Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIX
Recydywa.

Już od pierwszej chwili, odkąd nad ex-slużeoną państwa Tschudi zawisło straszliwe oskarżenie, śledztwo gromadziło skwapliwie materjały do przyszłego procesu w przekonaniu, że winna nie ujdzie pogoni. Tedy przy łóżeczku chorej zgromadziło się pewnego dnia grono poważnych osób celem wybadania młodziutkiej ofiary czarów. Stanęli w liczbie pokaźnej — siedmiu głów. Był tedy sam burmistrz, jeszcze niepewny, wahający się, już ulegający namiętnej wymowie Bleihanda i przyjacielskim prośbom Tschudiego, wszelako pragnący przekonać się naocznie, czy rzeczy zaszły tak daleko, iż pod jego zarządem odnawia się zbrodnia, zda się, odpędzona nazawsze w przeszłość surowemi środkami dawnych władz, lub nieznana umoralnionej przez duchownych gminie. Towarzyszył mu stary proboszcz Zwicki[1], już zdawna skutkiem postępującej sklerozy nie biorący czynnego udziału w nabożeństwach, nie przemawiający z kazalnicy wobec trapiącej go ustawicznie chrypki, żyjący z emerytury, przesiadujący stale nad swemi księgami — dodajmy: człowiek niepospolicie uczony. Ponieważ pamiętał on jeszcze procedurę starych procesów, tak licznych w czasach jego młodości, powierzono mu główną rolę w zbieraniu materjału śledczego do przyszłych rozpraw. Cztery inne osoby — byli to poprostu figuranci, archiwarjusze i kanceliści — w miarę przyślepi i przygłusi, bez miary głupowaci, zresztą tyle mądrzy, iż odzywali się zrzadka; natomiast stale kiwali głowami, cokolwiekby rzekł imponujący im „proboszcz na urlopie“, Zwicki. Wreszcie towarzyszył im pisarz sądowy, dusza niewolnicza, albo człowiek — maszyna, stworzony do zapisywania od lat czterdziestu wszystkiego, co mu dyktowano, zgoła bez wyrazu twarzy, bez wszelkiej reakcji, o ile nie brało się w rachubę drapania piórem gęsiem głowy i nerwowych postukiwań nogą pod stołem. Nadmieńmy, że sędzia Tschudi w sprawie, związanej z krzywdą jego córki, lojalnie usunął się na stronę, a pastor Bleihand rolę swoją odłożył na przyszłość, kiedy sprawa dojrzeje i oskarżona stanie przed trybunałem.Czytaj:
Na dzień zejścia się owego gremjum w domu doktorstwa, Miggeli przeniesiono do obszernej sypialni rodziców i ułożono na szerokiem łóżku matki śród stosu poduszek pod atłasową kołdrą... Miggeli czuła się, jak mała królewna z bajki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uprzedzona o przybyciu obcych panów w odwiedziny do niej, napełniła się równocześnie dumą i niepokojem. Z jednej strony uczuła się osobą dużą, jak mama przygotowywała się na spotkanie swoich gości, bezustannie zaczesując włoski przed lusterkiem i poprawiając wstążeczki i kokardki przy bieliźnie. Z drugiej strony jednakże dygotały jej nóżki pod kołderką z nadejściem oznaczonej na wizytę godziny — a nadto od rana zagabywała matkę, czy ci panowie będą mieli „takie same świdrujące oczy, jak tamten paskudny doktór, Izraelita“.
Kiedy weszli, ukryła twarz w fałdach kołdry i przypatrywała się im długo, postanowiwszy nie dawać żadnych odpowiedzi, ani „tak“, ani „nie“. Ale dobroduszny, siwy, jak gołąbek, proboszcz, który przysiadł poufnie na skraju łoża i otworzył przed mą pudełko, napełnione cukierkami, obiecując ją uraczyc, „jesli będzie grzeczna“ — rozwiał rychło jej strachy.
Chrupała cukierki i dawała chętne odpowiedzi na wszelkie zapytania. Duma jej urosła, gdy dowiedziała się, że ten chudy pan, któremu matka podała kałamarz, pióro i papier, — zapisuje to, co ona mówi.
— Jak to tam było z tym gwoździem w mleku? zapytał inkwirent.
Anna Göldi podała mi to mleko i bardzo namawiała do picia! — wypaliła dziewczynka.
— A potem co było?
— Zapiekła śrubkę w ciasto.
— Czy namawiała cię i wówczas do jedzenia?
— Bardzo namawiała... Była przytem taka czerwona!... I poruszała przytem wargami... Coś mruczała pod nosem...
Dostojnicy spojrzeli po sobie znacząco. Przewodniczący wyrzekł po łacinie: „Zaklęcie!“ Inni kiwnęli głowami potakująco. Skryba sądowy skwapliwie zapisał:
„Zamawiała potrawy, wymawiała różne zaklęcia“.
Stary proboszcz zapytał:
— A czy nie próbowałaś jej czasem dotknąć?
— O, tak... często.
— Może uszczypnęłaś ją czasami?
Dziewczynkę zabawiło to pytanie:
— Tak... nieraz...
— Może boleśnie?
— Nie!... nie! — broniła się dziewczynka.
— Ale mocno?... bardzo mocno!
— Tak jest... bardzo mocno! — zgodziła się dziewczynka, wyczuwając instynktem, że odpowiedź ta spodoba się proboszczowi.
— W bok...
— I w bok także...
— I w plecy...
— Tak... i w plecy!
— I czy to bolało Annę Göldi?
— Nie!... nic a nic...
— A mamę bolałoby takie zeszczypnięcie?
— Oj, bardzo... Mama jest taka delikatna!
— A ona nie krzyczała?
— Ani trochę.
Przewodniczący komisji śledczej odwrócił się do jej członków, porozumiewawczo spojrzał na nich i ozwał się szeptem po łacinie:
— Punkty niebolesne... znamiona czarownicy.
Nawet burmistrz pokręcił głową znacząco, wzorem innych. Pisarz notował:
„Niejednokrotnie przesłuchiwana skonstatowała punkty nieczułe na ciele podejrzanej... zarówno na biodrach, jak i na karku...“
Pani Tschudi podniosła chusteczkę, zroszoną łzami, do oczu i zagryzała wargi, aby nie krzyknąć z przerażenia! Z min obecnych rzeczoznawców wyczytywała, że dziecko jej niewątpliwie zostało „uroczona“ przez moc djabelską.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie będziemy opisywali szczegółów dalszej indagacji. Stwierdziła ona obraz pełny tajemniczej choroby. Co prawda dziewczynka, opisując swoje wymioty, zacinała się nieraz, mieszała się i bladła, ale nie było w tem nic dziwnego. Dręczyły ją okrutne wspomnienia. Burmistrz, pragnąc okazać czynny udział w dochodzeniu sprawy, zadał Miggeli przenikliwe pytanie:
— A czy nie widziałaś przypadkiem, kochanie, Anny Göldi już po jej odejściu?
Miggeli zatrzęsła się ze strachu. Coś przypomniała:
— Tak! tak... przychodziła do mnie w nocy.
— Jak to było?
— Podeszła pod okno — tłukła w szybę i poruszała lufcikiem... Wołała na mnie po imieniu: „Miggeli! Miggeli!“... Miała głos dziwny — piszczała, jak kot...
I znowu obecni zamienili ze sobą znaczące spojrzenia. Burmistrz pytał dalej:
— Czy to było we śnie?
— Naprzód we śnie... ale potem nie we śnie... Wstałam z łóżeczka — lufcik był otwarty...
— A przedtem?!
— Przedtem był zamknięty.
— Co było później?
— Potem znowu wołała... i groziła mi jakoś... Słów nie pamiętam... Ale miała teraz głos wyjący... jak szczenię.
— Czy to nie wiatr poruszał lufcikiem?
— Nie!... wiatru nie było...
— Czy opowiadałaś o tem komu?
— Nie!... Bałam się... i zapomniałam o tem... Ale teraz pamiętam dobrze... Przychodziła do mnie... i nie jeden raz, ale parę razy...
Nie ulegało tedy wątpliwości, że Anna Göldi komunikowała się z małą. Brała na siebie wówczas obraz psa, lub kota, co było możliwem, jakkolwiek czarownice podług świadectwa Plancey’a, autora olbrzymiego dzieła p. t. Lycantrophie“ przekładały przemianę w wilkołaki. Ale i tego rodzaju przedzierzgnięcia się były nierzadkie, jak świadczyły karty wyszłej w wielu wydaniach, w Bazylei i Amsterdamie — ogniskach wolnej myśli — wspaniałej księgi Pseudomonarchia Daemonum, której autor, opierając się na najkompetentniejszych źródłach: Hagadzie talmudycznej i urywkach dzieł pisarzy klasycznych, greckich i łacińskich, podaje nazwiska 92 książąt piekła, którzy rządzą imponującą liczbą poddanych, bo aż 7, 405, 926 djabłów... Czy statystyka ta była kompletną, nie daje się powiedzieć.
To pierwsze przesłuchanie dało jeszcze ważki materjał dla dalszych peripetyj procesu. Ostrożny burmistrz w obawie, że świadectwo dziecka może nie być wystarczającem i podług nowożytniejszej procedury czasu wymagać winno stwierdzenia jeszcze przez jednego świadka, zdołał wreszcie wykrzesać z pamięci dziewczynki fakt, rzucający nowe snopy światła na sprawę. Oto u Anny bywał niejednokrotnie bednarz Steinmülier — coś szeptali ze sobą długo — Anna przepędzała ją z kuchni, gdy był Steinmüller. Bednarz był świadkiem, gdy służąca podała jej mleko... „Z gwoździem“ — dodała dziewczynka.
Tym sposobem jawił się świadek, który mógł wnieść snop światła cło procesu — może nawet współwinny, skoro zależało mu tak mocno, aby Anna wymknęła się z rąk poszukującej ją policji. Ta ostatnia kombinacja nastąpiła dopiero później, gdy przesłuchany Steinmüller zaprzeczył energicznie, iżby był świadkiem podania dziecku „zatrutego mleka”, i kiedy pastor Bleihand, przeglądając akta sprawy w gabinecie sędziego, wmyślił się głębiej w zagadkowe słowa autora listu do Anny:
„Żałuję, że pomagałem ci kiedykolwiek czemkolwiek“.
Dziecko było zmęczone trwającą przeszło cztery godziny indagacją — pewnej chwili, bez widomej przyczyny, zatrzęsło się ze strachu, zdawało się być bliskiem konwulsyj, mianowicie przy pytaniu burmistrza: „czy Anna nie chowała czegoś przed nią?“ zamachało rączkami: „Nie wiem nic więcej... Idźcie sobie już precz!...“
Wypadło przerwać indagację. Zresztą zbędnem było zadawanie dalszych pytań.
Przewodniczący Komisji, wychodząc, jaśniał triumfem. Żegnając burmistrza w przedsionku, rzekł tylko jedno słowo, ale wymowne:
Lilith!“
Tem imieniem określił Annę Göldi.
Lilith — tak zwała się, podług pism apokryficznych, pierwsza żona Adam a, o której „istnieje tyle tradycyj rabinicznych, wysysająca krew niemowlętom; od jej imienia pochodzi wyraz „Lullaby“; uchodziła ona długo za królowę succubin”.[2]
Była to bodaj ta sama djablica, która wcieliła się podług informacji Bodinusa — „w ową succubinę, co to przez lat trzydzieści żyła z pewnym kapłanem, a następnie stała się wierną kochanką innego przez lat pięćdziesiąt. Obaj zostali żywcem spaleni“[3]

∗             ∗

Objawy „wymiotów gwoździowych“ u Miggeli na długie tygodnie ustały. Przynajmniej nie powtórzyły się przez cały czas, gdy dziecko pozostawało w łóżku matki, pragnącej — gwoli czulszej opiece — mieć je na oku zawsze, tak nocą, jak i dniem. Ale za to rozwinęły się inne symptomaty chorobliwego stanu: dziecko upewniało, że nie jest w stanie stąpnąć krótszą nóżką; podniesione zdawało się zapadać w stan omdlenia.
W istocie było słabe — może z początku rozkoszowało się nazbyt szerokością matczynej leżnicy, miękością podściółek, królewską obfitością pierzyn i poduszek. Miggeli spała sama — matka w obocznem łożu mężowskiem, ojciec na twardej kanapie. Później jednak to rozleniwienie wygodnisi, nie bacząc na miękość posłania, wywołało mnogie odleżyny; mięśnie, nie wprawiane w ruch, straciły prężność swoją i wmówiona niemożność chodu stawała się rzeczywistą i chroniczną. Miggeli zresztą tyła porządnie, zakarmiana ciastami, konfiturami, czekoladą — przytem w łóżku bawiła się niezgorzej; rodzice i znajomi znosili interesującej chorej szwajcarskie i zagraniczne zabawki; matka grywała z nią w loteryjkę i domino.
Sędzia gryzł się skrycie; trapiła go choroba córki, wróżąca wieczne kalectwo. Doktór Marti — podług świadectwa, zapisanego w aktach sądowych późniejszego procesu Göldi — „najwybitniejszy lekarz naszego kantonu, poprostu zachodził w głowę, jak podtrzymać słabnące siły dziecka; rozwodził ręce bezradnie i stwierdzał jedno: „tylko wpływem jakiejś przemożnej krzywdzicielki można wytłumaczyć chorobę, która nagromaziła w żołądku dziecka tyle nieswoistej zawartości, a wyniszczając soki organizmu zagraża w skutkach dalszych paraliżem.“ Wyrażenia: „czarownica“, jako człowiek wolnomyślny — wystrzegał się. Ale wystarczała definicja: „przemożna krzywdzicielka“, aby pognębić z kretesem ojca. Biedaczysko zmizerował się ostatecznie, sypiając na twardej kanapie.
Pani sędzina, obecnie — oddana myślą córce i zapominająca o własnych licznych chorobach, nie na żarty zatrwożyła się o zdrowie męża. Tajemniczy szept d-ra Marti: „Mężowi pani brak... miłości; jest jeszcze w takim wieku, gdy... — mimo niedokończenia frazy, był dla niej wskazówką dostateczną. Przeniosła Miggeli z powrotem do jej sypialni, powołując się na przepis lekarza: „Kochanie! dr. Marti kazał zmienić powietrze, którem oddychasz.... Zaczerwieniła się przytem mocno.
Maryjka nie protestowała — zachmurzyła się tylko, poczem wydęła dumnie usteczka i oświadczyła:
„Mnie tu już także nudno... w tym jednym pokoju“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w dni kilka potem wybuchnęła choroba starym objawem: „gwoździstemi wymiotami“, płosząc oboje rodziców.
W tym samym czasie poszukiwania Anny Göldi dały pomyślny efekt. Nadszedł sekretny komunikat o wyraźnym tropie, prowadzącym do Ferney.
Tschudi jednemu z wybierających się na łowy agentów dał własnoręczne pismo na adres pastora Tillier.
„Gdyby nie powiodło się wam wyjednać od władz tamecznych zezwolenia na wydanie poszukiwanej, oddajcie ten list pastorowi. Pismo to musi podziałać!...“
I odpuścił posła ze słowami:
„Szczęść Boże!”





  1. Czytaj: „Cwiki“.
  2. Ib. str. 107.
  3. Demonomaniè de Sorcières. str. 107.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.