Wycieczki pana Brouczka/Tom II/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEDMOWA.

Przed rokiem na żądanie pana Macieja Brouczka napisałem książkę o jego oryginalnéj wycieczce na księżyc, a ważne odkrycia, w dziele tém streszczone, wzbudziły w całym narodzie sensacyę niemałą. Atoli równocześnie znalazło się pomiędzy krytykami kilku niewiernych Tomaszów, którzy, mimo niezaprzeczonych dowodów, stwierdzających autentyczność wycieczki, a na końcu méj książki podanych, śmieli utrzymywać, jakoby owa peregrynacya szanownego obywatela na księżyc była zwykłym wymysłem autorskim. Spierać się z tymi sceptykami nie myślę wcale, bo wiem, że nie przekonałbym ich nawet i w tym razie, gdyby im pan Brouczek z księżyca spadł prosto na głowy.
Ci właśnie niedowiarkowie książkę moją uznali za prostą satyrę, lecz podczas gdy jedni z nich twierdzili, ze jest wymierzoną przeciw osobistościom, ubiegającym się tylko o wygody materyalne, a nieczułym na wszelkie idealne dążenia, drudzy zaś, odwrotnie, zwracali jéj ostrze przeciw tym, którzy przez zbytni idealizm tracą zupełnie grunt rzeczywisty pod nogami.
Piękna mi satyra, gdy autor musi pisać do niéj komentarze!
Ze swego stanowiska fałszywego czynili mi krytycy owi pewne zarzuty. Jedni wytykali jednostronność, twierdząc, że moja satyra rozpatruje przeważnie stosunki literackie i artystyczne, jak gdyby satyryk był obowiązany za każdym razem ogarniać wszystkie horyzonty społeczne, — jak gdyby nie mógł wybrać sobie dziś téj, jutro innéj idei, i poświęcić jéj całéj książki! Zresztą, sam wybór miejsca wycieczki Brouczka, poetycznego, wymarzonego świata księżycowego z eterycznymi, rosą i wonią żywiącymi się mieszkańcami, mógł dać czytelnikowi do zrozumienia, że autor zamierza rozpatrywać najszlachetniejsze duchowe objawy życia społecznego, nie zaś bardziéj materyalne jego strony. Do analizowania tych ostatnich o wiele lepszą widownią byłaby naprzykład powierzchnia Merkurego, szesnaście razy mniejsza od ziemskiéj; tam możnaby sobie wyidealizować mieszkańców wielkości palca. Innym znów krytykom nie podobało się użycie snu, jako sposobu dostania się na księżyc. W takiéj satyrze sposób ten mógłby być rzeczą bardzo podrzędną, a jednakże pytam się, czy potrzebuje autor wykazywać dokładnie, jak jego bohater ocknął się na księżycu? Czy we śnie, czy téż za pomocą jakiegoś fantastycznego niemożliwego w rzeczywistości przyrządu, jak balon, Edgara Allana Poe lub Juliusza Verne’a olbrzymia stożkowata kula, wyrzucona przez odpowiedniéj wielkości działo.
Innéj drogi doprawdy nie znam; chyba autor na zasadzie, że autorom wiele wolno, bez ceremonii rzuci swego bohatera na księżyc, nie zważając wcale na wszelkie prawa natury? Ten właśnie ostatni sposób uznałem za najlepszy. I tą w istocie drogą, nie zaś we śnie, dostał się pan Brouczek na księżyc, jak o tém sam w méj książce jasno i dokładnie opowiada; a cóż autor winien, że owi krytycy więcéj wierzyli ladajakiéj paplaninie policyanta i gospodyni Brouczka?
Inny krytyk wytykał mi, że, jak mówi, niesprawiedliwie daję przytyki krytyce morawskiéj. Doprawdy nie wiem gdzie. Czy może w tém miejscu, gdzie mówię, że zbiedzony pegaz „był widziany nawet i na bratnich Morawach?“ Już słowa „nawet i“ mogły go przekonać, że tenże pegaz tłukł się także i w Czechach, a gdyby tego nie wystarczało, ogłaszam tu najuroczyściéj, że wobec krytyki morawskiéj i czeskiéj zachowuję zawsze głęboki respekt.
Ale najboleśniej dotknął mię w swém sprawozdaniu krytyk jednego prowincyonalnego pisma. Wpadł mu w ręce prospekt, w którym nakładca obiecuje kupującym „Wycieczkę na księżyc“ tyle rozkosznego pokarmu duchowego, że nasz krytyk tylko ślinkę w ustach połykał. Oczekiwał on ogromnego zapasu kolącego dowcipu, krwawéj rzezi satyrycznéj we wszystkich kierunkach życia czeskiego, świetnego humoru i takiego komizmu, że wobec tego wszystkiego będzie mógł tak się rozkoszować i tak pękać od śmiechu, jak ów szlachcic hiszpański, gdy czytał Don Kiszota: jedném słowem, Bóg wie, czego nie oczekiwał. A tu masz! Zamiast tego wszystkiego trochę mdłéj lemoniady, trochę tego trywialnego humoru i dowcipu, przy którym czytelnik uśmiecha się tylko z politowaniem; trochę mglistéj pseudosatyry na literaturę, na któréj nikomu nic nie zależy, i na stosunki artystyczne, które nikogo nie obchodzą. Gdyby autor był przynajmniéj w swéj podróży na księżyc zużytkował w jakibądź zajmujący sposób najnowsze zdobycze wiedzy (krytyk daje mi przytém za wzór podniosły traktat naukowy o księżycu pióra Juliusza Verne’a); z takiego opisu księżyca w szacie powieściowéj byłby przynajmniéj czytelnik obok rozrywki czerpał i pewną dozę nauki. Ale do tego brakowało powierzchownie wykształconemu i niedbałemu autorowi, i chęci, i zdolności.
Cóż więc dziwnego, że po tém wszystkiém krytyk mojéj „Wycieczki na księżyc“ czuł się zupełnie zawiedzionym, i że na twarzach innych czytelników w swéj okolicy również dopatrzył takiegoż zawodu.
Temu napastnikowi mogę tu tylko powiedziéć, że trudno jest na wzór Verne’a pisać powieści, popularyzujące wiedzę przyrodniczą: że nie każdy pisarz może być Cerwantesem, a nakoniec, że nie mogę odpowiadać za zbyt świetne obiecanki i lotny styl mego pana nakładcy, który w swym prospekcie uczynił ze mnie „naszego genialnego poetę“ lub coś podobnego...
Broniąc się przed napadami krytyków, naumyślnie udałem, żem w istocie napisał prawdziwą satyrę. Ale większość czytelników przyjęła moje opisanie podróży bez jakichbądź uprzedzeń i nieufności, a także snadno i z formą umiała się pogodzić, gdyż nie oczekiwała ode mnie żadnych olśniewających frazesów i stylowych brylantów.

Tym to prawdziwie drogim czytelnikom daję teraz drugi śpiew méj „Brouczkiady,“ sprawozdanie z nowéj, jeszcze dziwniejszéj podróży naszego sławnego badacza księżyca, która przez wielu będzie tém chętniéj witana, że tym razem sferą jéj nie są nadziemskie, zaobłoczne kraje, ale nasza ojczyzna najmilsza, nasza Praga królewska, któréj najsławniejsze czyny tu, jakby wskrzeszone słowem czarodziejskiém z wiekowéj mogiły, w pełni życia stają przed oczyma dalekich potomków. Niestety, oblicze zawiedzionego sprawozdawcy prowincyonalnego i jego spółobywateli prześladowało mnie przez cały rok w dzień i w nocy, a nawet i teraz budzi we mnie gorzkie wyrzuty sumienia! Boję się, aby który z tych panów, pomimo pierwszego zawodu, nie sięgnął po moją nową książkę, i nie doznał powtórnego rozczarowania, prawdopodobnie jeszcze boleśniejszego. Nie umiem wypowiedziéć, jak przykrém jest dla mnie narzucanie się komuś, i jak boli mnie skarga z powodu sparzenia się czyjegoś na mym utworze. Wolałbym, aby mnie nikt nie czytał. Obawiając się tedy, żeby mój pan nakładca znów nie zarzucił między społeczeństwo czeskie wędki z jaką przynętą, na którą mógłby się złowić i niejeden z tych, dla których ta książka nie jest przeznaczona, tym razem sam napisałem prospekt w formie, jaką uważam za najwłaściwszą, a mianowicie:
Ostrzeżenie!!

Nieraz już między publicznością dawały się słusznie słyszéć głosy potępienia, skierowane przeciw niesumiennym nakładcom, którzy po szarlatańsku najróżnorodniejsze śmiecie literackie w szumnych prospektach wynoszą pod niebiosa, jako cenne arcydzieła, a przez to nietylko zwodzą świadomie publiczność, ale nawet i samemu piśmiennictwu szkodzą, ponieważ oszukani z niechęcią się odwracają i od dzieł istotnéj wartości, i w ogóle od literatury ojczystéj. Można twierdzić napewno, że wszelkie jakiebądź prospekty są rzeczą niepotrzebną, gdyż książki dobre mają u nas, jak wiadomo, i bez takiéj jaskrawéj reklamy aż nadto dość kupujących. Zeszłego roku właśnie zdarzył się głośny wypadek takiéj blagi: nakładca F. Topicz zarzucił wszystkie ziemie korony czeskiéj ilustrowanemi prospektami książki Czecha: „Prawdziwa wycieczka pana Brouczka na księżyc,“ w których tę literacką lichotę wychwalał tak bezwstydnie, że wielu istotnie dało się mu na lep pochwycić, aby potém gorzko żałować swéj łatwowierności. Aczkolwiek pewne czasopismo wytknęło tę czelność publicznie, zamierza mimo to p. Topicz i w tym roku postąpić tak samo z czytelnikami czeskimi. Na szczęście dowiedzieliśmy się w porę o jego zamiarach, które chcemy niniejszém ostrzeżeniem sparaliżować.
Mieliśmy sposobność oglądania pierwszych arkuszy zamierzonego wydawnictwa rzeczonego nakładcy, którego sam tytuł, zakrawający na blagę: „Pan Brouczek w XV stuleciu,“ musi nietylko zrazić, ale wprost odstraszyć każdego rozważnego i rozsądnego czytelnika.
A cóż dopiero treść! Jest to zuchwały pamflet na najpiękniejszą kartę naszéj historyi: na czasy husyckie; jakaś łatanina dziwacznych zlepków, bez werwy i dowcipu, pełna logicznych niemożliwości i rażących anachronizmów, wobec których nasi archeologowie i historycy załamią ręce ze zgrozy. Każda stronnica świadczy, że autor dopiero w ostatniéj chwili przeczytał pobieżnie pierwsze lepsze dzieło o czasach husyckich; że w zakresie archeologii i historyi jest zupełnym profanem, nie mającym najmniejszego pojęcia o duchu dziejów czeskich. O naukowém tedy znaczeniu téj książki nie może być i mowy, ma ona raczéj na celu obałamucenie czytelników; o rozrywce przy czytaniu także nie ma co myśléć, ponieważ jest to dzieło nudne, nie mogące zainteresować ani przeprowadzeniem akcyi ani malowaniem scen pojedyńczych: humor, na który niefortunny autor miejscami się zdobywa, wywołuje jedynie uśmiech politowania; satyra, którą miał prawdopodobnie na myśli, jest zupełnie niezrozumiała i chyba skierowana ku tym pozbawionym dowcipu literatom, którzy przemocą chcą być satyrykami; styl jest do najwyższego stopnia niedbały i na każdéj stronnicy zawiera mnóstwo grubych błędów językowych; krótko mówiąc, całe dzieło świadczy dobitnie, że dawno już nadszedł czas, ażeby starzejący się autor przestał nakoniec w pogoni za wstrętném honoraryum zarzucać czeskie społeczeństwo niezdarnemi płodami swéj dogorywającéj muzy.
I tym razem ozdobiona jest książka Czecha wstrętnemi bazgraninami znanego ze swéj nieudolności i niedbałości V. Oliwy, godnemi zresztą téj mizernéj literackiéj ramoty. Mieliśmy także sposobność zaopatrzyć się w kilka sztuk tych rysunków, możemy więc je tu dołączyć dla odstraszenia czytelników. Ów płód niezdarności autorskiéj i ilustratorskiéj, odznaczający się takiém samém obrobieniem, jak i „Brouczek“ zeszłoroczny, sprzedaje się za bezwstydnie wysoką cenę 30-tu krajcarów za zeszyt, a 3 zł. r. i 10 kr. za całe dzieło, zawierające 21 drukowanych arkuszy i 114 ilustracyj!!
Jesteśmy wszakże przekonani, że nasze ostrzeżenie osiągnie właściwy celu i że nikt, literalnie nikt krwawego grosza swego na takie śmiecie nie wyrzuci. Niech więc całéj czytającéj publiczności czeskiéj będzie zgodném hasłem:

Dajmy sobie słowo i przy niém wytrwajmy:
„Nowéj wycieczki Brouczka“ nie nabywajmy!

Niech każdy, komu ta książka będzie przesłana na okaz, odeśle ją natychmiast nakładcy, którego firmę na tém miejscu pod pręgierz publiczny stawiamy:

F. Topicz, księgarz i nakładca w Pradze
ulica Ferdynanda nr 9.

Ma się rozumiéć, że „Nowéj wycieczki pana Brouczka“ dostać nie można w żadnéj porządnéj księgarni.



Napisawszy to ostrzeżenie, słusznie się obawiałem, aby mój nakładca, zamiast niego, nie podsunął jakiegoś zachwalającego prospektu, przeto włączyłem je do przedmowy, mniemając, że dostanie się do rąk tych, których to najwięcéj obchodzi, i to zaraz przy pierwszym zeszycie, który bez szkody można zwrócić[1].

Wiem atoli doskonale, że wierzący słowom pana Brouczka i przywiązujący wagę do jego opowiadań, pomimo naszego ostrzeżenia, zaopatrzą się w to epokowe dzieło. Jestem przekonany również, że przyjmą oni z wyrozumiałością to, co im autor ofiarować może, i że zwłaszcza ze strony archeologicznéj żadnych zarzutów jego książce czynić nie będą; przyznaję się otwarcie, żem w dziedzinie starożytnictwa jest zupełnym partaczem, i żem się do téj pracy przez żadne poważniejsze studya nie przygotował; maluję tu tylko to, co pan Brouczek widział własnemi oczyma i własnemi uszami słyszał, a to przecież ma stokroć większą wartość, niż wyciągi wszystkich archeologów i historyków ze starych, zapleśniałych szpargałów, które zresztą częstokroć są kłamliwe lub w ostateczności sfałszowane! Jeśli tedy książka moja nie zgadza się w czémkolwiek z dzisiejszemi badaniami, to niechajże ją pan Tomek[2] et consortes w odnośnych pracach poprawią i uzupełnią.
Pisałem na prazkim grodzie królewskim, na wikarce, w dzień św. Tomasza V.S. Cz.






  1. Niestety, pisząc to, nie miałem istotnego pojęcia o przebiegłości wydawcy, skutkiem któréj przedmowa moja dopiero do ostatniego zeszytu była przyłączoną!!
  2. Znany historyk czeski.(Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.