Z Bagdadu do Stambułu/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Z Bagdadu do Stambułu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W Edreneh
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Von Bagdad nach Stambul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
W Edreneh.

Adryanopol, zwany przez Turków Edreneh, jest po Konstantynopolu najznaczniejszem miastem państwa Otomańskiego. Tu rezydowali sułtanowie od Murada Pierwszego aż do Mohammeda Drugiego, który w roku 1453. zdobył Konstantynopol i tam przeniósł stolicę. I później był jeszcze Adryanopol ulubionem miejscem pobytu wielu sułtanów, z których szczególnie Mohammed Czwarty chętnie tutaj przebywał.
Z pomiędzy czterdziestu meczetów najsławniejszym jest „Selimje“, zbudowany przez Selima Drugiego. Rozmiarami przewyższa on jeszcze Aja Sofia w Konstantynopolu i zawdzięcza powstanie swoje sławnemu architekcie Sinanowi. Jak oaza w pustyni leży on w pośrodku mizernego nagromadzenia domów drewnianych, których pstro pomalowane ściany wynurzają się z ulicznego brudu i błota. Imponującą kopułę tego meczetu dźwiga ośm gigantycznych kolumn, a z zewnątrz zdobią ją cztery strzeliste minarety, z których każdy ma po trzy balkony dla muezzinów. Wewnątrz widać dwa szeregi galeryi, złożonych z najkosztowniejszych płyt marmurowych i oświetlonych 250 oknami. Podczas ramazanu pali się tutaj 12.000 świec.
Zbliżając się od Kirkilissar, widzieliśmy już zdaleka błyszczące minarety Selimje. Z oddalenia przedstawiał Adryanopol widok wspaniały, ale gdy wjechaliśmy w jego ulice, stało się to samo, co z innemi miastami Wschodu: tracą z blizka swą piękność, nie dotrzymując nigdy tego, co zapowiadają z daleka.
Hulam, któregośmy szukali, mieszkał w pobliżu Ucz Szerifeli, meczetu Murada Pierwszego. Przejechaliśmy obok jego, wspaniałym marmurem wykładanego, terasu. Jego dwadzieścia i cztery kopuł wspartych na siedmdziesięciu kolumnach zbudowano ze skarbca Johannitów, zrabowanego podczas zdobycia Smyrny. Zapuściliśmy się w bardzo ożywioną ulicę i zatrzymaliśmy się przed kilkopiętrowym murem, przez który prowadziła jedna, zamknięta teraz brama. Był to uliczny front domu, który nas miał przyjąć gościnnie.
Na wysokości głowy ludzkiej znajdował się w bramie okrągły otwór, przed którym na pukanie Isli, pojawiło się brodate oblicze.
— Czy poznajesz mnie jeszcze Malhemie? — za pytał młody Konstantynopolitańczyk. — Otwórzno!
Maszallah, Bóg działa cuda! — zabrzmiało ze środka. — Czy to ty, panie, naprawdę! Wejdź prędko!
Gdy otworzono bramę, wjechaliśmy przez rodzaj podjazdu na dość duży dziedziniec, otoczony dokoła wewnętrznemi galeryami. Wszystko świadczyło tu o niezwykłem bogactwie. Dowodem tego była także liczna służba, która nadbiegła.
— Gdzie pan? — spytał Isla jednego z nich, który go z szacunkiem powitał i był, jak się później dowiedziałem, dozorcą.
— W iszliku[1] nad książkami.
— Wprowadź tych ludzi do selamliku i postaraj się, żeby ich dobrze obsłużono. I konie należy dobrze umieścić!
Wziął Jakóba Afaraha za rękę i udał się do pracowni pana domu. Nas zaprowadzono do komnaty, wielkości małej sali. Przedni jej bok tworzyła wsparta na kolumnach weranda, a ściany reszty boków ozdobione były złotemi przysłowiami z Koranu na błękitnem tle.
Usiedliśmy mimo zaprószonych szat na dywanach z zielonego jedwabiu, a każdy z nas otrzymał fajkę wodną, kawę w filiżaneczkach, stojących nie na finganach, lecz na srebrnych trójnożkach. Wszystko to dowodziło poważnego przepychu, z którego znowu wnosić można było o bogactwie właściciela.

Między niebem a ziemią.

Zaledwie skosztowaliśmy kawy, zjawił się Jakób Afarah i Isla z panem domu. Była to postać bardzo czcigodna i imponująca, z brodą, podobną pod względem długości i bujności do brody Mohammed Emina. Wrażenie, jakie sprawiał, zmuszało niemal do powstania z miejsca, chociażby nawet zwyczaj nie nakazywał tego. Podnieśliśmy się.
— Sallam aaleikum! — przywitał nas, wznosząc ręce, jak do błogosławieństwa. — Bądźcie pozdrowieni w domu moim i uważajcie go za swój!
Przeszedł od jednego do drugiego, aby nam podać rękę, a następnie usiadł obok nas razem z obydwoma krewnymi. Im także podano fajki i kawę, poczem na dany znak służba się oddaliła. Teraz Isla nas przedstawił. Gospodarz przypatrywał mi się przez dłuższy czas, a następnie jeszcze raz ujął mnie za rękę i trzymał ją w swej przez kilka minut.
— Ty może nie wiesz jeszcze, że jesteś mi znany — powiedział. — Isla opowiadał mi dużo o tobie. On cię miłuje i dlatego posiadałeś też moje serce, chociaż nie widzieliśmy się jeszcze.
— Panie, słowa twoje sprawiają ulgę mej duszy — odrzekłem. — Nie znajdujemy się na pustyni, ani na pastwiskach beduińskiego plemienia i dlatego nie wszędzie można być pewnym, że się będzie mile widzianym.
— Tak. Piękny obyczaj ojców naszych zatraca się z roku na rok, znika z miast i cofa się na pustynię. Na pustyni rodzi się najczęściej potrzeba pomocy, lecz Allah każe w niej właśnie róść palmie braterskiej miłości. W wielkiem mieście czuje się człowiek bardziej opuszczonym, niż na Saharze, gdzie żaden dach nie zakrywa widoku niebios Allaha. Ty byłeś na Saharze, czy nie odczuwasz, że mówię prawdę?
— Allah jest wszędzie, gdzie człowiek nosi wiarę weń w sercu. On mieszka w miastach i patrzy na hammadę, on czuwa ponad wodami i szemrze w mrokach puszczy odwiecznej, on tworzy we wnętrzu ziemi i wysoko w powietrzu, on rządzi świetlnym robaczkiem i błyszczącemi słońcami, oko jego połyskuje w dnie radości i świeci w kropli, którą cierpienie sączy na policzek. Byłem w miastach, gdzie mieszkają miliony i na pustyni zdala od wszelkich mieszkań, ale nigdzie nie bałem się samotności, bo wiedziałem, że trzyma mnie ręka Boża.
— Effendi, jesteś chrześcijaninem, ale człowiekiem pobożnym. Jesteś godzien być muzułmaninem, dlatego czczę ciebie, jak gdyby nauka proroka była twą wiarą. Isla powiedział mi, że przybywacie, by mnie uchronić od wielkiej straty. Mów ty za nich!
— Czy nie objaśnił ci niczego bliżej?
— Nie, gdyż musiałem śpieszyć na powitanie was.
— Powiedz mi zatem, czy w domu twoim mieszka od pewnego czasu jak i obcy.
— Mieszka tu obcy, człowiek pobożny z Konieh, którego jednak niema dziś w Adryanopolu. Pojechał do Hadżi Bergas.
— Z Konieh, a jak się nazywa?
— Abd el Myrrhatta. Odwiedził grób sławnego świętego Myrrhaty, aby spełnić pewien ślub i dlatego nazywa siebie sługą Myrrhatty.
— Czemu on mieszka u ciebie?
— Sam zaprosiłem go, żeby u mnie zamieszkał. Chce on w Brussie założyć wielki bazar i porobi tu znaczne zakupy.
— Czy jest u ciebie jeszcze ktoś obcy?
— Nie.
— Kiedy wraca Abd el Myrrhatta?
— Dzisiaj wieczorem.
— To dziś o tym czasie będzie naszym więźniem!
— Allah kerim, jak to pojmujesz? Ten nabożny muzułmanin jest człowiekiem wedle upodobania Allaha. Dlaczego chcecie go pojmać?
— Bo to oszust i jeszcze coś gorszego. Zauważył, że jesteś pobożnym sługą Allaha i aby ci się spodobać, przywdział maskę pobożności. To nikt inny, tylko ten, który żonę Isli, Senicę, uprowadził z ojczyzny. Niechaj ci to Isla opowie.
Hulam się przestraszył, a Isla rozpoczął swe opowiadanie. Gdy skończył, stary handlarz jeszcze nie chciał wierzyć, że ma do czynienia ze zbrodniarzem. Nie mógł uwierzyć, że maskę można nosić tak zręcznie.
— Przypatrzcie mu się najpierw i pomówcie z nim — rzekł — a zobaczycie, że się mylicie!
— Nie potrzebujemy wcale z nim rozmawiać — wtrącił Osko; wystarczy nam go zobaczyć, gdyż ja, oraz Isla znamy go dobrze.
— Zbyteczna rzecz widzieć się z nim, czy też mówić — dodałem. — Jestem pewien, że to Barud el Amazat. Abd el Myrrhatta kazał się w Konstantynopolu nazywać Abrahimem Mamurem i przypuszczam, że Hamd el Amazat przybrał w Skutari to samo imię.
— Ależ mój gość może być prawdziwym Abd el Myrrhattą! — wtrącił Hulam.
— Zapewne, że to możliwe, ale nieprawdopodobne. Musimy zatem zaczekać do wieczora.
Nie było o czem więcej mówić, ani co czynić. Otrzymaliśmy patryarchalnym zwyczajem każdy jeden pokój i czyste ubranie. Włożyliśmy je na siebie po kąpieli. Potem zeszliśmy się na obiad, który odpowiadał zamożności tego domu. Z niecierpliwością czekaliśmy wieczora, skracając sobie czas rozmową i grą w szachy. Wychodzić nie należało, gdyż uważałem za bardzo prawdopodobne, że wyjazd do Hadżi Bergas był dla Baruda el Amazat tylko wymówką. Miał zapewne w mieście wspólników, u których obecność jego była bardziej potrzebna, niż w tej małej miejscowości, gdzie nie było czego szukać.
Wreszcie zaczęło się zmierzchać, odeszliśmy więc wszyscy, aby być razem, do pokoju, zajętego przez Islę. Hulam powiedział, że będzie w selamliku jadł wieczerzę ze swoim gościem. Postanowiliśmy więc, żeby go Isla i Osko zaskoczyli podczas jedzenia, zaś my trzej pozostali, mieliśmy uważać, żeby nie uciekł.
Upłynęły jeszcze ze dwie godziny, zanim doszedł nas z podwórza tętent konia, a w kwadrans potem zawiadomił nas służący, że pan zasiadł w selamliku z gościem do wieczerzy. Zeszliśmy na dół.
Brama była zamknięta, a odźwierny otrzymał rozkaz nie wypuszczać nikogo. Zbliżyliśmy się po cichu do selamliku, oświetlonego teraz jasno jedną lampą i usadowiliśmy się za kolumnami. Mogliśmy teraz słyszeć każde słowo, wyrzeczone przez spożywających wieczerzę. Hulam, który teraz bardzo miał się na baczności, zauważył też nasze wejście i nadał rozmowie kierunek, dogodny dla naszych zamiarów. Sprowadził ją na Konstantynopol i zapytał przy tej sposobności:
— Czy bywałeś często w Stambule?
— Kilka razy — odrzekł zapytany.
— Znasz więc miasto cokolwiek?
— Tak.
— A czy znasz dzielnicę, zwaną Baharive Keui?
— Zdaje mi się, że o niej słyszałem. Czy nie leży powyżej Eyub, a po lewej stronie Złotego Bogu?
— Tak. Zdarzyło się tam świeżo coś bardzo osobliwego. Schwytano mianowicie całą bandę łotrów i morderców.
— Allah ’1 Allah! — zawołał przerażony gość Hulania. — Jak to się stało?
— Ci ludzie zajmowali dom, do którego wpuszczano tylko tych, którzy wymówili słowo: „En Nassr“ i....
— Czy to możliwe? — przerwał gość.
W tonie, z jakim wyrzucone zostały te trzy słowa, nie brzmiała przedmiotowa odraza obojętnego słuchacza, lecz podmiotowy przestrach uczestnika. Byłem już przekonany, że to ten, którego szukamy; także siedzący koło mnie Osko szepnął, choć zbytecznie:
— To on. Widzę dobrze jego twarz.
— Ale słowo to podsłuchano — ciągnął dalej Hulam — i wtargnięto z jego pomocą do domu.
Opowiedział mu całe zdarzenie, a gość słuchał opowiadania z nadzwyczaj nem napięciem. Po skończeniu zapytał drżącym głosem:
— Czy ustę zastrzelono naprawdę?
— Usta? Kto to jest? Kogo tak zowią? Wszak nie wymówiłem wcale tego słowa!
— Mam na myśli dowódcę, którego nazwałeś Abrahimem Mamurem.
Tem słowem „usta“ zdradził się. Hulam wiedział także, o co chodzi. Nie dał jednak tego poznać po sobie, lecz odpowiedział spokojnie.
— Nie, nie zginął; udał tylko, że go kula dosięgła. Ale nazajutrz spotkała go zasłużona nagroda. Strącono go z galeryi wieży w Galacie.
— Doprawdy? To straszne! I tam zginął?
— Tak, i Grek imieniem Kolettis, którego także strącono.
— Kolettis? Ia waih! Kto ich strącił?
— Pewien Arab z Tunisu, z okolicy Szott el Dżerid, który poprzysiągł był krwawą zemstę niejakiemu Hamd el Amazatowi. Ten Amazat zabił pewnego francuskiego kupca w Blidah, potem pozbawił życia jego bratanka, a wkońcu zabił także ojca tego Araba na szocie. Syn szuka teraz mordercy.
— Allah kerim! Jacyż to na świecie źli ludzie! Ale to pochodzi stąd, że nikt już nie wierzy nauce proroka. Czy ten Arab znajdzie tego Hamd el Amazata?
— Jest już na jego tropie. Ten zbrodniarz ma brata, który nazywa się Barud el Amazat i jest takim samym łotrem. Porwał on córkę przyjaciela i sprzedał ją jako niewolnicę. Wydarto ją następnie nabywcy, który był właśnie owym Abrahimem Mamurem; Isla zaś, mój krewny, pojął ją za żonę. Wybrał on się teraz, aby wyszukać tego Baruda el Amazat i aby go ukarać.
Podczas tego trwożył się gość coraz to bardziej. Odechciało mu się jeść, a wzrok jego zawisł wśród wzrastającego rozdrażnienia na ustach opowiadającego.
— Czy go odnajdzie? — zapytał.
— Z pewnością! On nie jest sam. Jest z nim Osko, ojciec uprowadzonej, ów lekarz, który uwolnił Senicę, jego służący, wreszcie ów Arab, który strącił z wieży Abrahima Mamura.
— Mają już więc ślad jego?
— Znają już imię, które nosi obecnie.
— Rzeczywiście? Jakże ono brzmi?
— Abd el Myrrhatta. Usta kazał się także tak nazywać w Stambule.
— Toż to moje imię! — zawołał przerażony.
— Właśnie. Allah wie, jak wpadli na imię tak pobożnego człowieka! Niechaj ich za to spotka podwójna kara!
— Ale jak mogli się dowiedzieć o tem imieniu?
— Zaraz ci powiem. Barud el Amazat ma syna w klasztorze tańczących derwiszów na Perze. Do niego poszedł ów lekarz i udał, że jest także „En Nassr“. Młodzieniec dał się oszukać i wyjawił mu to imię, a zarazem to, że Hamd el Amazat znajduje się w Skutari u pewnego francuskiego kupca, nazwiskiem Galingré.
Teraz słuchacz już nie mógł wytrzymać. Powstał i usprawiedliwił się:
— Panie, to brzmi tak ohydnie, że jeść nie mogę. Jestem jazdą bardzo znużony. Pozwól, że odejdę na spoczynek!
Hulam podniósł się także i rzekł:
— Ja wierzę, że ci trudno jeść. Kto takie rzeczy słyszy o sobie, tego trwoga ściska za gardło.
— Słyszy o sobie?... Ja ciebie nie rozumiem! Nie sądzisz chyba, jakobym ja dlatego, że on nosi moje imię, był właśnie owym Barudem!
— Nie sądzę tak, lecz jestem o tem przekonany. Ty łotrze!
Na to zerwał się gość i zawołał:
— Zwiesz mię łotrem! Nie waż się na to więcej, bo...
— Bo... bo co się stanie? — zabrzmiało tuż koło niego.
Isla przyskoczył doń i stanął u jego boku.
— Isla Ben Maflej! — zawołał przygnębiony.
— Tak, Isla Ben Maflej, który cię zna, którego wywieść w pole nie zdołasz. A teraz oglądnij się; oto jeszcze jeden, który chce z tobą pogadać!
Odwrócił się w drugą stronę i zobaczył przed sobą Oskę. Zobaczył, że jest zgubiony, jeśli nie uda mu się szybka ucieczka.
— Szejtan was tu sprowadza. Ruszajcie do dżehenny!
Po tym okrzyku odtrącił Islę i chciał umykać. Dobiegł już do kolumn; w tem wysunął się Halef i podstawił mu nogę. Uciekający runął przez nią na ziemię. Oczywiście pochwycono go zaraz i sprowadzono z powrotem do selamliku.
Ten człowiek był przecież tchórzem. Ujrzawszy się otoczonym przez tylu ludzi, nie próbował się wcale bronić; pozwolił się spokojnie związać i posadzić na ziemi.
— Panie, czy wierzysz jeszcze w pobożność tego człowieka? — spytał mały hadżi gospodarza. — Chciał cię okraść, a potem uciec.
— Mieliście słuszność — odrzekł Hulam. — Co z nim teraz się stanie?
Na to wyciągnął Osko rękę ku więźniowi i rzekł:
— On uprowadził mi córkę i wypędził mnie w świat za nią w utrapieniu i serdecznej boleści. On do mnie należy, ponieważ tak nakazują prawa Czarnych Gór.
Na to wystąpiłem ja:
— Te prawa obowiązują tylko na Czarnych Górach, ale nie tutaj. Zresztą książę twojego kraju zniósł już te prawa. Przyrzekliście oddać tego człowieka sędziemu i mam nadzieję, że słowa dotrzymacie.
— Effendi, sędziowie tego kraju są znani — odrzekł Czarnogórzec. — Dadzą się przekupić, a jemu ułatwią ucieczkę. Żądam go dla siebie.
— A co z nim uczynisz, skoro oddamy go w twe ręce — pytał gospodarz.
Zapytany dobył sztyletu i odpowiedział:
— Umrze od tej stali.
— Do tego nie mogą dopuście, bo krwi nie przelał!
— Należał do morderców w Stambule!
— Właśnie dlatego zabić go nie wolno. Czy syn jego ma ujść bezkarnie? Czy ujść mają też wszyscy, których nie zdołano pochwytać, chociaż należeli do znających słowo „En Nassr“? On musi zostać przy życiu, aby ich imiona doszły do naszej wiadomości.
— Kto jednak zapewni mnie, że on karą swoją otrzyma?
— Ja! Mąż, zwany Hulam, nie jest jednym z najmniejszych w tem mieście. Teraz jeszcze pójdę do sędziego, żeby kazał zabrać tego człowieka i zamknąć w więzieniu. Przysięgam na Allaha i proroka, że spełni swój obowiązek!
— Więc dobrze! — rzekł Osko posępnie. — Ale pomnij, że trzymać się będę twej przysięgi, póki nie zostanę pomszczonym!
Baruda el Amazat zamknięto, a groźny Osko nie zgodził się inaczej, tylko, żeby go wsadzono z nim razem. Hulam udał się zaraz do urzędnika, a my czekaliśmy odpowiedzi, jaką przyniesie. Wrócił w towarzystwie kilku kawasów, którzy mieli zabrać więźnia ze sobą. Gdy z nim razem zniknęli, poszliśmy spać z przeświadczeniem, że uchroniliśmy gospodarza od szkody, a złego człowieka uczyniliśmy nieszkodliwym.
Kadi wyrokuje dość prędko, postanowiliśmy więc zaczekać, dopóki wyrok nie zapadnie. Mieliśmy więc czas na oglądnięcie Adryanopola.
Zwiedziliśmy meczet Selima i Murada, oraz turecką medressę. Następnie przeszliśmy się po słynnym bazarze Alego baszy i przejechaliśmy się łodzią po Maricy, nad którą leży to miasto. W południe wróciliśmy do domu i zastaliśmy już wezwanie, aby zjawić się u kadiego. O dziewiątej wedle czasu tureckiego, co u nas równa się trzeciej po południu, stawiliśmy się przed sędzią.
Przesłuchanie było publiczne i zebrało się na nie sporo ludzi. Każdy z nas musiał złożyć zeznanie, a więzień siedział przy tem, aby je słyszeć. Kiedyśmy wszyscy skończyli, spytał kadi oskarżonego:
— Czy słyszałeś, co mówią ci mężowie? Czy to prawda, czy nie?
Zapytany nie odpowiedział, a kadi zaczekał chwilę, poczem mówił dalej:
— Nie możesz zatem nic przytoczyć na odparcie tego oskarżenia, jesteś zatem winnym tego, co ci zarzucili. Ponieważ jesteś członkiem bandy, która grzeszyła w Stambule, muszę cię tam sprowadzić. Tam też otrzymasz karę za uprowadzenie dziewczyny. Ale za to, że ośmieliłeś się tu w Edreneh na zamiar popełnienia zbrodni, dostaniesz pięćdziesiąt kijów w nogi i to zaraz!
Skinął na kawasów, stojących w pobliżu i rozkazał:
— Przynieście deskę i kije!
Dwu z nich oddaliło się po żądane przedmioty.
Oprócz urzędników i stron znajdowało się u sędziego także sporo publiczności, która przybyła, aby się nasycić widowiskiem tego wyroku. W tej chwili powstał wśród zgromadzonych ruch, sam dla siebie nieznaczny, dostrzegalny jednak dla uważnego obserwatora. Jakiś mężczyzna przeciskał się powoli, ale skutecznie naprzód. Wzrok mój padł na niego. Był to człowiek wysoki i chudy, odziany w szaty zwyczajnego Bułgara, nie wydawał mi się nim jednak. Długa szyja, nos jastrzębi, długa, wązka twarz z opadającymi wąsami, oraz nadzwyczajnie wypukłe piersi, kazały się w nim domyślać raczej Ormianina, niż Bułgara.
Po co pchał się naprzód ten człowiek? Czy robił to tylko z prostej ciekawości, czy też miał jaki inny cel? Postanowiłem dokładnie go śledzić, nie dając tego poznać po sobie.
Kawasi powrócili. Jeden z nich niósł kilka owych osławionych kijów, niezbędnych przy bastonadzie, drugi zaś deskę, do której z przodu i w środku przywiązane były pętle do przytrzymywania korpusu i rąk delikwenta. W tyle znajdował się przyrząd do trzymania w górze nóg skazanego, ażeby obnażone podeszwy zajęły poziomą pozycyę.
— Zdejmijcie z niego szaty i obuwie! — rozkazał kadi.
Kawasi przystąpili, aby rozkaz wykonać. Wówczas dopiero winowajca pokazał, że umie mówić:
— Stać! — zawołał. — Bić siebie nie pozwolę!
Brwi kadiego ściągnęły się groźnie.
— Nie? — zapytał. — Kto mi zabroni ukarać cię bastonadą?
— Ja!
— Psie! Ty śmiesz ze mną tak mówić? Czy mam kazać dać ci dwieście kijów zamiast stu?
— Nie wolno ci kazać uderzyć ani jednym! Powiedziałeś i pytałeś o różne rzeczy, ale zapomniałeś o najważniejszem. Czy starałeś się dowiedzieć kim i czem jestem?
— To niepotrzebne! Jesteś zbrodniarzem i złodziejem. To wystarczy.
— Nie przyznałem się dotąd do najmniejszej drobnostki. Ale bić ci mnie nie wolno w żadnym razie!
— Dla czego?
— Bo nie jestem muzułmanin, lecz chrześcijanin.
Podczas tych słów zauważył obcego, który się doń przecisnął. Ten wystrzegał się zdradzić jakimkolwiek ruchem, któryby go podał w podejrzenie znajomości lub porozumienia z oskarżonym, ale mina jego, wzrok i cała postawa były obliczone na to, żeby mu się pokazać i dodać odwagi.
Po kadim widać było, że usłyszane dopiero co słowa wywarły na nim wrażenie.
— Jesteś giaurem? — zapytał. — Może nawet Frankiem?
— Nie, jestem Ormianin.
— A więc przecież poddanym padyszacha, któremu oby Allah użyczył tysiąc żywotów! Mogę więc kazać cię obić!
— Mylisz się — rzekł Ormianin, usiłując zająć jak najpewniejszą postawę i nadać swemu głosowi nacisku. — Nie stoję pod władzą sułtana, ani patryarchy. Jestem z rodu Ormianin, ale zostałem ewangielikiem i zajmuję posadę tłómacza angielskiej ambasady. Jestem w tej chwili poddanym angielskim i zwracam twoją uwagę na odpowiedzialność, jaką przyjmujesz na siebie, jeśli zechcesz mnie, jako poddanego wielkorządcy, obić!
Wielkie rozczarowanie odbiło się na twarzy kadiego. Pragnął przysłużyć się wedle możności tak poważanemu w Adryanopolu Hulamowi, a tymczasem stanęło mu w drodze zeznanie Ormianina.
— Czy możesz tego dowieść? — zapytał.
— Tak.
— Więc udowodnij!
— Zapytaj angielską ambasadę w Stambule!
— Nie ja, lecz ty masz dowód przeprowadzić!
— Nie mogę go przeprowadzić, bo jestem więźniem.
— Więc poślę do Stambułu z zapytaniem, ale tych sto kijów podwoi się, jeśli mię okłamałeś!
— Mówię prawdę. Ale nawet wówczas, gdyby to prawdą nie było, nie wolno ci mnie ani bić, ani wyroku na mnie wydawać. Ty jesteś kadim, a ja domagam się postawienia mnie przed właściwym mewlewit[2].
— Jam jest twój mewlewit!
— Nie prawda. Żądam, żeby mnie sądzili: bilad i kamze mollatari[3]. A gdyby mnie nawet przesłuchiwał kazi[4], to nie może jego przedstawicielem być jeden człowiek, lecz muszą w nim zasiadać: kadi, mufti, naib, ajak naib i basz kiatib!
Przytoczone przez Ormianina urzędy oznaczają po kolei: sędzia, prokurator koronny, jego zastępca, porucznik cywilny i pisarz sądowy.
Teraz zrobił kadi minę istotnie strapioną. Gniew błyskał mu w oczach.
— Człowieku! — zawołał. — Znasz tak dobrze prawa i postępowanie sądowe, a jednak wykroczyłeś przeciwko prawom. Postaram się o to, żeby ci wymierzono karę potrójną!
— Czyń, co chcesz, ale patrz, czy ci się uda. Protestuję w imieniu posła Wielkiej Brytanii przeciwko rodzajowi kary, którą mi przeznaczyłeś!
Kadi popatrzył na nas po kolei z zakłopotaniem i rzekł:
— Prawem zmuszony jestem zastosować się do twych słów, nie sądź jednak, że przez to sprawa twoja weźmie lepszy obrót. Jesteś mordercą i głowę będziesz musiał dać. Zaprowadźcie go do więzienia i dziesięć razy pilniej nad nim czuwajcie, niż nad wszystkimi innymi więźniami!
Ormianina odprowadzono, przedtem jednak zdołał on rzucić spojrzenie tryumfu i porozumienia na obcego, który mu też na to odpowiedział. Z obecnych zauważyłem to tylko ja.
Czy miałem zwrócić uwagę kadiego na tego człowieka? Coby to pomogło? Gdyby nawet obcego z więźniem łączyła ściślejsza znajomość, to nie było w tem dostatecznego powodu do aresztowania go z urzędu. Nie uważałem zresztą kadiego za odpowiedniego do śledzenia tak przebiegłych ludzi. Postanowiłem zatem wziąć tego obcego całkiem na siebie.
Posiedzenie się skończyło, a widzowie się rozeszli. Kadi przystąpił do Hulama, aby się usprawiedliwić, Osko zaś zwrócił się ze złością do mnie:
— Czyż nie mówiłem, effendi, że się tak stanie?
— Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy — odrzekłem. — Nie jestem wprawdzie muftim, ale myślę, że sędzia istotnie nie mógł postąpić inaczej.
— Czy on musi w Stambule zapytać, czy ten człowiek powiedział prawdę?
— Tak.
— Ale jak długo to potrwa?
— Trzeba się z tem pogodzić!
— A jeśli jest rzeczywiście poddanym angielskim?
— W takim razie także kara go nie minie.
— A gdy nim nie jest?
— To okłamał kadiego, a ten już uczyni ze swej strony wszystko, aby wyrok wypadł jak najostrzej. Zresztą ja nie wierzę ani słowu o tem angielskiem poddaństwie.
— O, to przecież możliwe. Na co wymyślałby takie kłamstwo?
— Najpierw, aby uniknąć bastonady, a następnie, aby zyskać na czasie. Należy kadiemu wytłumaczyć, że musi go pilnować jak najostrzej. Jestem przekonany, że dołoży wszelkich starań, aby zemknąć.
— Effendi, możebyś pomówił z kadim osobiście?
— Wy to uczyńcie; ja nie mam czasu. Na razie śpieszno mi w drogę, o której wam później może opowiem. Zobaczymy się u Hulama.
Obcy, którego uważałem za Ormianina, opuścił teraz także to miejsce. Udałem się za nim, aby się czegoś dowiedzieć. Szedł powoli w zamyśleniu, a ja za nim może przez dziesięć minut. Wtem odwrócił się nagle i poznał mnie. Brałem wybitny udział w całej rozprawie, widział mnie tam i obserwował. Poszedł dalej, ale skręcił zaraz w bardzo wązką boczną uliczkę.
Postanowiłem jednak nie spuszczać go z oka, przyczem nadałem memu chodowi i postawie cechy człowieka, zajętego wyłącznie sobą samym.
Ormianin uszedł już z połowę uliczki, kiedy odwrócił się po raz wtóry. Zdawało się, że mnie dostrzegł ponownie, i to uderzyło go zapewne. Szliśmy tak przez kilka ulic i uliczek, on oglądał się za mną, a ja starałem się nie stracić jego z oka. W zapale pościgu stało mi się wreszcie obojętnem, czy zauważył, że mam go na oku. To że się mnie obawiał, utwierdzało mnie tylko w powziętem przekonaniu, że nie mógłby się pochwalić czystem sumieniem.
Widocznem było, że i on to uznał, bo gdy znowu skręcił w uliczkę, a ja w pół minuty potem wychyliłem się z poza jej rogu, zastałem go stojącego za nim. Spojrzał na mnie pałającym wzrokiem i zapytał:
— Czy może ścigasz mnie?
Stanąłem przed nim, a przyjrzawszy mu się dokładnie, odrzekłem:
— Co ciebie obchodzi moja droga?
— Bardzo wiele! Zdaje się, że ona jest zarazem i moją.
— To byłoby dobrze, bo drogi, któremi ja chodzę, są uczciwe i otwarte.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że moja nie jest taką?
— Nie znam dróg twoich i nic nie mam z tobą wspólnego!
— Spodziewam się — rzekł szyderczo — dlatego zechciej teraz pójść przodem!
— Wszystko mi jedno — odparłem.
Poszedłem dalej, nie oglądając się za nim, ale ucho miałem wyćwiczone na tyle, żeby mu się nie dać oszukać. Słyszałem kroki jego za sobą, poczem one przycichły. Miały być ciche, ale przecież je słyszałem.
Dopiero, kiedy całkiem umilkły, odwróciłem się i przyśpieszyłem kroku. Rzeczywiście! Biegł w dół i skręcił w inną ulicę. Ruszyłem za nim tak, że nie mógł mnie zauważyć i doszedłem w sam czas do najbliższego rogu ulicy, ale chyba po to, aby zobaczyć, że skręcał już znowu w inną.
W kilka chwil oczywiście byłem na tym samym rogu i przekonałem się, że skierował się ku czarszii Alego baszy.
Czarszia znaczy bazar i pochodzi od slawońskiego słowa czarszit, czarować. Ta nazwa ma wskazywać na wrażenie, jakie towary wywierają na widzu.
Umykający myślał zapewne, że stracę ślad jego w ścisku bazarowym, jeżelibym szedł za nim jeszcze. Mnie jednak ten zwrot był na rękę, gdyż ten natłok właśnie pozwalał mi zbliżyć się do niego całkiem, a niepostrzeżenie.
Tak się też stało. Trzymałem się tuż za nim, chociaż on może więcej niż dziesięć razy zmieniał kierunek. Wreszcie — przeszliśmy już byli przez cały bazar — wstąpił do położonego tuż obok karawanseraju i zniknął w bramie. Tu nie mógł mi się już wymknąć, ponieważ seraj nie miał drugiego wyjścia. Tak przynajmniej myślałem.
Nasunęło mi się teraz pytanie, czy ścigany mieszkał tam, czy też wstąpił w jakimś innym celu. Gdy stanąłem tak, aby go dalej śledzić, przekonałem się, że zachodzi ta druga ewentualność. Zatrzymał się bowiem tuż za bramą i badał dokładnie teren, oczywiście ze względu na mnie.
Wtem przyszedł mi pewien pomysł. Przystąpiłem do najbliższego handlarza.
— Sallam aaleikum!
— Aaleikum! — odrzekł uprzejmie handlarz.
— Masz jaką niebieską chustę turbanową?
— Tak, effendi.
— A mahlutę?[5]
— Ile zechcesz!
— Śpieszno mi. Chcę obie te rzeczy tylko wypożyczyć, a nie kupić. Pośpiesz się... daj mi płaszcz i tę chustę! Masz ta mój zegarek, moją broń, kaftan i prócz tego pięćset piastrów. To wszystko będzie dla ciebie dostatecznym dowodem, że wrócę.
Popatrzył na mnie zdziwiony. Coś takiego pewnie mu się jeszcze nie wydarzyło.
— Effendi, na co to robisz? — zapytał.
Chcąc, żeby mię nie zatrzymywał, musiałem mu to powiedzieć.
— Ścigam pewnego człowieka, który mnie zna, ale nie pozna mnie, jeżeli będę przebrany. Prędko, bo mi się wymknie!
— Allah’l Allah! Czy jesteś gizli aramdżi?[6] — zapytał.
— Nie pytaj, tylko śpiesz się! — rozkazałem mu. — Czyż nie wiesz, że wielkorządca wymaga od ciebie pomocy, skoro idzie o schwytanie zbiegłego zbrodniarza?
Teraz wierzył już na pewno, że jestem przebranym kawasem. Zdjąłem kaftan, a on zarzucił na mnie płaszcz i owinął mi na głowie chustę w kształcie turbanu. Dawszy mu w zastaw wspomniane przedmioty, stanąłem u wejścia, by tam zaczekać.
Nie spuszczałem oka z Ormianina. Stał jeszcze za bramą i śledził. Gejindżi[7], idąc za kierunkiem mojego wzroku, zobaczył, na kogo skierowałem swoją uwagę!
— Effendi, czy masz na myśli tego człowieka, który tam stoi za bramą?
— Tak.
— Przeszedł tędy dopiero.
— Tak jest.
— I powitał mnie.
— Tego nie zauważyłem. Czy jesteś jego znajomym?
— Tak. Kupiłem od niego ubrania. Czy przypuszczasz, że to jest zbrodniarz?
— Dowiem się o tem. Jak się nazywa?
— Jesteś sługą padyszacha i dlatego będę wobec ciebie uczciwym. Powiedz, co chcesz wiedzieć!
— Czy szaty, które kupiłeś od niego, były nowe?
— Nie.
— A zatem on nie jest tarzi?[8]
— O, nie. Poniosłem wielką szkodę. Ubrania były bardzo tanie, ale większą ich część odebrano mi potem, ponieważ pochodziły od ludzi, których napadnięto na ulicy.
— Czy nie ukarano tego człowieka?
— Jest cudzoziemcem i nie można go było znaleźć. Potem zaś, kiedy znowu powrócił i został ujęty, wypuszczono go bezkarnie na wolność za pieniądze.
— Kto on jest?
— Ubiera się, jak Bułgar, ale to jest Ormianin i nazywa się Manach el Barsza.
— Jest on poborcą charadżu[9] w Uskubie. Wielu Ormian dzierżawi podatki.
— A gdzie tutaj przebywa?
— W Edreneh mieszka raz tu, raz tam, ale najczęściej w mehamie[10] handżii[11] Doksatiego.
— A jak znajdę tego?
— Mieszka w domu, położonym zaraz obok pałacu greckiego metropolity.
Tego także nie wiedziałem, ale nie wypadało zdradzić się, że jestem tu tak całkiem obcym. Zresztą wyszedł teraz Ormianin z bramy seraju, a ja puściłem się za nim, pożegnawszy się krótko z handlarzem.
Była to istotnie okoliczność szczęśliwa, że znalazłem tu kogoś, co znał tego Manacha el Barsza. Kto wie, jak długo byłbym musiał szukać i pytać, zanimby wywiady moje trafiły na właściwe i wiarygodne źródło.
Ormianin odwrócił się jeszcze kilkakrotnie, lecz nie domyślił się tego, że ja mogę być tym samym człowiekiem, który go ścigał i rozmawiał z nim nawet. Nie potrzebowałem więc już zachowywać się wobec niego tak dalece ostrożnie, jak pierwej. Zobaczyłem w końcu, jak wszedł do jakiegoś domu, który wyglądał na restauracyę.
W pobliżu stał handlarz kasztanów. Kupiłem u niego garść jego towaru i zapytałem przy tej sposobności:
— Może wiesz, kto mieszka w tym wielkim domu, na lewo?
— Grecki metropolita, effendi.
— A tu obok?
— Karczmarz bułgarski, nazwiskiem Doksati; chcesz może zamieszkać u niego? Jest tam tanio i wygodnie.
— Nie. Ja szukam karczmarza Marato.
— Tego nie znam.
Wymieniłem pierwsze lepsze nazwisko, jakie wpadło mi na myśl, aby swoimi wywiadami nie zwrócić na siebie ego uwagi. Odszedłem, ponieważ na razie dość już wiedziałem. Co teraz wypadało czynić, to się dopiero miało okazać. Przedewszystkiem należało się postarać, żeby więzień nie uciekł. Trudno było wprawdzie dowiedzieć się, w jakim stosunku do niego pozostaje ten Manach el Barsza, ale trzeba było spróbować.
Zapamiętałem sobie dokładnie bułgarską karczmę tak, żebym ją i w nocy mógł odnaleźć w razie potrzeby i wróciłem do Hulama.
Czekano tam już na mnie oddawna. Wszyscy byli z wyniku rozprawy niezadowoleni, a do tego nie mogli sobie wytłumaczyć mego nagłego zniknięcia.
— Zihdi — rzekł mój Halef Omar — powiadam ci, że się bardzo obawiałem o ciebie.
— Obawiałeś się o mnie? Dlaczego?
— Dlaczego? Pytasz jeszcze? — rzekł całkiem zdziwiony. — To nie wiesz jeszcze dotychczas, że jestem twym przyjacielem i opiekunem?
— Oczywiście, wiem o tem, zacny Halefie.
— Więc jako przyjacielowi, powinieneś mi zawsze powiedzieć, dokąd idziesz, a jako opiekuna, masz mię zawsze zabierać ze sobą.
— Nie byłeś mi potrzebny.
— Niepotrzebny? — rzekł Halef — skubiąc energicznie swoich trzynaście włosków w wąsie. — Potrzebowałeś mnie na Saharze, w Egipcie, nad Tygrysem, u czcicieli dyabła, w Kurdystanie, w ruinach, których nazwa nie wyjdzie mi tak łatwo z pamięci, w Stambule i wszędzie indziej, a tu miałbym ci już być niepotrzebnym? Nie wierzę temu! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że tu tak samo niebezpiecznie, jak na Saharze, albo w Dolinie Stopni, gdzie ujęliśmy nieprzyjaciół?
— Czemu?
— Ponieważ tu, wśród tylu ludzi, niepodobna dostrzec wrogów. A może ci się zdaje, że ja nie wiem, iż oddaliłeś się z powodu jakiegoś nowego nieprzyjaciela?
— Skąd ci to na myśl przychodzi?
— Śledzę wciąż twoje oczy i widzę, co robią.
— Cóż więc robiły?
— Przypatrywały się u kadiego pewnemu Bułgarowi, który nie był Bułgarem. Skoro tylko on odszedł, wyruszyłeś ty także co prędzej.
— Zaprawdę, Halefie — rzekłem — widziałeś całkiem dobrze!
— O zihdi — powiedział dumnie — czy pamiętasz, jak jechaliśmy przez Wadi Tarfani, a ty badałeś darb[12] morderców?
— Tak, pamiętam to jeszcze.
— Wówczas śmiałem się z ciebie, że chciałeś czytać w piasku. Byłem wtedy tem, co Turek nazywa ahmak[13], miałem się jednak za nadzwyczaj mądrego.
— Ach, nauczyłeś się tymczasem odemnie. Nie prawdaż?
Zakłopotał się cokolwiek. Nie chciał przyznać tak wprost, że opiekun nauczył się czegoś od tego, którym się opiekował, a nie mógł także temu w zupełności zaprzeczyć. Dlatego też, aby nie okazać swojej słabej strony, odpowiedział:
— Uczyliśmy się wzajemnie, zihdi. Tego, co ty umiałeś, ja się nauczyłem od ciebie; to zaś, co ja umiałem, ty przyjąłeś odemnie. W ten sposób zmądrzeliśmy obydwaj tak, że teraz Allah i prorok mają z nas pociechę. Gdybyś nie był chrześcijaninem, lecz wiernym, radość ich byłaby tysiąc razy większa.
— Należałoby to jeszcze poddać dokładnej próbie. Zobaczymy zaraz dziś, czy jesteś tak i mądry, jak sądzisz!
Oczy jego błysnęły niemal gniewnie.
— Zihdi — rzekł — chcesz mnie chyba obrazić. Byłem ci wiernym sługą, odkąd cię tylko znam. Strzegłem cię we wszystkich niebezpieczeństwach, które ciału i duszy twej groziły. Jestem twym przyjacielem, gdyż miłuję cię tak bardzo, że nie wiem, do kogo serce moje należy, czy do ciebie, czy do Hanneh, tego kwiatu żon. Cierpiałem wraz z tobą głód i pragnienie, pociłem się i marzłem, walczyłem u twego boku i za ciebie, a żaden z wrogów nie widział mojego grzbietu, gdyż byłoby to hańbą opuścić ciebie. A teraz chcesz przekonać się dopiero, czy jestem rozumnym! Czy za to wszystko nie masz dla mnie nic prócz obrazy? Zihdi, kopnięcie nie bolałoby mnie bardziej od tego słowa!
Ten poczciwiec mówił poważnie i stanowczo. W oczach jego dostrzegłem wilgotny połysk. Oczywiście nie miałem bynajmniej zamiaru zasmucać go, ani obrażać. Położyłem mu dla uspokojenia rękę na ramieniu i odrzekłem:
— Tak nie myślałem, drogi Halefie. Chciałem tylko powiedzieć, że teraz właśnie nadarza ci się sposobność do okazania roztropności.
To nastroiło go odrazu inaczej.
— Jaka sposobność? — zapytał. — Zobaczysz, że godzien jestem twego zaufania!
— Idzie o tego człowieka, któremu się przypatrywałem podczas przesłuchania. Zdaje mi się, że on jest...
— Znajomym więźnia! — wtrącił Halef, aby mi pokazać, że nietylko odgadł moje myśli, ale sam także nad tem się zastanawiał.
— Z pewnością — odrzekłem.
— Chce może przydać mu się na coś?
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ten Barud el Amazat może tylko w ucieczce szukać ocalenia. Kto go uratować pragnie, musi mu ułatwić ucieczkę. Obcy rzucił mu kilka uspakajających i zachęcających spojrzeń, a nie robił tego pewnie bez szczególnych zamiarów.
— Poszedłeś za nim, aby się dowiedzieć o jego mieszkaniu?
— Tak, znam już także jego stan i jego imię.
— Co on za jeden?
— Nazywa się Manach el Barsza, jest poborcą podatkowym w Uskub i mieszka u handżii Doksatiego.
— W’ Allah! Domyślam się, w jaki sposób mam dać dowód roztropności!
— Czy odgadłeś to rzeczywiście?
— Tak. Mam pilnować tego Manacha el Barsza.
— Całkiem słusznie!
— To jednak da się wykonać tylko w takim razie, jeżeli sam zamieszkam u Doksatiego.
— Pojedziesz tam, skoro tylko się ściemni. Ja pójdę z tobą, aby ci pokazać dom.
Wtem nadszedł Osko i rzekł:
— I ja będę czuwał, zihdi!
— Ach! Gdzie?
— Przed zindanem[14], w którem się więzień znajduje.
— Czy sądzisz, że to będzie potrzebne?
— Wszystko mi jedno, czy to potrzebne, czy nie. On sprzedał córkę moją jako niewolnicę i sprawił mi bardzo wiele cierpień. Ja mam niezaprzeczone prawo do zemsty nad nim. Jesteś chrześcijanin i powiadasz, że zemsta do Boga należy; zgodziłem się z twoją wolą, oddając Baruda el Amazat w ręce kadiego. Jeżeli on jednak zechce umknąć z więzienia, to muszę sam nad tem czuwać, żeby mnie też nie uszedł. Opuszczam was i doniosę wam natychmiast, skoro tylko będzie się zanosić na coś ważnego.
Po tych słowach odszedł, nie dbając wcale o nasze uwagi.
Halef spakował swoje ruchomości i dosiadł konia. Chciał uchodzić za takiego, który dopiero co przybył do Adryanopola. Odprowadziłem go pieszo w pobliże handżii i zaczekałem, dopóki w bramę nie wjechał. Następnie udałem się do bazaru, aby tam napowrót zmienić ubranie.
Zanim wróciłem do domu Hulama, zrobiło się ciemno. Gospodarz radził pójść do łazienek, gdzie jest także dobra kawa, karaszekler[15] i znakomita aiswas-perwerdezi[16]. Spełniliśmy jego życzenie.
O tureckich łazienkach tyle piszą, że uwagi na ten temat byłyby tu zbyteczne. Chińskie cienie, które pokazano nam po kąpieli, nie zasługiwały na pochwałę. Marmolady były może istotnie wyśmienite, ale nie przypadły mi do smaku.
Gdyśmy opuszczali hamam[17], był wieczór tak uroczy, że postanowiliśmy przejść się cokolwiek. Wyszliśmy z miasta stroną zachodnią i przechadzaliśmy się wzdłuż Ardy, uchodzącej do Maricy.
Późno już było, kiedyśmy zawrócili. Brakowało już może tylko kwadransu do dwunastej, ale było jeszcze dość jasno. Zanim doszliśmy do miasta, spotkaliśmy trzech jeźdźców. Dwaj z nich siedzieli na siwkach, a trzeci miał konia ciemnego. Szybkim kłusem przejechali obok nas, nie zważając na nas wcale. Jeden z nich zrobił przy tem jakąś obojętną uwagę. Usłyszałem to i zatrzymałem się mimowoli.
— Co jest? — zapytał Isla. — Czy znałeś ich?
— Nie, ale ten głos wydał mi się znajomym.
— Przesłyszało ci się zapewne, zihdi. Głosy są często bardzo podobne do siebie.
— To prawda i to mnie uspakaja. Myślałem, że to głos Baruda el Amazat.
— W takim razie chyba uciekł!
— Oczywiście. To bynajmniej nie jest niemożliwe.
— Gdyby zaszedł ten wypadek, byłby obrał szeroki gościniec do Filibe[18], a nie tę drogę samotną i niebezpieczną.
— Właśnie, że ta droga jest dla zbiega bezpieczniejszą od szerokiego gościńca do Filibe. Głos zaś był zupełnie jak jego.
Jakiś wewnętrzny głos zdał mi się szeptać, że się nie pomyliłem. Przyśpieszyłem kroku, a tamci musieli nadążać z tą samą szybkością. Przybywszy do domu, zastaliśmy Oskę, oczekującego nas już oddawna przed bramą.
— Nareszcie, nareszcie! — zawołał. — Oczekiwałem was w męczarniach. Zdaje mi się, że coś się stało.
— Co? — spytałem z naprężeniem.
— Leżałem, gdy się ściemniło, przed bramą więzienia. Wtem zbliżył się ktoś i kazał sobie otworzyć. Wszedł do środka, a po chwili wyszedł z dwoma innymi.
— Czy poznałeś, którego z nich?
— Nie, ale kiedy odchodzili, usłyszałem, że jeden powiedział: „To się prędzej udało, niż myślałem“. Nabrałem podejrzenia i zacząłem się skradać za nimi, ale zniknęli mi na rogu ulicy.
— A potem?
— Potem przyszedłem tu, aby wam opowiedzieć o wypadku. Nie zastałem was w domu i czekałem daremnie.
— Dobrze, przekonamy się zaraz. Hulam niech idzie z nami, reszta może zostać.
Udaliśmy się szybko na ulicę, przy której Doksati miał zajazd. Brama była jeszcze otwarta, więc weszliśmy odrazu do środka. Przed nami był wspólny pokój otwarty od podwórza, ale bez okien od ulicy. Nie wchodząc tam poleciłem jednemu z usłużnych duchów, żeby mi zawołał gospodarza.
Doksati był to mały, stary człowieczek o przebiegłem greckiem obliczu. Skłonił mi się nizko i spytał, czego sobie życzę.
— Czy zajechał tu pewien gość dzisiaj wieczorem?
— Kilku, panie — odpowiedział.
— Mam na myśli małego. człowieka, który przyjechał na koniu.
— On jest. Miał brodę taką rzadką, jak ogon u starej kury.
— Odzywasz się bardzo lekceważąco; ale będzie to ten, którego szukam. Gdzie on?
— W swoim oda[19].
— Zaprowadź mnie do niego!
— Chodź, panie!
Poszedł przodem przez podwórze i coś w rodzaju schodów. Przy świetle lampy widać tam było kilkoro drzwi. Otworzył jedne z nich. I tu świeciła się lampa, ale wyścielony starą rogóżą pokój był pusty.
— Czy tutaj mieszka? — spytałem.
— Tak.
— Ale go niema!
— Allah wie, gdzie on jest!
— Gdzie jego koń?
— W stajni, położonej w drugiem awlu[20].
— Czy wieczorem był na dole z innymi gośćmi?
— Tak, lecz potem stał długo w bramie.
— Poszukuję prócz niego jeszcze jednego człowieka, który się nazywa Manach el Barsza. Czy znasz go?
— Rozumie się. Przecież mieszkał dzisiaj u mnie.
— Mieszkał. Więc nie mieszka już tutaj?
— Nie. Już odjechał.
— Sam?
— Nie, z dwoma przyjaciółmi.
— Pojechali konno?
— Tak.
— Na jakich koniach?
— Dwa były siwe, a jeden gniady.
— Dokąd się udali?
— Chcieli jechać do Filibe, a potem dalej do Sofii.
— Czy znałeś tych dwu przyjaciół?
— Nie. On wyszedł i przyprowadził ich.
— Czy miał z sobą trzy konie?
— Nie. Miał tylko gniadego, a siwe kupił dopiero dziś wieczorem.
Teraz wiedziałem już dokładnie, że mnie słuch nie omylił. Barud el Amazat umknął z tym Manachem el Barsza. Ale kto był ten trzeci? Może dozorca więzienia, który aresztanta wypuścił i był w ten sposób sam zmuszony do połączenia się z nimi? Pytałem dalej:
— Czy ten człowiek, o którego najpierw pytałem, udał się za nimi?
— Nie.
— Czy wiesz to napewne?
— Całkiem, ponieważ stałem w bramie, kiedy odjeżdżali.
— Zaprowadź nas do jego konia!
Prowadził nas przez przednie podwórze i sklepiony kurytarz do nizkiego domu. Mój węch powiedział mi już zdaleka, że to jest stajnia. Gospodarz otworzył drzwi. Było ciemno, ale lekkie sapanie dowodziło, że się tam koń znajdował.

— Zgasili światło — rzekł gospodarz.
— A przedtem świeciło się?
— Świeciło się.
— Czy konie tego Manacha el Barsza także tu stały?
— Tak. Nie byłem przy tem, gdy je zabierał.
— Zaświećmy więc!
Dobyłem zapałek i zapaliłem wiszącą na ścianie starą latarnię. Poznałem teraz konia Halefa, a obok niego na ziemi jakąś bezkształtną masę, owiniętą kaftanem i skrępowaną sznurami. Rozerwałem je i odsunąłem kaftan. Był to... mój hadżi Halef Omar. Zerwał się z zaciśniętemi pięściami i zawołał:
— Allah ’1 Allah!... Zihdi, gdzie są te psy, które tu na mnie napadły, gdzie ci psi synowie i wnuki psich synów, co mnie zawinęli i związali?
— Zapewne to wiesz — odrzekłem.
— Ja? Ja to mam wiedzieć? Jakże mam wiedzieć, skoro byłem obwiązany, jak święty kuran, zawieszony w Damaszku na żelaznych łańcuchach.
— A dlaczegóż pozwoliłeś się związać?
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— To ty o to mię pytasz? Ty, który wysłałeś mnie, żebym....
— Żebyś dał dowód roztropności — przerwałem mu. — Jakoś nie bardzo chwalebnie wypadł ten dowód!
— Zihdi, nie dręcz mnie! Gdybyś był przy tem, usprawiedliwiłbyś mnie niezawodnie.
— To możliwe, ale nieprawdopodobne. Czy wiesz, że uciekł Manach el Barsza?
— Tak! Niech go szejtan pożre!
— A z nim Barud et Amazat?
— Tak. Oby go dżehenna połknęła!
— I że ty jesteś winien wszystkiemu?
— Nie; tego nie wiem, to nieprawda!
— Opowiadaj zatem!
— Owszem, dobrze! Przybywszy do tego handżii Doksatiego, który tu stoi i gębę rozdziawia, jak gdyby był szejtanem, co ma połknąć Manacha el Barsza, dowiedziałem się, że ten Manach ma trzy konie, ponieważ o zmierzchu kupił był dwa siwki. Patrzyłem za nim i dostrzegłem, że dom ten opuścił.
— Czy domyślałeś się, co zamierza?
— Tak, zihdi.
— Czemu nie poszedłeś za nim?
— Przypuszczałem, że idzie do więzienia, a tam stał już Osko na czatach.
— Hm, to słuszne!
— Widzisz, że musisz mi przyznać słuszność, zihdi!
Poznać było po głosie małego człowieka, że doznał ulgi. Mówił dalej:
— Przeczuwałem, że ma zamiar więźnia uwolnić, wiedziałem jednak, że mu koni potrzeba. W każdym razie musiał wrócić do stajni i dlatego schowałem się tam, by go zaskoczyć.
— Schowałeś się? No, to właśnie było niepotrzebne.
— Powinieneś był posłać po kilku kawasów, albo sam ich sprowadzić. To byłoby najpewniej doprowadziło do pożądanego wyniku.
— O, zihdi, to, co najpewniejsze, nie zawsze jest najpiękniejszem. Myślałem już sobie, jak to będzie pięknie, gdy sam tych łotrów pochwytam.
— Teraz my za to musimy pokutować!
— Allah odda ich znowu w nasze ręce! Otóż, jak powiadam, czekałem. Wróciło ich zatem trzech. Spytali mnie, czego sobie tu życzę, ale Barud el Amazat, jak tylko na mnie popatrzył, poznał mnie zaraz. Wszak występowałem przeciw niemu w śledztwie, jako świadek. Wywiązała się bójka, w której broniłem się z całych sił. Podarłem nawet ubranie na tym Barudzie, ale cięgi mnie się dostały.
— Czemu nie użyłeś broni?
— Zihdi, sześć ramion mnie trzymało, a ja dwa tylko posiadam. Gdyby mi Allah dał był rąk dziesięć, to cztery zostałyby dla broni. W końcu powalono mnie na ziemię, owinięto kaftanem i obwiązano sznurami. Tak leżałem, aż przyszedłeś ty, aby mnie uwolnić. Tak się to wszystko odbyło!
— O, biada, hadżi Halefle Omarze, biada!
— Zihdi, ja także mógłbym wołać biada, biada! Ale to się na nic nie przyda. Złoczyńcy zbiegli. Jak ich odnajdziemy? Na pustyni byłoby łatwo odszukać ich ślady, ale tu, w wielkiem Edreneh, będzie to niepodobieństwem.
— Ja wpadłem na ich ślad i wiem, dokąd się udali.
— Hamdulillah! Chwała Allahowi, który ci dał rozum....
— Jakiego ty nie miałeś! — przerwałem. — Ślad człowieka, to jeszcze nie on sam. Ale poświeć-no! Co to tu leży?
Halef schylił się i podniósł dość duży szmat sukna. Przypatrzył mu się, a potem rzekł:
— To strzęp z kaftana, który oddarłem Barudowi. Jest jeszcze kieszeń.
— Jest co w niej?
Halef sięgnął do kieszeni i odpowiedział:
— Kawałek papieru.
Przypatrzyłem mu się przy świetle lampy i rozłożyłem go. Był to bardzo mały list, opatrzony wielką pieczęcią. Zawierał trzy krótkie wiersze, pisane w języku arabskim tak małemi literami, że nie mogłem ich tutaj w żaden sposób odczytać. Schowałem więc liścik i jąłem szukać innych szczątków nierównej walki, ale nic więcej nie znalazłem.
Nie mogłem tego pojąć, że ci trzej ludzie zostawili Halefowi nóż i pistolety, które miał za pasem. Strzelbę jego ujrzałem w kącie izby, opartą o ścianę.
— Czy Manach el Barsza zajmował także pokój u ciebie? — spytałem gospodarza, który patrzył i słuchał w zdumieniu.
— Tak — odpowiedział.
— Czy często zajeżdżał do ciebie?
— Dość często.
— A zatem znasz go dobrze.
— Znam. Zowie się tak, jak go ty nazywasz i jest poborcą podatkowym.
— Gdzie mieszka?
— W Uskub. Ale w domu bywa rzadko. Wziął w dzierżawę wiele miejscowości i musi podróżować, aby zbierać podatki.
— Zaprowadź nas do pokoju, w którym on mieszkał!
Spodziewałem się, że znajdę jakieś wskazówki, ale nie zauważyłem nic, coby mogło dać jakiekolwiek wyjaśnienie. Polecenie, które Halefowi wydałem, zostało spełnione, ale ze złym skutkiem niestety. Odesłałem hadżego razem z koniem do domu. Odjechał wysoce przygnębiony i mruczał tysiące przekleństw pod niteczkami, które nazywał zarostem. Hulama natomiast nakłoniłem do udania się zaraz do kadiego. Nie wyrzekł on dotąd ani słowa; teraz dopiero odezwał się:
— Ketir, ketir! — to za wiele, za wiele! Ktoby to uważał za możliwe! Gdybyśmy nie byli poszli do kąpieli, lecz zostali w domu, byłby nas Osko zastał i ucieczka byłaby się nie powiodła!
— Musimy przypuścić, że ta k byłoby się stało.
— Ale poco pójdziemy do kadiego, czy on to może odmienić?
— Trzeba jednak zawiadomić go o tym wypadku, gdyż tylko przy jego pomocy możemy uzyskać dowód, że więźnia rzeczywiście już niema w więzieniu.
— Kadi z pewnością już śpi!
— Zbudzimy go.
— Czy on pozwoli na takie postępowanie z nim?
— Musi....
Urzędnik udał się już istotnie na spoczynek i potrzeba było dopiero kilku dosadnych słów z mojej strony, zanim ośmielono się go zbudzić. Wreszcie dostaliśmy się do kadiego. Przyjął nas z miną niezbyt przyjazną i zapytał, czego żądamy.
— Oddaliśmy Baruda el Amazat w twoje ręce — odrzekłem także w tonie niezbyt uprzejmym. — Czy postarałeś się o to, żeby go pilnie strzeżono?
— Czy przyszedłeś, żeby mnie o to zapytać?
— Przyszedłem także po odpowiedź!
— Więźnia strzegą pilnie; możecie odejść.
— Nie. Nie my możemy odejść, lecz on już odszedł!
— On? Kto!
— Więzień.
— Allah akbar! Bóg jest wielki i on cię zapewne zrozumie, ale ja nie pojmuję słów twoich.
— Więc muszę się jaśniej wyrazić: Barud el Amazat umknął.
Kadi zerwał się z poduszki, na której może spał przedtem.
— Co mówisz? — pytał. — On uciekł?
— Tak.
— Wymknął się? Z zindanu wymknął się?
— Tak.
— Skąd wiesz o tem?
— Spotkaliśmy go.
— Ia Allah, czemużeście go nie zatrzymali?
— Nie poznaliśmy go.
— A skądże wiecie, że to był on?
— Dowiedzieliśmy się o tem dopiero później. Uwolnił go poborca podatkowy, który się zwie Manach el Barsza.
— Manach el Barsza? O, znam go! Był pierwej dzierżawcą podatków w Uskub, ale nim teraz nie jest. Mieszka w górach.
Mieszka w górach, to znaczy, że musiał też uciec w góry. Dlatego zapytałem:
— Czy nie widziałeś go dziś podczas rozprawy?
— Nie. A skąd ty go znasz?
— Dowiedziałem się o jego nazwisku i miejscu pobytu od handlarza ubrań. Mieszkał u handżii Doksatiego, kupił dwa konie i dziś wieczorem opuścił miasto razem z Barudem el Amazat.
— A kto był trzeci?
— Nie wiem; domyślam się jednak, że to dozorca, klucznik więzienny.
Opowiedzieliśmy sędziemu w krótkości, co się stało, poczem on kazał sobie pałasz podać, a dziesięciu kawasom nam towarzyszyć i ruszył w drogę do więzienia.
Nazar-baszi[21] był niepospolicie zdziwiony naszym widokiem o tak późnej godzinie.
— Zaprowadź nas do więźnia, który nazywa się Barud el Amazat! — rozkazał kadi.
Urzędnik wypełnił zlecenie, ale przeraził się nie mało, ujrzawszy pustą celę, w której powinien był siedzieć Barud. Tego dozorcy, któremu więzień specyalnie był poruczony, nie można było także odszukać!
Gniew kadiego nie da się opisać. Ten, pełen godności sędzia, szafował okrzykami, dla których niepodobna znaleźć słów w innym języku, a w końcu kazał zamknąć zarządcę. Starałem się go uspokoić oświadczeniem, że nazajutrz rano pośpieszymy za zbiegiem, na co przyrzekł nam dać kilku kawasów z rozkazem uwięzienia Baruda. Potem pożegnaliśmy go i zapaliliśmy na nowo pogaszone latarnie, bez których wtedy nie można było, przynajmniej w śródmieściu, pokazywać się na ulicy, jeżeli się chciało uniknąć niebezpieczeństwa przymusowego spędzenia nocy na policyi w bardzo „mieszanem towarzystwie“.
Nie zaszliśmy jeszcze daleko, kiedy zderzyliśmy się na rogu ulicy z człowiekiem, który, jak mi się wówczas zdawało, nadbiegł z przeciwnej strony z nadzwyczajnym pośpiechem. Potrącił mnie, odskoczył wstecz i zawołał:
— Acz gecyny — miej się na baczności!
— Powinieneś był wcześniej to powiedzieć! — odrzekłem.
— Aman, aman! — przebacz, przebacz! Śpieszę się bardzo, a w drodze zgasła mi lampa. Pozwól łaskawie, bym ją sobie od twojej zapalił?
— Owszem! Proszę!
Przechodzień wyjął świecę ze swojego lampionu, sporządzonego z napuszczonego olejem papieru, zapalił ją od naszej i mówił przytem dalej, jak gdyby dla swego usprawiedliwienia:
— Muszę prędko sprowadzić jakiego hekima, berbera[22] albo edżcadży[23]. U nas zachorował nagle gość, mówiący tylko nemczedże, gdyż jest z Nemczistanu.
To obudziło oczywiście natychmiast we mnie współczucie dla rodaka, który tu nagle zachorował i nic po turecku nie umie. Czyż nie było moim obowiązkiem dowiedzieć się czegoś przynajmniej? Zapytałem przeto:
— Z jakiego kraju niemieckiego pochodzi?
— Z Bawaristanu.
A zatem Bawar. Nie pomyślałem nawet o kłamstwie lub oszustwie. Co tu wiedziano o Bawaryi! Możnaby się było założyć, że nazwę tego kraju usłyszeli tylko z ust człowieka, którego ojczyzną rzeczywiście była Bawarya. Dopytywałem się więc w dalszym ciągu.
— Jakiej dostał choroby?
— Sytma siniryn[24].
W tej chwili nie przyszło mi na myśl nieprawdopodobieństwo, tkwiące w tej odpowiedzi. Myślałem tylko o tem, że tam leży w gorączce rodak, który potrzebuje pomocy.
— Czem on jest? — badałem dalej.
— Nie wiem. Przybył do mego pana, który jest tytyndżim[25], aby kupić tytoniu.
— Czy daleko stąd mieszka?
— Nie.
— To zaprowadź mnie!
— Czy jesteś lekarzem, lub aptekarzem?
— Nie, ale chcę się przekonać, czy mogę rodakowi przydać się na co.
— Inisz Allah — daj Boże! Chodź za mną!
Towarzysza mego poprosiłem, żeby poszedł do domu, gdyż pomoc jego nie była mi potrzebna. Dałem mu latarnię, a sam podążyłem za obcym.
Rzeczywiście, nie szliśmy daleko. Już w kilka minut zatrzymał się mój przewodnik przed bramą, do której zapukał. Otworzono natychmiast. Stojąc jeszcze na ulicy, usłyszałem pytanie:
— Hekim buldun my — czy znalazłeś lekarza?
— Nie, ale hamszeri[26] chorego.
— Co on nam i jemu pomoże?
— Może być terdżimanem[27], ponieważ nie rozumiemy dobrze chorego.
— To niechaj wejdzie!
Wszedłem do wązkiej sieni, która prowadziła na małe podwórko. Światło latarni papierowej pozwalało widzieć zaledwie o kilka kroków. Nie miałem najlżejszego przeczucia, żeby mi groziło jakie niebezpieczeństwo i zdumiałem się też ogromnie, usłyszawszy głos rozkazujący:
— Onu tutyn, gercze dir! — chwytajcie go, to jest on!
W tej chwili zgasła latarnia. Uczułem, że ze wszystkich stron schwyciły mię jakieś ręce. Nie pomyślałem ani na chwilę, żeby mogło zachodzić tu jakie „qui pro quo“. Głośne wołanie o pomoc na nicby się nie przydało, gdyż podwórko otaczały ze wszystkich stron budynki. Należało zrzucić z siebie napastników i dostać się z powrotem przez sień do bramy i na ulicę. Zrobiłem szeroki rozkrok, pchnąłem rękoma przed siebie tak daleko, jak na to pozwalał opór, na jaki w tem natrafiłem i szarpnąłem je nazad. Tym ruchem dwu istotnie strąciłem ze siebie, lecz inni trzymali mnie z przodu i z tyłu, a dwaj zrzuceni wkrótce znowu się na mnie uwiesili.
Nie ulegało wątpliwości, że napad obliczony był na mnie. Czatowano na mnie u kadiego i zwabiono potem do tej pułapki. Słowami byłbym nic nie wskórał, więc zaczęło się mocowanie w ciemności i ciszy, przyczem tak się musiałem wysilać, że mi piersi groziły pęknięciem; daremnie! Przeciwników było za wielu. Powalili mnie, a chociaż jeszcze na ziemi broniłem się, o ile mogłem, waląc dokoła siebie rękoma i nogami, uczułem wnet, że zawikłałem się w sznury, które na mnie zarzucono.
Byłem pojmany i skrępowany!
Czemu nie wołałem o pomoc? Czemu nie wydałem głosu ze siebie? Aby uratować przynajmniej życie, skoro już wolność przepadła. Co do pierwszego, to nie mieli, jak się zdawało, w tej chwili przy najmniej zamiaru mnie go pozbawiać. Mogli mnie przecież wystrzałem, lub pchnięciem noża położyć trupem. Gdybym był jednak narobił hałasu, tak, że obawianoby się odkrycia zamachu, wówczas łatwo byłbym śmierć na się sprowadził.
Nawet niezbyt silny człowiek rozwija w takich chwilach opór nadzwyczajny. Tchu mi już brakło, ale moi napastnicy dyszeli tak samo. Miałem za pasem nóż i pistolet, ale wydarto mi je zaraz w pierwszej chwili. Bić także nie mogłem, gdyż skrępowało mnie dziesięć do czternastu rąk.
Teraz klęły te draby na wszelkie możliwe tony, a przytem było tu między murami tak ciemno, że niepodobna było rozpoznać ręki przed oczyma.
— Hazyr — gotów? — spytał jakiś głos.
— Ewet — tak!
— Zabierzcie go do środka!
Pochwycono mnie i powleczono. Wprawdzie mogłem poruszać korpusem i nogami, a zatem teraz jeszcze próbować oporu, ale dałem za wygraną, gdyż to byłoby raczej pogorszyło, niż poprawiło moje położenie.
Zauważyłem, że przeniesiono mnie przez dwa ciemne pokoje do trzeciego i rzucono tam po prostu na ziemię. Po jakimś czasie przyszli do mnie dwaj ludzie. Jeden z nich niósł latarnię.
— Znasz mnie? — spytał drugi.
Stanął tak, że światło lampy na twarz mu padało. Można sobie wyobrazić moje niezbyt radosne zdumienie, gdy w nim poznałem Ali Manacha Ben Barud el Amazat, syna zbiega, derwisza, z którym rozmawiałem w klasztorze w Konstantynopolu.
Nie odpowiedziałem mu, a on kopnął mnie i powtórzył:
— Pytam się, czy mnie znasz?
Milczenie na nic mi się przydać nie mogło. Jeśli chciałem dowiedzieć się, co zamierzają ze mną uczynić — a to było dla mnie teraz najważniejszem — musiałem mówić.
— Tak — odrzekłem.
— Kłamco! Ty nie jesteś Nassr!
— Czy podawałem się za takiego?
— Tak!
— Nie. Nie miałem jednak powodu wyprowadzać cię z błędu. Czego chcesz odemnie?
— Zabijemy cię!
— Nie bronię! — odpowiedziałem, jak mogłem najobojętniej.
— Nie udawaj, że życia nie kochasz! Jesteś giaurem, a te psy nie umieją umierać, bo nie mają ani Koranu, ani proroka, ani raju!
Przy tych słowach kopnął mnie ponownie w bok. Gdybym miał wolną choć jedną rękę! Zatańczyłby ten derwisz inaczej, niż niedawno w Stambule!
— Czyż mogę wam przeszkodzić w zabiciu mnie? — powiedziałem. — Umrę tak spokojnie, jak teraz przyjmuję twoje kopnięcia. Chrześcijanin nie byłby takim podłym tchórzem, żeby dręczyć skrępowanego. Zdejm ze mnie te więzy, a zobaczymy, czyj prorok większy i czyj raj jest wspanialszy!
— Psie! Nie groź, bo poznasz się z mezardżym[28] jeszcze przed jutrem!
— Zostaw mnie więc w spokoju i wynoś się!
— Nie; mam z tobą pomówić. Może zapalisz przytem fajkę?
Była to wspaniała ironia ze strony tego chłopca, która mię mogła rozgniewać, gdyby mię nie była ubawiła.
— Widziałem, że jesteś dobrym choradżi[29], ale nie przypuszczałem, że jesteś jeszcze lepszym szakadżi[30], gdyż „tańczącym“ brak zwykle aulama[31] na dowcip. Jeśli istotnie chcesz ze mną mówić, to zważ, z kim mówisz. Powiadam ci, że głos mój tylko pod tym warunkiem usłyszysz, jeśli okażesz szacunek dla mojej brody, jaki nakazuje ci prorok!
Była to zamierzona obelga. Przez słowo „chora“, taniec, rozumie Turek owe zmysłowe ruchy, jakie dozwolone są tylko niewiastom, których jednak mężczyzna starannie się wystrzega. Taniec derwiszów jest inny i uchodzi za święty. Było to więc najcięższą obelgą, że jego nazwałem choradżim, a członkom zakonu odmówiłem rozumu. Przygotowałem się więc na nowe kopnięcia i byłem nie mało zdumiony, gdy rzucił mi wprawdzie płonące gniewem spojrzenie, ale potem spokojnie usiadł na ziemi. Drugi stał dalej.
— Gdybyś był muzułmaninem, wiedziałbym, jak ciebie skarcić — rzekł derwisz; — ale chrześcijanin nie może nigdy obrazić prawdziwego wiernego. Czyż ropucha zdoła powalać słońce? Chcę się niektórych rzeczy od ciebie dowiedzieć. Ja będę pytał, a ty masz odpowiadać!
— Jestem skłonny do odpowiedzi, jeżeli tylko pytania będą tak uprzejme, jak tego mam prawo żądać.
— Czy jesteś tym samym francuskim lekarzem, który w Damaszku zniweczył zamiary usty?
— Tak.
— Czy spotkałeś potem ustę w Stambule?
— Tak.
— Strzeliłeś do niego, kiedy wskoczył do wody?
— To nie ja, lecz mój służący.
— Czy widziałeś ustę już potem?
— Tak.
— Gdzie?
— Pod wieżą w Galacie, gdy już był trupem.
— A zatem to prawda, co opowiada mi ten człowiek!
Wskazał przytem na trzymającego lampę.
— Ty nie wiedziałeś, że usta nie żyje? — pytałem.
— Nie. On zniknął. Znaleziono Kolettisa zabitego, a obok zwłoki, których nikt nie znał.
— To był usta!
— To wy strąciliście go z wieży!
— Kto ci to powiedział?
— Ten człowiek. Przybyłem do Edreneh, nie wiedząc o niczem. Zawołano mnie do ojca. Szukałem go u Hulania, nie mówiąc, kim jestem i dowiedziałem się, że jest w niewoli. Uwolnił się bez mojej pomocy. Ten człowiek, to jego sługa, który mieszkał z nim u Hulama. Twój przyjaciel i obrońca, hadżi Halef Omar, opowiedział mu wszystko, a w ten sposób i do mojej wiadomości to doszło. Szukałem ojca mego u handżii Doksatiego, ale już był odjechał. Wy znajdowaliście się w stajni i myśmy was śledzili. Dowiedziałem się, że jesteś Nemcze i dlatego musiał jeden z nas czekać na was na rogu ulicy i powiedzieć tobie, że zachorował pewien Nemcze. A teraz mamy cię już w naszym ręku. Jak sądzisz, co z tobą zrobimy?
To wyjaśnienie dawało właściwie sporo materyału do namysłu; nie zaprzątałem się tem jednak, lecz odpowiedziałem prędko:
— O życie swoje nie boję się. Wy nie zabijecie mnie....
— Dlaczego nie? Wszak jesteś w naszej mocy!
— Ale w takim razie przepadłby dla was okup, który mogę zapłacić.
Oczy mu zaświeciły. Trafiłem w sedno. Mogli mnie przecież sprzątnąć ze świata po odebraniu pieniędzy. Spytał więc:
— Ile chcesz dać?
— Na ile mnie cenisz?
— Wartość twoja nie większa od ceny agreba[32] albo ilona[33]. Oba są jadowite i zabija się je, gdzie się dopadnie. Życie twoje nie warte ani dziesiątej części jednego para. To jednak, co nam zrobiłeś, wymaga wielkiej kary i dlatego powinieneś zapłacić dziesięć kup! Ach! Powiedział mi więc wyraźnie: dziesięć kup, to tylko kara, a potem życie moje nie warte mimoto ani jednego para! W ten sposób jednak mogłem zyskać trochę czasu przynajmniej: powiedziałem przeto w tonie poważnym:
— Porównywasz mnie z jadowitymi gadami! Czy to jest uprzejmość, którą postawiłem za warunek. Zabijcie mnie; nie mam nic przeciwko temu! Nie zapłacę ani piastra, jeśli nie będziesz mówił ze mną inaczej!
— Niech się spełni wola twoja, ale im więcej wymagać będziesz uprzejmości, tem wyższą będzie suma, której zażądamy.
— Ile chcecie?
— Czy jesteś bogaty?
— Nie zamieniłbym się z tobą!
— Więc zaczekaj!
Powstał i wyszedł, drugi zaś został, ale zachowywał głębokie milczenie. Dolatywały mnie głosy z pierwszego pokoju, ale słów nie rozróżniałem. Zauważyłem tylko, że zdania były podzielone. Upłynęło z pół godziny, zanim powrócił derwisz. Nie usiadł, lecz pytał, stojąc:
— Zapłacisz pięćdziesiąt tysięcy piastrów?
— To wiele, bardzo wiele!
Musiałem się trochę opierać. Zrobił ruch zniecierpliwienia i rzekł:
— Ani para mniej! Chcesz? Odpowiadaj natychmiast, bo czasu nie mamy!
— Dobrze, zapłacę!
— Gdzie masz pieniądze?
— Oczywiście nie przy sobie. Wszakżeście mi wszystko zabrali. I nie tutaj w Edreneh.
— Jak nam zapłacisz?
— Dostaniecie odemnie przekaz na Konstantynopol.
— Do kogo?
— Do elcziego z Farsistanu.
— Do posła perskiego? — spytał zdumiony. — Jemu należy pokazać list twój?
— Tak.
— A on zapłaci?
— Myślisz, że zastępca szach in szacha niema pieniędzy?
— Ma nawet bardzo dużo, ale czy zechce wydać je za ciebie?
— On wie dobrze, że otrzyma wszystko z powrotem, co wyda za mnie.
Nie popełniłem kłamstwa, gdyż byłem przekonany, że Pers zarówno oddawcę przekazu, jakoteż mnie uważać będzie za obłąkanego. Ten syn nauki Zoroastra nie miał pojęcia o istnieniu gryzipiórka mego nazwiska.
— Skoro jesteś tego pewien, to pisz ten przekaz!
— Na czem? Może na ścianie?
— Przyniesiemy rzeczy do tego potrzebne i rozwiążemy ci ręce.
Zelektryzowało mnie to zapewnienie. Wolne ręce! Może nadarzy się sposobność wymusić uwolnienie. Mogłem pochwycić derwisza i zagrozić mu uduszeniem. Mogłem go dopóty trzymać za gardło, dopókiby mnie nie wypuścił na wolność.
Ale ta więcej niż romantyczna, ta urojona idea nie doczekała się nawet próby wykonania. Derwisz, który nie miał dziś zresztą na sobie szat swego zakonu, był przezorny. Nie dowierzał mi i wszedł z czterema drabami, którzy z bronią w ręku usadowili się obok mnie po prawej i lewej stronie. Oblicza ich nie jaśniały przytem bynajmniej wspaniałomyślnością. Najmniejszy ruch podejrzany byłby mą zgubą.
Dostałem kartę pergaminu z papierową okładką i napisałem na kolanie, gdy zdjęli z rąk postronek:

„Do mego brata Abbas Jezub Hamana Mirzy, promienia słonecznego Farsistanu, który świeci teraz w Stambule“.
„Daj za mnie, niegodny odblask twej przychylności, oddawcy tego mektuba[34] zaraz pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Mój sandykdżi[35] zwróci je tobie, skoro tylko ich zażądasz od niego! Nie pytaj posłańca, kim jest, skąd przybywa i dokąd się udaje! Jestem cieniem twojego światła.

Hadżi Kara Ben Nemzi“.

Podpisałem tem nazwiskiem, przypuszczając, że powiedział je derwiszowi służący jego ojca. Zaadresowawszy kopertę, oddałem jedno i drugie Ali Manachowi. Odczytał to głośno, przyczem ucieszyłem się niemało, widząc zadowolenie na twarzach tego szanownego towarzystwa. Sam zaś myślałem nad tem, jaki wyraz przybierze podczas czytania tego listu oblicze posła, który się zresztą całkiem inaczej nazywał. Biada jego oddawcy!
Derwisz skinął mi głową z zadowoleniem i rzekł:
— To dobrze! Postąpiłeś rozsądnie, pisząc mu, żeby nie pytał. Nie dowiedziałby się niczego. Teraz zwiążcie mu ręce napowrót! Kiradżi na nas już czeka.
Musiałem się zgodzić na odnowienie niemiłego „bandażu“, poczem oni odeszli, zostawiając mię samego w ciemności.
Zacząłem od próby nad wytrzymałością mych więzów i zauważyłem wnet, że nie uda mi się od nich uwolnić. Jąłem więc pracować myślą, zamiast rękoma.
Jak dostał się derwisz do Adryanopola? Nie w tym celu zapewne, żeby nas ścigać, bo nic o nas nie wiedział. Przybył doń posłaniec od ojca i ten go tu sprowadził. Na co? Czy jego obecność potrzebna była do zamachu, który projektowali? A może szło o nowe przedsięwzięcie, którego nawet nie przeczuwałem.
Gdzie znajdowałem się wogóle? Kto byli ci ludzie? Czy należeli do szeroko rozgałęzionej bandy usty? Czy też może stali w innym stosunku do zbiegłego Baruda el Amazat i jego wybawcy? Miałem wielką ochotę przypuścić to drugie. Tych czteru, siedzących obok mnie drabów, miało wybitnie skipetarskie fizyognomie. Uważałem ich za Arnautów.
Następnie powiedział derwisz, że kiradżi już czeka. Kiradżowie są to woźnice, którzy odbywają okolicznościowe jazdy po całym półwyspie bałkańskim, podobnie jak to u nas dawniej bywało, gdzie olbrzymie „fury“, naładowane ludźmi i najrozmaitszymi towarami, przebiegały cały kraj wzdłuż i wpoprzek. Kiradżi, to spedytor Bałkanu. Jest on wszędzie i nigdzie, zna wszystko i wszystkich i umie odpowiedzieć na każde pytanie. Gdzie się zatrzyma, tam go chętnie przyjmują, bo umie opowiadać, a w dzikich, poszarpanych, przesmykach Bałkanu znajdują się okolice, do których przez cały rok nie doszłaby żad na wieść ze świata, gdyby nie zjawił się tam czasem kiradżi, aby się dowiedzieć, czy pasterz samotny nagromadził już tyle sera, ile się na wóz jego zmieści.
Woźnicom tym powierza się wszelakie dobro o wysokiej wartości, bez żądania od nich kaucyi. Jedyna gwarancya, to ich rzetelność. Wracają często po upływie wielu miesięcy, a nawet po latach, ale wracają i przywożą pieniądze. Jeśli ojciec umarł w tym czasie, to przywozi je syn, albo zięć, ale ktoś je zawsze przywozi.
Ta rzetelność kiradżich stała się już oddawna przysłowiową; niestety teraz zaczyna być inaczej. Pomiędzy znane zdawna rodziny woźniców wcisnęli się nowicyusze, którzy korzystają ze zwyczajowego zaufania i zbiera ją tam, gdzie siali ludzie uczciwi. Przynoszą więc kiradżiemu, którego nazwę także przyjęli, ujmę na ciężko zapracowanej sławie.
Taki woźnica czekał już właśnie! Ale może przecież nie na mnie? Czyżby miano mnie gdzieś przewieźć? Tu, w mieście, mogłem mieć nadzieję wyswobodzenia. Gdybym do rana nie wrócił do Hulama, towarzysze moi, a szczególnie hadżi, nie zaniedbaliby niczego, by mnie odszukać.
Myśląc o nich i o tych sześciu kawasach, którzy na nas czekać mieli ze swoim tutemr o świcie przed bramą, byłbym rozerwał pęta z wściekłości; niestety były zbyt mocne!
Wykłóciłem się z Halefem za jego nieostrożność, a teraz postąpiłem sam o wiele niemądrzej. Wpadłem w całkiem niezdarną pułapkę. Że powodem tego było moje dobre serce, to nic mnie ani nie usprawiedliwiało, ani nie pocieszało. Teraz trzeba było cierpliwości i z zimną krwią czekać na to, co nastąpi i chwytać w lot każdą sposobność do ucieczki.
Wtem weszli napowrót owi czterej. Nie rzekłszy ani słowa, owiązali mi usta grubem suknem, zawinęli mnie całego w stary dywan i powlekli. Dokąd, tego widzieć nie mogłem.
Brakowało mi już oddechu. Sukno cuchnęło czosnkiem, oraz zapachami, jakie chyba tylko składniki mieszaniny, gotowanej przez czarownice, wydawać mogą. Chwytałem gwałtem powietrze, ale go nie było. Takich uczuć doznaje zapewne żywcem pogrzebany, gdy słyszy, jak na trumnę jego spadają pierwsze grudy ziemi. Ludzie ci nie namyślali się widocznie nad tem, że mogę się udusić pod tem suknem i nadgniłym dywanem.
Naraz poczułem, że ruch ustał. Poczułem coś stałego pod sobą. Położono mnie gdzieś, ale gdzie... tego nie wiedziałem. Potem wydało mi się, że doszedł mnie skrzyp kół; podrzucało mną do góry i na dół tam i na powrót; zabierano mnie z Adryanopola!
Nie mogłem poruszać poszczególnymi członkami ciała; mogłem jedynie nogi skurczyć i wyprostować. Zrobiłem to kilkakrotnie, aż się dywan cokolwiek rozluźnił. Poczułem zaraz w nosie cokolwiek świeższe powietrze, zwolniał trochę ucisk na piersiach. Teraz był czas zastanowić się nad tem, czy położenie moje jest już istotnie tak beznadziejne, że nie pozostaje mi nic innego, jak poddać się.
Pomimo że nadsłuchiwałem z wytężeniem, nie słyszałem, by kto mówił. Niepodobna było dowiedzieć się, czy zdany jestem na opiekę jednego, czy więcej ludzi. Toczyłem się to w prawo, to w lewo. Miejsca było niewiele, a zatem wóz był bardzo wązki. Uderzałem przytem o boki jego tak miękko, że wywnioskowałem z tego, iż okryto mię słomą lub sianem.
Po ruchu rozpoznałem, że leżałem głową zwrócony do tyłu wozu. Gdyby mi się tak udało spaść tam na ziemię! Była noc i całkiem ciemno. Mógłbym się zatoczyć tak daleko, żeby mnie nie znaleziono i byłbym uratowany.
Skurczyłem nogi, zaczepiłem napiętki o dno i posunąłem się wstecz. Wtem poczułem stały opór, któremu żadna siła nie mogła podołać. Musiałem wyrzec się tej nadziei.
Minął pewien czas, który wydał mi się złożonym z kilku wieczności. Wtem zauważyłem, że jakieś ręce robią coś z otulającym mnie dywanem. Obracano mnie tam i sam, dopóki pakunku nie rozwinięto. Leżałem głęboko w słomie i spostrzegłem, że dzień już nastał, a nademną ukazała się twarz sługi Baruda el Amazat.
— Jeśli przyrzekniesz, że będziesz milczał, to zdejmę ci z ust to sukno — rzekł.
Skinąłem mu głową z wielką gorliwością. Odwiązał knebel i — Bogu dzięki — czyste, świeże powietrze napłynęło mi do płuc. Zdawało mi się, że z piekła dostałem się do nieba.
— Głodnyś? — zapytał.
— Nie.
— A pić ci się chce?
— Nie.
— Dostaniesz jeść i pić, i nie będziemy cię dręczyć, dopóki będziesz milczał i nie spróbujesz rozwiązać sznurów. Skorobyś jednak nie posłuchał, mam rozkaz zabić cię natychmiast.
Twarz jego zniknęła. Miałem swobodę ruchów o tyle, że nie krępował mnie dywan i mogłem podnieść się do postawy siedzącej. Leżałem w tylnej części niesłychanie długiego, wązkiego wozu, okrytego płócienną budą. Tuż przedemną siedział służący, jako mój dozorca, a na przodzie dwu obok siebie. Jednego z nich, zdaje się, także już widziałem; należał do tych, w których ręce popadłem. Drugi był zapewne woźnicą, kiradżim, o którym mówił mi derwisz. Nie widziałem zeń nic prócz futra, jakie kiradżowie noszą także latem, kapelusza z olbrzymiemi krysami i bata. Człowiek, który siedział pod tym monstrualnym kapeluszem i w tem brudnem futrze przedstawiał teraz dla mnie nieocenioną wartość.
Trudno było przypuścić, żeby kiradżi dobrej, starej „szkoły“ był sprzymierzeńcem zbrodniarzy, niepodobna zaś uwierzyć w to, żeby w tem przedpotopowem futrze tkwił woźnica nowej „szkoły“. Trzeba było zaczekać. Oparłem się więc o tylną ścianę i wziąłem go na oko.
Nareszcie po długim czasie odwrócił się, a wzrok jego padł na mnie. Wielkie, błękitne oczy patrzyły przez jakiś czas na mnie, poczem woźnica znowu głowę odwrócił. Przedtem jednak znalazł dość czasu na to, aby podnieść brwi i przymknąć lewe oko.
Zrozumiałem natychmiast tę pantominę. Podniesienie brwi wskazywało mi, żebym uważał, a znak, dany okiem zwracał moją uwagę na lewą stronę wozu. Czy było tam coś, co mogłoby mi się przydać?
Zbadałem wewnętrzną stronę wozu, zdołałem jednak odkryć tylko sznur, przyczepiony jednym końcem do górnej części drabiny i ciągnący się stąd w dół pod siano. Był on naciągnięty, wisiało więc coś na nim. Czy na ten sznur chciał woźnica skierować moją uwagę?
Udałem, że mi niewygodnie leżeć i posunąłem się trochę naprzód. Położyłem się tak na lewym boku, żeby rękami, chociaż były związane, zbadać tę stronę. Z trudem tylko powstrzymałem się od okrzyku radości; na sznurze wisiał nóż. Zacny kiradżi przeznaczył go dla mnie i był szczęściem na tyle sprytny, że nie przywiązał go zbyt mocno. Nóż wisiał tylko na pętli, którą z łatwością rozciągnąłem.
W następnej chwili tkwił nóż w cholewie, wyglądając ostrzem na zewnątrz. Zgiąłem kolana i przysunąłem je tak blizko ciała, że przedramię mogło dosięgnąć klingi. Była bardzo ostra, tak, że cztero- lub pięciokrotne posunięcie po niej wystarczyło do przecięcia sznurów. Uwolnienie nóg było już tylko zabawką.
Odetchnąłem głęboko. Nie byłem już więźniem, a w nożu miałem broń, której mogłem zaufać. Wszystkie te ruchy odbyły się pod sianem tak, że nikt nie mógł dostrzec, że byłem wolny.
Odważyłem się podnieść jedną rękę i odchylić dolny rąbek płachty, aby wyjrzeć. Obok wozu jechał na koniu derwisz Ali Manach Ben Barud el Amazat. Należało przypuszczać, że po przeciwnej stronie jechał drugi dozorca.
Plan mój wnet był gotowy. Obydwaj jeźdźcy po obu stronach wozu uzbrojeni byli w broń palną. Musiałem zatem unikać wszelkiej walki i zdać się więcej na podstęp, niż na siłę fizyczną. Posunąłem się więc znowu w tył wozu, trzymając ręce ciągle pod sianem. Pod jego osłoną zacząłem wycinać dziurę w starej zbutwiałej ścianie wozu i w pół godziny była dziura dość szeroka, żeby się przez nią wydostać na wolność.
To wszystko nie było tak łatwem, jakby się mogło wydawać, przeszkadzał mi bowiem stary dywan, a siedzący u nóg moich dozorca rzucał na mnie od czasu do czasu badawcze spojrzenie. Na szczęście tętent koni, skrzypienie kół i klekot wozu były tak głośne, że nie było słychać szmeru, spowodowanego mym nożem.
Zaczekałem na jeszcze jedno takie spojrzenie na mnie, zagrzebałem się pod siano i wylazłem przez otwór nogami naprzód. Dotknąłem ziemi stopami i wyciągnąłem głowę na wolne powietrze.
Teraz dopiero pewny byłem wolności i szło tylko o to, żeby dostać konia.
Znajdowaliśmy się w okolicy płaskiej i na drodze widocznie mało uczęszczanej, po której obu stronach był las. Z lewej strony jechał derwisz, a z prawej, jak przypuszczałem, jakiś drugi człowiek. Koń derwisza nie był duży, wydawał mi się jednak lepszym od konia tego drugiego. Miał sierść wełnistą, wspaniałą grzywę i ogon sięgający do ziemi. Chód jego był silny i elastyczny. Ach, gdyby tak zdołał unieść dwie osoby!
Myśl ta lotem błyskawicy przebiegła po mojej głowie. Najpierw ja jeńcem derwisza, a potem on moim!
Wziąłem nóż w zęby. Jeździec nie miał pojęcia, co się działo poza nim. Jechał swobodnie koło wozu, a drudzy nie mogli go widzieć. Tylko końce nóg zaczepione miał o strzemiona. Siedział wprawdzie dość mocno, bo koń był osiodłany po turecku, ale jedno uderzenie w kark musiało jego korpus naprzód przewalić i wytrącić mu nogi ze strzemion. Potem trzeba go było bokiem z siodła wysadzić. Dla mnie było główną rzeczą, utrzymać się dobrze na koniu, aby z niego nie zlecieć.

W kilku szybkich krokach dostałem się tuż poza jego konia. Rozpędziłem się i w następnej chwili klęczałem już na zadzie końskim, za jeźdźcem. Koń stropił się na kilka sekund tym niespodzianym napadem. Jedno uderzenie pięścią w kark wyrzuciło nogi jeźdźca ze strzemion. Chwyciłem go za gardło, podniosłem się z klęczek i poderwałem go tem samem ze siodła, a natomiast sam w nie wpadłem, nie wypuszczając go przytem z rąk. Stało się to właśnie w sam czas, gdyż koń stanął teraz dęba. Zdołałem jeszcze wolną ręką schwycić go na czas za cugle, ścisnąłem zwierzę nogami, obróciłem je i odjechałem powoli, tak cicho, jak tylko można, tą samą drogą z powrotem.
W niewielkiem oddaleniu stąd tworzyła droga zakręt. Przed nim oglądnąłem się poza siebie. Wóz toczył się spokojnie dalej; nie zauważono więc niczego. Było to tylko dzięki temu możliwe, że czysto drewniane koła na takichże drewnianych osiach wydawały piekielne skrzypienie, nadto wóz znajdował się między mną a drugim jeźdźcem, któremu nawet na myśl nie przyszło się oglądnąć.
Chciałbym być świadkiem tego ogłupienia, jakie opanowało niezawodnie tych ludzi na widok, że więzień i dowódca umknęli równocześnie. Mogłem z łatwością się ukryć i bez niebezpieczeństwa dla siebie, zaczekać na tę chwilę. Bałem się jednak szczęścia wyzywać, pomyślałem sobie o przyjaciołach, którzy bezwątpienia byli w niemałej o mnie trwodze.
To też położyłem sobie derwisza wpoprzek na kolanach i podpędziłem konia do wyciągniętego cwału.
Ali Manacha tak zaskoczył mój napad, że zapomniał nawet krzyknąć. Następnie ścisnąłem mu gardło tak silnie, że nie mógł wydać głośnego okrzyku. Dało się słyszeć tylko bulkocące jakieś charczenie, a teraz leżał przedemną cicho i bez ruchu, wydało mi się, że go zadusiłem.
Koń cwałował tak miękko, równo i wytrwale, że nie potrzeba było obawiać się dopędzenia. Nieuzasadniona byłaby te raz zresztą obawa przed walką, gdyż miałem już broń palną przy sobie. U Ali Manacha znalazłem właśnie dwa pistolety za pasem, które sobie oczywiście przywłaszczyłem.
Podczas jazdy przeszukałem jego kieszenie. Wydobyłem z nich swój zegarek i sakiewkę, a po wadze przekonałem się, że jej zawartość powiększyła się od wczoraj. Do siodła przytroczone były sakwy. Sięgnąłem do nich ręką i poczułem amunicyę, oraz środki żywności. Liczono więc widocznie na dłuższą drogę.
Las się skończył. Przedemną leżała otwarta równina, pokryta wielkiemi polami kukurydzy i ogrodami różanymi. Oglądnąwszy się po pewnym czasie, ujrzałem cwałującego za mną jeźdźca. Był to zapewne ten, który jechał po prawej stronie wozu. Zauważył ucieczkę i zawrócił, aby się poinformować.
Koń mój biegł, mimo że dwu dźwigał na grzbiecie, tak szybko, jak jego. Nie obawiałem się już niczego, a gdy po jakimś czasie wjechałem na ożywiony gościniec, z którym krzyżowała się moja dotychczasowa droga, poczułem się pewnym zupełnie. Niebawem też zobaczyłem, że ścigający mnie jeździec począł konia wstrzymywać, a po chwili zniknął mi z oczu zupełnie.
Zatrzymałem się teraz i zsiadłem z konia, żeby mu dać odpocząć, a zarazem z powodu derwisza. Położyłem go na ziemi i zbadałem. Serce jego biło całkiem regularnie, a oddech był normalny.
— Ali Manachu, nie udawaj! — powiedziałem. — Wiem, że zupełnie jesteś przytomny. Otwórzno oczy!
Stracił on zapewne w pierwszej chwili przytomność, ale potem udawał omdlałego, aby, jak się zdaje, uniknąć moich pytań i namyślić się nad tem, jak należy postąpić, a może nawet skorzystać z jakiej sposobności do ucieczki. Mimo mych słów nie otworzył oczu.
— Dobrze — powiedziałem — jeżeli rzeczywiście nie żyjesz, to przekonam się o tem przynajmniej. Wbiję ci ten nóż w serce! Dobyłem noża. Zaledwie jednak poczuł ostrze na swojej piersi, rozwarł z przerażenia oczy szeroko i zawołał:
— Ach wai! Stój! Czy chcesz mnie zakłuć naprawdę?
— Żywego niechętnie się zabija, ale umarłemu pchnięcie już nic zaszkodzić nie może. Jeśli chcesz, to ostrze utrzymać zdala od siebie, to nie staraj się wywołać we mnie mniemania, że już umarłeś!
Leżał aż dotąd rozciągnięty na ziemi, ale teraz usiadł. Zapytałem go:
— Powiedzno, Ali Manachu, dokąd chciałeś mnie zawieźć?
— W bezpieczne miejsce.

— To bardzo dwuznaczne. O czyje bezpieczeństwo szło tutaj: moje, czy wasze?
Na obcej ziemi.
— O jedno i drugie.

— Musisz mi to wyjaśnić, bo nie rozumiem.
— Nic ci się stać nie miało, effendi. Chcieliśmy cię zawieźć na miejsce, z któregobyś nie mógł umknąć. Zależało na tem, by mój ojciec zyskał czas, potrzebny do ucieczki; potem bylibyśmy cię znowu wypuścili.
— To bardzo ładnie z waszej strony. W jakie to miejsce wieźliście mnie?
— Do karaułu w górach.
— Ach! Strażnica! Zdawało wam się, że ojciec twój prędzej zdoła uciec, jeżeli będę się znajdował w waszei mocy?
— Tak, effendi.
— Dlaczego?
— Bo ty odkryłbyś może, dokąd on się zwrócił.
— Jakim sposobem? Nie jestem wszechwiedzącym.
— Twój hadżi powiedział, że umiesz odnaleźć wszelkie ślady.
— Hm! Jak mogłem w Edreneh wpaść na ślad twego ojca?
— Nie wiem.
— A zatem posłuchaj, Ali Manachu! Powiadam ci, że już ślad ten posiadam. Twój ojciec pojechał z dozorcą więziennym i z Manachem el Barsza wzdłuż Ardy na zachód. Mieli dwa siwki i jednego gniadego.
Widać było, jak się przestraszył.
— Mylisz się, bardzo się mylisz! — pośpieszył z odpowiedzią.
— Nie mylę się, mam nawet nadzieję, że niebawem dowiem się jeszcze więcej. Gdzie jest odebrana mi kartka?
— Jaka kartka?
— Sam zabrałeś mi ją z kieszeni w kamizelce. Przypuszczam, że jeszcze jest.
— Wyrzuciłem ją. Nie było w niej nic ważnego.
— A mnie się zdaje przeciwnie, że były tam rzeczy bardzo ważne. Poszukam ja. Pokaż kieszenie!
Powstał, udając, że czyni to, aby ułatwić przeszukiwanie, zaledwie jednak wyciągnąłem ku niemu rękę, cofnął się i skoczył do konia. Przewidywałem coś podobnego. Jeszcze nie zdołał nogi włożyć do strzemienia, kiedy pochwyciłem go i rzuciłem na ziemię.
— Leż, bo ci kulę w łeb wpakuję! — zagroziłem. — Twoja zręczność wystarcza może w klasztorze „tańczących“ w Stambule, ale nie żeby mnie umknąć!
Zbadałem jego kieszenie bez oporu z jego strony, ale nic nie znalazłem. W sakwach szukałem także daremnie. Wtem wpadła mi na myśl sakiewka. Dobyłem jej. Zawierała pewną ilość złotówek, których ja tam nie miałem, a wśród nich kartkę z trzema wierszami, pisanymi nestaalikiem, czyli owem na lewo pochylonem pismem, leżącem w pośrodku między bardzo pobieżną kursywą arabską (neskhi), a bardzo pochyłym taalikiem.
Teraz byłem zadowolony. Zabrakło czasu do przeczytania kartki, schowałem więc ją i rzekłem:
— Myślę, że te kartki zawierają przecież coś ważnego. Ty wiesz oczywiście, dokąd pojechał twój ojciec.
— Nie wiem, effendi.
— Nie wmawiaj tego we mnie!
— Nie było go już, kiedy przybyłem do Edreneh!
— Ale dowiedziałeś się, dokąd się udaje. Podąży zapewne do Iskenderieh, gdzie oczekuje go jego brat, a twój wuj, Hamd el Amazat.
Przy tych słowach udawałem, że go nie obserwuję bystro. Przez twarz jego przemknęło coś, jak gdyby uspokojenie. Ojciec jego nie udał się więc do Iskenderieh.
— Może być — odrzekł — ale nie wiem tego. Powiedz mi jednak teraz, effendi, co zamierzasz ze mną uczynić?
— No, a jak myślisz?
— Pozwolisz mi odjechać.
— Ach! To nie złe! A zatem nie chcesz nawet iść, lecz jechać konno!
— Koń jest przecież moją własnością!
— A ty jesteś moją własnością zatem i koń do mnie należy. Oczywiście, będę się starał o to, byś nie szedł pieszo!
— Ależ ty jesteś wolny, a ja nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy!
— Ty to nazywasz żadną krzywdą?... Odprowadzisz mnie aż do Edreneh, a mianowicie do tego domu, do którego zwabiliście mnie wczoraj. Ciekaw jestem, kto też tam mieszka. Rozumie się!, że pójdzie także kadi.
— Effendi, tego nie zrobisz. Słyszałem, że jesteś chrześcijanin i że Iza Ben Marryam, wasz zbawiciel, uczył was: „miłujcie swoich nieprzyjaciół!“
— Przyznajesz zatem, że jesteś moim nieprzyjacielem?
— Ja twoim nie byłem, tylko ty moim zostałeś. Należy przypuścić, że jesteś dobrym chrześcijaninem i będziesz posłuszny twojemu Bogu!
— Słusznie się domyślasz!
— No, a czemu nie puszczasz mnie na wolność?
— Właśnie dlatego, że słucham przykazania, Ali Manachu. Ja cię miłuję tak bardzo, że rozstać się z tobą nie mogę!
— Ty szydzisz ze mnie! Zapłacę ci okup!
— Jesteś bogaty?
— Ja nie, ale mój ojciec będzie nim niebawem.
— Ukradnie lub zrabuje swoje bogactwo. Nie tknąłbym takich pieniędzy!
— Więc dam ci inne. Otrzymasz swoje z powrotem!
— Moje? Czy masz pieniądze odemnie?
— Nie, ale posłaniec poszedł już po pieniądze do Stambułu, które nam miałeś zapłacić. Jeśli puścisz mnie wolno, to otrzymasz je, skoro tylko przyniesie.
— O, Ali Manachu Ben Barud el Amazat, ty przetańczyłeś rozum w Stambule! Posłaniec wasz nie otrzyma ani jednego piastra. Takiego imienia, jakie wam wymieniłem, niema wcale w Stambule, a Pers, którego może znajdzie posłaniec, nie zna mnie wcale!
— Effendi, oszukałeś nas zatem? Bylibyśmy więc nie dostali pieniędzy?
— Nie.
— W takim razie byłbyś zginął!
— Wiedziałem o tem. Ale byłbym także zgubiony, gdyby wypłacono pieniądze. Zresztą nie bałem się was zbytnio, a że to było słuszne, tego ci dowiodłem. Jestem wolny.
— Chcesz mnie więc istotnie zabrać do Edreneh, jako więźnia?
— Tak.
— To oddaj mi pieniądze, które włożyłem do sakiewki!
— Dlaczego?
— Są moje. Potrzebuję ich. Muszę jeść i pić nawet w więzieniu.
— Dostaniesz to, czego ci będzie trzeba; nie będą to zapewne przysmaki, ale „tańczącemu“ nie zaszkodzi trochę głodu!
— Więc chcesz mnie okraść?
— Nie. Przypatrz mi się! Podarliście na mnie ubranie, gdy się broniłem i muszę sobie teraz kupić nowe. Tyś temu winien i dlatego mogę sobie wziąć twoje pieniądze, nie narażając się na zarzut kradzieży. Nie uczynię tego jednak, lecz oddam je kadiemu. Czy wolno „tańczącemu“ mieć pieniądze? Sądzę, że wszystko, co pobiera, należy do zakonu!
— Nie jestem już tańczącym. Byłem tylko krótki czas w klasztorze!
— Zapewne dla interesów! No, to mnie nic nie obchodzi. Ruszajmy! Podaj ręce!
Wydobyłem przy tych słowach z sakwy linewkę, którą zauważyłem tam przedtem.
— Effendi, co chcesz zrobić? — spytał przestraszony.
— Przywiążę cię za ręce do strzemienia.
— Tego ci nie wolno! Jesteś chrześcijanin, a ja wyznawca proroka. Nie jesteś kawasem. Nie masz prawa obchodzić się z nikim jak z więźniem!
— Nie wzbraniaj się, Ali Manachu! Oto jest sznurek. Jeśli natychmiast rąk nie podasz, palnę cię w głowę, że znów zemdlejesz. Nie pozwolę na to, żebyś mi dyktował, jak się mam z tobą obchodzić!
To poskutkowało. Ten pseudoderwisz nie miał widocznie ani odwagi, ani energii. Wyciągnął obie ręce, poczem ja związałem je, przytwierdziłem koniec sznurka do strzemienia i wsiadłem na konia.
— Co zrobisz z koniem?
— Oddam go kadiemu. Naprzód!
Ruszyliśmy. Nie spodziewałem się wrócić tak prędko do Edreneh i to jeszcze w ten sposób.
Dojechaliśmy niebawem do głównej drogi. Prowadziła do słynnego bazaru Mustafa Baszy. Spotkaliśmy wielu podróżnych. Przypatrywano się nam ze zdumieniem i podziwiano nas obu, ale nikt nie zadał sobie trudu, żeby przemówić do nas choćby słowem.
Im więcej zbliżaliśmy się do miasta, tem bardziej ożywiała się ulica. Zaraz w pierwszej ulicy zobaczyłem dwu kawasów. Objaśniwszy im pokrótce całą sprawę, zażądałem, żeby nam towarzyszyli, co też uczynili niezwłocznie. Zamierzałem pojechać najpierw do Hulama, aby przedewszystkiem uspokoić przyjaciół.
Przejeżdżając jedną z ulic, zauważyłem wśród przechodniów człowieka, który na widok Ali Manacha zatrzymał się wśród oznak przerażenia, a potem szybko się oddalił.
Czy znał mojego więźnia? Najchętniej posłałbym za nim jednego z policyantów, aby go ujęli. Co będzie, gdyby człowiek ten ostrzegł drugich? Ale na samo podejrzenie, dla prostego domysłu, nie śmiałem niewinnego może całkiem człowieka pozbawiać wolności. Ja, chrześcijanin, znajdowałem się w kraju mahometańskim.
Pod domem Hulama zapukałem do bramy. Oddźwierny zaglądnął przez otwór i wydał okrzyk radości na mój widok.
— Hamdullillah! Czy to ty rzeczywiście, effendi?
— Tak. Otwórz Malhemie!
— Zaraz, zaraz! Byliśmy w wielkim strachu o ciebie, bo myśleliśmy, że zdarzyło ci się jakie nieszczęście. No, ale teraz już wszystko dobrze!
— Gdzie hadżi Halef Omar?
— W selamliku. Wszyscy tam się zebrali i biadają nad twem zniknięciem.
— Alargha — baczność! — zawołał jeden z kawasów. — Czy to ty może jesteś Kara Ben Nemzi, effendi?
— Tak się nazywam.
— Peh ne gyzel — jakże to pięknie! Zarobiliśmy zatem trzysta piastrów!
— Jakich trzysta piastrów?
— Wysłano nas, żebyśmy ciebie szukali. Kto znajdzie jaki ślad twój, ma tę sumę otrzymać.
— Hm! Właściwie, to ja was znalazłem, ale pieniądze dostaniecie. Wejdźcie razem!
Trzysta piastrów, to około siedmdziesiciu koron. A więc oceniono mnie aż tak wysoko! Mogłem być z tego dumny. Oddźwierny otworzył drzwi na oścież i zrobił minę bardzo zdziwionego, ujrzawszy derwisza, którego dotąd przez otwór nie widział. Zaledwie dał się słyszeć na dziedzińcu odgłos stąpań końskich, zbiegli się wszyscy.
Pierwszym był mój hadżi Halef Omar. Przesadził jednym olbrzymim skokiem wszystkie schody naraz, zapominając o wschodniej powadze, poskoczył ku mnie i zawołał, radośnie chwytając mnie za rękę:
— Allahl Allah! To ty? To ty naprawdę?
— To ja, kochany Halefie. Pozwól mi tylko zleźć z siodła!
— Przyjeżdżasz? Byłeś za miastem?
— Tak, miałem wiele nieszczęść, ale i dużo szczęścia!...
Drudzy także powyciągali do mnie ręce. Wśród powszechnych okrzyków radości zabrzmiał okrzyk zdumienia. Wydał go Isla.
— Effendi, co to? Kogo tutaj sprowadzasz? Wszakże to Ali Manach, „tańczący“!
Dotychczas zajmowano się tylko mną, a derwiszem nie i dopiero słowa Isli zwróciły uwagę obecnych na niego. Ujrzano, że skrępowany.
— Ali Manach? Syn zbiegłego? — pytał Hulam.
— Tak — odrzekłem. — Jest moim jeńcem; chodźcie do środka! Opowiem wam.
Weszliśmy do selamliku, zabierając z sobą derwisza, ale zaledwieśmy usiedli, otwarto bramę ponownie. To kadi przybywał. Zdumiał się na mój widok i ucieszył zarazem.
— Effendi, ty żyjesz i jesteś tutaj? — zapytał. — Dzięki Allahowi! Uważaliśmy cię już za straconego, chociaż nakazałem cię szukać. Gdzie byłeś?
— Usiądź z nami, a dowiesz się!
— Posłucham twego opowiadania. Jak że się cieszę, że nie stało ci się nic złego!
Opowiedziałem wszystko pośród ciągłych przerywań. Potem nastąpiło mnóstwo zapytań i okrzyków najróżnorodniejszego gatunku. Tylko Halef zachował spokój. W końcu zawołał głośno:
— Cicho ludzie! Teraz nie należy rozmawiać, lecz działać!
Kadi rzucił Halefowi spojrzenie strofujące, ale go mimo to spytał:
— Jak sądzisz, co należy czynić?
— Trzeba natychmiast przesłuchać tego Ali Manacha, a potem odszukać dom, w którym pokonano mojego zihdi, a wreszcie ścigać ów wóz, w którym miano go zawieźć do karaułu.
— Masz słuszność! Każę tego syna zbiega zaprowadzić zaraz do więzienia i tam go przesłuchać.
— Czemu nie tu, nie zaraz? — spytałem. — Chciałbym w tej godzinie jeszcze wyruszyć na pościg za jego ojcem. Upłynęło już dużo drogiego czasu. Dobrze byłoby usłyszeć wpierw, co on powie.
— Skoro sobie tego życzysz, to niech się tak stanie!
Przybrał minę bardzo poważną i pełną godności i zapytał pojmanego:
— Na imię ci Ali Manach Ben Barud el Amazat.
— Tak — odrzekł jeniec.
— A zatem ojciec twój nazywa się Barud el Amazat?
— Tak.
— To ten sam, który nam umknął?
— Nie wiem nic o tem!
— Wypierasz się. Każę ci dać bastonadę! Czy znasz byłego poborcę podatków Manacha el Barsza?
— Nie!
— Kazałeś wczoraj tego effendi zwabić do pewnego domu, by go tam pojmać?
— Nie.
— Psie, nie kłam! Effendi to sam opowiedział!
— On się myli.
— Ale ty go związałeś i zabrałeś dzisiaj na wozie.
— To także nieprawda! Jechałem gościńcem i dopędziłem ten wóz. Rozmawiałem z kiradżim, właścicielem tego wozu. Wtem uderzył mnie ktoś tak, że straciłem przytomność, a gdy znowu przyszedłem do siebie, byłem już jeńcem tego człowieka.
— Język twój opływa kłamstwem, ale to nie polepszy twego położenia, lecz pogorszy! My wiemy, że jesteś Nassr!
— Nie wiem, co to jest!
— Wszak rozmawiałeś o tem z effendim w klasztorze „tańczących“!
— Nie byłem nigdy w klasztorze „tańczących“!
Zdawało mu się, że się ocali, przecząc wszystkiemu. Kadi rzekł gniewnie:
— Na Allaha! Otrzymasz bastonadę, jeśli dalej będziesz prawdę ukrywał! A może jesteś poddanym Inglisów, jak twój ojciec?
— Nie mam ojca poddanego Inglisów. Widzę, że Barud el Amazat, o którym mówicie, nie jest moim ojcem i przybrał tylko bezprawnie jego nazwisko.
— Czem więc jesteś, jeśli nie derwiszem?
— Jestem szaijad es semek[36] i odbywam podróż.
— Skąd?
— Z Inada nad morzem.
— Dokąd się udajesz?
— Do Sofii, w odwiedziny do krewnych. Nie byłem nawet godziny w Edreneh. Przybyłem tutaj w nocy i wyjechałem drugą stroną. Później spotkałem wóz.
— Nie jesteś rybakiem, lecz kłamcą. Czy możesz dowieść, że pochodzisz z Inada?
— Poślij tam, a powiedzą ci, że mówię prawdę.
To zuchwalstwo wyprowadziło niemal kadiego z równowagi. Zwrócił się do Isli i zapytał:
— Islo Ben Maflej, czy rzeczywiście widziałeś tego człowieka w stambulskim klasztorze „tańczących“?
— Tak — odrzekł zapytany — to on jest. Zeznaję to pod przysięgą na brodę proroka i brody moich ojców!
— A ty, Kara Ben Nemzi, effendi, czy widziałeś go tam także w klasztorze?
— Tak — odpowiedziałem — rozmawiałem z nim nawet.
— I twierdzisz, że to ten derwisz?
— Tak, to on. Przyznał to przecież jeszcze wczoraj wieczorem, a nawet dzisiaj. Zdaje mu się teraz, że się wykręci kłamstwem.
— Przysporzy sobie tylko nieszczęścia. Jak dowiedziemy mu jednak, że macie słuszność?
To było dziwne pytanie!
— Czy to nie on ma udowodnić, że my nie mamy słuszności? — odrzekłem.
— To słuszne! Ale w takim razie posłać muszę do Inada.
— Czy pozwolisz mi zadać jedno pytanie?
— Mów!
— Widziałeś wczoraj kartkę, którą znaleźliśmy wczoraj w stajni handżii?
— Tak, effendi.
— Czy poznałbyś ją znowu?
— Całkiem pewnie.
— Czy to ta? Wyjąłem kartkę z sakiewki i podałem kadiemu. Przyglądnął się jej dokładnie, a potem rzekł:
— To jest ta sama. Czemu o to pytasz?
— Dowiesz się zaraz! Hadżi Halefie Omarze, czy znasz moją sakiewkę?
— O, tak dobrze, jak swoją własną — odrzekł hadżi.
— Czy to ta?
— Ta sama.
Teraz już byłem pewien, że złapię derwisza. Zwróciłem się doń z pytaniem:
— Ali Manachu, powiedz mi, do kogo należą złotówki, które się w mej sakiewce znajdują?
— Należą do mn... należą zapewne do ciebie, skoro sakiewka jest istotnie twoją własnością — odpowiedział.
Byłby się już dał zaskoczyć, ale podczas odpowiedzi dostrzegł pułapkę.
— Nie rościsz więc sobie prawa do tych pieniędzy?
— Co mi do twoich pieniędzy!
Kadi potrząsnął głową.
— Effendi, — rzekł, — jeśli ja go nie złapię, to tobie nie uda się to tem bardziej. Każę go zamknąć i wymuszę na nim to, że się przyzna!
— Nie możemy czekać tak długo. Zaprowadźmy go do domu, w którym na mnie napadnięto. Mieszkańcy jego będą musieli przyznać, że jest tym, za którego go uważamy.
— Masz słuszność. Weźmiemy wszystkich do niewoli! Ali Manachu, gdzie ten dom leży?
— Nie znam go — odrzekł zapytany. — Nie byłem jeszcze nigdy w Edreneh!
— Kłamstwa jego coraz to większe! Effendi, czy trafiłbyś do tego domu?
— Całkiem pewnie. Zapamiętałem go sobie.
— Ruszajmy więc! Poślę po kawasów, którzy pójdą za nami i pochwytają wszystkich, znajdujących się w tym domu. Ale przyjaciel twój, Hulam, wyznaczył trzysta piastrów nagrody. Ci ludzie ciebie znaleźli, czy otrzymają pieniądze, effendi?
— Dam im natychmiast.
Dobyłem sakiewki, lecz Hulam zatrzymał moją rękę i rzekł tonem obrażonego:
— Stój, effendi! Jesteś gościem mojego domu. Czy chcesz mej czci uwłóczyć, nie pozwalając mi dotrzymać przyrzeczenia?
Czułem, że muszę mu pierwszeństwa ustąpić. On wydobył pulares i miał już zamiar wręczyć pieniądze kawasom, czekającym u wejścia z promieniejącemi radością twarzami, kiedy kadi wyciągnął rękę.
— Zatrzymaj się! — rzekł. — Jestem przełożonym tych urzędników policyjnych w Edreneh. Powiedz sam, effendi, czy oni ciebie znaleźli? Nie chciałem tych biedaków pozbawiać nagrody, dlatego odpowiedziałem:
— Tak, oni mnie znaleźli.
— Słowa twoje są bardzo mądre. Ale powiedz także, czy byliby cię znaleźli, gdybym był zatrzymał ich w domu, zamiast ich wysłać?
— Hm! Zapewne, że w takim wypadku nie byliby mnie znaleźli.
— Komu zatem zawdzięczasz właściwie, że cię zobaczyli?
Musiałem pójść śladem jego logiki. Zresztą nie byłoby korzystnem dla nas zderzyć się z nim nieprzyjaźnie, odpowiedziałem też, jak się tego spodziewał.
— W gruncie rzeczy tobie.
Skinął mi głową przyjaźnie i pytał dalej:
— Do kogo zatem należy tych trzysta piastrów?
— Tylko do ciebie.
— Niech mi je zatem Hulam wypłaci! Niechaj nikomu krzywda się nie stanie. Kadi ma baczyć na to także, żeby dostał to, do czego ma prawo!
Otrzymawszy pieniądze, schował je, a obaj policyanci porobili miny wielkiego rozczarowania. Starałem się więc zbliżyć do nich niepostrzeżenie, wyjąłem z sakiewki dwie złotówki i wsunąłem każdemu z nich po jednej. Musiało się to odbyć potajemnie, bo należało przypuścić, że kadi znowu postąpiłby w imię sprawiedliwości.
Obaj byli tym darem bardzo uszczęśliwieni, a mnie wydatek ten nie przyniósł żadnej szkody, ponieważ opędziłem go z pieniędzy Ali Manacha.
Posłano po policyantów, którzy niebawem przyszli. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, skinął na mnie kadi, żebym się zbliżył do niego. Byłem ciekawy, co mi chce w zaufaniu powiedzieć.
— Effendi — rzekł — czy istotnie jesteś pewnym, że to ten derwisz ze Stambułu?
— Najzupełniej! — odrzekłem.
— Czy był przy tem, gdy cię pojmano?
— Tak, oznaczył nawet wysokość okupu, jaki miałem zapłacić.
— I zabrał ci to, co miałeś w kieszeniach?
— Tak.
— Sakiewkę także?
— Także.
Zacząłem się domyślać, o co mu idzie. Opowiadając, co mię spotkało, wspomniałem otwarcie, że znalazłem w sakiewce więcej pieniędzy, niż tam było poprzednio. Tę sumę miał na myśli kadi i zamierzał ją skonfiskować! Pytał dalej w tonie bardzo uprzejmym:
— Miał ją dzisiaj w kieszeni?
— Tak. Wyjąłem ją dzisiaj stamtąd.
— I było tam więcej pieniędzy niż przedtem?
— Były złotówki, których ja tam nie włożyłem. To prawda.
— Przyznasz więc, że nie należą do ciebie.
— Ach! A do kogoż?
— Oczywiście, że do niego, effendi!
— To mi się nie wydaje. Z jakiego powodu wkładałby pieniądze do mojej sakiewki?
— Bo mu się twoja bardziej podobała, niż jego własna. Nikomu jednak nie wolno zatrzymywać tego, co nie jest jego!
— Masz zupełną słuszność. Ale czy sądzisz, że zatrzymałem coś, co nie jest moją własnością?
— Naturalnie! Te złotówki, które tam włożył.
— Wallahi! Czyż nie słyszałeś z ust jego, że przeczy, jakoby włożył pieniądze do mej sakiewki?
— To kłamstwo!
— Trzeba to udowodnić. Ja nic nie wiem o tych pieniądzach.
— Ależ sam mówisz, że ich przedtem w sakiewce nie było!
— Przyznaję to. Nikt nie może powiedzieć, jak się tam dostały, ale ponieważ teraz się tam znajdują, przeto należą do mnie.
— Na to nie mogę pozwolić. Władza musi je zabrać i oddać prawdziwemu właścicielowi.
— Powiedz mi najpierw, do kogo należy woda, która spada w nocy z deszczem na twój dziedziniec?
— Na cóż to pytanie?
— Czy władza zabiera tę wodę, aby ją zwrócić prawdziwemu właścicielowi? Przez noc napadał deszcz do mojej sakiewki. Woda jest moją, ponieważ jedyny człowiek, który mógłby mieć do niej prawo, sam się jej wyrzekł.
— Słyszę, że jesteś Frankiem, nie znającym praw tego kraju.
— To może być, ale dlatego też trzymam się moich własnych praw. Kadi, ja te pieniądze zatrzymam, a ty ich nie dostaniesz!
Po tych słowach odwróciłem się od niego, on zaś nie próbował nakłaniać mnie do zmiany postanowienia. Nie miałem bynajmniej zamiaru pieniędzy tych sobie przywłaszczyć, ale mogły one przynieść daleko więcej pożytku w moich rękach, niż gdyby utonęły w bezdennej kieszeni urzędnika.
Teraz wszyscy uczestnicy ruszyli w drogę. Kawasi otrzymali rozkaz postępowania zdala za nami, aby uniknąć zbytniego zwracania na nas uwagi.
Doszliśmy do rogu ulicy, gdzie się wczoraj wieczorem spotkałem z owym człowiekiem. Hulam też go sobie przypomniał dokładnie. Stąd jednak począwszy, musiałem już sam prowadzić. Odnalazłem ten dom bez trudu. Drzwi były zamknięte. Zapukaliśmy, ale nie pojawił się nikt, by nam otworzyć.
— Boją się — rzekł kadi. — Dostrzegli nas, gdyśmy się zbliżali i pochowali się.
— Wątpię — odrzekłem. — Zapewne mnie spotkał jeden z tych ludzi, kiedy jechałem z Ali Manachem przez ulice. Zobaczył, że derwisz jest pojmany i że się zamach nie udał. Dlatego też zawiadomił o tem drugich, no i teraz uciekli.
— Musimy więc wtargnąć przemocą!
Przechodnie jęli przystawać, aby zobaczyć, co się stanie. Kadi rozkazał ich swoim ludziom oddalić, poczem wywalono drzwi stosunkowo bez zbyt wielkiego oporu.
Poznałem zaraz długi ciemny kurytarz. Policyanci rozbiegli się w mgnieniu oka po wszystkich pokojach, ale nie zdołali znaleźć ani jednej ludzkiej istoty. Różne oznaki kazały się domyślać, że mieszkańcy uciekali bardzo pośpiesznie.
Odszukałem także pokój, w którym leżałem. Kiedy wróciłem na małe, ciasne, podwórko, rozpoczął kadi ponownie przesłuchiwać Ali Manacha. Ten drugi występował teraz z jeszcze większą pewnością siebie niż poprzednio. Pierwej obawiał się może zdrady ze strony mieszkańców tego domu. Obawa ta zniknęła teraz tak samo, jak ci ludzie, których spodziewaliśmy się tutaj zastać. Musiałem powtórzyć swoje zeznania i pokazać miejsce, na którem obok mnie derwisz siedział. Wskazałem także to, gdzie broniłem się przed przemocą napastników.
— I ty rzeczywiście nie znasz tego domu? — pytał go kadi.
— Nie znam — odpowiedział.
— Jeszcze nigdy tutaj nie byłeś?
— Nigdy w życiu!
Urzędnik zwrócił się do mnie:
— Tak nikt się nie może wypierać, effendi! Zaczynam wierzyć, że się mylisz istotnie.
— W takim razie Isla musiałby się także mylić, bo go widział w Stambule.
— A czyż to nie jest możliwe? Wielu ludzi jest do siebie podobnych. Ten rybak z Inada może być zupełnie niewinnym!
— Bądź łaskaw odejść ze mną na bok, o kadi?
— Czemu?
— Chcę ci coś powiedzieć, czego tamci słyszeć nie powinni.
Wzruszył ramionami i odrzekł:
— Ci ludzie mogą słyszeć wszystko, co mi masz do powiedzenia, effendi!
— Czy chcesz, żeby usłyszeli słowa, które w twoich uszach brzmieć będę niemile?
Namyślił się i rzekł tonem niemal surowym:
— Nie ośmielisz się powiedzieć ani słowa, którego nie życzę sobie usłyszeć. Ale spełnię twą prośbę łaskawie. Chodź i mów!
Oddalił się o kilka kroków, a ja za nim.
— Skąd to pochodzi — zapytałem — że teraz nagle mówisz ze mną inaczej niż poprzednio? Dlaczego wierzysz teraz nagle w niewinność tego człowieka, o którego winie byłeś przedtem tak przekonany?
— Widzę, że ty się mylisz.
— Nie — odrzekłem głosem stłumionym. — Nie poznałeś, że ja się mylę, lecz że ty się sam pomyliłeś!
— W czem miałbym się pomylić, czy może co do tego rybaka?
— Nie, tylko co do mnie. Sądziłeś, że przyjdziesz w posiadanie mojej sakiewki. To ci się nie udało i dlatego teraz zbrodniarz niewinny.
— Effendi!
— Kadi!
Zrobił miną bardzo groźną i rzekł:
— Czy wiesz, że za tą obelgą mogę cię kazać uwięzić?
— Tego nie zrobisz! Jestem gościem tego kraju i jego władcy; nie masz żadnej władzy nademną. Powiadam ci, że Ali Manach przyzna się do wszystkiego, skoro tylko udasz, że dostanie bastonadę. Nie powinienem ci dawać żadnych przepisów, ale chciałbym opowiedzieć tam w Dżermanistanie, że sędziowie sułtana są sprawiedliwymi urzędnikami.
— Jesteśmy też; zaraz ci tego dowiodę!
Przystąpił znowu do tamtych i zapytał pojmanego:
— Czy znasz handżię Doksatiego?
Zapytany pobladł i odpowiedział głosem bardzo niepewnym:
— Nie, nie byłem jeszcze nigdy w Edreneh!
— A czy on ciebie także nie zna?
— Gdzież mógł mnie widzieć?
— On kłamie — wtrąciłem. — Poznajesz przecież, kadi, po nim, że kłamie! Domagam się, żeby Doksati go usłyszał, aby... stać! Na Boga, w tył!
Całkiem mimowolnie podniosłem wzrok podczas rozmowy. Znajdowaliśmy się na podwórku, otoczonem dookoła zabudowaniami. Tam, gdzie padło moje spojrzenie, był rodzaj poddasza z drewnianą kratą, przez której otwory wystawały wymierzone ku nam dwie lufy; jedna wprost na mnie, a druga, jak mi się wówczas wydało, na więźnia. Rzuciłem się w bok i popędziłem ku wejściu, aby tam szukać osłony. W tej samej chwili huknęły dwa wystrzały.
Zabrzmiał krzyk głośny.
— Allah ia Allah! Ma una! O Boże, Boże, na pomoc!
Okrzyk ten wydał jeden z kawasów, rzucając się na ziemię obok drugiego, który już tarzał się w krwi.
Jedna kula przeznaczona była dla mnie, to było pewne. Jeszcze chwila, a byłbym trupem. Strzelający ciągnął już za cyngiel, kiedy w bok uskoczyłem. Nie zdołał już strzału wstrzymać i kula przeszyła głowę kawasa, który stał tuż za mną.
Druga kula dosięgła swojego celu. Ali Manach leżał martwy na ziemi.
Więcej już nic nie widziałem. W chwilę potem przeszedłem znów przez podwórko. Wązkie drewniane schody wiodły w górę tam, gdzie znajdowała się krata. Poszedłem za chwilową podnietą.
— Na górę, zihdi! Ja za tobą!
Był to głos dzielnego Halefa, który zaraz za mną pośpieszył. Dostałem się na wązki kurytarz, do którego przytykało kilka izb, albo raczej nor. Kurytarz ten kończył się kratą. Czuć jeszcze było woń prochu, ale ludzi nie było. Przeszukałem izby z Halefem, ale tu także nikogo nie znalazłem. Nie podobna sobie wytłumaczyć, w jaki sposób zniknęli obaj mordercy. Było ich dwu, bo widziałem dokładnie dwie lufy.
Wtem usłyszałem po drugiej stronie budynku odgłos kroków. To byli niezawodnie oni. Ścianę tworzyły tylko deski. Zauważyłem dziurę z sęka, przystąpiłem i spojrzałem. Rzeczywiście! Przez sąsiednie podwórze szli dwaj mężczyźni, a każdy z nich miał w ręku długą turecką rusznicę.
Wybiegłem na ganek i zawołałem na dół w stroną podwórza:
— Prędko na ulicę, kadi! Mordercy uciekają przez dom sąsiedni!
— To nie może być! — zabrzmiało z dołu.
— Ależ widziałem ich! Prędzej, prędzej!
Zwrócił się do swoich ludzi i rozkazał flegmatycznie:
— Popatrzcieno, czy on ma słuszność!
Dwu z nich oddaliło się krokiem powolnym. Ostatecznie było to dla mnie obojętne, czy schwytają tych dwu, czy też nie. Zszedłem więc znowu na podwórze. Widząc mnie kadi, zapytał:
— Effendi, czy ty jesteś hekimem?
Mieszkaniec wschodu widzi w każdym Franku lekarza, lub ogrodnika. Mądry kadi był tego samego zdania.
— Tak — odrzekłem, aby rzecz skrócić.
— To zobacz, czy obaj są na śmierć zastrzeleni!
Co do Ali Manacha wątpliwości nie było. Kula wbiła się w jedną skroń, a wyszła drugą. Policyant dostał kulę w czoło, ale żył jeszcze. Należało się jednak spodziewać na pewne, że umrze za kilka minut.
— Mój ojcze, mój ojcze! — biadał kawas, który rzucił się obok niego na ziemię.
— Dlaczego jęczysz! — rzekł kadi. — To jego kismet. Zapisane było w księdze, że ma umrzeć w ten sposób. Allah wie, co czyni! Wtem wrócili ci dwaj, którzy wyszli powoli na pościg.
— No, czy ten effendi ma słuszność? — zapytał kadi.
— Tak.
— Widzieliście morderców?
— Widzieliśmy.
— Czemu nie schwytaliście ich?
— Zaszli już dość daleko w ulicę.
— Czemu nie pobiegliście za nimi?
— Nie wolno nam było, bo nie nakazałeś tego. Poleciłeś tylko zobaczyć, czy ten effendi ma słuszność.
— Jesteście leniwe psy! Skoczcie zaraz wszyscy za nimi i starajcie się ich pochwycić!
Poskoczyli teraz z największym pośpiechem, byłem jednak przekonany, że zwolnią biegu, gdy tylko dostaną się na odległość, z której będą dla nas niewidoczni.
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — mruczał Halef ze złością. — Oba te psy chciały ciebie zastrzelić, a teraz mogą uciec.
— Zostaw ich, zacny Halefie! Nie warto zrobić ani kroku w tej sprawie!
— Ale, gdyby cię kula była trafiła?
— Wówczas byliby zgubieni. Tybyś był nie pozwolił im ujść!
Kadi przypatrywał się zwłokom pojmanego. Po chwili spytał:
— Czy wyobrażasz sobie, effendi, dlaczego oni go zastrzelili?
— Naturalnie! Bali się, że ich zdradzi. Nie był to silny, odważny charakter. Mogliśmy się od niego dowiedzieć o wszystkiem.
— Dostał już swoją nagrodę. Ale czemuż strzelili do tego drugiego?
— Nie jego mieli na celu, gdyż kula była do mnie posłana. Tylko dlatego, że w ostatniej chwili w bok skoczyłem, trafiła w niego, bo stał poza mną.
— Chcieli się więc zemścić na tobie?
— Zapewne. A co się stanie ze zwłokami?
— Nie będę się niemi brukał. Ten człowiek otrzymał swoją nagrodę. Każę go zakopać i po wszystkiem. Koń jego stoi jeszcze u Hulama. Każę go zabrać.
— A jego ojciec? Czy ma nam umknąć?
— Czy chcesz go jeszcze ścigać, effendi?
— Oczywiście!
— Kiedy?
— Czy już nas nie potrzebujesz?
— Nie. Możesz odjechać.
— W takim razie za dwie godziny będziemy w drodze.
— Niechaj Allah będzie z wami i sprawi, żeby wam się udała obława!
— Tak. Niech Allah nam dopomoże! Nie zrzekam się jednak twojej pomocy.
— Mam wam dopomóc? Jak to rozumiesz?
— Czyż nie obiecałeś wystawić mi polecenia uwięzienia ściganych i dać sześciu kawasów?
— Tak. Mieli stać o świcie przed bramą Hulama ale dowiedziałem się jeszcze przedtem, że ci się wydarzyło nieszczęście. Czy potrzeba ci wszystkich sześciu?
— Nie; trzej wystarczą.
— Będą za dwie godziny u ciebie. Ale czy dotrzymasz słowa, które dałeś?
— Dotrzymam tak, jak ty twego!
— A więc bywaj zdrów! Niechaj ci Allah pozwoli żywym i zdrowym dostać się do kraju twoich ojców!
Sędzia odszedł. Odkąd odmówiłem mu wydania pieniędzy, zrobił się całkiem innym. Podwładni jego także zniknęli. Tylko kawas klęczał obok ojca i opłakiwał go. Ojciec konał. Wydobyłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze, należące do Ali Manacha i dałem je kawasowi. Mimo chwilowego strapienia rzucił na mnie pełne zdumienia spojrzenie i spytał.
— To przeznaczone dla mnie, effendi?
— Tak jest, to twoje. Każ ojca za to pochować, ale nic nie mów kadiemu!
— Panie, dziękuję ci! Dobroć twoja sączy balsam w ranę, którą zadał mi Allah. Mój ojciec musiał posłuchać Jego wezwania. Ja jestem ubogi. Ale teraz mogę mu postawić na grobie kamień z turbanem, aby wszyscy odwiedzający mecarchane[37] widzieli, że spoczywa tam wierny syn proroka.
W ten sposób ja, chrześcijanin, nie mając tego zamiaru, dopomogłem muzułmaninowi do posiadania nogrobka. Czyż pieniądze „tańczącego“ byłyby lepiej użyte, gdybym je był dał kadiemu?
Jeszcze nie doszliśmy do domu Hulama, kiedy spotkali nas dwaj kawasi, którzy zabrali byli konia Ali Manacha.
Stało się zatem to, co wczoraj wieczorem uważalibyśmy byli za niemożebne. Pytałem: „Czy Ali Manach ma ujść bezkarnie?“ Sprawiedliwość nie potrzebowała szukać go w Stambule; sam wpadł w jej ręce. Straciliśmy co prawda pół dnia z powodu tego zdarzenia; należało tę zwłokę nadrobić.
Zeszliśmy się na wojenną naradę. Najpierw Halef podsunął pytanie, jakiego rodzaju ludzie mogli mieszkać w domu, gdzie derwisz śmierć poniósł. Hulam sądził, że byli w stosunkach z en nasserami w Konstantynopolu. Nie było to nieprawdopodobnem, ale ja uważałem ich zarazem za takich, o jakich mówią, że „udali się w góry“.
Teraz dopiero miałem czas zabrać się do kartki, której dotąd nie odczytałem.
— Czy możesz przeczytać te wiersze? — zapytał Isla.
Zadałem sobie dość trudu, ale musiałem odpowiedzieć „nie“. Kartka chodziła z rąk do rąk, jednak bezskutecznie. Nikt jej nie umiał przeczytać. Poszczególne litery były dość wyraźnie pisane, ale tworzyły słowa zupełnie obce i niezrozumiałe dla mnie i dla tamtych.
Przesylabizowałem najkrótsze słowa razem... nie dawały żadnej myśli. Wtem Halef okazał się najmędrszym z nas wszystkich.
— Effendi — spytał — od kogo może ta kartka pochodzić?
— Chyba od Hamda el Amazat.
— No, ten człowiek ma dostateczne powody zatajać wszystko, co pisze. Czy nie sądzisz, że będzie to pismo tajne?
— Hm! Może masz racyę. Hamd el Amazat musiał się liczyć z tem, że kartka ta dostanie się w ręce niewłaściwe. Pismo to nie jest tajne, jak się zdaje, ale złożenie liter niezwykłe. „Sa ila ni“, tego nie rozumiem. „Al“, to jest słowo, ale „nach“ nie jest wyrazem wschodnim. Ach! A gdyby to przeczytać odwrotnie, będzie z tego „chan“.
— Może też wszystko pisane odwrotnie, — rzekł Hulam. — Czytałeś „ila“. Na odwrót byłoby „ali“.
— Słusznie — odrzekłem. — To imię, a zarazem wyraz serbski na „ale“. „Ni“ na odwrót „in“, to po rumuńsku „bardzo“.
— Przeczytajno wszystkie trzy wiersze od lewej do prawej zamiast od prawej do lewej! — rzekł Isla.
Zrobiłem tak, ale wymagało jeszcze wiele trudu, zanim mi się udało ugrupować litery tak, żeby powstały z tego zrozumiałe wyrazy. Rezultat streścił się w zdaniu:
In pripeh beste la karanorman chan ali sa panajir menelikde“.
Była to rozmyślna mięszanina wyrazów rumuńskich, serbskich, tureckich i znaczyła:
„Bardzo rychło wiadomość w Karanorman-Chan ale po jarmarku w Meneliku“.
— To dobre, to z pewnością tak jest! — zawołał, Hulam. Za kilka dni targ w Meneliku.
— A Karanorman-Chan? — spytałem. Kto zna tę miejscowość, gdzie ona leży?
Nie znał jej nikt. Wyraz ten oznacza „czarna“ albo „ciemna leśniczówka“. Była to zapewne miejscowość mała i leżała w lesie, gdzieś w głębi boru. Ale w której okolicy?
Robiono różne projekty, aby odkryć sposób, w jaki możnaby dowiedzieć się o położeniu tej tajemniczej miejscowości. Żaden jednak sposób nie zdawał się prowadzić do celu.
— Nie natężajmy się teraz zbytnio — powiedziałem. — Główna rzecz to, że wiadomość ma nadejść dopiero po jarmarku w „Karanorman-Chan. Słowo „sa“ oznacza „po“ albo „za“, a z tego wnoszę, że adresat listu chce być pierwej na jarmarku, zanim uda się do Karanorman-Chan. Do Meneliku też prowadzi droga, którą pojechali wczoraj trzej jeźdźcy. Czy nie?
— Tak — odrzekł Hulam — ty masz słuszność, effendi. Ten Barud el Amazat udał się do Meneliku. Tam zastaniemy go z pewnością.
— Nie traćmy zatem czasu i ruszajmy co prędzej. Równocześnie trzeba będzie wysłać kogoś do Iskenderieh, aby ostrzec Henryka Galingré’go.
— Ja to już sam zarządzę. Zanim jednak wyjedziecie, zjedzcie coś u mnie, a następnie musicie pozwolić na to, żebym się starał o wasze potrzeby!
Można powiedzieć w kilku słowach, że w pół godziny staliśmy na dziedzińcu gotowi do drogi. Było nas cztery osoby: Osko, Omar, Halef i ja. Reszta musiała zostać.
— Effendi — zapytał Isla — na jak długo cię żegnam?
— Nie wiem tego. Jeżeli zbiegów rychło dosięgniemy, powrócę, aby Baruda el Amazat sprowadzić do Edreneh. Jeżeli jednak dłużej nam będą umykać, to może nie zobaczymy się już nigdy.
— Oby Allah tego nie dopuścił! Jeżeli wrócisz teraz do twojej ojczyzny, to musisz jeszcze kiedyś przybyć do Stambułu, abyśmy znowu zobaczyli twoje oblicze. Ale twego hadżego Halefa Omara odeślesz już teraz z powrotem!
— Tam pójdę, gdzie mój effendi! — rzekł Halef. — Rozstanę się z nim dopiero wówczas, kiedy mnie od siebie napędzi.
Wtem wpuszczono trzech kawasów, przysłanych przez kadiego. Na ich widok omal nie zaśmiałem się głośno. Siedzieli na człapakach, z których żaden nie wartał ani stu piastrów. Tkwili po uszy w broni najrozmaitszej, wyglądając przytem ogromnie pokojowo.
Jeden z nich podjechał ku mnie, spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
— Effendi, czy to ty nazywasz się Kara Ben Nemzi?
— Tak, — odpowiedziałem.
— Otrzymałem rozkaz zgłoszenia się u ciebie. Ja jestem kawas-baszi.
Był to zatem najstarszy z nich.
— Czy masz przy sobie nakaz aresztowania?
— Tak, effendi.
— Czy umiecie dobrze jechać?
— Pojedziemy jak dyabli. Trudno ci będzie nadążyć.
— Bardzo mnie to cieszy. Czy wam kadi napisał, ile macie dostawać dziennie?
— Tak. Masz płacić po dziesięć piastrów dziennie od osoby. Oto jest pismo.
Zapisek zawierał istotnie kwotę dziesięciu piastrów dziennie od osoby, ale to było całkiem inaczej, niż się kadi ze mną umówił. Właściwie powinienem był odesłać mu tych trzech bohaterów, jeżdżących jak dyabli; ale jeden rzut oka na nich przekonał mnie, że im żołdu zbyt długo wypłacać nie będę. Kawas-baszi wisiał na koniu jak nietoperz na rynnie, a dwaj drudzy byli według tego samego wzoru.
— A czy wiecie, o co idzie? — spytałem ich.
— Naturalnie! — odrzekł dowódzca naszych trabantów. — Mamy pojmać trzech łotrów, których wy nie możecie pochwycić, i przyprowadzić was potem razem z nimi do Edreneh.
Był to nadzwyczaj dziwny sposób wyrażania się, ale mimo to przyznaję, że ci trzej byli w mym guście. Przeczuwałem rzeczy zabawne. Tylko Halef gniewał się bardzo, że kadi śmiał przysłać nam tego rodzaju towarzyszy.
Nastąpiło pożegnanie, które odbyło się w sposób wschodni, pełen obrazów, ale z największą i najszczerszą serdecznością. Nie wiedzieliśmy, czy zobaczymy się jeszcze kiedy, czy nie, to też było to rozstanie na niepewne; nie ciężkie pożegnanie na całe życie, ale także nie lekkie „do widzenia“ na krótko.
To prawda, że zostawiałem miłych przyjaciół, ale najmilszy z nich, t. j. Halef, był przecież ze mną. To łagodziło smutek, któremu się nikt rozstający oprzeć nie zdoła.
Sądziłem, że wyjadę z Edreneh w kierunku Filibe, tymczasem trzeba było udać się na zachód wzdłuż Ardy, na mozoły i niebezpieczeństwa, większe niż się można było spodziewać.





  1. Pracownia.
  2. Sąd wyższy.
  3. Mułłowie pięciu miast.
  4. Sąd niższy.
  5. Płaszcz.
  6. Tajny poszukiwacz = tajny policyant.
  7. Handlarz ubrań.
  8. Krawiec.
  9. Pogłówne od chrześcijan.
  10. Gospoda.
  11. Karczmarz bułgarski.
  12. Ślad, trop.
  13. Głupi.
  14. Więzienie.
  15. Chińskie cienie.
  16. Słynne adryanopolskie marmolady.
  17. Łazienki.
  18. Filipopol.
  19. Pokój, izba.
  20. Podwórze.
  21. Zarządca więzień.
  22. Cyrulik.
  23. Aptekarz.
  24. Nerwowa gorączka.
  25. Fabrykant i handlarz tytoniu.
  26. Rodak.
  27. Tłumacz.
  28. Grabarz.
  29. Tancerz.
  30. Żartowniś, figlarz.
  31. Rozum.
  32. Niedźwiadka.
  33. Węża.
  34. List.
  35. Kasyer.
  36. Rybak
  37. Cmentarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.