Wycieczki pana Brouczka/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Blizko czterogodzinny wypoczynek znacznie pokrzepił pana Brouczka. Szybko wyskoczył z łóżka i rozejrzał się wokoło; sposępniał wprawdzie, gdy, zamiast ścian swego pokoju z obrazem „Odaliski“ i „Odnogi neapolitańskiéj,“ ujrzał ponure ściany średniowiecznéj komnaty, ale po chwili pogodził się z losem mężniéj, niż przed zaśnięciem.
— Dostałem się z księżyca napowrót — kończył swoje uwagi, któremi starał się pocieszyć — to i ztąd się wydostanę. Jakoś się przebije w tym tłumie husyckim. Cóż mi zresztą może się stać złego? Wiem przecież, że za kilkaset lat znowu będę żył... to jest przed kilkuset laty... nie, właściwie za... E, nie myślę sobie głowy tém głupstwem zawracać!
Wtém wzrok jego padł na pstry ubiór, leżący na kufrze.
— Aha, więc mamy ów mięsopust — zaśmiał się gorzko — no, zabierajmy się do tego. Miał Janek słuszność: co jest, w to trzeba się ubierać. Zobaczmy te rzeczy.
Sięgnąwszy ręką, wyciągnął najpierw spodnie.
— A, na miłego Boga! — zawołał ze śmiechem — istotnie jedna nogawica czerwona jak krew, druga zielona jak ruta. No, no, a mówią, że ci starzy Czesi byli ludźmi rozsądnymi; patrzcież tu na ten rozsądek: pół zieleni, a pół czerwieni. I to ma na siebie włożyć człowiek rozumny, obywatel prazki!
Ze złością cisnął spodnie o podłogę.
Potém wyciągnął żółty kabat i coś dużego fioletowego koloru. Do czego miało to służyć? nie mógł się domyśléć. Obejrzawszy kilka razy zagadkowy przedmiot na różne strony, odrzucił go napowrót na kufer, a podjął porzucone spodnie.
Z rozpaczliwą rezygnacyą zaczął je naciągać na siebie. Szło to dość uciążliwie, témbardziéj, że u dołu były niepomiernie wązkie; w końcu włożywszy, zobaczył, że doskonale leżały, były tylko obcisłe tak, że przy każdém nagięciu się zachodziła obawa, aby nie pękły; jednakże materyał, jakkolwiek stary, był snadź mocny i doskonale przechowany.
Teraz zaczął szukać różnych dodatków tualetowych, przyczém nie omieszkał skrytykować ogromnego łoża ze schodkami, niekształtnego kufra i stołków, okna zalepionego jakąś skórką przezroczystą, a także zwyczajnych prostéj roboty naczyń glinianych na półkach i t. d.
W małéj framudze wynalazł gruby żelazny lichtarz z kawałkiem świeczki łojowéj (w pokoju dla gości!! — zamruczał), ze szczypcami niezgrabnemi, prócz tego jeszcze jakiś przedmiot, w którym po bliższém obejrzeniu poznał klepsydrę.
— Jak takie głupstwo mogą trzymać; czyżby nie powinni postarać się o prawdziwy zegarek?
Na długim kawałku białéj materyi z wyszytemi kwiatami i ptakami, wiszącéj u drzwi na kołku, kończył się cały inwentarz komnaty. Stolika tualetowego lub lustra szukał bezskutecznie.
— No, to dopiero ideał komnaty gościnnéj.
Wyszedł z pokoju, aby poszukać gdziekolwiek trochy wody do umycia się.
Z balkonu ujrzał na podwórku między ptactwem zgrzybiałą, przygarbioną babę w kolorowém, średniowieczném odzieniu, wyglądającą na wiedźmę w czarodziejskiéj bajce.
Pan Brouczek aż przeląkł się jéj widoku i rzekł do siebie:
— Spotkać takie babsko zrana, to niedobry znak.
Jednakże zawołał z góry:
— Hej, babko, dajcie-no tu jaką umywalnię lub miskę z wodą, czy jak tam to zowiecie po staroczesku!
Staruszka spojrzała do góry, chwilę stała jak słup nieruchoma, poczém załamawszy suche ręce nad głową, szybko wbiegła do mieszkania.
Wkrótce potém zjawił się na galeryi Domszyk. Podając rękę Brouczkowi, mówił po przyjacielsku:
— Spałeś dobrze? Stara nasza służąca Gertruda, która nic dotychczas o twém przybyciu nie wiedziała, przybiegła do mnie bez tchu mówiąc, że jakieś czupieradło krzyczy na nią z galeryi dziwacznemi słowy. Czego żądasz?
— Chciałbym się umyć.
— Zaraz ci przyślę miednicę z wodą; ręcznik wisi w komnacie na kołku. A może chcesz, to ci przyśle także grzebień lub miotłę.
— Mio... miotłę? A do czego to?
— A no, do włosów!
— Miotła do włosów!
Pan Brouczek założył ręce na piersiach i wzniósł oczy do góry. Chciał jeszcze coś powiedziéć, ale namyśliwszy się, odparł tylko krótko:
— Dziękuję; prócz wody nie potrzebuję więcéj niczego.
Gospodarz odszedł, a gość, wracając do izby, powtarzał sobie po kilka razy:
— Miotła do włosów!!
Wydobył z kieszeni swojego ubrania, leżącego na stołku, elegancki grzebyczek i zwierciadełko, a spoglądając na nie z przymileniem, szeptał:
— Złoty wieku dziewiętnasty! Gdybym nie miał tego przy sobie, musiałbym trzepać po włosach jakąś miotłą. Powiada, że ma grzebień. No, musi to być jakieś zgrzebło na konie i tém prawdopodobnie cały dom się czesze.
Wyjąwszy daléj z ubrania resztę drobiazgów, a mianowicie zegarek z łańcuszkiem, sakiewkę, scyzoryk, klucz od mieszkania, pudełeczko z resztkami zapałek i do połowy wypaloną cygaretkę (pan Brouczek przeciw podrożeniu cygar protestuje tém, że zamiast dużych cygar zaczął palić małe cygaretki), położył to wszystko na oknie.
Jeszcze zajęty był przeglądaniem kieszeni, gdy weszła do izby Gertruda, niosąca wielkie, niekształtne metalowe naczynie z wodą.
Weszła powoli, sunąc się jak cień i z podełba spojrzała bojaźliwie na pana Brouczka, stojącego przy oknie, przyczém ręce trzęsły się jéj tak, że woda wylewała się przez wierzch naczynia.
Postawiwszy miednicę na kufrze i skradając się napowrót ku drzwiom, oglądała się z trwogą na gościa, jakby się obawiała, aby znienacka nie skoczył na nią, z tyłu. On ze swéj strony także patrzył z ukosa na to śmieszne zjawisko, a gdy staruszka znikła za drzwiami, mruknął:
— Prawdziwe straszydło na wróble!
Podszedłszy do miednicy, ujrzał, że baba obok niéj położyła z jednéj strony kawał grubego czarnego mydła, a z drugiéj jakąś czworokątną blaszkę.
— U dyabła, co to takiego może być? — dziwił się Brouczek, obracając blaszkę w palcach. Przecież to nie do skrobania języka?
W końcu spostrzegł, iż jedna strona blaszki była tak ogładzona, że na niéj mogło się odbić, choć niewyraźnie, jego oblicze. Przyłożył sobie palec wskazujący do nosa i gwizdnął z ironicznym uśmiechem:
— Pi, pi, pi! Toć to zwierciadło! Staroczeskie zwierciadło, jak mi Bóg miły! No, no, niéma to, jak husycka elegancya. A i to mydło, także nadaje się bardziéj do szorowania podłogi, niż skóry ludzkiéj.
Gdy się umył i uczesał przy nowoczesném zwierciadełku, wrócił mu nieco weselszy humor. Uczuł nawet chętkę wypalenia cygaretki; zapalił więc pozostałą resztkę i powoli zaczął wypuszczać błękitnawe kłęby aromatycznego dymu, jak mówią obecnie. Jednocześnie włożył na siebie żółty kabat, ale z pozostałą resztą średniowiecznego odzienia nie umiał sobie poradzić. Zaczął więc tymczasem naciągać buty. Tu spostrzegł znowu ogromną dziurę na lewym kamaszu. Jakkolwiek nie widział dotychczas średniowiecznego obuwia, czuł jednakże ku niemu jakiś wstręt nieprzeparty, który może zrodził się pod wpływem czytania opisu inkwizycyi w dawnych czasach; owe mianowicie buty hiszpańskie szczególne na nim pozostawiły wrażenie. Postanowił więc posłać rozdarty but do szewca, aby natychmiast mu go zaszył. W tym celu otworzył drzwi i zawołał:
— Gertrudo!
Powoli ukazała się we drzwiach napół otwartych pomarszczona twarz staruszki i górna połowa przygarbionéj postaci właśnie w tym czasie, gdy Brouczek, trzymając w ręce but rozdarty, a w ustach cygaro, wypuścił nowy kłąb dymu. Baba, wytrzeszczywszy oczy, patrzyła chwilę na niego z wyrazem najwyższego przestrachu, poczém zakreśliwszy przed sobą w powietrzu wychudłą ręką krzyż, z krzykiem uciekła, trzasnąwszy drzwiami.
— Głupia baba! — zawołał Brouczek — uciekła mi licho wie dlaczego! Przecież mnie nié ma potrzeby się lękać? Gdyby jéj się kto przestraszył, nie dziwiłbym się wcale; ale ja, ja! Tego jeszcze brakło. Idyotka! zażegnała mnie, jak złego ducha. Bezwątpienia brak jéj piątéj klepki. Teraz, albo trzeba Janka gdzieś szukać po całym domu, albo tu czekać, aż raczy dowiedziéć się do mnie.
Z niechęcią odłożył cygaro i zaczął znowu przerzucać staroświecki ubiór. Wtém wszedł gospodarz domu z uśmiechem na twarzy, ale naraz zatrzymał się ze zdziwieniem, patrząc na kłęby dymu napełniające izbę.
— Co ty robisz? — zapytał. Po co kadzisz w pokoju takim wstrętnym zapachem?
— No, przecież za kilka krajcarów nie dostaniesz z kasy państwowéj kadzidła.
Domszyk, rozglądając się po izbie napełnionéj dymem, spostrzegł leżące na oknie wyjęte z kieszeni przedmioty.
— Patrzcie, co za dziwne rzeczy masz tu z sobą! — zawołał i zaczął je przeglądać.
Sakiewkę pominął, na klucz spojrzał tylko, ale scyzoryk rozpatrywał dokładnie, otwierając każdy z nożyków po kolei.
— No, to dopiero oryginalna i pomysłowa rzecz — zaczął — trzy noże w jednéj obsadce, do któréj mogą być schowane; a jakie to wszystko delikatne i piękne. Jak widzę, nożownicy cudzoziemscy są o wiele bieglejsi od naszych; nasi nie potrafiliby zrobić nic podobnego.
Następnie wziął zegarek z łańcuszkiem i przypatrywał mu się z wielką bacznością.
— Co to jest? — zapytał nakoniec.
— Przecież widzisz, że zegarek.
— Zegarek? Zegarek?
Pan Brouczek podniósł ręce do góry i splótłszy je razem, szybko opuścił na dół, aż stawy palców zatrzeszczały.
— Czy możliwa! Nawet zegarków nie znacie! Na miłość bozką, człowiecze, jakże wy tu rozpoznajecie godziny?
— No, mogę mniéj więcéj odgadnąć; a jeśli chcę wiedziéć dokładnie, patrzę na kompas, który sobie urządziłem w świetlicy na ścianie wprost okna, a tu mam klepsydrę.
To mówiąc, wskazał ręką stojący we framudze zegarek piaskowy.
— A to macie doskonałe zegarki! Ale czy czasem nie pokpiwasz sobie ze mnie; bo żadną miarą nie może mi się w głowie pomieścić, aby porządny człowiek mógł obejść się bez uczciwego zegarka o kółkach i sprężynie, gdyż o kompasie i o téj butelce z piaskiem niéma co i mówić?
— Zegarek z kółkami i sprężyną? To chyba mówisz o tych dużych orlożach, co to bywają na wieżach? Takie mamy i owszem: na ratuszu, na kościołach.
— Dobrze, więc na wieżach macie zegary, a w pokoju przy ścianach nic, a w kieszeni także nie macie nic? Jakżeż sobie radzicie gdzieś na prowincyi, w lesie lub w polu, gdy do żadnéj wieży dobiedz nie można? Przecież klepsydry z sobą nie nosicie; śliczny to byłby zegarek kieszonkowy?
— Po domach rzeczywiście znalazłbyś przyrządów do mierzenia czasu z maszyneryą niewiele, chyba może w jakim klasztorze, lub u jakiego magnata, który nie żałował wydatków na taką rzecz; ale śmiech mnie bierze, gdy słucham co mówisz o tych kieszonkowych przyrządach; olbrzymem chyba musiałby być i kieszeń miéć nielada ten, ktoby chciał całe to narzędzie ze wszystkiemi walcami, kołami i z wagami nosić przy sobie.
— Tak? Oto tu masz cały ten przyrząd ze wszystkiemi kółkami razem, a wag, jak widzisz, nie potrzebuje.
Już przedtém nieco ostrożny pan Brouczek wyciągnął zegarek z rąk Janka, widząc, jak nieumiejętnie z nim się obchodzi. Teraz otworzył kopertę i pokazał mu całą maszyneryę.
Janek patrzył w zdumieniu na to wszystko, a im dłużéj się wpatrywał, tém większy przestrach malował się na jego twarzy.
— Prawda — przemówił — pełno tu rozmaitych kółek i to tak misternie ułożonych. A jakie to wszystko małe i delikatne! Powiedz mi, z jakiego kraju przychodzisz, gdzie umieją takie dziwne rzeczy robić? Przecież trudno uwierzyć, aby człowiek mógł się na coś podobnego zdobyć. Nie, nie wierzę, aby ręka ludzka była zdolną wypiłować te maluczkie zęby u kółek, które ledwie oko może dojrzéć.
— Na to przecież mają zegarmistrze lupę.
— Lupę?
— Tak, szkło powiększające, które ukazuje nam naprzykład pchłę takiéj wielkości, jak... no... jak, przypuśćmy, dom.
Janek z pod dzwonu pokręcił głową i badawczo popatrzył na Brouczka.
— Słuchaj, gościu, słysząc twoje dziwne opowiadania, i widząc karli twój przyrząd do mierzenia godzin, niemal przypuszczam w tém wszystkiém rzeczy nadprzyrodzone. Przed chwilą śmiałem się, gdy stara Gertruda, która ma pełną głowę przesądów pogańskich i wszędzie widzi czary, przybiegła do mnie w przestrachu z wiadomością, że wyrzucasz z siebie dym i iskry, zapewniając przytém, żeś co najmniéj czarownik, jeśli nie sam dyabeł.
— Wasza Gertruda jest głupim tchórzem. Wiesz, com robił? Patrz!
To mówiąc, pan Brouczek wziął do ust zagasłą resztkę cygara i potarł zapałkę, aby je zapalić.
Gdy Domszyk ujrzał ogień zapałki, zadrżał z przestrachu i mimowoli wyciągnął ręce, jakby się chciał bronić.
— Coś uczynił? — zawołał — zkąd się wziął ten ogień?
Brouczek tém pytaniem był tak zdziwiony, że upuścił zapałkę na ziemię.
— Winszuje — mruknął — nawet i zapałek nie znają.
— Czy w téj skrzyneczce jest ogień? — pytał Domszyk.
— Co téż to pleciesz! — Tu otworzył pudełeczko.
— Jakże więc zapaliłeś drzewko?
— Sposobem bardzo prostym, ot tak!
Tu pan Brouczek potarł o pudełko drugą zapałkę.
— Dziwna rzecz! Powiedz-że mi, jak można wydobyć ogień z pudełeczka prostą drzazgą?
— Rzecz bardzo naturalna, robi się to... hm... hm...
Tu nasz bohater umilkł, nie wiedząc, jak to objaśnić. Często, nie mając nic lepszego do roboty, odczytywał wprawdzie napis na pudełeczkach zapałek szwedzkich i ktoś mu pono raz objaśnił, że: utan svofvel och fosfor, znaczy: bez siarki i fosforu; wszakże dlaczego się zapałki te pala, nie mógł obecnie żadną miarą dociec.
— A z czego powstaje ten dym smrodliwy? — pytał daléj gospodarz domu. Czy nie z tych drewienek?
— Ale gdzie zaś, to z cygara.
— A po co palisz takie obrzydliwe zielsko?
Teraz pan Brouczek poznał, że starzy Czesi i o tytuniu nie wiedzieli, i że zbyt trudno byłoby mu objaśnić, dlaczego właściwie pali. Tego nie pojmował zgoła. Wolał więc zamilczéć.
— Dziwię się, jak możesz takie szkaradzieństwo kłaść w usta; ten dym przypomina piekło i aż mi trudno oddychać.
Przy tych słowach Domszyk otworzył drzwi od izby naoścież i mówił daléj z powagą:
— Wiem, że rozum ludzki wymyślił wiele zadziwiających rzeczy i może wiele jeszcze dziwniejszych wymyślić, potępiam tych, którzy, nie mogąc zrozumiéć jakiego zjawiska, krzyczą zaraz: „Czary, czarodziejskie sztuki!“ Jednakże nie przeczę, że nieraz dzieją się i rzeczy nadprzyrodzone z pomocą dyabelską. Obcowałeś długo z włóczęgami, którzy zwykle oddają się różnym czarodziejskim praktykom; może więc i ciebie nauczyli czarnoksięztwa.
— Czyżbyś przypuszczał, że w naszym oświeconym wieku...
Tu pan Brouczek zdołał się opamiętać i zaczął swoją obronę w inny sposób:
— Ależ jam tych zapałek nie robił, kupiłem je przecież.
— Chociażbyś nawet i kupił, niedobrze czynisz, biorąc do ręki takie rzeczy. Wierzę ci, że nie masz nic wspólnego z czarami, a może nawet są to wszystko brednie, wymyślone tylko dla oszukiwania łatwowiernych ludzi. Ale inni inaczéj będą myśleli; źlebyś na tém wyszedł. Czarodziejów palą żywcem. Dlatego posłuchaj méj rady i odrzuć od siebie to piekielne ziele i tę zaczarowaną skrzynkę.
— Z chęcią; témbardziéj, że pusta.
Brouczek wyrzucił pudełeczko i cygaro za drzwi, mrucząc pod nosem:
— Te średniowieczne przesądy są naprawdę zaraźliwe; Bóg świadkiem, że i sam już zaczynałem uczuwać strach wobec tych niewinnych Säkerhets Tändstickor[1].
— A teraz ubierz się w resztę pozostałego odzienia — mówił gospodarz.
— Zrobiłbym to już dawno, gdybym wiedział, jak do tego się zabrać. Powiedz mi naprzykład, co mam robić z tym fioletowym płaszczem?
— To jest klok[2], którym okryjesz się na końcu — objaśniał z uśmiechem Janek z pod dzwonu.
Z pomocą gospodarza Brouczek wciągnął na siebie błękitną suknię, opasał się pasem, nabijanym złotemi ozdobami z woreczkiem skórzanym, a na to wszystko nałożył ów dziwny płaszcz, który Janek nazwał klokiem. Przy téj operacyi bohater nasz częstokroć w duchu błogosławił staroczeskich krawców jakiém niezbyt pochlebném słówkiem, a nakoniec starannie ukrył w woreczku drobne swoje cenne relikwie dziewiętnastego wieku.
Ale na kufrze leżał jeszcze jakiś kawał sukna koloru brunatnego, z którym pan Brouczek nie wiedział, co począć.
— A to pewno fartuch do téj sukni? — zapytał ironicznie.
Janek serdecznie się roześmiał.
— To jest kaptur. Patrz!
Przy tych słowach wziął sukno z rąk gościa, włożył je na głowę i okrył ją w ten sposób, że tylko uśmiechnięte oblicze Brouczka nie było zasłonięte.
— A, jakże to pięknie! — chwalił, śmiejąc się sarkastycznie pan Brouczek. — Wyglądam, jak kura na jajach. Ten czepek doskonale się nadaje do téj babskiéj sukni z woreczkiem.
— Przynajmniéj będziesz miał głowę zakrytą przed świeżém powietrzem, którego tak się obawiasz — mówił gospodarz z uśmiechem, przywiązując kaptur na głowie pana Brouczka, który w duchu wrzał cały ze złości.
— Oho, a zapomnieliśmy całkiem o obuwiu! — zawołał jeszcze Domszyk, obejrzawszy od stóp do głowy ubranego gościa.
— Właśnie chciałem Gertrudę posłać do szewca, aby mi but zaszył — odparł Brouczek, wskazując rozdarty kamasz.
Domszyk zauważył, że naprawa ledwie mogłaby dziś być uskutecznioną, témbardziéj, że rzemieślnicy obecnie chętniéj broni, niż swoich narzędzi się chwytają. Tu przyszło mu na myśl, że w komórce ma także i buty, otrzymane w spadku, któreby się mogły przydać dla Brouczka.
Nasz bohater pogardliwie spojrzał na obuwie, wydobyte ze schowanka przez Domszyka. Były bowiem niepomiernie śpiczaste i, jak i spodnie, dwojakiego koloru: zielony but przy nogawicy czerwonéj, zaś czerwony przy zielonéj.
Staroczech powiedział:
— „Wszystko, co wygodne, jest dobre,“ mówi stare przysłowie. Nie zważaj, że trochę przestarzałe. Dawniéj noszono z takiemi długiemi nosami ze względu na modę, a nawet słyszałem, że raz przed laty na grodzie kosztalskim w Litomierzyckiém rycerzowi i jego żonie piorun palnął w końce butów i obciął im długie nosy.
— Szkoda, że wszystkiego nie pogruchotał! — pomyślał pan Brouczek i widząc konieczność, zaczął naciągać starodawne obuwie, nazwane przez Domszyka skórniami.
— Teraz przynajmniéj jesteś do człowieka podobny — mówił powoli gospodarz domu. — Należy ci jeszcze wybrać sobie jaki oręż, którego mam u siebie podostatkiem.
— E, z orężem daj mi już święty pokój! Gdybym był żądny wojskowych zaszczytów i chciał się orężem pochwalić, dawnobym mógł już zaciągnąć się do strzelców lub grenadyerów.
— Ależ my nie nosimy oręża dlatego, aby się chwalić, ale z potrzeby.
— Z jakiéj potrzeby? Na Boga, czyż musicie się bronić jeden przed drugim? Cóż to w Pradze jest tak niebezpiecznego, że nawet we dnie nie odważacie się wychodzić na ulicę bez broni? Czy brak wam policyi, któraby broniła spokojnego obywatela przed łotrem?
— Nie o łotrów tu chodzi. Czyżem ci nie mówił, że Zygmunt ze swém wojskiem obozuje pod miastem?
— Ach, za pomniałem na śmierć o tém przeklętém oblężeniu! To istotnie bardzo smutna rzecz, ale po dyabła mi oręż w tym wypadku. Na tyle lekkomyślnym nie jestem, abym stawił czoło całemu wojsku, a przecież człowieka spokojnego, jak sądzę, zostawiają w spokoju; jeśli zaś nie, bronić się nie będę, ponieważ nicbym nie poradził, a tylko bardziéj jeszcze niepotrzebnie rozdrażnił żołnierzy. Lepiéj poruczę Bogu duszę i pozwolę się rozsiekać na kawałki.
— Co ty mówisz? Chyba żartujesz sobie? Nie przypuszczam, aby mąż, któryby tak haniebnie myślał, sam jeszcze głosił swą hańbę. Nie byłbyś godnym nawet sukni kobiecéj, od któréj takeś się bronił. Czyż można, żebyś, będąc mężczyzną i mając zdrowe ręce, chylił pokornie szyję pod miecz wrogów, jak bydlę jakie! Nie! Mężnie pójdziesz z nami do boju przeciw żołdakom Zygmunta.
— Pozwól tylko, proszę, co mi do Zygmunta? Jeśli wy macie co przeciw niemu, to się sobie bijcie; ale zostawcie w spokoju człowieka, którego te sprawy wcale się nie tyczą. Ja tu jestem cudzoziemiec i włażę w tę obrzydliwą kabałę tylko jak Piłat w Credo.
Domszyk szybko odskoczył w tył, a mierząc gościa rozpłomienionym wzrokiem, zawołał w gniewie:
— Ha, więc kłamałeś, mówiąc, żeś Czech! krzywoprzysiągłeś! Oto Zygmunt, syn niegodny zacnéj pamięci króla Karola, do tego stopnia zapomniał o swém pochodzeniu i czci własnéj, że zebrał ogromne wojsko z cudzoziemców przeciw własnemu ludowi i jak kat hardego Rzymu przychodzi tu, aby ogniem i mieczem naszą wiarę wyplenić, zniszczyć prawa nasze, wystawić nas na pośmiewisko całego świata i tą samą zbezczeszczoną prawicą, która zdradziecko wydała na śmierć w ogniu świętego mistrza naszego, nie jak władzca dobrotliwy, ale jak tyran krwiożerczy, włożył na ohydne swe czoło koronę świętego Wacława! Wobec tego kto z wiernych synów téj ziemi nie zapłonie gniewem słusznym i nie wyciągnie miecza dla odwrócenia téj hańby? który z Czechów prawdziwych może powiedziéć że to nie jego rzecz, i złożywszy ręce, spokojnie przypatrywać się, jak jego bracia z radością oddają swoje mienie i nadstawiają szyje w nierównéj lecz stanowczéj walce! Teraz poznaję, żem do domu swojego zdrajce wprowadził!
Przestraszony Brouczek wybełkotał:
— Ale czego chcesz odemnie? Przecież jestem czechem zgoła nic nie mam przeciw patryotom; jeśli ów Zygmunt, jak mówisz, istotnie taki łotr, pragnę z całego serca, aby mu porządnie skórę wyłatano.
— No, twoja nieświadomość rzeczy usprawiedliwia cię; zapomniałem, że nie wiesz, co się w Czechach dzieje. Teraz wiesz już, o co nam idzie, pójdziesz więc z nami na bój święty.
— Ale, mój miły przyjacielu, jaką ze mnie możecie miéć korzyść? Jestem chłop stary, z bronią wcale nie umiem się obchodzić. Jeszcze za młodu nie chciano mię wziąć do wojska dlatego, że mam kiepskie nogi, tłustą szyję i Bóg wie nie co jeszcze. Wielkiéj więc pociechy ze mnie nie będzie. Zresztą dziwię się, że ciągniecie do boju osoby cywilne, gdy macie przecież dość wojska regularnego.
— Mówisz o żołnierzach najętych? Tych nie mamy; my sami stanowimy wojsko. Wszyscy mieszczanie prazcy, rzemieślnicy, przybysze z innych okolic, bogaci i ubodzy, młodzi i starzy, kto tylko broń może udźwignąć, wszyscy razem idziemy na obronę miasta, czci i swobód ziemi czeskiéj. A z prowincyi przybyli nam na pomoc Taboryci, Żateccy, Łońscy, Słańscy i inni; tysiące wieśniaków, okuwszy swe cepy żelazem i wziąwszy oszczepy i włócznie. Kobiety i dziewczęta śpieszą razem z nimi do boju, nawet małe dzieci, których ręka ledwie kamyk zdolna podrzucić — wszyscy gotowi raczéj umrzéć, niż poddać się nieprzyjaciołom. A ty, mężczyzna zdrowy i silny, chciałbyś nikczemnie wykręcić się od walki?!
Mowa ta w nową rozpacz wprawiła pana Brouczka.
— Do czegoś gorszego już niepodobna było się dostać — narzekał w duchu. — Sądziłem, że prowadzą porządną wojnę, a oni tylko rewolucyę robią. Brouczku, Brouczku, w najobrzydliwszym śnie nigdy ci na myśl nie przyszło, żebyś się kiedy dostał do rewolucyonistów. No, niedługo ta rebelia potrwa; skończy się to tak, jak w czterdziestym ósmym roku. Jak im wojsko rozbije kilka barykad, poucieka to wszystko na cztery wiatry, a owi wieśniacy najpierw. A potém sąd wojenny jak zacznie czyścić ołowiem i sztryczkami.... I co tu począć? Powiem nie, to ten narwany Janek gotów mnie w jednéj chwili zakłuć, jak prosię. A gdybym ztąd wyszedł cało, to tam na placu bodaj czy coś nie lepszego jeszcze mnie oczekuje...
Przyszła mu na myśl owa Świńska brama, pod którą nie leży wojsko; tędy mógłby może zemknąć do Nuśli lub do Werszowic i tam przeczekać, aż rewolucyę przytłumią. Jednakże wątpił, czy mu się uda z miasta wydostać; mogliby gdzieś na drodze pochwycić i zabić, jako cudzoziemca i nieprzyjaciela. Zresztą, kto wie, jak to tam teraz prowincya staroczeska wygląda.
Z bólem serca postanowił więc tymczasem dać Domszykowi zadawalającą odpowiedź i oczekiwać pierwszéj lepszéj okazyi, aby się wymknąć, nim rozpocznie się walka. Rzekł więc z udaném męztwem:
— Skoro idziecie wszyscy, sam oczywiście nie zostanę za piecem.
— Tak przystoi na męża — rzekł Janek zadowolony.-— Ale słuchaj! U nas niebezpiecznie nawet i żartem takie rzeczy mówić, które przed chwilą słyszałem od ciebie; za to mógłbyś łatwo oberwać cepem po plecach. Teraz chodź ze mną do świetlicy, gdzie moja żona i córka przygotowały śniadanie, a właściwiéj mały obiadek, ponieważ w obecnych czasach, wychodząc z domu, nie wiemy, kiedy powrócimy.
Z takiego przejścia od kwestyj wojennych do kulinarnych gość był wielce zadowolony, gdyż głód potężnie dawał mu się uczuwać. Szedł tedy chętnie za gospodarzem, nie zwracając uwagi na to, jak niewygodnie mu było stąpać w obcisłych spodniach i za długich butach. Ciekawy był poznać kuchnię staroczeską. Pod wpływem dotychczasowego wrażenia, jakie na nim staroświeczczyzna wywarła, nie spodziewał się i tu czegoś lepszego; jednakże był pewien, że głód zastąpi mu wszelkie korzenie i przyprawy do potraw. Poniekąd wprawiła go w kłopot myśl zaprezentowania się damom. Niech sobie co chcą myślą piękne czytelniczki, jednakże nie mogę ukryć, że pan Brouczek w każdém kobiecém towarzystwie czuł się zanadto skrępowanym.







  1. Napis na pudełeczkach zapałek szwedzkich.
  2. Klok — rodzaj długiéj fałdzistéj sukni średniowiecznéj, coś w rodzaju naszéj ferezyi.(Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.