Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ TRZECIA.
ROZDZIAŁ XXII.
Upór.

Nazajutrz, jakkolwiek dzień byi powszedni, wrota ewangielickiego kościoła były otwarte. Urządzono specjalne nabożeństwo dziękczynne. Pastor Bleihand powiadomił z kazalnicy ludność w uroczystem przemówieniu, że „niebezpieczna czarownica, która zagrażała pomyślności kantonu Glarus, została naskutek wyraźnej łaski Opatrzności ujęta“. Miasto zrozumiało i przybrało wygląd odświętny; oplatano balkony i frontony domów gałązkami choiny. Ludność wyprawiła owację burmistrzowi przed ratuszem; musiał on ukazywać się wielokrotnie na balkonie wraz z małżonką i kłaniać się niezliczoną ilość razy. Pod wrotami więzienia gromadziły się tłumy i groźnie pomrukiwały.
Tego ranka Tschudi wystosował do komisji śledczej wzruszający list, który przechował się w aktach sprawy do dni dzisiejszych — oto jego brzmienie:

„Czcigodni i Łaskawi Moi Panowie!“

„Przemawia do Was ojciec, w którym troska o zdrowie nieszczęśliwego dziecka z konieczności zaciera myśl o pomście, i stawia nawet względy sprawiedliwości poniżej potrzeby serdecznej i praktycznej, co wybaczonem być winno nawet sędziemu, skoro we własnej sprawie — w sprawie krwi swojej w dziecięciu — przez samą lojalność sędzią być nie powinien. Tedy pozwólcie, iż nie o konieczności kary pomyślę, lecz o naprawie krzywdy dziecka, co ze względów ludzkości jest bardziej ważkiem, a rad byłbym, abyście i wy dali raczej posłuch boleści ojcowskiej, niż innym względom, skoro zadośćuczynienie i tym i tamtej znalazłoby się w kolizji.
„Słyszałem niejednokrotnie, że tego rodzaju ludzie owo, co zepsowali rzuceniem uroku, posiadają moc naprawić, jeżeli zechcą; przeto upraszam Was, moi czcigodni i łaskawi panowie, upraszam z całym możliwym naciskiem, abyście przedewszystkiem raczyli wpłynąć dobrocią na szkodniczkę, Annę Göldi, iżby dziecku memu, urzeczonemu jej czarami, zechciała przywrócić poprzednie zdrowie.[1]

Sędzia Ruodeli Tschudi.

Komisja uznała za właściwe zadośćuczynić życzeniu szanownego sędziego. Tedy aresztantkę sprowadzono z celi przed oblicze członków komisji i zaproponowano jej, aby wyraziła swoją zgodę na uleczenie Miggeli, której sprawiła tyle cierpień.
Anna, przyszedłszy do przytomności, przebywała od wczorajszego dnia w stanie gniewu, połączonego z rozpaczą. Biła głową o mury lochu, poszarpała na sobie odzież, paznokciami pokaleczyła sobie twarz i szyję; jej oczy były napuchnięte od płaczu; zachrypła z wielogodzinnego bezsilnego krzyku. Rozsypane w nieładzie złote włosy nadawały jej wygląd niesamowity — jakiegoś pięknego, dzikiego zwierza, gdyż i w tym stanie zachowała przedziwną swoją urodę. Wyprowadzona nagle na światło, mrużyła oczy — stanęła przed swymi sędziami zdumiona i oburzona, uginająca się już pod ciężarem złowrogiego oskarżenia, a jeszcze prostująca się dumnie i hardo.
— Czego wy chcecie odemnie?! — zakrzyknęła — jakże mam pomóc dziecku, skoro me sprawiłam mu cierpień? Nienawidzę tego dzieciaka!
Proboszcz Zwicki zauważył prawie ojcowsko:
— Bacz, Anno... przeczysz sobie samej — przyznajesz się, że nienawidziłaś Miggeli, a przeczysz, że jej sprawiłaś ból, gdy właśnie do tego popchnęła cię nienawiść twoja.
— Nieprawda! nie powiedziałam tego... wprzód nie nienawidziłam dziecka; dopiero teraz, gdy przez nie tyle cierpię...
— Wprzód?... potem?... to ustalić trudno! — mrużył przewodniczący oczy. Cierpisz przez dziecko, boś zadała mu sama cierpienia. Czy nie byłoby lepiej dla własnego twego dobra — abyś dziecko uzdrowiła?
Załamała ręce:
— Ależ ja nie umiem! nie umiem.. O, jakże nieszczęśliwym jestem człowiekiem!
— Spróbowałabyś! — łagodnie namawiał Zwicki — może jednak udałoby ci się coś zrobić...
— Nie chcę! nie chcę!
— A widzisz, sama powiadasz, że nie chcesz...
Chwyciła się oburącz za głowę.
— Nie chcę, bo nie mogę!...
I znowu powtórzyła owo zdanie:
„O jakże nieszczęśliwym jestem człowiekiem!”
Według świadectwa protokółu „powtarzała je częstokroć, aż do samego końca, jakby chciała przebłagać i zarazem oszukać sędziów”.
— Byłaby to dla ciebie droga do wolności! — przyszedł z pomocą przewodniczącemu członek komisji, siedzący po prawej ręce.
Ogarniał ją gniew:
— Ja nie chcę takiej drogi... Powinniście mnie wypuścić, bo nie zrobiłam nic złego.
— Te... te... te... — wtrącił członek komisji z lewej strony — co powinniśmy, to my sami wiemy bez ciebie, harda dziewczyno. Dajemy ci nadzieję wyjścia, a ty lekceważysz sobie dobre chęci sądu. Wiedz-że o tem, iż mamy możność zmuszenia cię do tego, co jest poprostu obowiązkiem twoim.. Kat może cię nauczyć rozumu... rozpalonemi obcęgami.
— Nic mnie nie zmusi... Możecie robić ze mną, co chcecie... Przywołajcie kata... Niech mnie pali!...
I nagłym ruchem, w jakowemś zapamiętaniu, rozdarła stanik na sobie, obnażając białe młode piersi...
Sędziowie byli zgorszeni tym wybrykiem. Jeszcze całą godzinę trwała ta walka — próbowano próśb i gróźb, kuszono obietnicami wolności i straszono wizją tortur. Nie godziła się — wytrzymywała natarcie nieubłagana. Podtrzymywało ją w uporze poczucie swojej słuszności i niemocy zadośćuczynienia dzikiemu żądaniu sędziów; podszeptywał instynkt, że dopóki się nie poddała, jej oskarżyciele nie mają pewności co do jej winy, że do posądzonej bez dostatecznych dowodów nie ważą się zastosować tortur — „chybaby... Boga nie było na niebie“.
I powróciła do celi nieprzełamana.
W istocie pozostawiła sędziów w wielkim kłopocie. Gdyby uciekli się do przymusu tortur — „zła wola“ mogłaby się spotęgować — „czarownica“, rachując na punkty niebolesne, na opiekę ze strony djabła, nie dałaby się już nakłonić do naprawienia zła, które wyrządziła. Pamiętali o tem, że ojciec Miggeli prosił i doradzał, aby użyto przedewszystkiem „sposobów dobroci’.
I tu nastręczył usługi swoje pastor Bleihand, który w cieniu nawy, niewidzialny dla oskarżonej, był świadkiem poprzedniej sceny. Wystąpił teraz na światło:
— Gdyby komisja pozwoliła mi podjąć próbę od działania na podsądną...
„Czcigodni i łaskawi moi panowie“ wyrazili natychmiast zgodę.
— Czy przywołać ją znowu?
— Nie! wolę zejść do jej celi... Muszę pomówić z nią w cztery oczy... Zabiorę tylko to...
Wskazał stojący na stole krucyfiks.





  1. Wstęp listu, z trudnością dający się odczytać, jako że litery czas zatarł, uległ zmianom stylizacji; natomiast zakończenie, które dało się odcyfrować w pełni, podane zostało dosłownie, o ile przekład może odpowiedzieć archaicznemu tekstowi oryginału. (P. A.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.