Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXI.
Rada kapłana.

Agenci kantonu Glarus dotarli do Ferney, nie zdradziwszy swojej misji, jak to im zalecone zostało. Błądzili tak pod oknami probostwa, udając turystów; byli swobodniejsi w odzieży cywilnej. Wszelako zamiar wywabienia Anny Göldi i pochwycenia jej podczas jakiejś wycieczki w góry okazał się niewykonalnym. Anna albo nie wychodziła wcale za próg domu, albo wychodziła na ludny rynek, i to zawsze w towarzystwie psa-olbrzyma. Jego kły zastraszały agentów — rozumieli, że wierne psisko rozszarpałoby ich w kawały za lada zamach na jego towarzyszkę. Zresztą gdyby nawet sprzątnęli psa trucizną, lub sztyletem (co też nie było łatwem do wykonania) — na ludnym rynku wpobliżu probostwa nie uszliby uwagi i pomsty tłumu; Anna była powszechnie lubianą.
Tedy zdecydowali się zdradzić swoje incognito przed miejscowym naczelnikiem policji. Powołali się na listy gończe władz Glarusu, które posiadali przy sobie. Usłyszeli przecież odpowiedź wymijającą: „Proboszcz Tillier dał najlepsze świadectwo tej dziewczynie. Nie godziłoby się wbrew jego woli wydawać w ręce wasze Anny Göldi. Poglądy kantonu Glarus na przestępstwa są nieco zacofane i nie odpowiadają naszym. Wina podejrzanej o jakąś krzywdę, zadaną dziecku — nie jest dla nas jasną.“
Kiedy przybysze nacierali dalej i podnosili, że podobna wątpliwość może przynieść fatalne skutki: „toć zbrodniarze wasi będą kryli się w kantonie Glarus i prawem odwetu za wasz brak uprzejmości w danym wypadku nie zostaną wam wydani“ — urzędnik zakłopotał się i rzekł:
„Mogę uczynić jedno. Zaproponuję proboszczowi, aby wydalił służącą — dam nakaz, żeby opuściła w ciągu trzech dni granice kantonu, a raczej odnośny nakaz wyjednam u władzy centralnej, gdyż osobiście rozporządzam się tylko w Ferney. A skoro ta osoba — tu uśmiechnął się chytrze — znajdzie się poza granicami naszego kantonu, waszą rzeczą jest uczynić, co... potraficie!“
Na tem stanęło...
Wszelako agenci postrzegli, że natychmiast po tej rozmowie z kancelarji policyjnej udał się goniec z listem do pastora. Zrozumieli, że stary lis zagrał rolę podwójną. Udając układność ze swojej strony względem władz kantoru Glarus, bądź uprzedza pastora, ażeby ów sparaliżował w porę jego zabiegi u władz centralnych w Genewie swoim autorytetem duchownym, bądź też doradza mu ukryć dziewczynę w miejscu bezpiecznem, zanim nastąpi ewentualny nakaz władzy wyższej wydalenia Anny Göldi z granic kantonu.
Rezultat wyprawy zawisł tedy na włosku.
Agent Johan Schenk, przewodniczący wyprawie, postanowił działać w sposób inny. Zaryzykował puszczenie w ruch listu sędziego Tschudi. Sam jeden zjawił się w mieszkaniu pastora bezpośrednio po przybyciu gońca od naczelnika policji. Pastor blady i zmieszany chodzi! wielkiemi krokami po pokoju. Zimny pot wystąpił mu grubemi kroplami na czoło. Nie wiedział, co uczynić z tym „fantem’. Anna bawiła się z psem na dole. Wpuściła agenta, nie zwróciwszy nań bliższej uwagi, i wskazała mu schodki: „Pastor przyjmie pana“. W istocie przyjmował wszystkich interesantów. Mnóstwo obcych zwracało się do niego po radę — nie odmawiał jej nikomu.
Schenk przedstawił się pastorowi, jako przyjaciel sędziego Tschudi i bezpośredni jego wysłaniec.
— Przybywam w sprawie... Anny Göldi — rzekł z wielką prostotą. Chodzi o to, aby przyjechała na dni kilka do dawnego swego pana do Glarus.
— Mam tu wiadomość z urzędu policji, że władze Glarusu zabiegają o wydanie Anny Göldi.
— Ach! to mnie nie dotyczy... To całkiem inna sprawa.
— Na Boga! cóż m ogła uczynić złego ta poczciwa dziewczyna?! — Zapewne chodzi tam o kradzież, ujawnioną u niejakiego Steinmüllera bezpośrednio po wyjeździe Anny Göldi, której ów dał przytułek na noc. Ale, o ile wiem, już przed moim wyjazdem rzecz wyjaśniła się na korzyść tej zacnej dziewczyny — złodzieja niedawno schwytano.
— A więc po cóż Anna Göldi ma wracać do Glarus?
— Tylko na dni parę, panie pastorze — najlepiej objaśni to list mego przyjaciela do Waszej Wielebności. Nieszczęśliwy ojciec znajduje się w rozpaczy i Wasza Miłość swoim wpływem może odwrócić nieszczęście.
— Jakie nieszczęście?
Pastor nałożył okulary. Czytał:

„Czcigodny panie pastorze w Ferney“.

„Szeroko rozchodzi się po świecie sława Twojej dobroczynności i mądrości. Poważam się liczyć na Twoją humanitarność. Dziecko moje, jedynaczka, kaleka od urodzenia, po odejściu służącej u mnie przez dwa łata Anny Göldi, obecnie pańskiej służebnej, zachorowało śmiertelnie. Ponieważ choroba ta zbiega się dziwnie z momentem odejścia naszej służącej, którą Miggeli kochała i nawzajem była przez nią kochana, ja, strapiony głęboko jej ojciec, i równie strapiona matka pokładamy nadzieję w Bogu, że powrót Anny Göldi, choćby na czas krótki, może okazać na małą wpływ zbawienny. Jak choroba przyszła z jej odejściem, tak przejść może z jej powrotem. Liczę na to, czcigodny pastorze, że nakłonisz Annę do odwiedzenia domu jej dawnych chlebodawców, gdzie nie doznała przecie krzywdy w ciągu dwuletniej służby. Przysięgam, że. o ile zachodzi tu pomyłka — o ile Anna Göldi nie będzie w stanie okazać pomocy małej, odeślę ją z powrotem na własny koszt, — (na mój koszt też niech przyjedzie) — do domu pana pastora. Niechaj wzruszą Cię łzy matki, gdyby moja prośba nie miała Cię poruszyć.“

Sędzia Ruodeli Tschudi.

Pastor zdziwił się:
— Chodzi o rzecz tak prostą... Dlaczego nie zwrócicie się wprost do niej?
— Były trudności... Może dlatego ku zdumieniu dostojnego sędziego naszego kantonu podejmowano jakieś kroki niestosowne, zawiłe, które spłoszyły tę... prostaczkę... Bodaj nawet cała sprawa kradzieży u Steinmüllera była sfingowana w tym celu, aby ściągnąć Annę do łoża „chorej“ — napuszczał mgłę agent, umyślnie starając się być zawiłym w sprawie, która nie dawała się wyłożyć prosto.
Pastor w zadumie obracał list. Szlachetny ton jego budził zaufanie. Godzi się nadmienić, że sędzia Tschudi napisał go szczerze, z własnego natchnienia — pokazał go jednak przed wysłaniem pastorowi Bleihandowi i za jego poradą dodał ostatni ustęp od słów: „Przysięgam“.
— Dobrze — rzekł Tillier — zechce pan tu poczekać. Pomówię z Anną.
Zeszedł na dół do kuchni.
Anna karmiła psa.
— Anno! — rzekł pastor — jestem w wielkim kłopocie. Nie chciałbym z tobą rozstawać się choćby na dni parę. Ufam ci bezgranicznie... Ale zaszły poważne okoliczności — są rzeczy niejasne, których wytłumaczyć sobie nie mogę. Z jednej strony powiadomiony jestem, że policja nasza zamierza wysiedlić cię z Ferney... nawet z granic kantonu. Z drugiej strony — upomina się o twój powrót do Glarus człowiek dostojny, tameczny sędzia i twój dawny chlebodawca.
Dziewczyna pobladła — zatrzęsła się cała.
— To okropne! to okropne!... Więc już do końca życia niema dla mnie spokoju!...
W urywanych słowach opowiedziała pastorowi krótko, że była przedmiotem prześladowania, że młody Steinmüller powiadomił ją, iż imputują jej uroczenie dziecka Tschudich; życiu jej grozi niebezpieczeństwo.
— Dlatego uciekłam i schroniłam się tutaj! — zakończyła, zalana łzami. Ale i tu dręczą mię i prześladują... Mój Boże! mój Boże! co ja komu zawiniłam?!
Pastor pogłaskał jej złotowłosą główkę.
— Nie bój się Anno, nie dam cię pokrzywdzić. Usiądź — rozważmy rzecz spokojnie. Przedewszystkiem zapytuję ciebie, jaką jest twoja wola. Co zamierzasz uczynić?
— Ba! — łkała z trudnością wyrzucając słowa ze ściśniętego gardła — skoro mnie chcą stąd wysiudać, to niema innej rady... pójdę sobie precz!
— Nie chcesz więc powrócić... do Glarus?
— Nie!... niegodziwa pani Tschudi wygnała mnie. Mała nienawidzi mnie... wiem to z pewnością.
— Powoli, Anno, powoli... Namyśl się dobrze...
— Już się namyśliłam... Ucieknę... świat jest szeroki, chwalić Boga, choć takiego pana, jak pan pastor, to już nie znajdę... nie znajdę, nigdy nigdzie!
Zaniosła się od płaczu, objąwszy szyję współczującego jej piskiem psa bernardyna.
— Bacz, Anno... mógłbym cię wywieźć... do innego kantonu — ukryć gdzieś u przyjaciół. Nie brak mi stosunków — znam ludzi zacnych. Ale czy to będzie mądre i dobre?... Będziesz znowu wygnanką, tropioną po rozstajnych drogach. Nie tu, to tam władze wydadzą cię w ręce policji Glaruskiej. Rozumiem, że oskarżenie o kradzież — to głupstwo, nieporozumienie, które musi się wyjaśnić, lub już się wyjaśniło. Wysłannik sędziego twierdzi, że jest ono sfingowane. Ale chodzi o rzecz inną, o zarzut czarów...
Podniosła na niego oczy — nasłuchiwała, co jej doradzi.
— Otóż, kochanie moje — gładził ją znów po głowie — to jest głu-pstwo... głu-pstwo wierutne. Ale mam wrażenie, że uciekając tak zajadle, budzisz sama podejrzenie w ludziach naiwnych, iż... poczuwasz aię do czegoś złego. Nie rzuciłaś przecież uroku na małą! — wpatrzył się jej w oczy.
Wzruszyła ramionami:
— Ja?... nigdy!...
Przeżegnała się i ręce skrzyżowała na piersi:
— Chyba to zrobił ktoś inny... Mała jest kaleką od urodzenia... jeszcze jej nie znałam, a była już chorowita. Taką ją zastałam... Może się jej pogorszyło, kiedy odeszłam... Ale to już nie moja wina.
— Wierzę ci, kochanie!...
Pomyślał o Montaigne‘u, który zaprzeczał urokom. Żałował, że nie może go zacytować Annie.
— Doskonale!... A zatem sądzę, że skoro jesteś niewinna, nie może spaść ci włos z głowy. Albowiem po pierwsze — uważaj — wracając do Glarus z własnej woli, stwierdzisz, że czujesz się czystą, wolną od grzechu. Powtóre — broni cię prawo: ustawa o czarownicach została zniesiona w Glarus od lat wielu — kiedy, nie pomnę — ale to pewna, że nie istnieje. Sprawiedliwość nie pozwoli cię osądzić za zbrodnię, której kodeks już nie uznaje... jak to było kiedyś w czasach ciemnoty“.
Wzdrygnął się, przypomniawszy bolesne doświadczenia swojego rodu — fakty, które rad był zatrzeć w swej pamięci, ponieważ wspomnienia te godziły w nabytą już pogodę ducha i bodaj źle odbijały się na trawieniu, co znowu przeszkadzało mu w pełnieniu obowiązków, dźwiganych z trudem w siódmym krzyżyku życia.
Kończył:
„Natomiast kto wie... kto wie... może powracając do Glarus spełnisz czyn dobry... chrześcijański... Sędzia Tschudi wierzy w twój wpływ leczniczy na dziecko... Może mylisz się, że mała nienawidzi ciebie... może raczej zatęskniła za tobą — u dzieci miłość i nienawiść są kaprysem — przypuszczam, że owa Miggeli podziela wiarę swego ojca... A to ważne — to ważne!
Otworzyła usta szeroko ze zdziwienia:
— Jakże to ja mogę ją uleczyć?
— Możesz... Da Bóg, że będziesz mogła!...
Potrząsała z niedowierzaniem głową:
— Do tego trzeba być djabłem.
— Nie, aniołem!...
— Nie jestem aniołem.
— Jesteś poczciwą dziewczyną... Chrystus przykładał ręce do ciała cierpiących — spoglądał im w oczy — i uzdrawiał trędowate i kaleki.
— To Bóg!
— Tak jest, Bóg!... Ale Bóg pomaga niewinnym i daje im moc, żeby ocalić ich z opresji... Nie jest wykluczone — powtórzył z naciskiem — nie jest wykluczone, że kiedy twoja wielka wiara spotka się z wielką wiarą w innym, który szuka twojej pomocy, a zarazem ty sama w moc swoją uwierzysz — to stanie się... cud! To się zdarza, cokolwiek powiadają niedowiarki...
Miał chęć znowu zacytować racjonalistę Montaigne'a, ale już tym razem w opozycji z jego ryczałtowym sceptycyzmem.
— Więc jedź i próbuj... W każdym razie, jeżeli nawet nie uda ci się małej przynieść ulgi w chorobie, nie będziesz wygnanką, wrócisz do mnie bezpieczna i spokojna — masz na to słowo sędziego Tschudi. A przedewszystkiem... jesteś pod mocą Boga — On krzywdy twojej nie dopuści... Będę się modlił do Niego gorąco... codzień, aby użyczył ci sił w potrzebie...
Przypadła mu do stóp — całowała jego kolana i ręce:
— Dobrze, księże — pojadę...
I dodała:
— A cokolwiek się stanie, będę ci błogosławiła zawsze... Bo wiem, że mi radzisz dobrze i z serca.
Podniósł ją i ucałował w czoło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odjechała rankiem, pożegnana przez poczciwca znakiem krzyża.
„Przyjaciel sędziego Tschudi“ wynajął dla niej powozik. Nigdy jeszcze nie jechała z taką paradą — we cztery konie. Na postojach otulał ją ciepłą derką. Przemawiał do niej z uprzejmością dobrze wychowanego kawalera. Był poprostu rycerski. Gdzieś po drodze napotkali trzech pieszych turystów, którzy wybierali się — jak okazało się — również do Glarus. Wysłannik sędziego zapytał ją, czy pozwoli, aby nieznajomi przysiedli się do niej. — Zgodziła się z ochotą. Nowi turyści okazali się ludźmi z najlepszego towarzystwa. Byli grzeczni, weseli, rozmowni...
W serce młodej dziewczyny wstąpiła jakaś radosna nadzieja. Przeczuwała, że co zapowiedział jej pastor imieniem Bożem, uda się w pełni — że powróci rychło do Ferney błogosławiona przez dom sędziego, przez ludzi w Glarus, poprzedzona chwalą cudownej lekarki. Nigdy jeszcze nie czuła się tak szczęśliwą. W południe, mimo zimowej pory, słońce górskie poprostu grzało. Odrzuciła derkę...
— Napiję się wody!...
Zbiegła dróżką do źródła...
Napiła się wody — wciągnęła głęboko w naprężone piersi haust świeżego, przedziwnie czystego powietrza.
Powróciła do powozu — promieniejąca. Wołała już zdaleka:
— Ach! jak tu pięknie!... jak pięknie!...
W istocie krajobraz był wspaniały. Fioletowemi i kraśnemi blaskami grały śnieżne góry. Na szczytach zapalały się jakieś błyski — wiedziała, że to są dobrze wróżące ognie św. Elma... Lodowce skrzyły się...
Głos dziewczęcia rozlegał się daleko pełnią szczęścia:
— Boże! jaki świat jest cudowny!
Poeta mówi:

W szwajcarskich górach jest pewna kaskada,
Gdzie Aar wody błękitnemi spada“...

Nie był to Aar, ale inna kaskada — już w granicach kantonu Glarus... — równie piękna...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle usłyszała z ust siedzącego obok, miłego towarzysza podróży komendę:
„Pora! — kładźcie!“...
I oto dwaj turyści, siedzący naprzeciw niej w powozie — trzeci zajął miejsce na koźle, gdyż stangret, co ją nieco zdziwiło, pozostał był na postoju — pochwycili nagłym ruchem jej ręce... Zdumiona, przerażona nie opatrzyła się, kiedy już miała na rękach stalowe, mocno zaciśnięte kajdanki...
Zahuczało jej w głowie... Tracąc przytomność, jeszcze jak przez mgłę słyszała śmiech piekielny... Wszyscy czterej śmiali się...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dojechano do miasta Glarus. Sama nie wiedziała kiedy znalazła się w mrocznym i wilgotnym lochu miejscowego więzienia, w podziemiach podorninikańskiego klasztoru.
Datę tego triumfu sprawiedliwości kroniki kantonu Glarus — oznaczyły: „21 lutego 1782 roku“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.