Część I
Rozdział XVII
Z Moskwy do Irkutska • Część II. Rozdział I. • Juliusz Verne Rozdział II
Część I
Rozdział XVII
Z Moskwy do Irkutska
Część II. Rozdział I.
Juliusz Verne
Rozdział II

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w latach 1876-77.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Obóz tatarski.


O jeden dzień drogi od Koływania, o kilka wiorst od miasta Diachińska, rozciąga się obszerna płaszczyzna porosła gdzieniegdzie olbrzymiemi drzewami, przeważnie jodłami i cedrami.

Tę część stepów w porze letniej zamieszkują zazwyczaj pasterze syberyjscy, a trzody ich znajdują tu dostateczne pożywienie. Dziś jednak napróżno szukanoby chociaż jednego z tych koczowników; lecz nie dla tego aby step był bezludnym, przeciwnie był on nader ożywionym.

Tu, bielały namioty tatarskie, tu obozował Feofar-Han, dziki emir Bukhary i tu przyprowadzono jeńców z Koływania, po zniesieniu oddziału rossyjskiego. Sprawa więc chwilowo była niepomyślną; chwilowo, bo bez żadnej wątpliwości Rossyanie prędzej czy później wypędzą tatarów. Komunikacya Irkutska z Europą była przeciętą. Jeżeli wojska z Amuru i prowincyi Irkutskiej w porę nie przybędą, stolica Rossyi Azyatyckiej pozbawiona sił odpowiednich, popadnie w ręce tatarów, a zanim Rossya ją odbierze, Iwan będzie miał czas dokonać swej zemsty.

Co się działo z Michałem Strogoff? Czy ugiął się on pod ciężarem prób tylu? Czy uznał się za zwyciężonego po tylu smutnych próbach prześladujących go od przygody w Iszymie i wciąż wzrastających? Czy uważał sprawę za straconą, misyę swoją za przepadłą; niepodobną do wykonania?

Michał należał do rzędu ludzi, których tylko grób zatrzymać może. Dopóki żył jeszcze, a nie był nawet raniony, dopóki posiadał list wodza, dopóki incognito jego nie było odkryte, nie rozpaczał, nie wątpił o niczem. Prawda, pędzonym był jak zwierze z innymi jeńcami tatarskimi, ale zbliżając się do Tomska, zbliżał się zarazem i do Irkutska. Nakoniec wyprzedzał zawsze pułkownika Iwana.

– Przybędę! wciąż powtarzał.

Od pojmania w Koływaniu jedna myśl wciąż go zaprzątała, myśl odzyskania swobody! W jaki sposób zdoła umknąć żołnierzom emira? Niewiedział, ale skoro nadejdzie stosowna chwila, zobaczy.

Obóz Feofar-Hana przedstawiał zajmujący widok. Rozliczne namioty skórzane, pilśniowe lub z jedwabnej materyi, lśniły od promieni słonecznych. Olbrzymie chwasty okalające ich spiczaste szczyty, poruszały się pośród różnobarwnych sztandarów. Najozdobniejsze namioty zajmowali sejdzi i hodyasi, stanowiący najwyższe dostojeństwa władzy. Pawilon osobny, przyozdobiony końskim ogonem, oprawionym w drzewce białe i czerwone, artystycznie rozpuszczony, wskazywał wysoki stopień dostojnika tatarskiego. Dalej wznosiła się nieprzejrzana ilość namiotów tureckich, zwanych „karavy” a przewiezionych na grzbietach wielbłądów.

W obozie znajdowało się co najmniej pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, tak piechoty jak i kawaleryi. Przeważną liczbę stanowiły ludy turkestańskie, odznaczające się regularnością rysów, białą skórą, wysokim wzrostem, oczami i włosami czarnemi, z nimi łączyły się jeszcze różne plemiona, mianowicie: Usbeki małego wzrostu, z rudym zarostem, przypominający tych co ścigali Michała. Kirgizi z kałmucką płaską twarzą, w żelaznych koszulach, to uzbrojeni lancą, lukiem i strzałami azyatyckiemi, inni szablą i strzelbą z lontem, to znów „czekanem” lub w krótkie siekiery raniące śmiertelnie. Byli tam także Mongoli, średniego wzrostu, o czarnym zaroście, noszący włosy w jeden splecione warkocz wiszący na plecach, twarzy okrągłej, lica ogorzałego, wejrzenia żywego, brody rzadkiej, odziani w ubiór z niebieskiego nankinu obszytego pluszem czarnym, spięty na srebrne sprzączki zapinanym pasem; buty naszywane sutaszem, czapki jedwabne obejmowane futrem, na wierzchu trzy wstążki w tył spadające. Nakoniec byli tam także i Arabi o pierwotnych rysach pokolenia semickiego, Turcy których oczy zdają się być bez powieki – wszyscy zaciągnięci pod sztandar emira, sztandar pożogi i zniszczenia.

Za szeregiem żołnierzy wolnych, ukazywała się pewna ilość żołnierzy niewolników, głównie Persów, pod dowództwem oficerów tejże samej narodowości; a wojsko to nie było do pogardzenia.

Jeżeli do tego dodamy jeszcze żydów przeznaczonych do posługi, w szatach przewiązanych sznurem, w czapkach zamiast wzbronionych im turbanów; dalej całe setki „kalenders” czyli rodzaj żebrzących zakonników w łachmanach, przykrytych skórą lamparcią, będziemy mogli powziąść jakie takie wyobrażenie o olbrzymiem tem nagromadzeniu pokoleń różnorodnych, a zwanych główną armią tatarską.

Czterdzieści tysięcy składało kawaleryę, a konie zarówno jak i ludzie do najrozmaitszych rass się liczyły. Pomiędzy temi zwierzętami po dziesiątce razem związanemi, (a wszystkie miały jednako zwinięte ogony i grzywy, w jednakiej czarnej, jedwabnej siatce) wyróżniała się rasa turecka cienkiemi nogami, długim korpusem, błyszczącą sierścią, szlachetną postawą; rasa uzbecka odróżniała się osadzistością; rasa kokandzka zazwyczaj oprócz jeźdzca, nosząca jeszcze dwa namioty i przyrząd kuchenny; rasa kirgizka skóry przejrzystej, pochodząca z nadbrzeży rzeki Emba, gdzie łowią ją arkanami – i inne jeszcze rasy powstałe z krzyżowania.

W ogóle zwierzęta liczyły się na tysiące. Były małe wielbłądy, ale silnie zbudowane, z długą sierścią, gęstą grzywą spadającą na szyję, natury łagodnej, odpowiedniejszej do zaprzęgu od dromaderów; narsy o jednym garbie, ognisto-czerwonej kędzierzawej sierści; dalej osły, wytrwale w pracy, których mięso stanowi najulubieńszą potrawę Tatarów.

Całe to zbiorowisko ludzi i zwierząt, ocieniały kępy jodeł i cedrów, chroniąc od promieni słonecznych, Nic nie mogło być więcej nad tę całość malowniczego; malarz byłby wyczerpał wszystkie kolory swojej palety.

Skoro jeńcy z Koływania stanęli przed namiotem Feofara i innych dygnitarzy tatarskich, zagrzmiały trąby, ozwały się bębny. Do tej już i tak ogłuszającej wrzawy, przyłączyła się kanonada z muszkietów i strzały czterech armat, stanowiących prawie całą artyleryę emira.

Rezydencya Feofara była czysto wojenną, To co można było zwać jego domem prywatnym, jego haremem i haremem jego sprzymierzeńców, znajdowało się obecnie w Tomsku.

Po zwinięciu obozu, Tomsk miał zostać stałą rezydencyą emira.

Namiot Feofara przewyższał wszystkie inne namioty. Udrapowany z szerokich pasów kosztownej materyi, podniesionej sznurami jedwabnemi i złocistą torsadą, przyozdobiony na wierzchu gęstemi końskiemi kitami, przez wiatr jak wachlarze poruszanemi, zajmował środek łąki opasanej gęstwiną cedrów wspaniałych. Przed namiotem na stole inkrustowanym drogiemi kamieniami, otwierała się święta księga Koranu, której karty były to cieniutkie złote listki, delikatnie grawirowane. Na wierzchu powiewała flaga tatarska o herbach emira.

W około łąki wznosiły się w półkole namioty dostojnych urzędników Bukhary. Tam zamieszkiwał naczelnik stajni, mający prawo jechać za emirem aż na dziedziniec jego pałacu, wieki sokolnik, „honszbegni” stróż pieczęci królewskiej „topczi-baszi”, wieki mistrz artyleryi, „khodja”' naczelnik rady; tego całuje książe i może on przedstawić mu się z odpiętym pasem; „szeik-ul-islam” naczelnik ulemów reprezentujący kapłanów „kaziashew” w nieobecności emira rozsądzający wszelkie spory wojenne, i nakoniec naczelnicy astrologów, których obowiązkiem jest badać gwiazdy ile razy emir zamierza zmianę miejsca.

Kiedy jeńców przyprowadzono, emir był w swoim namiocie. Nie ukazał się. Był to szczęśliwy wypadek, bo najmniejsze jego poruszenie, słowo jedno, było hasłem krwawej egzekucyi. Samotność królów wschodnich stanowi część ich majestatu. Zazwyczaj wielbią, a nadewszystko lękają się tego, czego nie widać.

Co do więźniów tych zamkną niewątpliwie, będą się pastwić nad nimi, prawie głodem morzyć, a w takich warunkach wystawieni na wszelkie zmiany klimatu, jeńcy oczekiwać będą na Feofara.

Ze wszystkich najposłuszniejszym, jeżeli nie najcierpliwszym był Michał. Pozwolił się prowadzić, bo prowadzono go tam dokąd dążył, a w dodatku był bezpieczny, czego na drodze z Koływania do Tomska inaczej spodziewać się nie mógł. Umknąć przed przybyciem do tego miasta, było to narazić się na powtórne schwytanie.

Skoro przybędę do Tomska, myślał, kiedy go zniecierpliwienie ogarniało, w ciągu kilku minut wyprzedzę forpoczty tatarskie i zyskam dwanaście godzin przed Feofarem, dwanaście godzin przed Iwanem, to wystarczy mi do uprzedzenia w Irkutsku.

Michała przerażała myśl przybycia do obozu tatarskiego pułkownika Iwana. Oprócz bowiem niebezpieczeństwa, mógł być przezeń poznanym; instynktownie przeczuwał on w nim zdrajcę, którego koniecznie należało wyprzedzić. Domyślał się także, iż dopiero zebrawszy wszystkie siły, Feofar wyruszy na stolicę Syberyi zachodniej. To też jedynie to go niepokoiło i co chwili lękał się usłyszeć jakiejś pobudki, wskazującej przybycie pułkownika do obozu emira.

Do tej myśli łączyło się wspomnienie matki uwięzionej w Omsku i Nadi porwanej na Irtyszu, a zapewne tak jak i Marfa uwięzionej! Z pomocą przyjść im nie mógł! Czy zobaczy je kiedykolwiek? Na to pytanie serce ściskało się bólem strasznym, i nie śmiał sobie odpowiedzieć.

Jednocześnie z Michalem i wielu innymi jeńcami, przyprowadzono do obozu Alcydesa Jolivet i Harrego Blount. Dawny ich towarzysz podróży widział, iż i ich zamknięto także w sali sądowej, strzeżonej przez liczną wartę, ale nie usiłował zbliżyć się do nich. Mało go obchodziło, zwłaszcza w chwili obecnej, co o nim myśleli po przygodzie na stacyi pocztowej w Iszymie. Wreszcie chciał być sam, aby mógł sam działać w danych okolicznościach. Trzymał się więc na uboczu.

Alcydes Jolivet współtowarzysza swego otaczał pieczą nieustanną. Podczas pochodu z Koływania do obozu, to jest w czasie kilkogodzinnego marszu, Harry Blount wsparty na ramieniu rywala postępował za orszakiem jeńców. Jako poddany angielski, chciał korzystać ze swego przywileju, ale na nic się to nie zdało wobec barbarzyńców, odpowiadających tylko uderzeniem lancy lub swojej szabli. Tak więc korespondent Daily-Telegraph, musiał się podać ogólnemu losowi. Podróż z Koływania do obozu, była dlań skutkiem otrzymanej rany, niezmiernie nużąca, a kto wie czy siły byłyby go nie zawiodły bez pomocy Alcydesa Jolivet.

Alcydes Jolivet ani na chwilę nie zmienił swych praktycznych poglądów i tak moralnie jak i fizycznie wszelkiemi siłami umacniał współtowarzysza. Kiedy ich już zaryglowano, najpierwszem jego staraniem było obejrzenie rany Harrego Blount. Zdjąwszy ostrożnie ubranie, przekonał się że ramie było musnięte odłamkiem kartacza.

– Bagatela, powiedział. Zwyczajne zadrapanie. Dwa lub najwyżej trzy obandażowania, a śladu nie zostanie!

– Ale któż zrobi obandażowania? zapytał Harry Blount.

– Ja je zrobię.

– Jesteś więc trochę doktorem?

– Wszyscy Francuzi są po trochu medykami.

A na potwierdzenie tego, Alcydes Jolivet rozdarłszy chustkę począł skubać szarpie, następnie zimną wodą obmył ranę, na szczęście małoznaczną i zręcznie położył okład na ramię Harrego.

– Leczę cię wodą, jestto środek najniezawodniejszy na rany. Doktorzy dopiero po sześciu tysiącach lat dowiedzieli się o tem! Tak! okrągło po sześciu tysiącach!

– Dziękuję ci panie Jolivet, odpowiedział Harry Blount wyciągając się na posłaniu z suchych liści, usłanem w cieniu przez towarzysza

– Bah! niema za co! Na mojem miejscu to samo uczyniłbyś.

– Niewiem… odparł naiwnie Harry Blount.

– Żarty, żarty! Anglicy są wspaniałomyślni.

– Tak, ale Francuzi…

– A więc, Francuzi są poczciwcy, głupcy nawet jeżeli chcesz tego! Ale nazwa Francuza wynagradza to wszystko! Nie mówmy o tem, a nawet lepiej nie mówmy o niczem. Spoczynek bardzo ci potrzebny!

Ale Harry Blount wcale nie był usposobiony milcząco. Ranny potrzebował spoczynku, korespondent Daily-Telegraph milczeć nie mógł.

– Jak sądzisz panie Jolivet, czy nasze ostatnie depesze zdołały przebyć granicę rosyjską?

– Dlaczegóżby nie. Zaręczam że w tej chwili kuzynka moja tak dobrze jak ja sam, zna ostatnie wypadki w Koływaniu.

– W ilu egzemplarzach kuzynka twoja odbija depesze? Zapytał bezpośrednio po raz pierwszy Harry Blount, swego towarzysza.

– Dobryś, odpowiedział ze śmiechem Alcydes Jolivet. Kuzynka moja jest niezmiernie delikatną osobą, nie lubi aby o niej mówiono i byłaby w rozpaczy, gdyby przeszkodziła spoczynkowi, tak dla ciebie potrzebnemu.

– Nie będę spał, powiedz mi co kuzynka twoja myśli o interesach Rosyan.

– Że chwilowo na złej są stopie. Ale państwo rosyjskie nie może niepokoić się chwilowem wkroczeniem hord tatarskich, wreszcie dajmy pokój polityce. Nic nad nią szkodliwszego na ranę w ramieniu!… chyba że cię to do snu usposobi.

– Mówmy więc co nam czynić wypada, bo co do mnie panie Jolivet, zupełnie nie mam zamiaru na czas nieograniczony pozostać jeńcem Tatarów.

– Ani ja także!

– Czy będziemy umykać przy zdarzonej sposobności?

– Tak, uważam to za jedyny środek odzyskania swobody… Czy znalazłbyś jaki inny…

– Naturalnie, nie jesteśmy buntownikami, jesteśmy neutralni, wolno nam reklamować!

– U tego bydlęcia Feofar-Hana?

– Nie, onby tego nie zrozumiał, ale u jego pułkownika Iwana.

– To łotr!

– Rozumie się. Ale on wie iż z prawem nie wolno żartować, a zatrzymywać nas nie ma prawa. Tylko nieprzyjemnie mi będzie prosić tego pana.

– Ale tego pana niema w obozie, a przynajmniej niewidziałem go, zauważył Harry Blount.

– Przybędzie zapewne i to wkrótce. On musi połączyć się z emirem, niewątpliwie armia Feofara jego tylko oczekuje, aby wyruszyć na Irkutsk.

– A oswobodzeni, co uczynimy?

– Oswobodzeni, będziemy dalej prowadzić naszą kampanię, pójdziemy za Tatarami aż do chwili, kiedy wypadki pozwolą nam przenieść się do obozu przeciwnego. Do djabła, nie można porzucić wszystkiego! To dopiero początek! Ty kolego, byłeś przynajmniej raniony na usługach Daily-Telegraph, kiedy tymczasem ja nie otrzymałem jeszcze nic na cześć mojej kuzynki. No, no! – Dobrze, mruknął Alcydes Jolivet, otóż i zasypia. Kilka godzin spoczynku, kilka zimnych okładów, wystarczą do postawienia na nogi Anglika, naród ten ukuty z żelaza!

Podczas kiedy Harry Blount spoczywał, Alcydes Jolivet czuwał nad nim, i wydostawszy książeczkę. robił w niej notatki z postanowieniem podzielenia się niemi z współtowarzyszem na pociechę Daily-Telegraph. Wypadki połączyły ich. Już nie zazdrościli sobie.

Tak więc to co stanowiło obawę Michała Strogoff, było właśnie upragnionem przez dwóch dziennikarzy. Przybycie Iwana bezwątpienia będzie hasłem oswobodzenia korespondentów. Pułkownik emira będzie umiał przekonać Feofara, który inaczej traktowałby ich jak zwyczajnych szpiegów. Interesa więc Michała i interesa Alcydesa Jolivet i Harrego Blount, wprost przeciwnych rzeczy wymagały. Pojmował on to doskonale i to skłoniło go do tem staranniejszego unikania dawnych towarzyszów podróży.

Przez cztery dni stan rzeczy w niczem się nie zmienił. Więźniowie nic nie słyszeli o zwijaniu obozu tatarskiego. Pilnowano ich surowo. Niepodobieństwem było przedrzeć się przez rozliczne warty dniem i nocą czuwające. Pożywienie było nędzne i zaledwie wystarczające. Dwa razy dziennie rzucano im po kawałku wnętrzności kozich, upieczonych na węglach, albo też po kawałku sera zwanego „kront” wyrabianego z kwaśnego owczego mleka, który maczano w mleku klaczy, zwanem przez kirgizów kumysem. Ot i wszystko. Należy dodać że czas był okropny. Nieustannie dął wicher połączony z deszczem. Nieszczęśliwi musieli się i temu poddać w pokorze. Kilku rannych, kilkoro dzieci i kilka kobiet umarło; jeńcy sami musieli pochować trupów, bo strażnicy odmawiali im pogrzebu.

W dniach tej ciężkiej próby Alcydes Jolivet i Michał wszędzie z pomocą spieszyli. Sami zdrowi, silnie zbudowani, łatwiej mogli oprzeć się chorobie, stawali się więc użytecznymi tym co cierpieli i rozpaczali.

Czy taki stan rzeczy potrwa długo? Czy Feofar-Han zaślepiony pierwszem powodzeniem, postanowił kilka dni wypocząć, zaczem uda się do Irkutska? Tego się obawiano, ale niesłusznie. Wypadek tak upragniony przez Alcydesa Jolivet i Harrego Blount, a tak nieprzyjemny dla Michała, zaszedł nareszcie 12-go Sierpnia.

Rano, trąby zagrzmiały, uderzono w bębny, muszkiety się odezwały. Czarny obłok kurzu podniósł się na drodze z Koływania.

Iwan z kilku tysiącami ludzi wstępował do obozu tatarskiego.