jakieś idealne rozkosze czysto duchowe.
Selenita tłumaczył sobie milczenie naszego bohatera silném wzruszeniem z radości i tak kończył rzecz swoją:
— Jestem, jak widzę, pierwszym selenitą, który się spotkał z tobą, i uważam to jako znak najwyższego ducha, abym się stał twym przewodnikiem na księżycu i twym nauczycielem na drodze do życia idealnego. Twoje oblicze surowe odstręcza mnie od ciebie, ale cierpliwość moja i wyrozumiałość jest wielka, o istoto biedna! I na najnędzniejszego z tworów zlewa się ze współczuciem miłość wieczna, litość bez granic.
Tu mowę jego przerwało łkanie i strumienie łez popłynęły mu po twarzy, którą wkrótce ukrył w owe zagadkowe prześcieradło.
— Dziękuję panu serdecznie — rzekł z rozrzewnieniem nasz bohater, a w duszy pomyślał: — Widocznie ów selenita ma serce niezwykle czułe i miękkie.
— No, ziemianinie, wdrap się na górę i chodź ze mną! — zawołał selenita.
Gdy pan Brouczek wyszedł z krateru, był oczarowany pięknym widokiem, który się roztaczał wokoło. Znalazł się w okolicy istotnie czarującéj piękności.
Jakżeby się zawstydzili uczeni, gdyby zobaczyli istotny krajobraz księżycowy, który nam przedstawiają jako wypalona pustynię kamienną, bez powietrza, bez śladu wegetacyi, pokrytą jedynie niezliczoną ilością kraterów wygasłych wulkanów!
Okolica, przez którą przechodził nasz bohater z selenitą, była oświetlona jakiémś niezwyczajném, niepospolicie piękném światłem, przechodzącém siłą wszelkie oświetlenie, na jakie zdobyli się dotychczas w swych obrazach mistrze nieśmiertelni. To samo światło już wystarczało, aby najzwyklejszéj nawet okolicy nadać czarodziejski powab. Tu zaś obok tego ukazywały się co chwila tak piękne twory natury, tak cudne barwy, że najrozkoszniejszy nawet klimat podzwrotnikowy nicby podobnego wytworzyć nie mógł. Ogromne srebrne drzewa z koroną szmaragdowych liści u góry, kwiaty podobne do olbrzymich motylów, a motyle niby kwiaty, wielkie fioletowe lub pomarańczowe cienie lasów, gdzie spostrzegać się dawały grzyby rubinowe wielkości chalup; opalowe wód tonie z różami ametystowemi po brzegach, para bursztynowa, przechodząca w oddaleniu w mgłę ultramarynowa z odcieniem topazu...
Nie! Odkładam mizerny pędzel. Spostrzegam, żem nakreślił tylko zwykły krajobraz ziemski. Czytajcie jeno naszych poetów, a zobaczycie, że upatrują oni rajskie powietrze, opalową wodę i niebo topazowe w najzwyklejszéj czeskiéj okolicy.
— A, a, to pięknie! — zawołał zachwycony pan Brouczek.
— O boska naturo! — przerwał w natchnieniu selenita. — Korzę się w proch przed tobą, ty, źródło wiecznego piękna! O matko wszelkiego życia, w łzach nieskończonéj wdzięczności całuję rąbek królewskiéj szaty twojéj!
Upadłszy na kolana, całował trawę z konwulsyjném łkaniem, w takim zachwycie, że go pan Brouczek wziął na chwilę za waryata i odetchnął swobodniéj, gdy ów zachwyt szczęśliwie minął.
Szli społem daléj przez rozkoszną okolicę. O chodzeniu w znaczeniu naszém właściwie nie można mówić. Selenita ujął za lutnię i, dobywając ze strun srebrnych rozkoszną melodye, podskakiwał w lekkim tańcu, podobny do króla Dawida, gdy tańczył przed arką przymierza. I koń skrzydlaty, którego wiódł za srebrną uzdę, wierzgał z nim razem do taktu, co wychodziło wcale harmonijnie. Pan Brouczek skakał z nimi mimo chęci, jednakże bez żadnego taktu; taniec jego nie zawierał w sobie ani trochy téj gracyi, z jaką się poruszał jego przewodnik.
— Piękno przenika wszystkie, najpowszedniejsze nawet czynności naszego życia — objaśniał selenita. — Wszystkie nasze ruchy wymierzone są wedle praw estetyki. Dlatego chód nasz nawet zamienia się w taniec rytmiczny, któremu i muzyka towarzyszy.
Wkrótce dostali się obaj na szeroką aleję, przy któréj po obu stronach stał rząd posągów, ciągnący się bez przerwy aż w dal nieskończoną.
Selenita objaśniał Brouczka, że na księżycu wzdłuż drogi nie sadzą drzew, lecz natomiast wznoszą pomniki znakomitych poetów, filozofów, malarzy, kompozytorów i innych znakomitości, aby przechodnie na każdym kroku otrzymywali pokarm duchowy, bądź przez widok artystycznie wykonanych posągów, bądź przypominając sobie zacne czyny i piękne utwory uwiecznionych w kamieniu mistrzów.
Ależ zkąd panowie bierzecie tylu sławnych mężów? — zapytał zdziwiony Brouczek.
— O mój drogi! — odparł z dumą selenita — mamy ich podostatkiem nietylko dla wszystkich traktów, dróg i ścieżek, ale nawet tylu, że poczynamy ich posągami puste przestrzenie zapełniać. My, selenici, jesteśmy niemal wszyscy sławni. Jedni unieśmiertelniają się piórem, pędzlem, dłutem, śpiewem, muzyką; drudzy zaś wynalazkami nowych kierunków artystycznych, sądzeniem i nauczaniem artystów, czcią i względami dla olbrzymów twórczych (przez co wydaje się, jakoby oni sami dopomogli tym olbrzymom wznieść się tak wysoko), lub czasem potępianiem wszystkiego i wszędzie, a to dlatego, aby dać poznać, że sami stoją duchem wyżéj nad całe swe otoczenie; krótko mówiąc, stają się głośnymi krytykami i estetykami; a jeśli kto najlichszego artykuliku nawet skleić nie może, stara się być sławnym jako mecenas i przyjaciel sztuki.
Pan Brouczek mógł sobie pomyśléć, jakiby to skarbiec niewyczerpany na księżycu otworzył się dla naszych czasopism ilustrowanych, którym poczyna już powoli braknąć ziemskich znakomitości czeskich. Jednakże nie pomyślał tego, ponieważ czasopisma wcale go nie obchodziły, a tylko rzekł do siebie:
— No, no, dziękuję za łaskę... sami artyści! Dokąd się to dostałem! Nie zazdroszczę wcale tutejszym właścicielom domów. Miałem na ziemi jednego tylko malarza, który był lokatorem z pod ciemnéj gwiazdy!
— Ja sam jestem poetą — mówił mu daléj selenita, — a imię moje, Gwiazdomir Błękitny, znane jest chlubnie, mówiąc nawiasem, na całym księżycu.
Jeśli selenita sądził, że swą poezyą zaimponował mieszkańcowi ziemi, mylił się bardzo. Pan Brouczek uśmiechnął się pogardliwie i tylko mruknął:
— Gwiazdomir Błękitny! Także nazwisko!
— Dziwisz się? Przecież to nazwisko zupełnie zwyczajne. Jakże się ty nazywasz?
— Tak górnolotnie, jak waćpan, nie — odparł Brouczek z naciskiem na tém grzeczném słowie waćpan. — Zowię się tylko Maciéj Brouczek.
— Brouczek! Więc i nazwiska swoje, biedni ziemianie, zbieracie w nikczemnym prochu. Wypożyczacie je od nędznych owadów[6]. A jakie jest twoje zajęcie?
— Jestem właścicielem domu.
Zawiódł się nasz bohater, sądząc, że swą odpowiedzią uczyni na selenicie niemałe wrażenie.
Błękitny, jakby nie rozumiejąc, spytał:
— Właściciel domu? Co to jest?
— Tak, a to mi pięknie dopiero! Nie wiedzą tu, co to jest właściciel domu! — zamruczał pocichu pan Brouczek, następnie począł objaśniać: — Mam kamienicę, trzypiętrową kamienicę w Pradze, bez grosza długu.
— O dom się ciebie nie pytam; chcę wiedziéć, coś robił na ziemi.
— Dziwne pytanie! Com robił? Jakby właściciel domu nie miał pracy i kłopotów od rana do wieczora! Tu przylecą do ciebie ze skargą, że piec się dymi; tu znowu, że wodociąg się popsuł; tam musisz pilnować malarza przeklętego, lub pędzić do magistratu.
— Nie mów mi o takich wstrętnych rzeczach; powiedz raczéj, jak służyłeś ideałom powszechnym, w jakim zakresie państwo piękna rozszerzałeś.
— Piękna? — rzekł pan Brouczek, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. — Pytanie jeszcze dziwniejsze! Piękno zbyt mnie nie obchodzi; czasem tylko kazałem pomalować front domu, gdy magistrat przysłał rozkaz.
— Pomalować! I to nazywasz służeniem pięknu! O, widzę, że nie macie, wy biedni ziemianie, najmniejszego pojęcia o pięknie. Ach, jakże was żałuję, jakże nieszczęśliwi jesteście!
Tu selenita, rozwinąwszy znów ów ogromny kawał płótna, począł głośno płakać.
To pana Brouczka rozgniewało.
— Ależ to nie człowiek, to błazen jakiś! Beczy dlatego, że ja każę swój dom bielić. Teraz rozumiem, po co bierze z sobą zamiast chustki całe prześcieradło!
Selenita, wypłakawszy się, zadał nowe pytanie:
— A może wy, ziemianie, nie wiecie nawet, co to jest miłość?
— Ho, ho! Tegobyśmy nie wiedzieli? Nie myślicie przecież, że jesteśmy święci? Ja sam za młodu niejedno głupstewko zrobiłem.
— Przestań, nieszczęsny, przestań! Nie kalaj tego uczucia boskiego swém zmysłowém tchnieniem! Nie, tyś nigdy nie kochał, nigdy! Niezdolnyś nawet czuć miłości.
— Mów sobie, waćpan, co chcesz; ale jeśli pod owém uczuciem boskiém rozumiecie to, co my na ziemi wprost miłostką zowiemy, mógłbym ci jeszcze to i owo powiedziéć z historyi moich lat młodszych. Zresztą i dziś nawet, mówię szczerą prawdę, gdy ujrzę gładką buzię, rzadko wstrzymam się od tego, abym jéj choć nie pogłaskał pod brodę, lub w policzki nie uszczypnął.
— Milcz, potworze! Ani słowa więcéj! Tylko wyuzdana nikczemność szydzić może ze świętego stanowiska kobiety!
— Aj, aj! Widocznie macie tu na księżycu same księżniczki, do których się dotknąć nie można. Święte stanowisko kobiety! Cha, cha! A może wy się jeszcze modlicie do swych piękności?
— Nieinaczéj. Modlimy się do swych aniołów, do bogiń. Wiedz, że tym koronom stworzeń dajemy najwznioślejsze imiona. Widzę, że muszę cię przedewszystkiém nauczyć, jak się należy zachować wobec tych postaci niebiańskich. Jeśli się która z tych pereł stworzeń wszechświata ukaże, musisz upaść na kolana i ucałować rąbek jéj szaty. Jeśli wzrok swój na nią podniesiesz, musisz nieskończony podziw wyrażać, a przemawiać do niéj możesz tylko natchnionemi hymnami.
— Piękne macie tu zwyczaje, ani słowa! Dyabli by mi nadali klękać przed pierwszą lepszą spódniczką...
— Zamilknij, języku wstrętny! Jeśliś niezdolny pojąć naszych zwyczajów szlachetnych, przynajmniéj nie bluźnij ideałom, które czcimy. Wiedz, że nie ścierpię cię ani chwili przy sobie, jeśli nie przyrzekniesz postępować wedle moich wskazówek.
— Ha, skoro koniecznie tak trzeba, to dobrze. Kto wlazł między wrony, musi krakać jak i one. Ale czy przynajmniéj wasze selenitki są do czegobądź?....
— Seraf, którego ujrzysz za chwilę, jest rajskich wdzięków odbiciem. Już piętnaście lat pałam gorącą miłością do téj gwiazdy wspaniałéj. Jutrzence i wieczornéj gwieździe szepczę wciąż ukochane imię: Etherea!
— Piętnaście lat! Sługa uniżony! Na pańskiém miejscu byłbym już dawno téj pannie o kamienném sercu zaśpiewał: „Dla jednego kwiatka nie świeci słoneczko“ i t. d.
— Kamienne serce! Etherea ma kamienne serce?! O, ten cherub jest ucieleśnioném uczuciem i pochlebiam sobie, że i ona skłania ku mnie liliowy kielich miłości swojéj.
— Więc wam ojciec zapewne bruździ? Widocznie jest człowiekiem zamożnym i sądzi, że jakiś umierający z głodu wierszokleta, to jest waćpan, nie jest stosowną partyą wcale na męża jego córki.
— O, ten mąż podniosłych uczuć bardzo czci poezyę i oddałby mi swój klejnot z radością. Jest on przyjacielem mojego ojca, nie ścierpię więc, abyś bez szacunku odzywał się o tym szanownym starcu, który duchem swym zbadawszy wszystkie tajemnice wszechświata, teraz w ukryciu, zdala od ruchu księżycowego, żyje tylko szczęściem swéj córy anielskiéj.
— Aha, więc jest emerytem, może byłym profesorem?
— Profesor! Nieporównany mędrzec, mówię ci, najprzedniejszy z naszych filozofów.
— Niech i tak będzie. Ale powiedz mi waćpan, jeśli ona cię kocha i jeśli ojciec nie jest przeciwny temu, dlaczego, u dyabła, nie żenisz się z nią?
— O święta prostoto ziemska! Więc przez prozaiczne małżeństwo mam się pozbawić téj słodkiéj tęsknoty, téj nieskończonéj poezyi czystéj, idealnéj miłości? Czyż nie wiesz, że przez małżeństwo utracamy najpiękniejsze sny swego życia?
— Nie gram tu roli swata, ale słuchaj pan: jeśli u was wszystkich jest taka miłość we zwyczaju, zkądże się więc tu biorą?...
Błękitny odwrócił się szybko od pana Brouczka ze wstrętem i zatkał sobie uszy rękoma. Poczém wziął harfę i począł przy wtórze jéj dźwięków nucić pieśń natchnioną. Pan Brouczek tymczasem, podskakując (wyraźnie: podskakując) obok niego, czynił daléj swe prozaiczne uwagi.
Selenita śpiewał:

— Duch mój dziwnym urokiem natchniony,
Drżą zachwytem lutni srebrnéj tony...
Przed mym wzrokiem cień jéj przemknął blady,
By meteor cudny wśród kaskady!

Pan Brouczek zaś pomrukiwał:
— Biedny Macieju! Ot, gdzie się dostałeś na swoje stare lata! I że téż Bóg cierpi na swych planetach takie dziwotwory! Wszak to my na ziemi jesteśmy olbrzymami w porównaniu do tych straszydeł księżycowych, co to ani kęsa ciała uczciwego na sobie nie mają. Ciekawy jestem, jakie są zwierzęta obok tych ludzi? Czekaj, podejdę do téj szkapy skrzydlatéj, która na pierwszy rzut oka wcale pięknie się przedstawia. Dalipan, wszak to pajęczynę czujesz pod ręką zamiast mięsa! Jeśli tu woły i barany księżycowe są takiéj saméj rasy, to padam do nóg!
Selenita tymczasem śpiewał:

— Jutrzenko ranna, rozjaśnij mi oczy!
O, czarodziejko, o któréj duch marzy
Nie szczędź mi, błagam, widoku swéj twarzy!
Ku tobie, cudna, śpiew ten szlę uroczy...

Pan Brouczek, słuchając, gderał daléj:
— Powiada, że stary rad go widzi i córka także. Powinniby więc nas czém potraktować, gdy do nich pójdziemy; ale czém, to pytanie. Czy czasem ci eteryczni selenici nie karmią się cukierkami i limoniadą? Za takie śniadanie piękniebym podziękował.



V.
Architektura na księżycu. — Poważny starzec. — Oryginalne mieszkania selenitów. — Przybytek sztuk pięknych. — Posiłek „tymczasem“ obiecany. — Zamiłowanie selenitów do kwiatów. — Pan Brouczek poczyna powątpiewać o ich zdrowym rozsądku. — Filozofia selenitów. — Piękny sen Brouczka i nieprzyjemne ocknienie się. — Szelest skrzydeł anielskich.

W końcu selenita podniósł rękę do góry i zawołał:
— Patrz, tam cel mych westchnień i kres naszéj drogi!
— Co, ten gołębnik? — zapytał zdziwiony pan Brouczek.
Istotnie, była to dziwnéj konstrukcyi budowa.
Na wysokim słupie, podobnym do nogi bociana, wznosił się wysoko w powietrzu budynek, niewielki wprawdzie, ale przedstawiający ogromną mieszaninę najróżnorodniejszych stylów. Było to fantastyczne połączenie płaskorzeźb, wyobrażających smoki i inne dziwadła, z galeryjkami, okienkami, z dachem w kształcie dzwonu, z okrągłemi wieżyczkami, spiralnie się wznoszącemi lub pozaginanemi u góry nakształt lasek pasterskich, — krótko mówiąc, mieszanina najniemożliwszych kształtów.
— Szanowny Lunobor wybudował sobie naumyślnie mieszkanie swoje na takiéj wysokości, aby wzniesiony ponad tłumy księżycowe mógł w nieprzerwanym spokoju zanurzać wzrok swój w gwiaździstych światach — objaśniał Błękitny.
— Więc to jak w baśni: chałupka na kurzéj łapce! A jaka architektura, aj! aj! aj! Pięknie tu budujecie, he-he-he!
Tu pan Brouczek, oparłszy ręce na kolanach, roześmiał się serdecznie.
— Barbarzyńco ziemski, śmiesz śmiać się z wytworów naszego budownictwa! — oburzył się selenita. — Ty, coś na ziemi mieszkał zapewne w jakiéj jamie wilczéj!
— Ostrożnie z temi przekąsami, panie Błękitny! Nasze domy mieszkalne są sto razy piękniejsze od waszych. Wprawdzie niepodobne do bud waryackich, natomiast mają cztery równe ściany i uczciwy dach, jak przystoi na każdy dom budowany rozumnie.
— Spodziewałem się tego. Więc tylko na kwadraty i sześciany wysiliła się wasza architektura! O, jak nieskończenie mizerne i nędzne jest budownictwo wasze wobec naszego, które martwe kamienie w harmonijne przystraja kształty, a wolnym polotem fantazyi tworzy z nich wspaniały przepych form, przypominających kwiaty lasów bajecznych!
— Ciekaw tylko jestem bardzo, jak się tam dostaniemy na górę.
— Od czegóż dzielny mój Pegaz? Siadaj za mną!
Selenita wskoczył na skrzydlatego rumaka, a Brouczek po pewném wahaniu usadowił się z tyłu.
Koń, rozpuściwszy skrzydła na głos: „W górę, Pegazie!“ w mgnieniu oka podniósł ich do progu budynku, a gdy tam zsiedli, opuścił się napowrót na dół.
Przez krużganek kroczył na ich spotkanie poważny starzec, w ciemnéj szacie, któréj wszakże niewiele było widać, gdyż całą przednią część ciała zakrywała długa i szeroka broda śnieżnéj białości, zaś z tyłu kędzierzawe włosy spływały mu aż do stóp, jak srebrna, falująca struga wód. Z pod tego okrycia białego przeglądało tylko szlachetne oblicze, którego płeć była również delikatna i przezroczysta, jak ciało Błękitnego. Czyniło ono wrażenie, jakby księżyc srebrny wyzierał z liliowych obłoków. Pod brwiami, podobnemi do śnieżnego puchu, pałały dwie źrenice, jasne jak gwiazdy, a głowę pokrywała wysoka czapka, mająca kształt buta, zwróconego podeszwą do góry i nosem na przód.
— O śpiewaku natchniony, witam cię radośnie; lotem mewy się przybliż tu, do mego łona! — zaśpiewał czcigodny starzec pięknym basem.
A gdy poeta ukląkł przed nim na kolana, starzec, nachyliwszy się, objął go tak, że Błękitny znikł zupełnie w białych falach jego brody, niby wędrowiec wśród śnieżnéj zamieci.
— A któż ten twój towarzysz? proszę, powiedz mi! W nim, zda się, niéma naszéj księżycowéj krwi! — zadeklamował znowu, patrząc z rodzajem obawy na pana Brouczka.
Poeta, wydobywszy się z włosistéj lawiny, opowiedział starcowi, co wiedział o naszym przyjacielu.
Lunobor zdziwiony kręcił głową i poprosił grzecznie obu gości do siebie.
Przejście przez krużganek było dość trudne, ponieważ stało tam tyle posągów, waz pięknych i innych artystycznych przedmiotów, że pan Brouczek musiał dobrze uważać, aby czego nie potrącił, lub nie zdeptał.
Pokój, do którego gospodarz ich wprowadził, był niemniéj przepełniony skarbami sztuki. Na wstępie zwrócił uwagę nasz bohater na piękny, rozesłany na podłodze kobierzec, ozdobiony malowidłem sławnego mistrza. Ostrożnie przeszli obok, aby nie uszkodzić arcydzieła. Musieli uważnie iść daléj na palcach, gdyż robota mozajkowa podłogi była wielce cenna. Ma się rozumiéć, że posągów wszędzie było pełno, a na ścianach mnóstwo malowideł pięknych. Nawet meble zaliczały się do dzieł artystycznych: szafy wyobrażały misternie wyrzeźbione świątynie, piec był zbudowany w kształcie jakiegoś apokaliptycznego dziwotworu, a mała alabastrowa spluwaczka z piaskiem, stojąca w kącie na podłodze i ukryta za rzędem posągów, łudziła oko kształtem pięknéj muszli.
Lunobor przywiódł swych gości do rzeźbionego stołu i wskazał Brouczkowi krzesło — arcydzieło sztuki rzeźbiarskiéj, wyobrażające dwie prześliczne postacie kobiece, trzymające w ręku miękką poduszkę do siedzenia. Filozof zwrócił uwagę gościa na mnóstwo rozkosznych amorków i gracyj pełnych poezyi, które pedzel wielkiego mistrza osadził na poszewce poduszki.
Z trwogą usiadł pan Brouczek na tém arcydziele; ale ledwie to uczynił, zerwał się natychmiast, wystraszony odgłosem muzyki, która się pod nim odezwała.
Selenici się rozśmieli, a pan Brouczek przypomniał sobie w téj chwili podobne ziemskie figle muzyczne.
— I my na ziemi mamy takie same sztuczki — rzekł zmieszany.
— Sztuczki? — powtórzył, chmurząc czoło, stary selenita. — U nas to nie nazywa się sztuczką. My ze swych sprzętów domowych tworzymy mały przybytek piękna, gdzie wszystkie kształty i barwy w harmonijném połączeniu służą do podnoszenia i uszlachetniania myśli naszych. Ja właściwie mam jeszcze bardzo skromne umeblowanie, jak na filozofa przystoi. Gdzieindziéj dopiero poznasz artystyczny przepych mieszkań księżycowych. Pozwólcie jednak teraz, drodzy goście, abym się postarał dla was o jaki posiłek. Zapewne potrzebujecie go po długiéj podróży. Tymczasem zajrzyjcie do méj biblioteki, jeśli wola. Pan Brouczek z wielką radością patrzył na odchodzącego gospodarza, ponieważ czuł głód niemały, a obiecany posiłek usposobił go bardzo dobrze. Usiadł bez ceremonii na grającém krzesełku i nawet daleko przed siebie wyciągnął nogi, a zanurzywszy się w artystyczną poduszkę, słuchał z uwagą muzyki swego siedzenia. Odgłosy melodyi wgłębi jego duszy wzniecały najrozmaitsze pragnienia i uczucia.
Błękitny wybrał wprawdzie jakąś książkę z biblioteki, ale wzrok jego tęskny ciągle się zwracał ku drzwiom, a głębokie westchnienia świadczyły, że cała dusza jego jest przy blizkiéj a niewidzialnéj kochance.
Po chwili starzec wrócił i zaprowadził gości do drugiego pokoju, urządzonego z jeszcze większym przepychem artystycznym, gdzie stał stół, nakryty przepyszném malowidłem historyczném na płótnie, służącém za obrus. Na nim umieszczono trzy śliczne wazony kryształowe z czarująco pięknemi kwiatami, jakich pan Brouczek nigdy w życiu nie widział.
Mędrzec wskazał gościom siedzenie i prosił pana Brouczka, aby powąchał kwiaty przed nim stojące.
— Istotnie, przyjemny zapach! — pochwalił nasz bohater.
— Jest to wybór najwonniejszych kwiatów księżycowych — objaśnił gospodarz.
— Aaaaa! — zachwycał się grzecznie Brouczek, wciągając w nozdrza eteryczne zapachy nieznanéj sobie flory księżycowéj. Zaś w duchu myślał: — Po dyabła mi te kwiaty! Wolałbym powąchać raczéj jakiéj dobréj pieczeni.
— Prawdziwy filozof nie gardzi nigdy darami życia — mówił starzec, wąchając swoje kwiaty. — Wszak niedługo już będę ich używał. Pociechą dla mnie niemałą jest przeświadczenie, żem całe życie swoje poświęcił badaniom najwznioślejszych tajemnic wszechświata i że zostawiam po sobie drogocenną latorośl, którą ozdobiłem wszystkiemi cnotami księżycowemi i w którą wlałem całą szlachetną istotę mego ducha. Jest to córa moja, którą wychowałem na wzór dla dziew księżycowych. Aleś ty dotąd nie powąchał, poeto!
Zakochany wieszcz nachylił się w roztargnieniu ku kielichom kwiatów i wzdychał daléj.
— Teraz przeczytam wam jeden rozdział mojéj „Estetyki“ — oznajmił selenita, wyjmując z pod swéj szaty gruby rękopis.
— Ślicznie dziękuję! — westchnął w duchu pan Brouczek. — Drogo okupię śniadanie u tego waryata księżycowego! Dziwny tu mają zwyczaj czytania jakichś banialuk przed śniadaniem gościowi głodnemu.
Tymczasem Lunobor począł objaśniać swą definicyę piękna, a nasz bohater kręcił się na krześle, żałując, że nie miało w sobie grającego instrumentu, jak poprzednie.
Okres za okresem płynął bez końca z ust filozofa księżycowego, który czasami tylko przerywał czytanie uwagą: „Ale nic nie wąchasz, ziemianinie; wąchajże bez ceremonii!“ Na to pan Brouczek przytykał nos do kwiatu, mrucząc do siebie: „Skończony waryat!“
Bohater nasz zapewnia, że czytania mędrca słuchał z uwagą, jednakże nie udało mu się w tym nawale słów upatrzéć najmniejszego sensu, — czemu wierzymy najzupełniéj, gdyż filozofia księżycowa o wiele jest głębszą niż ziemska, a tę ostatnią ledwie chyba sam dyabeł pojmie.
Pana Brouczka rychło zmęczyły owe kombinacye myśli wzniosłych; starał się odgadnąć, co téż potém nastąpi. Kuglarz Fantazus przesuwał w jego wyobraźni przed nim cały szereg talerzy z dość ponętną zawartością. Naraz kuglarz ów przemienił się na lokaja z serwetą w jednéj, a talerzem w drugiéj ręce. Dało się słyszéć znajome: „Waza na stole!“ — a pan Brouczek wiązał sobie spokojnie serwetę około szyi. Powoli znikły wazony z kwiatami, a na ich miejscu stała na stole, obok dymiącéj się zupy, porcya pieczeni i szklanka zielonawozłotego napoju z wysoką śnieżną warstwą piany u góry. Chciwie chwycił talerz, aż naraz:
— Biada! Na powiekach twoich bożek snu się rozgościł i pozbawił cię możności poznania najważniejszéj części mego dowodzenia! —zabrzmiał głos Lunobora, przerywając Brouczkowi tak miły sen.
— Aha! — zabełkotał, przecierając oczy i patrząc z niechęcią na kwiaty, stojące przed nim — uśpiła mnie woń tych przekl... tych czarownych kwiatów!
— Zapewne — odrzekł starzec, — widocznie zasilny był dla ciebie ich zapach; jednakże szybko przywykniesz. W każdym razie nie chcę, abyś utracił najcenniejszą część mego dzieła; przeczytam ci cały rozdział jeszcze raz od początku.
— Nie, nie, szanowny Lunoborze, dziękuję, dziękuje po tysiąc razy! — wymawiał się z przestrachem pan Brouczek.
— Z przyjemnością przeczytam ci te dziesięć arkuszy na nowo, nie zrobi mi to żadnéj przykrości — upierał się gościnny gospodarz.
— O! nie, nigdy! Nie mogę tego wymagać od pana; zresztą jest mi tak... jakoś ciężko na piersiach.
Na szczęście, wybawił pana Brouczka Błękitny, który naraz podskoczył ku drzwiom i, upadłszy na kolana, z otwartemi rękoma, zawołał:

— Muzyką twojéj sukni uszy me się pieszczą —
Twoje skrzydła anielskie już blizko szeleszczą!
Motylu mój rajski, płyń do mnie, ach, płyń!
W objęciach mych lekkie skrzydełka swe zwiń!





VI.
Rozdział eteryczny: Pajęczyna, fijołki, motyle skrzydła, sonety, rosa poranna, rozpacz zawiedzionéj miłości, romantyczna ucieczka oknem.

Grająco urządzone drzwi wydały kilka miłych akordów i do komnaty wpłynęła (nie mam właściwszego wyrazu dla określenia nieskończenie lekkiego chodu) najpowabniejsza pod słońcem istota, podobna do téj, która z promienia księżyca w noc majową zsuwa się w objęcia poetycznych marzycieli ziemi — naturalnie w ich fantazyi. Szerząc dokoła woń fijołków i jaśminów, zbliżała się do obecnych eteryczna postać dziewicy z rozpuszczonemi około jasnéj główki włosami, którą przykrywał błękitny dzwonek kwiatu... Odziana była w przezroczystą niemal szatę, tkaną niby z pajęczéj przędzy, parę motylich skrzydeł miała u ramion, a zamiast trzewików — złociste kwiatki na nóżkach. Była to postać tak niepochwytna, że mimowoli zatrzymywałeś oddech, aby pod jego tchnieniem nie rozpłynęła się w powietrzu; tak leciuchna, że...
Patrzcie! Pióro moje, chcąc oddać ową eteryczną niepochwytność, poczęło tak eteryczne kreślić litery, że dla wzroku cielesnego nie pozostało z nich ani śladu na papierze.
Eterea, trzymając w idealnie drobnych rączkach łodygi wysmukłe dwóch śnieżnéj białości kwiatów, pozdrowiła gości głosem, podobnym do echa hymnu anielskiego:

— Piosenki wam niosę, piosenki te moje,
Błyszczące, jak słońca promienie w krysztale;
Ich dźwiękiem niebieskie otworzę podwoje,
A nędznych krytyków nie boję się wcale!

Piosenką sprowadzę czar na was ja słodki;
Pieśń moja tak wonna, jako kwiatek astru,
A miękka jak jedwab, lub jako sierść kotki —
A czysta, jak biała czara z alabastru.

I dźwięczy pieśń moja jak harfa Eola,
Jak dźwięki multanek przy tańcu wiosennym,
Gdy kwieciem i trawką zielenią się pola.

Jak pieśni cheruba w niebieskiéj krainie,
Gdy z lutnią swą stanie przed tronem promiennym —
Tak moja pieśń słodko i błogo wciąż płynie!

Błękitny klęczał przed nią, z rękoma na krzyż złożonemi w niemém zachwyceniu; a gdy mu podała jeden z dwóch trzymanych kwiatków białych, przycisnął go do ust namiętnie.
Eterea z drugim kwiatkiem zbliżyła się do pana Brouczka.
Bohater nasz przyznaje, że nie mógł wprawdzie oprzéć się wrażeniu, jakie na niego ta istota wywarła, ale chętniéj w tym razie byłby powitał nieeteryczną kucharkę z misą gorącego rosołu. Pomimo to, pomny nauk Błękitnego, ukląkł przed nią na jedno kolano i jako tako zdołał wypowiedziéć:
— Moje uszanowanie pani!
Eterea, trzymając nad nim wyciągnięte ręce miniaturowe, śpiewała:

— Od ciebie wieje czar, jak od Meduzy,
Pod wzrokiem twoim serce mi omdlewa,
A w piersi coś mi dziwnie słodko śpiewa;
Na ustach czuję pocałunek Muzy.

A w rysy twoje duch mój się zagłębia,
Jak nurek w morze po cenne korale.
Ja wzrokiem czystym białego gołębia
Będę w twarz twoją wpatrywać się stale.

Tak wzrok dziecięcia wabi piękny opal
Pięknym swym blaskiem — i tak duszę gwebra
Wciąż wabi płomień: „Skrzydła sobie popal!”

Tak dromaderów w stepie białe żebra
Nęcą ku sobie lwa — i tak w ramiona
Pustyni leci gnana wichrem zebra!

Pan Brouczek pobożnie słuchał tych wzniosłych wierszy i przyjął biały kwiat, który mu Eterea podała z uśmiechem. Trzymał go w ręce, nie wiedząc, co ma z tym fantem zrobić.
— Zdaje się, że ci selenici mają bzika na punkcie kwiatów — mówił do siebie.
— Bardzo piękny kwiatek — rzekł po chwili milczenia, aby jakkolwiek zawiązać rozmowę. — A jaki duży!.. To już nie jest dzwonek, ale dzwon, a pełen rosy aż po brzegi!
— Tak, najczystszéj rosy porannéj — przerwał starzec. — Prawdziwy nektar; tylko spróbuj!
Pan Brouczek popatrzył na staruszka z uśmiechem, uważając te słowa za żart z jego strony. Jednakże gospodarz mówił to zupełnie poważnie i zachęcał daléj:
— No, pij!
Nasz bohater zadość uczynił żądaniu i z uśmiechem nawpół rozpaczliwym napił się nieco z kwiecistego kielicha.
Była tam istotnie czysta rosa, ot — woda bez smaku. Rumieniec wtedy wystąpił mu na twarz, że się dał namówić do tak komicznego błazeństwa. Kwiatek zatknął z niechęcią w dziurkę od surduta, mrucząc pod nosem:
— Nie ulega wątpliwości: temu filozofowi brak kilku klepek we łbie!
Eterea pożegnała gości następującym sonetem:

— Już się rozpływam, jak kwiatka pięknego
Zapach na wiosnę; ale w blasku słońca
Wrócę, jak motyl, co skrzydełkiem trąca
Kwiatek i ciągle powraca do niego.

Wrócę i struny swéj lutni poruszę,
Będę dobywać z nich piosenki drżące.
A dźwiękiem lutni w menad pląs tchnę duszę,
W taniec indyanów, lub w Etnę dymiącą.

Czarownym głosem, co go słowik dał mi,
Z mych ust dobędę trel, jak piękna Irys;
Potém zatańczę lekką nóżką Almy.

Tragedyi złoty przypnę sobie kirys;
Z pod mego dłuta wyjdzie z ciałem palmy
Juno — bogini, Izys i Ozyrys!

Po téj obietnicy wypłynęła z pokoju na swych skrzydłach motylich.
Lunobor zwrócił się z dumą do Brouczka:
— No, cóż powiesz o mym klejnocie? Czyż nie jest ogładzony przez wykształcenie ze wszystkich stron? Jedynie gwoli tobie zniżyła się do wyrażenia myśli w obrazach ziemskich, które zresztą zna lepiéj, niż wszyscy nasi badacze ziemi razem. Gdybyś był posłuchał, jak w swych sonetach opiewa czar księżycowéj przyrody! Za chwilę wróci tu z harfą i fletem, z paletą i dłutem, z toporkiem rzeźbiarskim i z maską dramatyczną... a wówczas dopiero będziesz zdumiony wobec jéj wszechstronnego wykształcenia i na skrzydłach wszystkich sztuk pięknych wzniesiesz się do krain piękna. Ja zaś na zakończenie téj duchowéj uczty przyniosę drugi rozdział swéj „Estetyki.“
Po tych słowach czcigodny starzec opuścił izbę, a Brouczek załamał ręce.
— Jak widzę, nie dostanę tu ani nawet łyżki polewki! Ten stary brodacz zrobił sobie ze mnie prostą zabawkę. A tu jeszcze mam słuchać drugiego rozdziału i brząkania na harfie!... O! Boże! Żebym mógł się znaléźć o tysiąc mil ztąd w téj chwili!
Wtém wzrok jego padł na poetę księżycowego, co nabawiło go nowéj trwogi.
Selenita wił się po podłodze jak w kurczach śmiertelnych, rwał sobie włosy, drapał piersi i jak szalony tłukł głową o podłogę.
— Na miłość boską! co waćpan robisz, panie Błękitny! — zawołał przestraszony Brouczek. — Co się panu stało?
— I ty się pytasz jeszcze, wrogu szczęścia mego, coś moich snów królowę snom mym wydrzéć śmiał?! O! skończ już męki moje, męki Tantalowe; na mą głowę zrzuć ciężar wszystkich lądów skał!! — zaśpiewał selenita.
— A toż co? Nie, to już szczyt waryactwa! Jeślim dobrze zrozumiał twoje bełkotanie księżycowe, sądzisz, żem ci zbałamucił twoją Etereę! Upewniam waćpana, że mi się to ani śniło nawet; powiem zresztą otwarcie, że takie zefirowe powaby wcale nie przypadają do mego gustu. Wątpię także bardzo, abym i ja mógł odpowiedziéć choć w części jéj wymaganiom księżycowym! I co panu dało powód do takich myśli szalonych? Może te jéj wiersze, w których, o ile sobie przypominam, zdaje się, nazwała mnie dromaderem, lwem, zebrą, kotem i czémś jeszcze?... Nie sądź pan, aby zakochała się w człowieku, którego ledwie jeden raz w życiu widziała.
— O, jedno mgnienie starczy, jedna krótka chwila, by grot miłości przeszył piersi!.. Cha, cha, cha, cha!... Szał mnie porywa! Uchodźmy ztąd! Tu wieje czarnéj jéj zdrady prąd!
— Ztąd precz? A i owszem, jestem gotów umknąć chociażby na koniec świata z nory filozoficznéj, gdzie nawet suchara zapleśniałego niéma.
Selenita podbiegł do okna.
— Tędy? — zawołał pan Brouczek. — Aha! gwizdniesz zapewne na swego konia?
— Z takich miejsc i wobec takich okoliczności — objaśniał Błękitny — spuszczamy się zwykle na rycerskich szarfach lub na podwiązce ukochanéj istoty. Dla mnie w tym razie wystarczy od biedy i niemy świadek mych boleści.
To mówiąc, przywiązał koniec prześcieradła, które mu zamiast chustki do nosa służyło, do okna i spuścił się po niém na dół.
Pan Brouczek z początku wahał się pójść śladem towarzysza. Wtém zdało mu się, że za drzwiami słyszy kroki filozofa z rękopisem i miłe akordy harfy — to dodało mu bodźca i w jednéj chwili poszedł za przykładem Błękitnego. Aliści ręce spocone nie utrzymały prześcieradła, mocno przesiąkłego łzami, i nasz bohater w mgnieniu oka ześlizgnął się na dół — na szczęście wprost za plecy poety, na grzbiet konia skrzydlatego, który natychmiast wzniósł się wysoko w powietrze.



VII.
Rozmyślania o selenitkach i możliwym z niemi związku małżeńskim mieszkańca ziemi. — Nieprzyjemna perspektywa. — Ziemia w pełni, w pierwszéj i ostatniéj kwadrze. — Jak długo trwa podróż na księżyc. — Tkliwe wspomnienie osieroconych lokatorów. — Zegarek księżycowy. — Obiad raz na miesiąc.

Podczas swéj jazdy powietrznéj rozmyślał pan Brouczek, siedząc za plecami zasępionego towarzysza, o niedawnéj przygodzie i o swém straszném położeniu.
— Ach, Brouczku, Brouczku! — utyskiwał w duchu — strasznie jesteś ukarany za to, żeś, mieszkając na ziemi, w chwili zaślepienia skarżył się na swój los. Ziemia wydawała ci się siedliskiem trosk i niewygód... Teraz siedzisz tu, na tym księżycu pięknym. Jesteś tu już Bóg wie odkąd, a dotychczas jeszcze nawet kawałka mięsa na oczy nie widziałeś; natomiast widziałeś i słyszałeś tyle głupstw, że ci się aż w głowie kołuje. Jeśli tak będzie daléj, w końcu i sam będziesz naśladował tutejszych mieszkańców. A z tą Etereą prawdziwa historya! Na ziemi kobiety nie wyprawiały ci breweryj, pozostawiały cię w spokoju; a tu owa mglista istota, która podobno i kawałka ciała uczciwego nie ma na sobie, dyabli wiedzą, czego od ciebie chce. Zresztą, kto wie, może ta pajęczyna istotnie zakochała się we mnie? Ci selenici mają uczucia tak samo pomieszane, jak rozum. A może téż selenitki same sobie wybierają mężów? Gdyby tak mnie, na stare lata ożeniono z jaką selenitką, mnie, com już na ziemi skwitował z ożenienia? No, taka Eterea niewieleby mnie kosztowała: wygląda tak, jak gdyby tylko żyła powietrzem, a trochę kwiatów na jéj toaletę dostałbym za byle co. Gdyby mi zbrzydła, rozwiałbym ją jedném tchnieniem na cztery wiatry.
Naraz jowialne usposobienie opuściło pana Brouczka. Spojrzał w górę i dostrzegł wielki, promienny sierp ziemi. Przypomniał sobie, jak nieraz, wracając do domu z piwiarni, w różowym humorze, lubił spoglądać na złoty, uśmiechający się księżyc, — jak jeszcze niedawno z Hradczan spoglądał na wspaniałą jego pełnię. W téj chwili straszna myśl przyszła mu do głowy. Zapamiętał jeden rozdział ze znanéj już nam książeczki, który opiewał, jak prawdopodobnie ziemia nasza wygląda obserwowana z księżyca. Było tam powiedziano, że doba księżycowa, od północy do północy, trwa ni mniéj ni więcéj, jak 29½ dni ziemskich, więc blizko cały miesiąc ziemski. Przez ten czas ziemia dla mieszkańców księżyca („jeśli oni istnieją“ — zauważył naiwny autor wymienionéj książki) przechodzi takież same cztery fazy, jakie ziemianie spostrzegają na księżycu. Gdy u selenitów jest północ, wówczas księżyc bywa niewidziany na ziemi, czyli jest w nowiu, — ale mieszkańcy księżyca widzą naszą ziemię w pełni; gdy u nich jest ranek, my widzimy księżyc w pierwszéj kwadrze, oni zaś ziemię w ostatniéj; podczas księżycowego południa mamy pełnię, zaś selenici nów. Po raz ostatni z ziemi widział pan Brouczek księżyc w pełni, na księżycu tedy było południe, a ziemia w nowiu; teraz zaś widzi z księżyca ziemię już w ostatniéj kwadrze, tu jest poranek, od tego więc czasu ubiegło trzy ćwierci dnia księżycowego, więc z górą trzy tygodnie ziemskie! A zatém na ziemi minął termin płacenia komornego!
Straszna ta myśl przeleciała w umyśle pana Brouczka niby piorun tak, że ledwie nie zleciał z pegaza. Starał się pocieszyć z początku, ale było to niepodobieństwem. Pamiętał doskonale to miejsce w książce i przypomniał sobie także olbrzymią odległość ziemi od księżyca. Pociąg pocztowy, wedle téj książki, pędziłby kilka lat; balon, gdyby przelatywał 50 mil dziennie, potrzebowałby trzech lat, a na skrzydłach wichru szybkiego przebylibyśmy tę drogę ledwie w ciągu pięciu miesięcy. Może więc nasz bohater podróżował na księżyc nie tygodnie, ale miesiące lub nawet lata. Straszna myśl!
— Termin minął — rozmyślał pan Brouczek, — a komorne nieodebrane! Pan sędzia może złożył je w urzędzie, przez co byłby kłopot tylko późniéj z odebraniem; a reszta? E, ci wprost nie płacą. Byliby głupi zresztą, gdyby płacili, skoro nie mają komu. Taka gratka nieprędko im się drugi raz nadarzy. Mieszkać darmo to kapitalny interes. Uh, wściekam się ze złości! A ci lokatorzy moi dopiero muszą być radzi, dopiero zacierają ręce z radości! Krawiec i szewc świętują pewno z tego powodu przez cały miesiąc. Chciałem im od miesiąca podnieść komorne, a tu masz, dyable, kaftan! A jaki to tam porządek! Można sobie wyobrazić, jak idzie gospodarstwo beze mnie. Czyż bowiem można przypuszczać, aby istnieli lokatorzy bez gospodarza? Wystawiam sobie, jak tam hałasują, trzaskają drzwiami, odrapują mury, jak pierzyny wieszają w oknach od ulicy, a dywany trzepie jeden drugiemu nad głową. A ten przeklęty, Boże odpuść, kudłaty malarz, com go chciał od kwartału wyrzucić z domu, co on porabia? Jeszcze mu się nigdy nie udało, aby bezkarnie mógł nie zapłacić komornego. Z radości nie będzie wiedział, co robić. Cały dom mi wysmarował swemi farbami; dyabli wiedzą, do czego się teraz weźmie; taki awanturnik do wszystkiego zdolny. Wszak i teraz on jest jedyną przyczyną mego nieszczęścia. Gdyby mnie był nie rozgniewał, nie byłbym u Würfla czytał téj książki przeklętéj, zamiast prowadzić uczciwą rozmowę; nie byłbym wyraził pragnienia porzucenia ziemi i teraz nie mieszkałbym na księżycu. Jeśli dostanę się napowrót na ziemię, przedewszystkiém wyrzucę przez okno tego łotra, razem z jego pędzlami i farbami, które stanowią, mówiąc prawdę, całe jego umeblowanie.
Rozgniewany Brouczek machnął pięścią tuż koło ucha selenity, który z przestrachem spojrzał na niego.
Głód, dający się naszemu bohaterowi silnie uczuwać, obudził, na szczęście, inne myśli. Zauważył, że jego podróż na księżyc nie mogła trwać lat, ani miesięcy, a nawet tygodni, ponieważ przez ten czas byłby już umarł z głodu. Są wprawdzie specyaliści od postów, tacy, co przez cały miesiąc prawie nic nie jedzą, no, ale zato jak wyglądają! Pan gospodarz atoli nie zauważył po sobie, aby choć trochę spadł z ciała. Głód mu dokuczał, to prawda, ale był to taki sam głód, jakiego nieraz doświadczał na ziemi np. rano, a który łatwo dawał się tłumaczyć nadzwyczajnym ruchem, ową tysiąc-milową podróżą. Można było przecież przypuścić, że dostał się na księżyc w ciągu dnia lub może i godziny; wszak światło np. nie potrzebuje nawet i dwóch sekund na przebycie téj drogi. Ale ta ziemia w ostatniéj kwadrze! E, co tam; cały ów wykład w książce o przemianach ziemi bezwątpienia mylny. Czyż mogą wiedziéć uczeni, jak się wydaje ziemia na księżycu, skoro na nim nigdy nie byli?
— Może więc i termin jeszcze nie minął — pocieszał się pan Brouczek.
Była to wszakże słaba pociecha, boć siedzi na księżycu, zkąd może nigdy już nie wróci na ziemię; a gdyby lokatorzy wiedzieli, gdzie się ich gospodarz znajduje, mogliby mu bezpiecznie język pokazywać.
Ach, ziemio, ziemio! Pan Brouczek wpatrzył się znowu w jéj tarczę i zdało mu się, że rozpoznaje zarysy Europy. Z wielkiém wzruszeniem szukał miejsca, gdzie leżą Czechy i Praga.
— Ach, złota Prago, Czechy drogie, ziemio miła! Teraz dopiero widzę, że powinniśmy za nią codziennie Bogu dziękować. Niech tam co chce się dzieje, zawsze człowiek czuje się między swoimi, między porządnymi ludźmi, a nie między waryatami, którzy zamiast ciała mają babie lato, a w głowie tylko sztuki piękne. I jeszcze nazywają się czechami. Co mi to, u licha, za czesi, skoro w ciągu pół dnia nie ujrzysz u nich ani jednego kufla piwa. A ich wykształcenie, którém się tak ciągle chlubią, także nie jest nic szczególnego; widać to już z tego nawet, że wszyscy mówią do siebie „ty,“ jak lokaje. Chciałem Błękitnemu odwzajemnić się tém jego „ty,“ ale człowiek dobrze wychowany nie odważy się na takie nieprzyzwoitości. Ach, ziemio moja, ziemio złota! Gdybym mógł, na kolanach przypełznąłbym do ciebie. Jeśli Bóg pozwoli mi wrócić do Pragi, będę obywatelem i gospodarzem domu wzorowym; krawcowi i szewcowi komornego nie podwyższę, nawet i tego... e, o nim lepiéj i nie wspominać! Będę wszystko znosił bez szemrania, nigdy nie wspomnę o magistracie, wszystkich rozporządzeń będę słuchał przykładnie, a nawet i politykę naszą będę chwalił! O Boże, pozwól mi tylko wrócić na tę naszą piękną, jedyną, złotą ziemię!
Wzruszenie pana Brouczka doszło do najwyższego stopnia tak, że głośno zapłakał.
Selenita zwrócił się do niego ze słowami:
— Proszę cię, ziemianinie, nie rozdzieraj mi serca swym płaczem. Wiesz przecież, żem powiernika łez moich zostawił tam na gzemsie okna. Jeśli tak bardzo kochasz Etereę, wyrzeknę się jéj dla ciebie, wyrwę z piersi swojéj jéj czarowny obraz!
— Daj mi pan spokój święty ze swą Etereą! — przerwał mu gniewnie nasz bohater. — Dziękuję Bogu, żeśmy szczęśliwie ztamtąd umknęli.
Poeta, nie zrozumiawszy snać słów tych, ciągnął daléj:
— Powiem ci otwarcie, że poniekąd rad jestem z téj rany nielitościwego losu. Spokojna i szczęśliwa miłość niezbyt sprzyja rozwojowi twórczości artystycznéj. W ciągu piętnastu lat téj miłości mojéj, niezamąconéj żadną przeciwnością, napisałem wprawdzie sporo udatnych wierszy, ale właściwie teraz dopiero poezya moja nabędzie prawdziwéj mocy i wdzięku, gdy krew zranionego serca rubinami opurpurzy ogniste treny.
Pan Brouczek tymczasem spojrzał na zegarek, aby zobaczyć, czy nadeszła już pora obiadowa. Zegarek stał, w czém zresztą nie było nic dziwnego wobec silnego upadku właściciela. Zwrócił się więc do Błękitnego:
— Panie Błękitny, daleko mamy do południa? Mój zegarek stanął.
— O, do południa jeszcze daleko — odparł selenita; — wszak dopiero mamy poranek. Nasz dzień księżycowy trwa niemal cały miesiąc ziemski, nasza godzina większa niż dzień na ziemi, a minuta stanowi niemal pół godziny waszéj.
— Prawda, zapomniałem, że u was i czas waryuje — pomyślał w duchu Brouczek, zaś głośno rzekł: — Więc tu mój zegarek na niewiele się przyda.
— Owszem, będzie wskazywał małe części godzin. Zresztą, mamy tu zegar publiczny, widzialny z całéj półkuli księżyca dla wszystkich; prawdziwy ideał zegarów wieżowych. Zawieszony jest na sklepieniu niebieskiém, a posiada tę znakomitą własność, że nakręcania i żadnych zgoła reparacyj nie potrzebuje i zawsze idzie z największą prawidłowością i ścisłością.
— Zegarek na niebie?
— Nieinaczéj. Wasza ziemia jest naszym zegarem. Jéj pełnia, nów, pierwsza i ostatnia kwadra wskazują nam północ, południe, wieczór i ranek, a ze stopniowego zakrywania się lub odsłaniania tarczy ziemskiéj możemy mniéj więcéj określać bieg naszych długich godzin. Ten zegar niebieski wskazuje nam nawet i minuty. Ponieważ w ciągu jednéj waszéj doby, czyli niezupełnéj naszéj godziny, ziemia raz się obróci około swéj osi, przeto w tym czasie ukazuje się nam cała jéj powierzchnia. Widzimy naprzykład w jednéj chwili na tarczy ziemskiéj jaśniejsze zarysy Europy, Azyi i Afryki, oblane ciemniejszém morzem; powoli kontury tego obrazu znikają, a natomiast wysuwają się inne, aż w końcu, po upływie dwunastu godzin ziemskich, stary kontynent zniknie zupełnie, na jego zaś miejsce ukazuje się Ameryka z licznemi wyspami oceanu Spokojnego. Te właśnie zmieniające się obrazy na tarczy ziemskiéj zamieniają nam minutowe, a w znaczeniu ziemskiém godzinne wyliczenia czasu i zgadzają się najzupełniéj z układem waszych zegarów.
— Ślicznie dziękuję za taki zegar, który ma czasem połowę tylko, a czasem i ćwierć ledwie cyferblatu, nie mówiąc już o nowiu!
— Prawda, o téj wadzie naszego zegaru zapomniałem. Podczas nowiu skazówka minutowa niknie zupełnie, ale podczas pierwszéj i ostatniéj kwadry, jakkolwiek widzimy sierp tylko, wszakże bystre oko nasze zdoła w téj części dopatrzéć zmiany na tarczy ziemskiéj.
Tu nowa myśl, przy któréj panu Brouczkowi włosy na głowie stanęły, przerwała te objaśnienia.
— Słuchaj pan, czy tu u was obiadują tylko w południe? A może w ciągu waszego czterotygodniowego dnia tylko trzy razy jadacie?
— Pojęcia jeść i obiadować nieznane są na księżycu — odparł Błękitny. — Sądząc atoli z twego materyalizmu ziemskiego, przypuszczam, że pytanie twe tyczy się czynności, zwanéj u nas odświeżaniem lub wzmacnianiem ciała. Czynność tę istotnie odbywamy w południe, a w mniejszéj mierze wieczorem i rankiem.
— To straszne, to straszne! — zawył pan Brouczek rozpaczliwie. — Tego jeszcze brakło! Będę więc obiadował za jaki tydzień dopiero, a na obiad następny czekać muszę aż miesiąc cały?! Niech piekło porwie ten wasz księżycowy tryb życia!
To rzekłszy, pan Brouczek cisnął z największą pasyą zegarek, który dotąd trzymał w ręku, na grunt księżycowy, aż się rozleciał w kawałki.
Uczyniwszy to, nieco ochłonął z gniewu. Żal mu się zrobiło ładnego zegarka, jednakże po chwili mruknął:
— Dyabli mi po nim, na co mi się teraz przyda?



VIII.
Krótka chwilka błogich nadziei. — Kłopoty pieniężne. — Zbyteczność niemczyzny i nieco o posłach na sejm. — Miasto na księżycu. — Stowarzyszenie przeciw nadwerężaniu słuchu. — Ruch na ulicach księżyca. — Popyt na wydawnictwa księgarskie. — Straszliwy motyl.

Nową nadzieją napełnił pana Brouczka widok wielkiego miasta, którego wieże fantastyczne zarysowały się na widnokręgu.
— Gdzie jest miasto — rozważał, — muszą być i restauracye, w których goście mogą się posilić jakiém takiém śniadaniem, zanim pora obiadowa nadejdzie. Naturalnie za pieniądze.
Tak rozmyślając, sięgnął do kieszeni po sakiewkę. Nie miał zwyczaju brać z sobą wieczorem do piwiarni większéj kwoty, skutkiem téż czego po zapłaceniu panu Würflowi pozostało w niéj bardzo niewiele. Mogło starczyć zaledwie na jakie dwa dni.
— I to jest cały twój majątek! — bąknął smutnie nasz przyjaciel; — na ziemi, panie Brouczek, byłeś człowiekiem zamożnym, a teraz będziesz chyba z torbą żebraczą chodził. Na twój dom ziemski tu na księżycu nikt ani grosza nie pożyczy. A bezwątpienia i z tych pieniędzy wydam tylko srebrną monetę; bo na cóżby im się przydały bilety bankowe? Kto wie, czy pieniądz austryacki posiada tu jaką wartość? Zresztą, nie wiem, czy umieją oni... no, to się rozumie!...
Zwrócił się nagle do Błękitnego:
— Powiedz mi pan, czy wy tu umiecie po niemiecku?
— Po niemiecku? Co to jest?
— Na miłego Boga, wy nie wiecie, co to jest język niemiecki? Nie, to niemożliwe! Kpisz chyba ze mnie?
— Aha! wy na ziemi mówicie bezwątpienia kilku językami. My tu tylko po czesku mówimy.
— Po czesku? Tylko po czesku? I nie wiecie wcale, że jest język niemiecki na świecie?
Pan Brouczek osłupiał; było to dla niego całkiem niezrozumiałe. Błękitny musiał mu tę informacyę nieprawdopodobną po raz wtóry powtórzyć.
— Otom się dostał do pięknego kraju! — wyrzekał biedny ziemianin. — Co mi to za czesi, co żadnego pojęcia o niemczyźnie nie mają! I nie wstydzą się wobec tego mówić o swém wykształceniu! Tak, więc teraz moje banknoty śmiało mogę rzucić, jak zegarek. Jeśli nie umieją po niemiecku, to témbardziéj po węgiersku! Miał słuszność rąkawicznik Klapzęb, piorunując „pod kogutem“ na posłów, że nie wymogli czeskich napisów na banknotach.
Ta wiadomość tak zainteresowała Brouczka, że zapytał znowu:
— Zapewne więc na waszych uniwersytetach niéma zwyczaju egzaminować studentów po niemiecku? Nie rozmawiają u was po niemiecku ani panie na ulicach, ani aktorzy za kulisami, ani młodzi lekarze, którzy pragną otrzymać posady rządowe? A jakże u was mówią urzędnicy kolei żelaznych? W jakim języku drukowane są bilety, napisy stacyj, kwity, sprawozdania, stemple pocztowe?
— Nie znam tych rzeczy, ale upewniam cię, że u nas wszystko po czesku.
— Tylko po czesku! Przecież istnienia Czech bez niemczyzny nie podobna sobie wyobrazić! No, a jurysdykcye wasze?
— Nie mamy żadnych jurysdykcyj.
— Ża.... żadnych jurysdykcyj?... Jakżeż wy możecie obejść się bez jurysdykcyj?...
— Mamy tylko trybunały krytyczne, które wedle paragrafów różnych estetyk poprawiają utwory literackie.
— Ale musicie przecież miéć kasy podatkowe?
— Nie wiem, co to jest.
— O, szczęśliwy człowiecze! Nie mogę temu wierzyć! — zawołał pan Brouczek i dodał do siebie: — Jedyna mądra rzecz na księżycu, która mogłaby i na ziemi miéć zastosowanie.
Poczém pytał się daléj:
— Jakże z wojskiem? Komenda wojskowa? Aha! przecież nie będziesz mi chciał wmówić, że wojskowi mówią po czesku.
— Nie mamy żadnego wojska, ponieważ walczymy tylko piórem, a zamiast krwi atrament przelewamy.
— Nie jest to złe urządzenie — pomyślał sobie Brouczek. — Atrament i pióra są o wiele tańsze, niż repetyery i krew ludzka.
W téj chwili unosili się nad miastem.
Dziwił się niedawno pan Brouczek gołębnikowi filozofa księżycowego, teraz zakręciło mu się w głowie od tego, co zobaczył. Była to babilońska mieszanina najróżnorodniejszych form i stylów, prawdziwa orgia budowlana. Bohater nasz przypomniał sobie, że czasem, wracając w nocy od Würfla lub z „pod koguta,“ miewał specyalne jakieś złudzenia wzrokowe, skutkiem czego Praga wydawała mu się dziwnie zmienioną: wszystkie domy stały krzywo, jeden tu, drugi owdzie; okna były bezładnie pomieszane, jak karty po skończonéj robocie graczy; balkony składały sobie nawzajem wizyty przez ulice, dachy wydłużały się do niezmiernéj wysokości, dostając przytém garbów wielbłądzich, a kominy tańczyły po nich jak małpy; most kamienny kręcił się jak wąż, a posągi zdobiące go razwraz kłaniały się sobie. Ulica Karola zamieniała się na tunel i wydłużała się jak teleskop do nieskończoności; ratusz staromiejski zataczał się ze swą historyczną wieżą, jak opiły stróż nocny ze swą halabarda — ale to wszystko było tylko wytworem fantazyi pod wpływem światła księżycowego.
Obecnie zdawało mu się, że widzi tu dziwaczny jakiś gotyk z chaotyczną mieszaniną poczerniałych kolumn i łuków, dziwną ornamentacyę, jaką tylko bujna wyobraźnia wieków średnich spłodzić byłaby chyba zdolną; tam znów olśniewający przepych stylu maurytańskiego lub indyjskiéj architektury; w inném miejscu rokoko; tam znowu malowniczy zakątek staréj Wenecyi, owdzie kawał Carogrodu. W wielu miejscach ta księżycowa architektura nie nosiła na sobie śladu żadnego stylu i wydawała się wynikiem rozpasanéj wyobraźni, z jaką poeci wznoszą pałace w swych bajkach z zamiłowaniem tém większém, że nie potrzebują żadnych do tego studyów specyalnych w dziedzinie sztuki i w innych niewdzięcznych naukach. Każda wieża w tym chaosie strzelała do niedościgłéj wysokości, każdy łuk był niezmiernie śmiały, każda kopuła majestatyczną, każda galerya pełną tajemniczości, każda perspektywa czarującą; wszystko było przepyszném, olbrzymiém, bajeczném.
Jak sami selenici, tak i to ich miasto było jakiémś powietrzném, bardziéj podobném do złudnego mirażu, niż do rzeczywistego miasta z kamienia i cegły. Należy dodać jeszcze, że wszystko było przeplatane masą karyatyd, sfinksów, lwów skrzydlatych, gryfów, posągów, wazonów z kwiatami, fantastycznych chorągiewek powietrznych, a każdą piędź tynku pokrywały pstre freski; prócz tego cały ten Babel, zdawało się, szalenie wirował przy dźwiękach tajemniczéj jakiéjś muzyki. Można było nawet pomyśléć, że całe miasto było jednym olbrzymim instrumentem muzykalnym. Słyszałeś więc poważny dźwięk organów, jęk olbrzymich dzwonów, tu z okna dolatywał odgłos lutni, tam fletu, indziéj znów bębna; słychać było wreszcie cymbały, harfy, dudy, liry — w każdym domu snać odbywał się koncert, nietylko instrumentalny, lecz i wokalny, czego dowodziły odgłosy chóru śpiewaków i śpiewaczek.
O, słuchu! wzgardzony kopciuszku między zmysłami! Myślałem o tém już tysiąc razy i pisałem nawet. Ale pisałbym i jeszcze sto razy, gdyby tylko ogół słuchał. Tak, stróże dobra i spokoju publicznego chronią wzrok nasz przed wstrętnemi widokami; węch mamy również zabezpieczony przed zapachami nieprzyjemnemi; ale kto uchroni słuch mój, chociażby w najarystokratyczniejszym salonie od muzyki, za którą muszę jeszcze dziękować?
Tak, słuch nie ma żadnéj obrony; oddany jest na pastwę każdéj pensyonarki, która zamierza stać się sławną primadonną, — każdego grajka, który od rana do nocy rzępoli mi nad uchem. Jak mogę naprzykład teraz, w téj chwili, skupić myśli do odmalowania miasta księżycowego, gdy jakaś piękna nieznajoma pode mną na pierwszém piętrze zawzięcie studyuje walca Straussa, mając zamiar przegrać go bez błędu, — do czego, jak się zdaje, nie dojdzie nigdy? Gorąco polecam moim współmęczennikom założenie stowarzyszenia przeciwko tyranizowaniu słuchu, któreby pracowało zapomocą wszelkich prawnych środków nad założeniem przynajmniéj o milę od wszystkich miejsc zamieszkanych specyalnéj kolonii muzycznéj, dokądby się raz na zawsze wyniosła wszelka dla ucha ludzkiego niebezpieczna gawiedź.
Może kto ze zwolenników téj grającéj czeladki powoła się na miasto księżycowe, którego wrzawę muzyczną tylko co opisałem; ale niech zechce zwrócić uwagę na to, że my, ziemianie, nie mamy uszu urządzonych tak, jak obywatele księżycowi, czego dowody znajdzie czytelnik w jednym z następnych rozdziałów téj książki.
Pegaz leciał teraz dość nizko, tak, że pan Brouczek mógł zauważyć w przelocie ruch na ulicach miasta. Zdołał uchwycić kilka widoczniejszych objawów. Zwłaszcza dziwiła go zapustna pstrocizna ubiorów; pan Brouczek w swym przyzwoitym garniturze ziemskim z pogardą patrzył na tę pstrą mieszaninę, gdzie nie spostrzegł ani jednego porządnego surduta, mundura lub fraka, a tylko same różnobarwne szaty długie, którychby żaden porządny człowiek na ziemi nie naciągnął na siebie bez wstydu.
— My, czesi ziemscy, mamy widać zupełnie inne zwyczaje — pomyślał z dumą. — U nas i w najbiedniejszéj wiosce można znaléźć porządnie odzianych ludzi. Gdyby zjawiło się takie cudactwo księżycowe u nas na ulicy, natychmiast uprzątnęłaby je policya.
Cokolwiek podobnym na pierwszy rzut oka do ziemskiego wydaje się ubiór głowy selenitek; ale gdy się baczniéj przyjrzysz, przekonasz się, że te mniemane kapelusze są to różnego rodzaju muszle, grzyby, motyle, ptasie gniazda, kwiaty duże, pióra różnokolorowe, nawet całe ptaki i inne rzeczy potworne. Raził téż pana Brouczka brak tiurniur i kirasów u dam księżycowych. Włosy wogóle noszą w wielkim nieładzie: nie wtykają w nie żadnych grzebieni lub szpilek, skutkiem czego spadają one gęstemi długiemi puklami na ramiona, szyje i piersi.
Godném jest także uwagi zjawisko, że u selenitów wszystko w ciągłym jest ruchu: włosy falują nieustannie, usta drżą, pierś się podnosi i opada, nawet odzienie się téż ustawicznie porusza. Jeśli przytém weźmiemy pod uwage, że, skutkiem zbytniéj lekkości, zwłaszcza selenitki ciągle podskakują, tańczą i podnoszą się w górę, — zrozumiecie, jaki może być widok przechadzki po księżycowych alejach, które i w wielu innych wypadkach wielce się różnią od ziemskich. W Pradze naprzykład nieodłączną ozdobą ulic są sklepy: rzeźnicze, cukiernicze, piekarskie, sklepiki drobne, a zwłaszcza restauracye, hotele, winiarnie, kawiarnie, których u nas wogóle bodaj czy nie więcéj, niż kancelaryj adwokatów. W mieście księżycowém atoli pan Brouczek bezskutecznie upatrywał podobnych zakładów; zamiast nich spostrzegał tylko sklepy z kwiatami, składy obrazów i posągów, instrumentów muzycznych i niezliczoną ilość księgarni. Niemal co drugi dom znajdował się sklep z książkami a przed każdym z nich cisnęły się tłumy ciekawych, tak, że się drzwi nie zamykały wcale wobec tego nieprzerwanego szeregu wchodzących i wychodzących.
— To dopiero tłok w tych waszych księgarniach — rzekł pan Brouczek. — U nas nawet wówczas nie było takiego ścisku, gdy sprzedawano życiorys mordercy Szenka.
— O, u naszych księgarzy taki natłok jest objawem powszednim — odparł selenita. — Obstalującym i kupującym nastarczyć nie można.
— Widocznie, że wy pochłaniacie książki, jak my w Pradze piwo pilzneńskie — zaśmiał się pan Brouczek.
— My ciągle łakniemy duchowego posiłku — odparł poważnie jego przewodnik. — Już o świcie, nim jeszcze otworzą drzwi księgarni, tłoczy się cały tłum niecierpliwych, aby natychmiast zrana można się było upoić jakim cyklem sonetów, a po przeczytaniu owych znów biegniemy do księgarni, aby się rozkoszować jaką powieścią treści wzniosłéj.
— Piękne to śniadanie, niéma co mówić! — zaburczał pan Brouczek.
— Wielu naprzykład przesiaduje w czytelniach cały dzień, aż do późnéj nocy — ciągnął daléj selenita. — Ponieważ często się zdarzało, że niejeden namiętny czytelnik, upojony zbytnią poezyą lub romansem, dopuszczał się nocnych awanturek, przeto w porządnych księgarniach i czytelniach kończy się wydawanie książek o północy; ale i tu jeszcze znajdzie się często jaki nienasycony czytelnik, co zamówi naraz pięć tomów poezyj i nie wstanie, dopóki nie przeczyta od deski do deski.
— Przestań pan, przestań, do lichạ! — zawołał pan Brouczek, ledwie się trzymając od śmiechu na koniu. — Że niektóre piwiarnie zamykają o północy i że pijący nieraz każą sobie na zakończenie przynieść pięć kufli odrazu, o tém nietylko słyszałem, alem i sam praktykował; lecz książki, pięć książek odrazu!... cha, cha! pęknę ze śmiechu! Mnie wszakże na płacz się zbiera wobec śmiechu twego, dowodzącego lekceważenia naszych żądz szlachetnych — rzekł selenita, łkając. — Widzę z tego, żeście wy, ziemianie, nawskróś zmateryalizowani i że słuchacie tylko popędu wstrętnych chuci cielesnych.
Te słowa przypomniały panu Brouczkowi jego biedny żołądek. Istotnie, głód mu dokuczał nieznośny.
— Płacz sobie, mój czuły panie, jeżeli ci to sprawia przyjemność — przerwał zniecierpliwiony; — jabym atoli w téj chwili wolał porządne śniadanie, niż najpiękniejsze poezye na świecie. Może moglibyśmy się spuścić na dół, aby się czémkolwiek posilić?
— Nie, to niepotrzebne — odpowiedział selenita; tam oto widać pałac wspaniałomyślnego mecenasa Bożydara Czarolśniącego, którego bezgraniczna gościnność, da Bóg, zaspokoi twój głód, zaiste niepojęty dla mnie.
— A to dobre — pomyślał sobie Brouczek, — nie pojmuje mego głodu; przypuszczam, że nie sądzi, abym się miał najeść jego Eterei. Tylko — dodał głośno — żeby nas tam czasem nie potraktowano znowu jaką filozofią!
— O, Czarolśniący ma zawsze dla swych gości dostateczny posiłek cielesny — uspakajał go selenita; — nawet zdaje mi się, że trafimy tam na śniadanie, które u naszego mecenasa bywa nieco późniéj, niż gdzieindziéj. Zaczekaj, popatrzę na zegarek niebieski.
Chcąc zobaczyć sierp ziemi na niebie, Błękitny obrócił się nieco i spojrzał poza siebie.
— Patrz, patrz! — zawołał.
Brouczek obejrzał się w kierunku wskazanym i ujrzał coś nakształt olbrzymiego motyla, lecącego ku miastu.
— Nic ci nie mówi serce? — zapytał selenita. — Nie poznajesz jéj? Nie poznajesz Eterei, co na skrzydłach motyla i miłosnéj tęsknoty pędzi za tobą?
— Gwałtu! — krzyknął pan Brouczek. — Mój panie, mój kochany panie, pędźmy coprędzéj, może jeszcze zdołamy uciec!
Selenita uderzył pegaza długą łodygą lilii śnieżnéj, która mu za bicz służyła, a koń skrzydlaty w mgnieniu oka doleciał do ogromnego lśniącego pałacu i opuścił się z jeźdźcami przed progiem.



IX.
Świątynia sztuk pięknych i jéj przepych. — Mecenas. — Brouczek poetą. — Posiedzenie poetów. —Gościna. — Nasz bohater wyłączony z koła śpiewaków. — Nieszczęśliwy nos.

Błękitny przywiązał pegaza do lazurowéj kolumny przepysznego portyku, a sam z panem Brouczkiem wszedł na kryształowe schody pałacu. Blask tu był tak wielki, że ziemianin musiał stąpać z oczyma przymrużonemi, nie mogąc znieść téj olśniewającéj jasności.
Po drodze objaśniał mu Błękitny urządzenie przepysznego pałacu:
— Czarolśniący nazwał to swoje arcydzieło „Świątynią sztuk pięknych,“ i to najsłuszniéj. Jak już mogłeś dostrzedz z góry, pałac ten zbudowano z jego rozkazu w kształcie gwiazdy, któréj każdy promień przeznaczono dla jednéj z gałęzi sztuk pięknych. W jednym więc mieszkają najznakomitsi poeci, w drugim umieszczono malarzy i ich dzieła, w trzecim rzeźbiarzy, inny znów przeznaczony dla muzyki i jéj kapłanów i t. d. Jedném słowem, w téj gwieździe ześrodkowuje się, jak w zaklętém kole, wszystek artystyczny blask księżycowy. Zaś w samym jéj środku mieszka sam wielki mecenas, który posyła do tych wszystkich promieni ożywiający blask swéj szczodrobliwości i protekcyi. A oto właśnie stoimy już przed nim.
Znajdowali się w środkowym westibulu; wzrok pana Brouczka oswoił się już o tyle, że w blasku dyamentów, pereł i granatów mógł spostrzedz wychwalanego mecenasa, który był dość pokaźnéj tuszy, jak wszyscy mecenasi naszego świata. Miał wszakże przytém dość szlachetny wyraz twarzy, jak wogóle selenici, których pan Brouczek widział dotychczas.
— Witaj, złotogłosy słowiku wargentyński![7] — wołał Czarolśniący, chwyciwszy Błękitnego mocno za obie ręce i całując go serdecznie w czoło. — Co za szczęście, że mogę słodkiego drozda naszéj liryki erotycznéj przyjmować pod dachem swoim! A kto to twój towarzysz? — dodał, spoglądając ze strachem na ziemianina.
Dziwił się niezmiernie, gdy mu Błękitny prezentował gościa, aż z dalekiéj ziemi przybyłego; nakoniec zawołał:
— Bezwątpienia poeta ziemski...
I nim pan Brouczek zdołał zaprzeczyć temu śmiesznemu posądzeniu, Czarolśniący prędko ciągnął daléj:
— Zapewne moja Świątynia sztuk pięknych zwabiła cię do nas; blask mojéj gwiazdy przeniknął aż do twego świata dalekiego. Chodź, pokażę ci chętnie wszystkie jéj promienie. Najpierw należałoby zajść do promienia poetów. Szkoda tylko, że większość mych słowików dotychczas nie wróciła jeszcze ze swych rannych wycieczek na pegazach, a reszta siedzi właśnie zamknięta na rozmowie z Muzami: byłoby grzechem przerywać im prace wzniosłą. Niebawem jednak zleci się śpiewająca drużyna na ucztę poranną; chodźmy więc wprost do sali godowéj.
Położywszy palec na ustach i dawszy znak gościom, aby się zachowali cicho, szedł przed nimi na palcach korytarzem obok licznych drzwi, poza któremi słychać było szelest papieru, skrzypienie piór i wzdychania.
Powinienbym w tém miejscu odmalować cały ów przepych westibulu, korytarza i sali godowéj — wszakże pióro bezsilne z rąk mi wypada.
O wy, rubiny, szafiry, szmaragdy i topazy, opale i granaty, któremi nasi poeci i romansopisarze ozdabiają tak szczodrze w swych tworach komnaty książęce; wy sklepienia, z jednéj bryły lapis lazuli wyciosane; wy inkrustacye bogate, wy brylanty, wy perły wielkości jaj strusich, wy pęki piór najpiękniejszych, — o, przyjdźcie mi na pomoc, bym przynajmniéj cień tego całego przepychu księżycowego mógł dać poznać czytelnikowi!
Pan Brouczek olśniony był wprawdzie tém wszystkiém, jednakże mruczał do siebie:
— Nie przesądzam, ale kto wie, czy to czasem nie będzie ta wielkopańska uczta, gdzie srebra jest moc, a jedzenia mało, gdzie lokaje sprzątają ci z przed nosa talerz, nim zdążysz ująć widelec w rękę; znamy się na tém!
— Odpocznijcie sobie tymczasem — ozwał się mecenas, — a mnie na chwilę pozwólcie odejść. Zadanie mecenasów trudne! Muszę być wszędzie, nie mam spoczynku. Właśnie przypomniałem sobie, że czeka na mnie teraz najprzedniejszy z moich malarzy, który maluje portret mój wielkości nadnaturalnéj, muszę więc odbyć posiedzenie. Potém muszę dać pewne wskazówki rzeźbiarzowi, modelującemu pomnik, którym za życia będę uczczony. Następnie chcę polecić jednemu artyście muzykowi, aby na odsłonięcie tego pomnika ułożył stosowną kantatę. Nakoniec w nocy właśnie przyszła mi na myśl znakomita treść do epopei, któréj opracowanie, póki jeszcze pamiętam, muszę powierzyć pierwszemu poecie memu, Słońcowitowi Obłocznemu. Wobec tak ważnego powodu nie waham się przerwać mu natchnienia; poczém namówię go także, aby ze mną pośpieszył do waszego towarzystwa. Za mały kwadransik zlecą się wszystkie słowiki moje na ucztę poranną.
— Ze słów mecenasa możesz wnioskować, że zajęcie w jego Świątyni sztuk pięknych ma i swe strony ujemne — mówił Błękitny po odejściu Czarolśniącego. — Jego artyści większą część czasu marnują na uczczenie szlachetnego mecenasa i na słuchanie jego rad. Skutkiem tego nie może zebrać dostatecznéj liczby poetów pierwszego i drugiego rzędu, a bierze z chęcią i ladajaką plewę. Wiedz, że nasza poezya księżycowa posiada stopnie hierarchiczne, ściśle odgraniczone, z których każdy ma swój specyalny tytuł i swoje przywileje. Poeci pierwszego rzędu tytułują się „genialnymi,“ drugiego „wysoce utalentowanymi,“ trzeciego „utalentowanymi,“ czwartego „sympatycznymi,“ piątego „zwyczajnymi.“ Poetom pierwszego rzędu okazuje się uszanowanie przez przyklęknięcie, drugiego przez ukłon, trzeciego spotyka się z miłym uśmiechem, na poetów „sympatycznych“ nikt już nie zwraca uwagi, a „zwyczajnych“ każdy może nawet nogą kopnąć. Mnie niesprawiedliwa krytyka zaliczyła do poetów rzędu drugiego; jednakże, mówiąc prawdę, nie może się ze mną mierzyć żaden poeta księżycowy, a témbardziéj ów pyszałek Słońcowit Obłoczny, którego dość mierny talent, dzięki tylko usłużnéj krytyce i złemu smakowi publiczności, został zaliczony do pierwszego stopnia.
Objaśniał jeszcze daléj Brouczka o różnych rzeczach, ale nasz bohater rozmyślał zgoła o czém inném.
— Znów trzeba czekać! A niech to dyabli porwą! I jeszcze nawet nie nakryto do obiadu! — mruczał pod nosem.
Na długim stole, otoczonym szeregiem krzeseł, stało mnóstwo wazonów ozdobnych z rozkosznemi kwiatami, na które pan Brouczek nie mógł spojrzéć bez wstrętu i złości; przed każdém krzesłem stał jeden taki wazon, a obok misterne naczyńko alabastrowe dziwacznéj formy i prześlicznéj roboty artystycznéj. Solniczki to były, czy téż pieprzniczki?
Ciekawy ziemianin obejrzał jedną — była próżna.
— Panie Błękitny, powiedz, proszę — zapytał selenity, — do czego téż mogą służyć te naczyńka?
— To są łzawniczki.
— Łzaw... łzawniczki? Cóż to znowu za głupstwo?
— No, naczynia do łez.
— Do... łez?... Na rany boskie! A po cóż tu mamy płakać?
— Prawdopodobnie będą czytane poezye.
— Po....ezye? Ależ tego już czy nie za... Słuchaj pan, zdaje mi się, że wy tu wszyscy ze mnie sobie żarty stroicie. Znów poezye! A tu jeszcze i na ów ledwie naparstek rosołu postnego muszę czekać całą godzinę. Ten mały kwadransik ciągnie się dyabelnie długo.
— Mylisz się, człowieku niecierpliwy; zapomniałeś o czasie księżycowym.
Pan Brouczek ze wściekłością pięścią o stół uderzył.
— Daj mi waćpan ze swym czasem spokój... Więc ten mały kwadransik potrwa sześć godzin?! Do pioruna!
Wybuch naszego bohatera przerwany był powrotem Czarolśniącego, który prowadził z sobą jakiegoś wysokiego selenitę, odzianego w rodzaj habitu z wyszywanemi gwiazdami złotemi i kwiatami. Mecenas ukląkł i, podnosząc ręce ku właścicielowi habitu, patetycznie oznajmił:
— Oto arcyksiążę naszéj poezyi księżycowéj, nasz arcymistrz, którego imię należy wymawiać tylko na kolanach; najpierwszy nasz geniusz i najlepszy tłumacz mych myśli poetycznych: Słońcowit Obłoczny.
Błękitny szepnął Brouczkowi:
— Klęknij!
I sam pośpiesznie upadł przed Obłocznym na kolana.
— Bodaj go! Jeszcze klękać będę przed takim kuglarzem! — mruknął do siebie nasz bohater, którego usposobienie teraz wcale nie było słodkie.
Obłoczny wzniósł nad klęczącym ręce, jakby do błogosławieństwa, mówiąc:
— Wstań, przyjacielu! i bądź mi serdecznie powitan, miły Błękitny! Szczerze ci winszuję ostatniego twego zbioru poezyj.
Ścisnął serdecznie rękę poecie niższego stopnia, który coś bąkał o niezmierném szczęściu i nieskończonéj czci.
Pana Brouczka uczcił Obłoczny tylko ciekawém spojrzeniem i niedbałém kiwnięciem głową.
— A teraz proszę panów — odezwał się mecenas, — raczcie zasiąść tymczasem do skromnego posiłku, nim zgromadzi się tu cały mój Parnas.
Twarz pana Brouczka cokolwiek się rozjaśniła. Wszyscy usiedli za stołem, a Czarolśniący przysunął do każdego jeden wazon z kwiatem.
— O, jaka woń rozkoszna! — zachwycał się Obłoczny, wąchając swoje kwiaty.
— Rajski zapach! — chwalił również z zachwytem Błękitny, czyniąc to samo.
— Aaa!
— Aaaa!
— Sądzę, że i mego gościa ziemskiego zadowolni ten skromny kwiatek? — zwrócił się Czarolśniący do pana Brouczka, który zasępił się jak noc i spojrzał dziko na wazon.
Mecenas wyciągnął ręce do Obłocznego:
— Wszak nie weźmiesz mi za złe, wielki geniuszu, gdy cię poproszę pokornie, abyś moim gościom i mnie boskiéj dostarczył rozkoszy, czytając coś ze swych najnowszych poezyj. Uklęknij ze mną, ziemianinie, i proś wielkiego mistrza, aby choć jednym promieniem poezyi swojéj oświecił twoją istotę ziemską.
Pan Brouczek gniewnie usta zagryzł.
Ale poeta widocznie nie zauważył gniewnego oblicza jego, gdyż skinąwszy mu głową spokojnie i wyciągając ze swego okrycia ogromny rękopis, rzekł:
— Nie chcę ci odmówić chwili rozkoszy duchowéj, biedna istoto! Przeczytam tylko pierwszych sto gazel swojego zbioru „Mglistości gwiazd.“
I natychmiast począł czytać drżącym głosem, z twarzą rozpromienioną i wzrokiem załzawionym. Błękitny i mecenas poczęli słuchać, wstrzymawszy oddech, z wyrazem takim, jakby połykali cukierki; czasem wzdychali lub podnosili oczy ku niebu, jak w zachwyceniu, lub ocierali łzy rozkoszy, które im perliły się na twarzy.
Pan Brouczek tymczasem ledwie zdołał stłumić w sobie wybuch gniewu.
— Założę się nie wiem o co, że i tu także ani łyżki zupy nie zobaczę. Nim to straszydło skończy swoje gwiaździste wiersze, napewno już będzie po mnie z głodu i ze złości. Istotnie, te łzawniczki (ha, nie wiesz doprawdy, czy masz się śmiać, czy téż wściekać się wobec takiéj głupoty) przy takiéj uczcie są bardzo potrzebne. Człowiek kamiennego nawet serca płakałby krwawemi łzami nad tą gościnnością księżycową.
Czytanie „Mglistości gwiazd“ było na szczęście przerwane wejściem nowéj osobistości, odzianéj w podobny strój jak i Obłoczny.
Czarolśniący zerwał się z miejsca, wołając:
— Dzień dzisiejszy obdarza mnie niezwykłém szczęściem. Przezacny, niezwykły gość wszedł pod strzechę moją!
Razem z Błękitnym pobiegli szybko naprzeciw przybyłego i upadli przed nim na kolana.
Pan Brouczek zbliżył się ku drzwiom z myślą, czyby nie było lepiéj wymknąć się cichaczem ze Świątyni sztuk do jakiéj restauracyi księżycowéj.
Jednakże w téj chwili właśnie mecenas zwrócił się do niego i, oglądając się z bojaźnią na Obłocznego, rzekł pocichu:
— Patrz, ziemianinie, to nasz arcymistrz, arcyksiążę poezyi, najpierwszy geniusz księżycowy: Wiatrobój Gwiaździsty.
Obłoczny również wstał, aby powitać swego kolegę. Wzajemne to powitanie obu poetów pierwszego stopnia było wielce rozczulające. Z wyrazem czci najwyższéj padli przed sobą na kolana, poczém, gdy jeden drugiego podniósł, zrazu odskoczyli od siebie i, rozkrzyżowawszy ramiona, rzucili się sobie w objęcia i tak się mocno ściskali, jakby się chcieli obaj zadusić. Następnie chwycili się za ręce, ściskając je konwulsyjnie, a patrząc sobie w oczy załzawione, kręcili głowami to w prawo, to w lewo.
— Pozwól zacałować cię za twoją epopeę ostatnią, drogi mistrzu! — rzekł jeden.
— O, jestem ledwie niezdarnym twym uczniem, tytanie pieśni! — bronił się drugi.
— Drogi przyjacielu, nie mów tego! Ja ledwie zdolny jestem z prochu patrzéć na twój lot orli.
— A ja w słodkiém oczarowaniu zaglądam do twéj niezmierzonéj głębokości.
Gwiaździsty zwrócił się z kolei do pokornie klęczącego Błękitnego i, witając go, winszował mu jego ostatniego zbioru poezyj, mecenas i Obłoczny tymczasem odprowadzili pana Brouczka na stronę, a ten ostatni począł mówić szeptem:
— Abyś nie powziął mylnego wyobrażenia o literaturze księżycowéj, ziemianinie, wiedz, że Gwiaździsty odznacza się poniekąd staranną formą, w którą umie odziewać swe słabe i powszednie myśli. Mimo to, jego miłość własna jest niezmiernie drażliwa i z tego powodu zaliczono go do stopnia, który mu się właściwie nie należy.
— Jakżeby mógł być zdatnym do czego, gdy nie mieszka w méj Świątyni wszech sztuk i nie jest pod mém rozporządzeniem! — dorzucił również pocichu mecenas, poczém poprosił gości, aby usiedli.
Gwiaździsty, idąc do stołu obok panaBrouczka, odwiódł go na stronę i rzekł zcicha:
— Przychodzisz więc do nas aż z dalekiéj kuli ziemskiéj, a bezwątpienia w celu studyowania naszéj literatury. Chcę więc dlatego ostrzedz cię, abyś nie sądził o stanie naszego piśmiennictwa z tych słabych wierszy, które tu, jak mi mówił Błękitny, przed chwilą słyszałeś. Obłoczny miewa czasem jakie takie myśli, ale nie umie odziać ich w szatę poetyczną. Nie chcąc zadrasnąć jego miłości własnéj, znosimy go ze współczuciem między sobą my, poeci pierwszego stopnia.
Gdy wszyscy usiedli za stołem, mecenas zwrócił się do nowoprzybyłego gościa:
— Przedewszystkiém, wybrańcze bogów, musisz posilić swe ciało.
— Nareszcie! — westchnął pan Brouczek.
— Daléj, przyjaciele, zabierajcie się do swych kwiatów! — mówił gospodarz. — I ty, gościu ziemski, powąchaj sobie nieco!
Tu już się pan Brouczek nie wstrzymał.
— Pięknie dziękuję! — rzekł ostro — mój nos nawąchał się już dostatecznie.
Słowo nos wypowiedział z naciskiem, aby niedbałemu gospodarzowi przypomniéć inną, wewnętrzną część swego ciała. Wszakże sam zląkł się skutku swych słów: Zapanowała grobowa cisza; Błękitny przestraszony spoglądał na obu poetów pierwszego rzędu i czerwienił się po uszy; Obłoczny i Gwiaździsty spuścili oczy, a gospodarz nieśmiało wodził wzrokiem po zgromadzonych, sam nie wiedząc, co czynić.
Brouczek zdziwiony patrzył wokoło i bezwiednie powtarzał:
— No, tak, mój nos, mój nos!
Błękitny szybkim ruchem ręki i zmarszczeniem brwi dał znak, aby umilkł, i powstawszy szybko, tłumaczył się przed swymi współbiesiadnikami:
— Gdybym mógł był przewidziéć!... Proszę, bądźcie wyrozumiali, wszak to ziemianin.
— Dotychczas nigdy nie był w towarzystwie księżycowém — dodał mecenas, także powstając. — Zaprowadzę go z Błękitnym do malarzy, a tymczasem błagam wieszczów, aby zabawiali się przez chwilę sami wymianą swych tajemnic nadświatowych.
Wyglądało to oczywiście na grzeczne wyrzucenie za drzwi pana Brouczka, który zmieszany wychodził za mecenasem i Błękitnym, nie mając odwagi pożegnać się z wieszczami, spoglądającymi tylko czasem na niego z pod oczu i ściskającymi usta ze wstrętu i pogardy.
Na korytarzu Błękitny ozwał się do niego kwaśno:
— Nie przypuszczałem, że taki kłopot mi sprawisz swoją nieprzyzwoitością ziemską.
— Nieprzyzwoitością? Cóżem przecie powiedział takiego?
— Jeśli wasza mowa ziemska nie wstydzi się takich słów obrzydliwych...
— Obrzydliwych słów? Jakich obrzydliwych słów? Przecież nie powiedziałem nic innego, tylko, że mój nos...
Obaj selenici podnieśli ku niemu z przestrachu ręce.
— Milcz! — zawołał Błękitny — i nigdy więcéj nie pokalaj tém słowem szpetném naszego czystego powietrza księżycowego.
— Na miłość Boga! jakiém słowem? Czyż w końcu nie mogę mówić o swym nosie? Cha, cha, cha, cha!
— Naturalnie, nie możesz. Daje to smutne świadectwo i o tobie i o ziemianach wogóle, że trzeba dopiero uczyć cię tego, co ci powinien był objaśnić twój własny rozsądek.
— Więc naprawdę? Bez żartu? Nie, nie mogę temu uwierzyć. Nos, biedny nos, jest u was w takiéj pogardzie, że nawet imienia jego wymówić się wstydzicie? Ta niewinna część oblicza, którą nosicie między oczyma wobec całego świata? U nas na ziemi są wprawdzie słowa, których nie używamy w lepszém towarzystwie, lub téż dodajemy nawiasowo „z przeproszeniem,“ ale to są zupełnie inne słowa. To są...
— Dajmy pokój téj nieestetycznéj rozmowie. Mówię ci tylko, że cię natychmiast opuszczę, jeśli mi nieprzyrzekniesz, iż nigdy, nigdy więcéj nie wymówisz tego słowa nieprzyzwoitego.
— Jest to śmieszne wprawdzie, niezmiernie śmieszne; ale skoro wam ten występ na twarzy, czy jak go mam nazwać...
— Po co nazywać? Wszelkie napomknienia nawet są nieprzyzwoite i zbyteczne.
— No, no, niech i tak będzie. Będę uważał, aby ten biedak nie wplątał mi się czasem do rozmowy. Ale jeśli mowa wasza jest tak drażliwa, że nawet takiego wyrazu niewinnego nie ścierpi, obawiam się słusznie, że lada chwila mogę się wam czémkolwiek narazić.
— To wielce prawdopodobne — rzekł mecenas, — dlatego téż zmuszony byłem pozbawić cię towarzystwa tych dwóch podniosłych duchów, którzy nie znieśliby powtórnie takiéj sceny. Jednakże zaprowadzę cię do malarzy, którzy są bardziéj otrzaskani z podobnemi rzeczami.



X.
Promień malarzy. — Artystyczna krytyka pana Brouczka i jéj następstwa. — Korzyść z jaskrawego kolorytu księżycowego. — Księżycowa pracownia malarzy. — Ubóstwianie obrazów. — Przygnębiająca wiadomość. — Selenici ideałem jaroszów. — Fatalny koniec z kiełbaskami. — Pan Brouczek wpada do Scylli, chcąc uniknąć Charybdy.

Mecenas prowadził pana Brouczka i Błękitnego z promienia poezyi do promienia malarstwa. Nasz bohater byłby temu śmiało zaprotestował, ponieważ z powodów już nam wiadomych czuł nieprzeparty wstręt do sztuki malarskiéj; jednakże po scenie w „sali jadalnéj“ wpadł w rodzaj rozpaczliwéj rezygnacyi, w któréj poddawał się wszystkiemu, jak bezsilna ofiara. Nadziei pokrzepienia czémkolwiek w Świątyni sztuk pięknych swego żołądka nieszczęsnego zrzekł się ostatecznie i jedna tylko jeszcze myśl kręciła mu się po głowie, a mianowicie: jakby można było umknąć z tego miejsca, gdzie go chciano głodem zamorzyć.
Przez środkowy westibul, gdzie stał w kształcie świątyńki wystawiony osobny przybytek Czarolśniącego, zkąd, jak promienie od środka gwiazdy, rozbiegały się na wsze strony korytarze z szeregami pokojów, przechodzili do długiego korytarza z licznemi pracowniami malarzy po obu stronach. Ściany tego przejścia upiększone były różnemi dziwacznemi malowidłami, szkicami i karykaturami.
— Patrz, co za świetne wybryki olbrzymów malarstwa! — mówił mecenas, nieco się czerwieniąc i zakrywając swą szatą przed oczyma Brouczka najzjadliwsze karykatury, wyobrażające jego samego w pozycyi wielce niewygodnéj.
— Dobrze ci tak, głupcze! — pomyślał sobie pan Brouczek. — Jeden taki bazgracz już jest karą bożą w domu, a cóż dopiero całe stado, i to jeszcze darmo mieszkające. O Boże! gdy sobie pomyślę, że ten mój, odpuść Panie Boże, ten łotr z dużą czupryną, tak samo może teraz gospodaruje po ścianach mego domu, i przez wdzięczność, że wcale komornego nie płaci, parodyuje moje oblicze na murze kamienicy, na méj biednéj własności!...
Weszli do pierwszéj pracowni na prawo, gdzie znaleźli selenitę, odzianego w dziwaczną suknię z szaréj materyi, przetkaną różnemi wzorkami i podobną do sukni czarnoksiężników; na głowie sterczał ogromny kołpak, ostro zakończony u góry.
Patrząc na tę postać, pan Brouczek nie mógł wstrzymać się od złośliwéj uwagi:
— No, ten dopiero pięknie wygląda! Takiego ubioru cudackiego nawet i ten mój bazgracz nie włożyłby na siebie, jakkolwiek i on w swoim surducie zupełnie nadaje się do menażeryi z małpami.
— To mój najgenialniejszy malarz, Mgłomił Powietrzny — prezentował Czarolśniący, — a oto, mistrzu, gość z dalekiéj kuli ziemskiéj, o którym słyszałeś już ode mnie, ze sławnym poetą naszym, Gwiazdomirem Błękitnym. Obaj proszą cię pokornie, abyś im pozwolił upaść na kolana przed ostatniém arcydziełem twojém.
Malarz w milczeniu ściągnął zasłonę, zakrywającą wielki obraz, umieszczony w rogu pracowni.
Z ust Błękitnego wyrwał się okrzyk wielkiego podziwu; poeta kląkł na kolana i, złożywszy ręce na piersiach, patrzył na obraz w zachwycie, jakby olśniony widziadłem nadpowietrzném.
— Oczarowany jesteś, prawda? — mówił mu mecenas spokojnie. — Patrz-no tylko, jaka głębokość i podniosłość myśli! Jaka siła i wdzięk wykonania! Jaka symetrya w każdéj linii! Mów i ty, jeśli z zachwytu nie oniemiałeś, mów, ziemianinie, co sądzisz o tém nieśmiertelném arcydziele?
Pan Brouczek wcale nie był zachwycony. Miał nad swém łóżkiem dwa tanio kupione oleodruki: „Śpiącą odaliskę“ i „Zachód słońca w odnodze neapolitańskiéj“ — i te mu się o wiele więcéj podobały, niż ta dziwaczna jakaś bazgranina.
Jednakże umiarkował swój sąd i rzekł:
— No, niezłe to, niezłe. Sądzę tylko, że nie szkodziłoby nieco więcéj kolorów; zdaje mi się, że to jest dopiero szkic do obrazu.
Mecenas z Błękitnym odskoczyli jak opętani, zaś malarz zwrócił się do pana Brouczka z gniewem:
— O, barbarzyńco ziemski! Więc to taki smak pierwotny panuje jeszcze na ziemi! Malarstwo wasze bawi się jeszcze w kolory, jak nasz banalny Duchosław Żarny i jego naśladowcy. Wasza myśl dziecinna lubuje się więc tylko w pstrociźnie barbarzyńskiéj, a wasi tandeciarze bawią się wykończaniem szczegółów swych obrazów?! Wiedz, że u nas tylko partacze wykonywują taką niewdzięczną robotę; zaś prawdziwy mistrz zadawalnia się rzuceniem kilku genialnych zarysów. Jestem przekonany, że jedna linia tego obrazu więcéj ma wartości, niż wszystkie wasze galerye ziemskie. Żałuję bardzo, żem odsłonił ten obraz przed tępym wzrokiem twoim, który nie wart oglądać takich rzeczy.
I rozgniewany napowrót zasłonił obraz.
— Wybacz, mistrzu, žem do przybytku twéj sztuki wprowadził tę godną politowania istotę; wybacz, zważywszy, że pochodzi z planety zacofanéj pod każdym względem — uspakajał mecenas rozgniewanego malarza. — Zachwyt Błękitnego powinien być dowodem, jaką ma wartość twe arcydzieło; a co się mnie tyczy, wiesz dobrze, jak nieskończenie ubóstwiam twe prace i jakim jestem zwolennikiem gorliwym twéj szkoły.
Gdy opuszczono pracownię, Błękitny rzekł szorstko:
— No, widzisz, powtórne brutalstwo twoje pozbawiło mię boskich rozkoszy. Jeśli nie zaniechasz swych nawyknień ziemskich, będę zmuszony opuścić cię.
— Gdyby tylko coprędzéj tę pogróżkę spełnił! — pomyślał w duchu pan Brouczek. — Skoro nie może zaprowadzić mię na filiżankę zupy, niech sam sobie spaceruje po kurnikach filozoficznych i po kościołach sztuki.
— Wiedz, że w pracowniach grzechem jest nie sypać hojnie pochwałami — upominał go ze swéj strony Czarolśniący. Po wyjściu mogłeś śmiele wypowiedziéć nam swe zdanie. Zresztą u mnie są reprezentowane wszystkie szkoły; jeśli kochasz się w barwach, tu, naprzeciw znajdziesz ich podostatkiem.
Gdy wstąpili do pracowni przeciwległéj, pan Brouczek aż się przestraszył niezmiernéj pstrocizny najjaskrawszych kolorów, któremi był zamalowany kolosalny obraz, zajmujący całą ścianę. Koloryt jego ziemskiego „Zachodu słońca w odnodze neapolitańskiéj“ był bardzo żywy, ale z grą kolorów, którą teraz miał przed oczyma, o porównaniu mowy być nie mogło.
Olbrzymie płótno było pochlapane takiemi rażącemi barwami, że aż oczy bolały; w perspektywie, za granicą krainy duchów, którą obraz wyobrażał, pałało za szkarłatowym lasem wielkie szmaragdowe słońce, a na niém siedział z rozpostartemi skrzydłami ogromny nietoperz.
— Co za szkarada! — pomyślał pan Brouczek.
Jakież było jego zdziwienie, gdy ów mniemany nietoperz naraz zatrzepotał skrzydłami i gdy w nim poznał człowieka w szaréj szacie z niepomiernie długiemi rękawami, trzymającego w jednéj ręce paletę, a w drugiéj pędzel, którym właśnie domalowywał obłoczek pomarańczowy.
Malarze na księżycu kładą farbę tak grubo, że przy swéj lekkości księżycowéj mogą po wypukłościach wygodnie wdrapywać się na szczyty obrazów i tam usiąść na jednym z wydatniejszych efektów kolorowych.
Tak właśnie uczynił mistrz, który na swém słońcu siedział jak na koniu i teraz zszedł ostrożnie na dół po wypukłościach farby. Gdy się zwrócił twarzą do gości, nasz bohater ledwie, pomimo poważnéj swéj roli krytyka, zdołał się powstrzymać od głośnego śmiechu.
Ubiór malarza doskonale się zgadzał z pstrocizną obrazu: podszewka szaty była purpurowa, spodnie fioletowe, krawat z długiemi końcami był pstry, nakrapiany jak skrzydła motyla, a głowę i długie włosy rude okrywał kapelusz w kształcie muchomora, z wysokiém piórem pawiém z boku.
— To mi dopiero dziwoląg! — zaśmiał się w duchu Brouczek.
Z obrazem i artystą harmonizowała téż i cała pracownia. Była przepełniona przedmiotami najróznorodniejszemi i malowanemi najdziwaczniéj; znajdowały się tam różnobarwne tulipany w wazonach pstrych, papugi, kolibry, czerwonaki, skóry panter, drogie kamienie, wachlarze różnych kolorów, lalki w strojach pajaców i inne podobne rzeczy.
— To mój najgenialniejszy malarz, Duchosław Żarny — prezentował znów mecenas, — a to nasz sławny poeta, Błękitny, z ziemianinem, o którym już słyszałeś. Praca Powietrznego nie podobała mu się, więc przyprowadzam go do ciebie, aby poznał prawdziwą sztukę księżycową i twoją, jedynie racyonalną szkołę, któréj, jak wiesz, jestem zapalonym wielbicielem.
Potępienie Powietrznego uczyniło widocznie miłe wrażenie na Żarnym, który zaśmiał się i spojrzał na pana Brouczka bardzo przyjaźnie.
— Obowiązek gospodarza woła mię napowrót do sali śpiewaków — mówił Czarolśniący, — ale mistrz Żarny, gdy się nasycicie widokiem jego arcydzieła, sam was łaskawie oprowadzi po pozostałych pracowniach.
— O, nie! to zbyteczne — rzekł Żarny; — cóżby oni tam zobaczyli! Rad pozwalam zostać im przy mym obrazie do wieczora, poczém zapalę światło, aby mogli go jeszcze obejrzéć i w efektowném oświetleniu.
Mecenas odszedł spokojny, a tymczasem Błękitny już klęczał przed obrazem i głośno dziękował niebu, że mu pozwoliło oglądać cud taki. Gdy skończył swe dytyramby, malarz rzekł do niego:
— Teraz wstań i spójrz ztąd.
— Ach!
— A teraz z téj strony.
— Ach, ach!
— Żarny przeprowadzał gości z kąta w kąt po całéj pracowni, troskliwie wykazując najdrobniejsze szczegóły obrazu, a Błękitny nie szczędził przy tém wykrzyków podziwienia. Gdy w końcu sam malarz był tą nieustanną bieganiną zmęczony, postawił przed obrazem trzy krzesła i zaczął:
— Tak. Teraz zostawmy słowa...
— Które nie zdołają uwydatnić ani cienia téj piękności — przerwał poéta.
— A patrzmy spokojnie aż do wieczora — zakończył malarz.
Usiedli na krzesłach; Żarny, pośrodku, kręcił ciągle głową na lewo i prawo, patrząc to na Błękitnego, to na Brouczka, aby ułowić najmniejsze wrażenie w ich twarzy. Od Brouczka wszakże każdym razem odwracał się niezadowolony.
Z początku bawiła wprawdzie naszego bohatera pstrocizna kolorów, ale szybko „gapienie się“ na obraz poczęło go nudzić.
Rozważał ze wszech stron smutną pozycyę swoją na księżycu, złościł się na próżny stół w sali i na łzawniczki; zapytywał siebie, czy téż dostanie cokolwiek do jedzenia; wspominał z rozrzewnieniem o ziemskich porcyach pieczeni i o zielonkawo-złotém pilzneńskiém z pianą śnieżną; przebiegł całe swe życie na kuli ziemskiéj od kolebki aż do ostatniéj bytności u Würfla.
Tymczasem Błękitny z malarzem nie dawali po sobie ani znaku blizkiego ukończenia nieméj adoracyi obrazu.
— Widocznie myślą, że będę tu z nimi do wieczora się gapił na tę bazgraninę! — pomyślał w duchu pan Brouczek.
Gniew z nudą nieokreśloną trapiły go coraz bardziéj, a przytém dręczył go jeszcze wzrok malarza, co chwila na niego zwracany.
Nakoniec głód zwyciężył. Przypomniał sobie, na szczęście, parę kiełbasek, które schował na wszelki wypadek.
W chwili, gdy malarz pilnie badał twarz Błękitnego, pan Brouczek zakrył sobie oblicze dłonią i, wyciągnąwszy śpiesznie z kieszeni kiełbaski, począł łakomie zajadać — ach, może ostatni raz w życiu!
Wtém usłyszał tuż nad uchem radośny okrzyk:
— Ach, ty płaczesz, ziemianinie! Nakoniec więc i twoja kora ziemska pękła pod zwycięzkim blaskiem mego obrazu!
Był to głos malarza, który przybliżył się do niego i tym wykrzykiem przerwał mu jedzenie.
Rozgniewany pan Brouczek przerwaniem jedzenia i takiém posądzeniem niedorzeczném, bez namysłu pokazał parę kiełbasek, odpowiadając szybko:
— Gdzie, u dyabła, płaczę! Jem.
— Jesz?! — zawołał z gniewem i zdziwieniem Błękitny, przyskakując bliżéj. — Wobec wytworów geniusza śmiesz oddawać się téj obrzydliwéj czynności ziemskiej!
— Obrzydliwéj? Cóż może być obrzydliwego w zaspakajaniu głodu? Czy wy, selenici, nie ja.... nie ja.... jadacie?
— Naturalnie, nie jadamy. Nasze ciało powiewne, Bogu dzięki, nie potrzebuje posilać się surową materyą.
Brouczek przez chwilę patrzył na selenitę z wytrzeszczonemi oczyma i załamał ręce nad głową:
— Naprawdę nie jadacie?! Mój Boże, mój Boże! Nie, to nie może być! Przecież musicie czémkolwiek się żywić.
— Posilamy się wonią, ambrozyowym tchem kwiatów księżycowych — objaśnił malarz.
— Wonią? To okropne, okropne! Może ostatecznie nic i nie pijacie?
— Odświeżamy swe usta czystą rosą poranną — mówił poeta.
— Jestem zgubiony! — jęknął pan Brouczek i rozpaczliwie chwycił się za głowę. — Więc po to dostałem się na księżyc, abym zginął mizernie z głodu i pragnienia!
— Dlaczegóżbyś miał zginąć — pocieszał go zdjęty litością Błękitny. — Czyż my, selenici, nie jesteśmy zdrowi? Przeciwnie, powinieneś dziękować niebu, gdyż skutkiem nowego trybu życia twe niezgrabne, ociężałe ciało ziemskie powoli nabierze lekkości i delikatności księżycowéj.
— Śliczna mi pociecha! Pięknie dziękuję za tę sławę suchotniczą. Po to przecież nie przybyłem na księżyc; takim mógłbym się stać i na ziemi. A jak długo tak wytrwam? Na ziemi zwolennicy postu głodzą się najwyżéj czterdzieści dni, i to jeszcze czasem zjedzą jakie takie gałgaństwo. O! Boże mój, Boże!
— Więc gryź tymczasem korzonki roślin księżycowych.
— Moi panowie, proszę, dajcie pokój tym żartom! Korzonki! Za dawnych czasów żywili się niemi pustelnicy; a zresztą, kto wie, jakie to były jeszcze korzonki! Bez kropli piwa! Rosę łykać, jak żabka zielona. Panie niebieski!
— A cóż wy, ziemianie, nie żywicie się roślinami?
— Chyba głupi jarosze. My, ludzie rozumni, jadamy mięso.
— Mięso? — zadziwił się Błękitny.
— Czegóż waćpan oczy wytrzeszczasz? Wszak nie myślisz, że ludzkie mięso? Jemy mięso wołowe, baranie, cielęce...
— Straszne! Więc wy bez litości zabijacie, rozdzieracie i połykacie żywe istoty boże, które z wami społem ziemię zamieszkują? Ze swych ciał robicie żywe groby dla nich? Czyż to możliwe, aby wszechświat cierpiał w swém łonie planetę, takiemi okropnościami splamioną! To jest zabite zwierzę! — dodał z wyrazem wstrętu, wskazując nogą kawałek kiełbaski, który Brouczek w przestrachu upuścił na ziemię.
— Zwierzę! — zaśmiał się szyderczo ziemianin. — Jest to zwyczajne mięso wieprzowe, posiekane drobno i nadziane w czysto wymytą kiszkę, która...
Nie dokończył. Błękitny w omdleniu upadł na podłogę, a wytrwalszy malarz z wykrzykiem przerażenia ukląkł nad nim i usiłował ocucić biedaka.
Pan Brouczek patrzał przez chwilę wzrokiem przestraszonym na okropny skutek swych słów nieopatrznych, na wątłą istotę księżycową, potém w mgnieniu oka, jakby mu szczęśliwa myśl przyszła do głowy, wyskoczył prędko z pracowni. Cała czereda malarzy, z muchomorami, smardzami, rydzami i wszelkiemi możliwemi rodzajami grzybów na głowie, puściła się w pogoń za nim, chcąc go zaciągnąć do swych pracowni, ale nasz bohater znikał jak zając i pędził już po schodach, wiodących ze Świątyni sztuk pięknych.
Niestety! Na ostatnim stopniu błysnęły niespodzianie skrzydła motyle i pan Brouczek zobaczył pod błękitnym dzwonkiem miłą twarzyczkę Eterei.
Zboczył tedy czémprędzéj do najbliższego korytarza, gdzie piekielny hałas, ryki i grzmoty przekonały go, że się dostał do promienia muzyki.



XI.
Sala koncertowa. — Chwalebny zwyczaj na koncertach księżycowych. — Samobójcze myśli pana Brouczka. — Poeta ostatniego rzędu. — Muzyka księżycowa. — Odrębny ustrój uszu selenitów. — „Burza.“ — Choroba morska. — Pan Brouczek znowu ucieka.

Nasz bohater wleciał do pierwszych drzwi otwartych i natychmiast zamknął je za sobą. Poznał, że wbiegł na parter sali koncertowéj, napełnionéj już licznymi słuchaczami. Skoro upadł na jedyne niezajęte jeszcze krzesło w ostatnim rzędzie, podszedł do niego selenita w jakiéjś fantastycznéj liberyi i wyciągnął rękę.
— Sprzedający bilety — pomyślał pan Brouczek, — bezwątpienia żąda zapłaty za wejście.
Niepotrzebne pieniądze papierowe podczas jazdy powietrznéj wyrzucił był w gniewie za zegarkiem. Wyjął tedy z kieszeni jedyny srebrny pieniądz i podał go selenicie, który, wziąwszy monetę, przyglądał się jéj, kręcąc głową.
— Może tu na księżycu i srebro nie ma znaczenia? Czy téż płaca za wejście większa? — pytał się ziemianin.
— Wejście na nasze koncerty jest bezpłatne — odparł selenita. — Przeciwnie, my sami płacimy wchodzącym na koncert.
I wcisnął naszemu bohaterowi do rąk dużą złotą monetę, którą trzymał w prawéj ręce. Chciał mu zwrócić i jego pieniądz srebrny, ale Brouczek machnął ręką.
— Zatrzymaj to przy sobie na pamiątkę!
Ostatnie słowo wymówił z naciskiem.
— Po co mi pieniądze, gdy za nie nic zgoła nie dostanę, czém mógłbym głód zaspokoić! — wzdychał.
Wiadomość o pokarmie księżycowym pogrążyła go w czarnéj rozpaczy. Groźna ta nowina zajęła wszystkie jego myśli. Już nawet nie zauważył nowego chwalebnego zwyczaju na księżycu i nie myślał nad tém, czyby na ziemi nie można było wprowadzić tegoż systemu płacenia dukatami publiczności, idącéj na koncert. Ze zgrozą oczekiwał blizkiéj śmierci.
— Korzonkami lub drzewem słodkiém nie podtrzymam życia — skarżył się niebu, a wolę głową na dół wpaść do jakiego krateru księżycowego, niżbym miał pić rosę.
Te myśli samobójcze przerwał mu sąsiad, selenita, wyglądający bardzo niepozornie.
— Czy to ty jesteś tym okazem ziemskim, którym Czarolśniący chwali się każdemu, kogo spotka? — pytał. — Nie wyglądasz coś tak, jakby ci bardzo podobało się na księżycu. Zaprawdę, są tu okropne, rozpaczliwe stosunki. Wszystko wszędzie trąci zgnilizną. Weźmy naprzykład literaturę: ja jestem poetą... (był to właśnie poeta ostatniego rzędu, gdyż nie miał na sobie habitu, a natomiast jakąś starą, wynoszoną komżę kościelną) jestem poetą i mogę cię najlepiéj objaśnić o naszych okropnych stosunkach literackich. Piśmiennictwo nasze najuboższe w świecie; znajdziesz w niém jedynie głupstwa dziecinne i poprostu banialuki. Na szczycie naszego Parnasu tylko inwalidzi lub niedorostki stoją. Czasem wszakże znajdzie się tu i owdzie jaki talent — poeta podniósł głowę, — talent, któremu ci przez nikczemną krytykę chwaleni olbrzymi nie są godni rzemyka u nóg rozwiązać; atoli bywa on zwykle nieznany, więc milknie, zabija się i cieleśnie i moralnie. Nie dla niego tłuste synekury i prebendy, jak naprzykład w téj Świątyni sztuk niepięknych naszego naiwnego pyszałka mecenasa...
— To prawda, że mecenas jest bardzo naiwny, jeżeli u stołu daje tylko kwiaty do wąchania pomyślał w duchu pan Brouczek. — Takim mecenasem i ja bym potrafił zostać.
— ...Naszego mecenasa — ciągnął daléj selenita, — który pod swoją opiekę bierze Bóg wie jakich włóczęgów, byleby mu umieli pochlebiać, kadzić i tańczyć, jak on zagra. Żaden szanujący się talent takiéj poniżającéj roli na siebie nie weźmie; ów mecenas wie to dobrze i dlatego takim poetom, jak ja naprzykład, nie zaproponuje swéj pomocy. Raz wprawdzie byłem zaproszony przez niego do stołu; a wiesz, cośmy mieli? Trochę wywietrzałych fijołków i naparstek przestałéj rosy.
Pan Brouczek kiwnął tylko głową ze smutnym uśmiechem.
— Wobec takich stosunków, pojmiesz, ziemianinie, dlaczego nic już nie piszę i dlaczego zamierzam swą lutnię na zawsze zawiesić na kołku. Prawdopodobnie zostanę krytykiem. Toż dopiero pokażę tym potworom nadętym! Czytać nie potrzebuję, gdyż u nas dość krytykowi spojrzéć na kartę tytułową. Zresztą nie czytuję naszych poetów z zasady; któżby tracił czas na takie jałowe rzeczy! Chętniéj posłucham czasem muzyki na koncercie, i to bardziéj dla owego dukata mizernego, który nam płacą za wejście — skończył pesymista z cierpkim uśmiechem.
Musiał skończyć, gdyż artyści poczęli stroić instrumenty i przez to taką wzniecili wrzawę, że słowa jednego usłyszéć nie było można. Sąsiad atoli zdołał uwiadomić naszego bohatera, że program zapowiada ogromną symfonię „Burza“ znakomitego muzyka, Harfobora Gromowego.
Pan Brouczek popatrzył na tłum muzyków i śpiewaków, którzy cisnęli się na estradzie. Nie wiedział, czemu się ma bardziéj dziwić: czy instrumentom muzycznym, jak naprzykład wiolonczelom, których rzeźbione rączki wyobrażały dziwaczne popiersia, jak przody łódek dawnych, — harfom w kształcie smoków apokaliptycznych, — olbrzymim trąbom, mającym kształty potworów z rozwartemi paszczami i t. p., — czy téż fantastycznym ubiorom, — czy wreszcie śmiesznym ruchom i elastyczności wykonawców.
Dziwaczny istotnie był to koncert: kapelmistrz dawał takt nietylko głową i rękoma, ale i nogami, i całém ciałem; fleciści wyciągali szyje, jakby je mieli z gumy; pianiści grali tak zawzięcie, że nieraz ręce znalazły się na pedałach, a nogi na klawiszach; skrzypkowie cięli od ucha, jak obłąkani; śpiewacy i śpiewaczki kiwali głowami, kręcili szyją i rzucali się całém ciałem, jak węże tańczące; wili się, wykrzywiali usta i zawracali oczy; wogóle były to jakieś ćwiczenia gimnastyczne, od których aż oczy bolały.
A cóż dopiero uszy! „Burza“ rozszalała i wszczął się wrzask, trzask, skrzypienie, huk, brzęk, hałas bez miary i końca, chwilami tak straszliwy, że pan Brouczek zatykał z przerażeniem swój organ słuchu.
Wobec tego był przekonany, że słuchowe narzędzia selenitów muszą być zupełnie inaczéj uorganizowane, niż nasze ziemskie, —ponieważ publiczność nietylko znosiła spokojnie tę wrzawę piekielną, lecz była tak zachwyconą, jakby anielskich chórów słuchała.
Pan Brouczek, widząc te twarze rozpromienione i łzy wzruszenia wokoło, daremnie usiłował w téj hałaśliwéj muzyce odnaléźć choć cząstkę piękna. Była to nieskończona, nużąca, jednostajna pustynia dźwięków, bez żadnéj zielonéj oazy.
— No, jeśli aniołowie w niebie takie tną symfonie — westchnął pan Brouczek, — to już wolę się smażyć na samém dnie piekła.
Owa „Burza“ wywołała na nim objawy choroby morskiéj. Kręcił się niecierpliwie, przeklinał kompozycyę i kompozytorów... a tu bezustanku, bez końca, waliły się nań jednostajne fale tego ogłuszającego potopu.
Dłużéj nie mógł wytrzymać: jakby sto dyabłów za nim pędziło, tak szybko wstał i wyleciał z koncertowéj sali.



XII.
Znów Eterea. — Ostatni sonet, — Ucieczka pana Brouczka ze Świątyni sztuk pięknych. — W górę, pegazie! — Schwytany motyl. — Straszna jazda. — Meteor. — Upadek. — Pan Brouczek znowu na ziemi.

Zatkawszy sobie uszy, pędził pan Brouczek ku schodom, ale naraz opadły mu ręce i nogi zesztywniały... Ujrzał przed sobą Etereę, która, dowiedziawszy się widocznie o jego pobycie w Świątyni sztuk pięknych, przy jedyném wyjściu wytrwale nań oczekiwała.

Otworzyła przed nim pajęczynowe objęcia swoje i zaśpiewała:

Istoto, któréj rodzicą jest Gea,
Tyś mój na wieki, o, tyś mój, jedyny!
Powtarzam, jak swe „Allah“ muezziny.
Twym cieniem wiecznie będzie Eterea.

Tyś kwiat mi droższy, niż chińczykom thea[8];
Głosić to będę, o ty mój jedyny.
Do himalajskiéj lodowéj wyżyny!
Ach, wzleci z tobą twoja Eterea.

Chcę unieść ciebie do Alhambry Maurów
I tam miłością opleść cię jak boa;
Uwieńczyć ciebie liściem moich laurów.

Miłość upoi cię, jak winne grona,
Albo jak arak, wyrabiany w Goa.
Czyż dusza twoja onéj nie spragniona?

Pan Brouczek odzyskał przytomność podczas dwóch pierwszych zwrotek, odtrącił Etereę i pędził po schodach na dół. Jednakże słyszał i zakończenie sonetu, którego autorka leciała tuż za nim.
Gdy nasz bohater wyskoczył z bramy pałacowéj, ujrzał kopiącego niecierpliwie kopytem pegaza, którego Błękitny do słupa przywiązał. W mgnieniu oka wskoczył na skrzydlatego konia, uderzył go w boki nogami i krzyknął:
— W górę, pegazie!
Pegaz natychmiast rozwinął skrzydła i wzniósł się z jeźdźcem wysoko w powietrze.
Patrząc na dół, widział pan Brouczek Etereę, która właśnie wybiegła z pałacu i na swych skrzydłach motylich już zamierzała puścić się w pogoń za nim, ale w téj chwili spadł jak śnieg wielki pęk białych włosów i brody, a z niego ukazała się wyciągnięta ręka z długą tyką, do któréj przy końcu przytwierdzona była duża zielona siatka. Ukryta we włosach ręka podniosła tykę z siatką do góry i w jednéj chwili schwycony eteryczny motyl trzepotał się pod delikatną tkaniną.
Widocznie ścigał i jeszcze w porę dogonił ojciec-filozof wzorowo wychowaną córkę, któréj awanturnicza ucieczka byłaby go pozbawiła jedynéj pociechy i jedynéj słuchaczki jego estetycznych odczytów.
Tak więc pan Brouczek szczęśliwie umknął przed Etereą.
Jednocześnie zaświtała mu nadzieja radosna: zauważył, że księżyc coraz bardziéj zapada w głąb’, a pegaz ustawicznie leci wyżéj i wyżéj. Bezwątpienia przywykł, jak i jego ziemscy bracia bez skrzydeł, słuchać różnych wykrzykników, wskazujących kierunek, jak naprzykład: „heta“ „k’sobie;“ dlatego więc okrzyk: „W górę, pegazie!“ wskazał mu kierunek wprost w górę, którego się téż trzymał.
Ma się rozumiéć, że w tym kierunku gorliwie go podtrzymywał pan Brouczek ciągłém powtarzaniem tego okrzyku, uderzaniem nogami i innemi środkami często zbyt drastycznemi.
Była to szalona jazda. Za nim coraz zmniejszający się w okropnéj przepaści księżyc, przed nim niezmierzona przestrzeń niebieska z gwiazdami, słońcem i rosnącym sierpem ziemi, a on sam pędzi w szalonym galopie na skrzydlatym rumaku, lecącym jak lawina w przepaść bezdenną i muskającym jego skronie rozwiniętemi skrzydłami białemi, jak płachtami śniegu.
Strach i przerażenie opanowały naszego bohatera tak, że zaczął tracić przytomność. Zapamiętał tylko, że naraz jakaś kula ognista, widocznie meteor, straszliwie zaszumiała w powietrzu: i przelatując obok, złamała w biegu jedno skrzydło pegaza; koń zarżał boleśnie, zwiesił po chwili drugie skrzydło i zaczął z niesłychaną szybkością spadać wprost na ziemię. Doleciał wreszcie do niéj i spadł jak piorun, a silne uderzenie skutkiem upadku ostatecznie pozbawiło pana Brouczka przytomności.



XIII.
Epilog.

Gdy nasz bohater odzyskał przytomność, najpierw padł jego wzrok na zwodnicze wdzięki odaliski, śpiącéj na kolorowym dywanie, a gdy odwrócił głowę, pozdrowiło go karminowe słońce, zachodzące za fioletowy Neapol w złoconych ramkach.
Był w swym pokoju, w swém ukochaném ziemskiém łóżku. Leżał na niém napoły rozebrany i byłby w téj chwili całą wycieczkę na księżyc uważał za prosty sen dziwaczny, gdyby następstwa strasznego upadku nie dawały się mu uczuć doraźnie: silny ból głowy i osłabienie, połączone z uczuciem niesmaku.
Słońce wieczorne oświecało w pokoju i błyszczącą glorią wieńczyło głowę staréj gospodyni, siedzącéj przy oknie u stolika, na którym stała flaszka z lekarstwem i bańki.
Poczciwa gospodyni opowiedziała swemu panu przy nieustanném rąk załamywaniu, w jaki sposób dostał się do domu. Szczegółowa treść jéj opowiadania, często przeplatanego różnemi wykrzyknikami i pobocznemi uwagami, mniéj więcéj brzmiała, jak następuje:
Rankiem policya znalazła pana Brouczka, leżącego na starych schodach zamkowych w stanie zupełnéj nieświadomości. Na noszach był odniesiony do cyrkułu i tam potrosze zaczął odzyskiwać przytomność. Wszakże rewirowego, który się nazywa prosto Widerholec, tytułował panem Błękitnym; a gdy go zapytano, czy miał przy sobie zegarek i sakiewkę — gdyż w stanie nieprzytomnym mógł być łatwo okradzionym — odpowiedział, ledwie obracając językiem, że zegarek leży gdzieś na księżycu, a z pieniędzy w każdym razie nie miałby korzyści, gdyż rada państwa nie pozwoliła na nich tych kilku czeskich słów mizernych wydrukować, jak o tém dobrze mówił rękawicznik Klapzęb. Nazwisko swe powiedział dopiero po dłuższym namyśle, a na zapytanie o rodzaju zajęcia odparł, że był właścicielem kamienicy, ale teraz będzie już po księżycu chodził z torbą żebraczą; mówił daléj, że był w świątyni sztuk pięknych, gdzie gościom nawet naparstka rosołu nie dadzą, nakoniec prosił ze łzami w oczach, aby mu pozwolono spokojnie umrzéć z głodu. Na szczęście, przyszedł komisarz, który znał pana Brouczka, widując go nieraz w piwiarni, i kazał nieprzytomnego obywatela odwiéźć w dorożce do domu.
To wszystko opowiedział gospodyni rewirowy, który go właśnie odwiózł; sama zaś dodała jeszcze, że wniesiono go, „jako kawał drewna,“ na górę do jego pokoju, gdzie spał bez ustanku aż do wieczora.
Nim gospodyni z niezmiernym patosem opowiedziała swe wrażenia z téj dziwnéj przygody, przypomniał sobie pan Brouczek główny przebieg wypadków swéj niewdzięcznéj wycieczki na księżyc, ale nie uważał za właściwe zwierzyć się z tém przed ciekawą staruszką.
Gdy się upewnił, że owa wycieczka nie była zwyczajnym snem tylko, szukał przedewszystkiém daty, i któż opisze jego radość i zdziwienie, gdy przekonał się, że nietylko termin wypłaty komornego nie minął, ale że nawet od czasu wyjścia na Hradczany upłynęła ledwie doba, a cała jego podróż księżycowa od zniknięcia z ziemi aż do chwili, gdy go policya znalazła na starych schodach zamkowych, trwała około dwóch godzin wszystkiego. To go przekonało, że domysły uczonych o czasie księżycowym są zupełnie błędne: dnie i godziny wcale nie są tam dłuższe, niż u nas; przeciwnie, czas na księżycu ubiega o wiele szybciéj, niż na ziemi.
Wiadomość ta znacznie ożywiła pana Brouczka, a lekarstwo z buteleczki ostatecznie pokonało jego osłabienie i mdłości. Poczuł znowu chęć do jadła. Ponieważ obawiał się, że żołądek, wymęczony postem księżycowym, może nie znieść obfitszego pokarmu, przeto posłał tylko po jednego śledzia, którego zjadł do ostatniéj ości, poczém wyszedł sobie na kufelek pilzneńskiego. O Boże! Jakże mu smakował ten napój, którego niedawno jeszcze nie spodziewał się nigdy zobaczyć.
Jak przed gospodynią, tak i przed wszystkimi milczał pan Brouczek długo o swych przygodach księżycowych, raz skutkiem prostéj skromności, a powtóre z obawy, żeby bliżsi jego przyjaciele z piwiarni nie poczytali opowiadania o podróży księżycowéj za prosty żart; przytém przez niespodziewane wydanie opisu podróży na księżyc mógł łatwo wywołać silne wrażenie w szerszém kole społeczeństwa. Czasem tylko, w późnych, nocnych godzinach, wśród rozweselonego towarzystwa wymykały się naszemu bohaterowi półsłówka, które wywoływały zdziwienie obecnych. Raz naprzykład wspomniał o jakiejś krainie, gdzie piwo smakowało jak rosa; innym znów razem, gdy rękawicznik Klapzęb swoim zwyczajem krzyczał, że nas Czechów jest zbyt mało i że zbyt niedołężnie stawiamy opór, iżbyśmy wkrótce nie ulegli zupełnemu zgermanizowaniu — pan Brouczek w milczeniu podniósł palec do góry i zrobił taką tajemniczą minę, jakby widział gdzieś olbrzymią protekcyę w wyższych sferach, która nie pozwoli zaginąć Czechom, chociażby naród spokojnie założył ręce.
Jednemu tylko panu Würflowi zwierzył się ze swą tajemnicą pod warunkiem bezwzględnego milczenia; jednakże pan Würfel — chociaż pod przysięgą przeczy temu — wszystko wypaplał widocznie owemu biedakowi Rouskowi, który rzecz całą, do niepoznania przeinaczoną i własnemi dodatkami skażoną, puścił w świat, uczyniwszy z pana Brouczka i jego podróży drwiny poprostu, i tym sposobem przedstawił samego bohatera jako zwyczajnego łgarza. A wszystko, jak się zdaje, uczynił z namowy onego długiemi włosami i śpiczastym kapeluszem odznaczającego się malarza, z którym się czasem włóczył po knajpach.
Wobec tego nie pozostawało panu Brouczkowi nic innego, jak tylko obronić publicznie swój honor i wiarogodność podróży; ja zaś nie wahałem się ani chwili poświęcić na usługi rzeczy zacnéj swoje zdolności stylistyczne. Prócz tych i innych powodów, w przedmowie wyliczonych, kazały mi zabrać się do téj pracy i inne, mianowicie patryotyczne względy.
Pan Brouczek sądzi, że opis jego podróży zwróci uwagę władzy na ogromne korzyści, które może przynieść zaprowadzenie stałéj kumunikacyi z księżycem. Wygody i korzyści byłyby, wedle jego poglądów, o wiele większe, niż z czeskiéj kolei transwersalskiéj.
Dla zdobycia księżyca starczyłaby garstka inwalidów z wojskową kapelą, ponieważ niéma tam żadnego wojska, i selenici, jako wielce wątłe istoty, nie wytrzymaliby najsłabszego nawet ataku; zwyczajna straż miejska mogłaby ich ujarzmić, dmuchając tylko ustami. Tak więc przybyłoby Austryi około 650,000 mil kwadr., skutkiem czego stałaby się największém państwem na świecie.
Pan Brouczek nie przypuszcza, żeby to mogło wywołać opór ze strony innych mocarstw, gdyż Bismarkowi pewnie do głowy nie przyjdzie aneksya księżyca, który dotychczas jeszcze nie jest zaliczony w historyczną „sferę interesów niemieckich.“
Najważniejszą atoli rzeczą w stosunkach z księżycem byłoby ostateczne rozwiązanie kwestyi czeskiéj. Wszyscy Czesi mogliby być przesiedleni na księżyc i tam używać zupełnego równouprawnienia bez szkody dla głównéj idei państwa, i swobodnie rozwijać swoją narodowość, swoje czeskie szkolnictwo (ma się rozumiéć, że po zaprowadzeniu t. z. nieobowiązującéj niemczyzny we wszystkich klasach); wogóle mogliby tam sobie choćby i na głowach chodzić, byleby tylko regularnie dostarczali rekrutów i płacili podatki, a od władzy nie wymagali nic, zgoła nic, a zwłaszcza żadnych zasiłków na podniesienie dobrobytu nowego państwa, na zasypanie kraterów księżycowych, na podtrzymywanie rolnictwa, przemysłu i handlu, żadnych stypendyów dla księżycowych uczonych i artystów, żadnych wydatków na szkoły i t. d.; temu wszystkiemu mogliby przecież łatwo zaradzić przez zebranie dobrowolnych składek za pomocą szumnych odezw do narodu.
Oprócz tego księżyc doskonale nadawałby się, wedle pana Brouczka, do wysyłania nań wszystkich przestępców najgorszych, témbardziéj, że sędziowie mogliby tam z łatwością wynaléźć dla nich niezmierną rozmaitość kar. Tak naprzykład: za podpalenie czekałoby ich więzienie w pracowni malarskiéj; za grabież — czytanie poezyj księżycowych; za zabójstwo — słuchanie koncertów; a bracio lub ojcobójcy byliby skazani na słuchanie odczytów księżycowych estetyków.
Tak tedy powstało nasze dzieło, któremu przyjazne okoliczności zjednały nawet rysownika. Pan Brouczek powrotem na ziemię był tak ucieszony i udobruchany, że pozostawił nadal w swém domu i znanego nam malarza; a ponieważ niéma nadziei, aby ten utalentowany artysta kiedybądź wypłacił zaległe komorne, przeto zobowiązał się, zamiast smarowania po ścianach najętego pokoju, nakreślić rysunki do niniejszéj książki, przez co z całéj zaległości komornego pan Brouczek go kwituje[9].
Nawiasowo dodaję, że pan gospodarz nie zapomniał także i o danéj obietnicy na korzyść krawca i szewca: komornego im także nie podwyższył — a to z téj racyi, że obaj ci lokatorowie ze względów zdrowotnych wynieśli się jeszcze przed terminem ze swych wilgotnych suteryn.
Ale czytelnik pono oczekuje dowodów, które obiecałem mu w przedmowie.
Mam właśnie tych dowodów, zupełnie oddalających wszelkie wątpliwości co do wycieczki pana Brouczka, cały szereg:
1) Fizyognomia pana Brouczka. Pan gospodarz istotnie wygląda, jak „człowiek, który spadł z księżyca.“ Jego oblicze, podobne do miesiąca w pełni, wydaje pewien odblask, który jest widocznie zachowanym dotąd blaskiem światła księżycowego. Nie jest wszakże ani srebrnym, ani bladym, jak to zwykle poeci malują blask księżyca, lecz ma odcienie bardziéj fioletowe z czerwonemi, co może być doskonałym materyałem dla uczonych, analizujących widmo miesięczne. Godném uwagi jest ześrodkowywanie się tego blasku w całéj swéj sile pośrodku oblicza na pokaźnym nosie.
2) Księżycowe przyzwyczajenia pana Brouczka. Można je najlepiéj studyować u Würfla lub „pod kogutem.“ Przez pewien czas po przybyciu jego do piwiarni nie uważasz po nim nic nadzwyczajnego; jest widocznie świadom swego istnienia na ziemi. Ale im dłużéj siedzi, tém jawniéj występują objawy, świadczące dobitnie, że myślą znowu przenosi się na księżyc. Zdaje mu się, że ma ciało księżycowéj lekkości, t. j., że sześć razy mniéj waży niż zwykle, a skutkiem tego musi ciągle panować nad swemi ruchami. Więc powoli podejmuje ręce, aby się niemi o głowę nie uderzył lub nie spoliczkował sąsiadów; bierze kufel dość opatrznie, jakby się bał, aby go nie rozdusił lub pod sufit nie wyrzucił, wstaje i siada powoli i długo; a nawet i językiem o wiele wolniéj porusza tak, że mowę jego możnaby wówczas nazwać raczéj bełkotaniem. Zaczyna coś o księżycu prawić, ztąd często trudno nawet zrozumiéć jego myśli głębokie; a jestem przekonany, że mówiłby wtedy i wierszami, gdyby miał choć cokolwiek talentu poetycznego. Zaś wracając z piwiarni, tak jakoś dziwnie się chwieje, przeskakuje, że odrazu można się domyśléć, iż tylko mieszkańcy księżyca tak chodzą.
3) Z rzeczy, które miał wówczas u Würfla przy sobie, pan Brouczek znalazł, ocknąwszy się w łóżku na drugi dzień, tylko książeczkę o księżycu, nóż z korkociągiem, i pasek z guziczkiem do oznaczania objętości kufla. Zegarek zaś i woreczek z pieniędzmi papierowemi, które rzucił na księżycu, cztery pary kiełbasek, które tam zjadł, i pieniądz srebrny, który dał księżycowemu lokajowi, nie znajdowały się przy nim, musiały więc rzeczywiście tam pozostać. Żałował tylko zegarka, ale natomiast kupił sobie lepszy, gdyż tamten szedł Bóg wie jak, i pokazywał taką godzinę, jaką mu się podobało; prócz tego dokupił jeszcze i łańcuszek zgrabny w kształcie małych półksiężyców.
4) Pan Brouczek znalazł i chowa przy sobie ów dukat księżycowy, złoty pieniądz, którym go obdarzono przy wejściu na koncert. Oddał go był do zbadania profesorowi Smolikowi, rezultat jednakże badania tego uczonego (ku któremu zkądinąd jesteśmy z wielkim szacunkiem, jaki zasłużonemu mężowi się należy) wypadł najgorzéj. Jest to, jak twierdzi profesor, prosta blaszka mosiężna i zupełnie podobna do tych, jakie restauracye wydają gościom na obiady. Widocznie złoto księżycowe musi się różnić od ziemskiego, a panu profesorowi własności jego nie są znane, i dlatego ów zagadkowy metal wziął za prosty mosiądz. A ponieważ znaczki obiadowe na księżycu byłyby wielką anomalią, musimy się więc zgodzić z twierdzeniem pana Brouczka, który ów pieniądz zamierza testamentem przeznaczyć do muzeum miejskiego.
Nakoniec piąty i ostatni najważniejszy dowód.
Czytelnicy wiedzą, że pegazowi, który niósł pana gospodarza na ziemię, meteor jedno skrzydło odtrącił, skutkiem czego nie mógł już wznieść się w powietrze i pozostał na ziemi. Padając na powierzchnię ziemi, zwichnął sobie i nogę, ale mimo to zdołał się usunąć od schodów zamkowych pierwéj, niż tam policya znalazła pana Brouczka. Gdzie od tego czasu przebywa? niewiadomo; niektórzy twierdzą, iż widzieli go na Morawach; to tylko pewna, że pan Brouczek po niejakim czasie znalazł go ku wiekiemu swemu zdziwieniu bardzo wynędzniałego i z drugiém skrzydłem amputowaném, zaprzężonego do dorożki jednego z dorożkarzy praskich, od którego odkupił go przez wdzięczność za bajecznie tanie pieniądze. Tego właśnie pegaza otrzymałem od pana Brouczka w podarunku za wystylizowanie jego opisu podróży i zamierzam odbywać na nim dłuższe lub krótsze wycieczki gwoli rozrywki mych przyjaciół i nieprzyjaciół.

KONIEC.




  1. Autor, Czech, jest redaktorem czasopisma „Kwiaty,“ wychodzącego w Pradze.(Przyp. tłum.).
  2. Hradczany — część miasta Pragi, gdzie mieści się zamek królewski.(Przyp. tłum.).
  3. Ogród w Pradze nosi tę nazwę.(Przyp. tłum.).
  4. Pan Brouczek notował sobie na mankietach kreskami ilość wypitych kufli.
  5. Moszna — jeden ze znakomitszych komików i baletników teatru praskiego.(Przyp. tłum.).
  6. Brouk po czesku znaczy: chrząszcz; więc Brouczek — chrząszczyk. (Przyp. tłum.).
  7. Wargentyn — dolina na księżycu, zkąd Błękitny pochodził.
  8. Herbata.
  9. Oryginał czeski mieści w sobie piękne ilustracye wielce utalentowanego artysty czeskiego Oliwy.(Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.