Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z antropologii wiejskiej (nowa serya) |
Podtytuł | Obrazki i szkice |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed samym wieczorem do kuźni Kusztyckiego przyszedł, a raczej przywlókł się, stary Pypeć. Nie osobliwie trzymał się na nogach, a językiem ledwie obracał.
Kusztycki pilną miał robotę, kuł zawzięcie, a co chwila krzyczał na chłopca, który przy miechu stał:
— Równo! gamoniu, nie szarp, węgli nie psuj, bo ich na drodze nie znajdziesz!
— Niech będzie pochwalony, — rzekł Pypeć, stając na progu, — jak się macie panie Kusztycki?
— Na wieki...
— Przyszedłem oto do was... psia wełna... jako że przyjaciela lepszego, psia noga... który jeno na świecie jest...
— Gdzieżeście bywali?
— Joel, psia wełna, mnie trzymał do samego wieczora.
— Widać to... napiliście się krzynkę.
— To i cóż... — i zaczął śpiewać ochrypłym, drżącym głosem:
Nikogój się nie boję
Bom się upił za swoje;
Mam sukmanę w zastawie
Nocleg w karczmie na ławie...
— Ej Wincenty, — odezwał się Kusztycki, — po prawdzie wam powiem, szanujcie wy się lepiej... już i tak po wsi o was niepięknie gadają.
— To i co? niech sobie gadają. Wolno psu i na figurę szczekać, ale ukąsić zasie, a jakby mnie kto przestęp drogi zrobił, to go, psia wełna...
— Dajcie pokój. Toć ja wam pić nie bronię i sam czasem wypiję, tylko jak powiadają ludzie, co za dużo to nie zdrowo.
— Sprawiedliwie powiadacie, sprawiedliwie. Nie zdrowo, psia wełna, bo niezdrowo... we środku coś mnie piecze, niby ogień, a we łbie huczy jakby, psia noga, cztery kute wozy jechało... a chodzi za mną...
— Cóż to za wami chodzi?
— Dwóch chodzi, zawdy we dwóch se kompaniją trzymają, psia wełna.
— Aleć kto?
— Albo ja wiem.
— Toć musieliście ich widzieć?
— Gdzie zaś... nie taki on, psia wełna, żeby go człowiek oczami ujrzał, jeno dogaduje, dogaduje w samo ucho; jeden w jedno, drugi zaraz w drugie.
Kusztycki rzucił młot na ziemię i usiadł na kowadle.
— Ciekawość, — spytał, — co też oni wam powiadają?
— A dyć. Jeden chodzi psia wełna, powiada: Wincenty, byłeś se gospodarzem jak ludzie, nie świeciłeś po wsi ślepiami powiada — to i nie świeć. Weź kija, a dobrego, dzieci spierz, psia wełna, rzetelnie, niech ci twoją ordynaryją oddadzą, na komorne gdzie pójdź, póki mogący rób, nie łaź po lekkości, nie bądź, psia wełna, jako ten badyl w polu, z którego ni człowiekowi pociechy, ni bydlęciu pożytku. Nie pij tyle, co nie potrzeba... A czasem to nawet grzeczny jest, psia wełna, prosi i powiada: Wicusiu, toć ty był z dziada pradziada chłop, gospodarskie dziecko, powiada, sprawiedliwy chłop... jako się patrzy... pamiętaj to sobie.
— To on dobrze powiada, — rzekł Kusztycki, — bardzo dobrze.
— Juści, ale i drugi też ma swoje pomiarkowanie i swój rozum. Jak tylko tamten swoje skończy, on zara zaczyna, a czasem to nawet, psia noga, i czekać nie chce, jeno się z tamtym przekomarza: Aha! powiada, rób, pracuj skoroś głupi. Toć, powiada, i wół pracuje, a przecie go żydy zarzną na mięso, toć i koń pracuje — i psi go zjedzą na błoniu. Małoś to się sochy nadźwigał, małoś za broną nalatał, małoś trawy nakosił, albo oto zboża, psia wełna, urznął! Póki byłeś, powiada, gospodarz, to nie dziw — ale teraz lekki człowiek jesteś, na co ci? Idź do Joela, Joel gorzałkę ma, Joel obwarzanki ma, Joel śledzie ma, Joel szczery żyd jest. Idź, powiada, Wicusiu, używaj se, jak pies w studni.
— Oj! szczery ci on, szczery, — rzekł z westchnieniem Kusztycki.
— Po sprawiedliwości, mój panie Kusztycki, mogę to powiedzieć, że żyd naprawdę szczery. On do mnie, psia wełna, tak wczoraj pięknie przemówił, żem mało nie płakał. Tak, psia wełna, przemówił!
— A cóż on wam takiego powiedział?
— A juści. Pięknie powiedział, nie jak starozakonny żyd, ale lepiej niż syn rodzony.
— No, no, gadajcież!
— A powiada: Wincenty, wam nie pasuje, powiada psia wełna, żebyście się mieli poniewierać. Wam, powiada, ja dam spanie, czy w karczmie, czy w stajni, czy gdzie, powiada, sami sobie upodobacie i będziecie se, powiada psia noga, żyli jak pan, w najlepszej wygodności i w honorze; że wam powiada i wody nikt nie zamąci, i marnego słowa nie powie — i wódki będziecie mieli, powiada, ile zechcecie. Szczery żyd, sprawiedliwie szczery.
— I co więcej?
— Szczery, o! sprawiedliwie szczery! Wy, powiada, Wincenty, będziecie sobie żyli jak pan, w wygodności, w ciepłości, w spokoju... cała karczma, powiada, wasza. Czy zechcecie się położyć w tym rogu, czy w tamtym, czy choćby i na stole, przeszkody żadnej nie znajdziecie, nikt wam nie zabroni.
— A cóż wy jemu macie płacić za tę łaskę?
— Nic, wcale nic — jednego grosika nie żąda i jeszcze oto, psia wełna, wódki obiecuje.
— Dziw doprawdy — dziw wielki!
— Tylko, powiada, czasem, nawet nie codzień, powiada: Wincenty urąbie mi trochę drew, albo, na to mówiący, konia Wincenty napoi....
— Aha! albo w piecu napali, albo w siabas będzie Wincenty świeczki gasił. Na dobry koniec wam przyszło. Tfy! z taką robotą! Toć wstyd na gospodarza, żeby się już tak zmizerował i na poniewierkę poszedł. Co wam za niewola?
— A... kiedy Joel o piecu i o świeczkach nic nie wspominał.
— Jak skoro on was tylko do swojej służby zapędzi, to musicie robić wszystko co wam każe. Oj Wincenty! Wincenty... co wam też w głowie?! Pozbyliście się gospodarstwa, ale przecież macie jakieś opatrzenie od dzieci.
— A juści... obietnicę mam, nawet i w akcie stoi.
— Skoro stoi, to nie darujcie swego, duście, podawajcie do sądu.
— Nie bardzo ono jakoś pasuje, żeby się z dzieciami oto rodzonemi prawować.
— Tak, a im to pasuje ojca krzywdzić?
— Wola ich...
— A posłuchaliście też mnie, jako wam radę dawałem jeszcze przed zapisem.
— Niby jaką radę?
— Żebyście sobie zaszyli w sukmanę trochę groszowiny, od wszelkiego wypadku.
— Zaszyłem, a jakże, mój kochany panie Kusztycki, zaszyłem rzetelnie, na moc, co najgrubszą nicią jaka jeno była w chałupie.
— No — toście przynajmniej dobrze zrobili, to jedno chociaż.
— Kiedy, oto, psia wełna, jużem dwa razy odpruwał.
— I wydaliście wszystko... utopiliście het u kochanego Joela? Co, przyznajcie się, toć wam przecie głowy nie urwę.
— Jeszcze mam cościć ze sześć czerwonych papierków.
— Oj Wincenty! Wincenty... i z takiemi pieniędzmi, z ordynaryą co wam się od dzieci należy, chcecie do żyda w służbę iść, w karczmie pod ławą sypiać, w piecach palić. Tfy! czy was licho jakie opętało, czy was z rozumu kto obrał! I grzech i wstyd i śmiech. Toć popatrzcie choćby na starego Piotra. Nigdy żadnego gospodarstwa nie miał, a przecie żył i żyje poczciwie ze swojej pracy i oto jeszcze sierotkę wziął... a wy!
— Eh, co mi tam Kusztycki będzie Piotrem oczy wykłuwał. Piotr to Piotr — a ja to ja. On, psia wełna, przybłęda, niewiadomo ztąd, a ja biednowolski chłop, prawowity, rodzony, z maleńkości tu jestem, od ojców i dziadków biednowolski.
— I co z tego, kiedy wam na taki koniec oto przychodzi.
— Mój Kusztycki, proszę was pókim dobry, psia wełna... nie dogadujcie, bo jak mnie przyjdzie markotność, to możecie dostać po łbie... jak nic!
— Ha! ha! Nie probujcie wy się ze mną na moc, bo jakbym was pchnął tylko, tobyście się zwalili jak kłoda.
— Sprobujcie!
— Ej Wincenty, zwady ja z wami nie szukam, po dobroci do was przemawiam i po przyjacielstwie. Wolna wola słuchać, wolna nie słuchać, a ja jeszcze raz wam mówię, że zamiast do Joela na służbę iść, lepiej sakwy sobie uszyjcie, i żółwiową skorupę do garści wziąwszy — pod kościołem usiądźcie chleba prosić. Będziecie przynajmniej nabożne pieśni śpiewali i pacierze mówili. Zawsze to już porządniej niż w karczmie pod ławą mieszkać. Powiadacie że coś chodzi za wami, dogaduje, judzi, — to się przeżegnajcie, albo do kościoła pójdźcie na mszę świętą, zmówcie pacierz do Przemienienia Pańskiego, żeby się wam odmiana jaka uczyniła....
Pypeć westchnął.
— Pięknie, pięknie Kusztycki powiada i nabożnie, właśnie jak w kościele.
— Właśnie że powiadam tak, jak według serca mego szczerości, a przyjacielstwa dla was, należało powiedzieć. Odpędźcie wy, Wincenty, złe pomyślenia od siebie i posłuchajcie dobrego słowa.
— Hm... jabym i posłuchał... ale nijako mi i nie bardzo pasuje.
— Niby, według czego?
— A choćby oto, jak powiadacie do jakiego chłopa na pokomorne pójść. Jakżeć ja, skoro jeszcze niedawno ja sobie oto, psia wełna, taki sam gospodarz był, jako i on... a teraz mam u niego w komornem siedzieć?
— No to co? Byliście gospodarz, a swojej fortuny nie zmarnowaliście, jeno oddali dzieciom. Oddaliście, bo taka była wasza wola.
— Zawdy to nijako człowiekowi...
— Skoro wam się tak niepodoba, to jeszcze oto możecie, choćby gdzie i we dworze obowiązku poszukać.
— A juści! żebym ja, psia wełna, na stare lata miał słuchać ekonomów i karbowych! Nie, mój panie Kusztycki, tego nie zrobię.
— To pójdźcie na komorne do drugiej wsi, kiedy w Biednowoli wam tak markotno.
Pypeć nic nie odpowiedział na to. Zwiesił głowę i milczał. Nagle jak gdyby przypomniał sobie coś, podniósł się i rzekł:
— No, kochany panie Kusztycki, bądźcie zdrowi. Mnie pilno.
— Dokądże wam taki nagły interes?
— Niedaleko.
— Ale przecie?
— Joelowi chciałem parę słów rzec... o jednym interesie, co dla mnie dużo znaczący jest.
— A toż przecie dopiero od Joela wracacie!
— Wracam ja, psia wełna, bo wracam, ale znów się do niego powracam, bo mam z nim dużo do gadania.
— Ciekawość!
— On powiedział, że mi taki sposób dobry doradzi, że dzieci mnie het ordynaryję oddadzą i wszystko co się należy oddadzą, że nie będę potrzebował, psia wełna, na ten przykład nawet gęby do nich otworzyć, jeno mi wszystko będzie przyniesione do ręki. Powiedział że takiego mi adwokata sprowadzi, takiego machennika co jak jedno słowo powie, to cały sąd słucha i nie tylko, psia wełna, nasz chłopski sąd biednowolski, ale i największy nawet sąd, taki co choćby w samej Warszawie.
— Przecie mówiliście dopiero co, że wam jako ojcu nie pasuje z rodzonemi dziećmi po sądach się włóczyć.
— Mnie nie pasuje — ale adwokatowi co innego. On od tego jest żeby po sądach chodził.
— Cóż to za adwokat?
— Nie widziałem ja go na swoje oczy. Joel powiada że adwokat, to i adwokat... No — bądźcie zdrowi, ja idę.
— Et, lepiej do jutra zostawcie. Od rana będziecie mieli spokojniejszą głowę, to będziecie mogli wszystko jako lepiej rozkalkulować.
— Kiedy właśnie on adwokat dziś ma tu być. Mówił Joel, że tylko patrzeć jak przyjedzie.
— Umyślnie, według waszego interesu?
— Nie. Mnie się widzi, że on według owego lasu, coś za biedrzański serwitut mają gospodarze dostać... i co mają go zaraz Mendlowi sprzedać. Według tego oni sobie adwokata sprowadzają.
— Mogliby przecie i sami.
— Ale! tak wam się widzi, mój panie Kusztycki, a zawsze co adwokacka głowa — to nie chłopska!..
— Jak tam sobie uważacie wreszcie, mój Wincenty, według woli waszej i ochoty. Ja wam tylko powiem, że ani adwokat wam nie potrzebny, ani Joel. Lasu do sprzedania nie macie, a posiedzialność możecie sobie znaleźć wszędzie, gdziebyście sobie upodobali, niekoniecznie w tem marnem karczmisku. Wreszcie róbcie sobie jak wam się podoba...
— I pewnie, — odpowiedział Pypeć, — tak zrobię, jak będę uważał... a wy, panie Kusztycki, choć niby powiadacie że jesteście dla mnie taki życzliwy — po prawdzie, psia wełna, jeno mnie poniewieracie, jak nieprzymierzając burą sukę.
— Ale...
— Et! dalibyście, psia wełna, pokój! Rozum ja swój mam, cudzych mi nie potrzeba. Przepiję to swoje, a czy będę spał tu, czy tam, niech was o to głowa nie boli... do waszej kuźni spać nie przyjdę.
— Nie wypędziłbym.
— O wa! jaki to z Kusztyckiego pan! nie broniłby! powiada... ale ciekawość, ktoby się chciał ukłaść w takiem miejscu.
To mówiąc Pypeć, wyszedł na drogę i nie bardzo pewnym krokiem podążył w stronę karczmy.
Był tam już i wójt i sołtys i kilkunastu gospodarzy. Wszystkim chodziło o ów las biedrzański. Drzewo nieosobliwe tam wprawdzie, ale Mendel powiedział, że je zaraz kupi, a cztery morgi pola każdemu przybędzie. Cztery morgi! Nie bagatela to.
Zanim się stary Pypeć do karczmy przywlókł, już dyskusya była bardzo ożywiona, tem bardziej że kierował nią Mendel, który tylko co z „adwokatem“ nadjechał.
— Mnie ta nie pilno, — mówił sołtys, — taki ja dobry bez lasu, jak i z lasem.
— Oj waj! — potwierdził Mendel, — wiadoma rzecz. Co wam brakuje? Macie pieniędzy moc.
— A juści że mam.
— No — to się nie spieszcie. Na co wam ten gwałt? Komu pieniędzy trzeba temu pilno, to zrobi układ i dostanie swoje cztery morgi lasu. Jak tylko będzie zgoda podpisana, ja zaraz dam każdemu zadatek. Teraz się gospodarzom grosz przyda.
— Wiadomo że się przyda, — rzekł wójt.
— A drugą cześć, — ciągnął dalej Mendel, — to ja zapłacę wiecie kiedy?
— No?
— Drugą część ja wam dam na bez rok... o tej porze kiedy starego zboża i starych kartofli już wcale nie będzie — a nowe zboże i nowe kartofle jeszcze wcale nie będą.
— Na przednówku?
— Pfe! nie powiedzcie takie brzydkie słowo. Co to jest na przednówku? Kto w Biednowoli będzie widział przednówek? On wszędzie będzie, ale tu wcale nie będzie.
— A to jakim prawem?!
— Zkąd?
— Aj, moi ludzie, co wy się pytacie! Powiedzcie sami. Przednówek wtedy jest gdy chłop nie ma pieniędzy, prawda?
— Dyć prawda.
— A skoro ja wam deklaruję dać pieniędzy — to zkąd się weźmie przednówek? Porachujcie teraz co wy zarobicie koło drzewa! Będziecie rąbali, obrabiali, co się nie da obrobić, to pochlastacie na sążnie. A furmanki! Jabym chciał to mieć na dobry procent w swoim majątku, co wy za same furmanki zarobicie! Wielkie pieniądze możecie zarobić. Ja już nie dzisiejszy jestem, ja dużo różnych handlów i spekulacyi w mojem życiu widziałem, ale nie wiem czy jest dla chłopów lepsza robota jak koło lasu. Żebym ja tak miał....
— Co tu gadać, — odezwał się wójt, — juścić zarobek jest, aby jeno sprzężaj mieć dobry.
— Ma się rozumieć. Kto ma parę koni i dobry wóz, a choćby tylko jednego konia... to już mu dobrze. Pamiętacie jak w Zarębowie Abram las kupił?
— Pamiętamy. Wychlastał het, kilkanaście włók, do jednego patyka.
— Co wy powiadacie wychlastał! To śmiech jest: Abram wychlastał! Kto widział żeby Abram miał kiedy w ręku kawałek siekiery? Nie. On tego nie robił, tylko zarębowskie chłopy. Oni chlastali, oni za to brali pieniądze, oni mieli wielki zarobek.
— No, to prawda.
— A czy tylko same chłopy? Każdy zarabiał, nawet koń, nawet woły zarabiały. Oj las! to jest taka rzecz, co przy niej może dużo, dużo ludzi żyć, tylko potrzeba takiego żyda, żeby miał głowę i pieniądze do kupienia.
— Nie tak głowę, jak pieniądze — odezwał się sołtys, — za pieniądze wszystko można kupić.
— Ny, ny, — odezwał się Mendel z przekąsem, — można kupić! Wy też Józefie pieniądze macie, a dla czego nie kupujecie las?
— Bo nie chcę.
— A jakbyście chcieli?
— Tobym kupił.
— No — i cobyście z nim robili? Ha? zwozilibyście belki pod stodołę, zapchali cały strych hołoblami, kołkami, zasypalibyście całe obejście drzewem, żeby was samych widać nie było. Prawda?
— Cobym zrobił, to zrobił, to moja głowa.
— Ja wiem... możebyście sprzedali drzewo w Gdańsku?
— Może.
— A wiecie wy gdzie ten Gdańsk jest? którędy się do niego jedzie? przez jaką wieś? ile chleba trzeba brać na drogę? A wiecie wy kto w Gdańsku siedzi? niemcy siedzą, a jak wy się z nimi będziecie rozmawiali?
— Jak? jak mi się spodoba... a wy Mendlu nie przekpiwajcie, bo ja sobie w kaszę dmuchać nie dam. Ja swój grunt mam, pieniądze mam...
— Miejcie sobie, kto wam zabiera? Nie przeszkadzajcie nam gadać. Panie wójcie, ja myślę, że możemy zaczynać. Chodźmy do drugiej stancyi.
— A no chodźmy. Józef może sobie siedzieć i tu.
— Pójdę z wami.
— Po co? wy niechcecie robić zamianę.
— Skoro ja nie chcę, to i cała wieś nie zechce.
— Aj waj! zkąd wy się wzięli, ha? Jak wy nie zechcecie jeść chleba, to cała wieś też nie będzie chleba jeść? a jak wam się podoba uciąć sobie palec, to cała wieś to samo ma zrobić?
— Chleb chlebem — a las lasem. Ja chcę mieć swój serwitut jako i miałem.
— Kto wam broni? miejcie go!
— Ja żadnego układu podpisywać nie będę!
— Nie podpisujcie!
— A skoro ja nie podpiszę — to inni też nie będą mieli prawa. Ja żadnego lasu nie żądam, jakem zaś w biedrzańszczyznę jeździł za zbieraniną, jakem po lesie bydło pasł, tak i będę, i insze gospodarze też będą.
— Ja was proszę, mój Józefie, pamiętajcie wy o tem że macie tylko jedną gębę.
— To i co!
— No — to gadajcie sami za siebie, inni też mają rozum na swoją potrzebę.
— I ja też mam.
— Daj wam Boże na zdrowie. Trzymajcie sobie wasz rozum; aj waj! takie mecye trzeba dobrze chować, żeby ono czasem nie zwietrzało.
— Ej Mendlu, bo zobaczysz że ja ciebie jeszcze kiedy zmendluję!
— Bardzo dobrze; tymczasem potrzebujemy pogadać z chłopami o lesie, a że wy nie chcecie sprzedać waszego lasu, niechcecie nawet wcale mieć lasu — to wy nam wcale niepotrzebni. Idźcie wy sobie do swego gospodarstwa.
— Nie chcę!
— To siedźcie tu w karczmie, a nie pchajcie się do drugiej izby.
— Nie chcę!
— Jak nie chcecie, to idźcie na dziedziniec. Ładna pogoda jest, możecie sobie spacerować.
— Głupi ty Mendlu.
— Ja wiem — wy, Józefie, jesteście bardzo mądry człowiek, tylko z wami stała się taka omyłka, że zamiast kawałek głowy, to macie na plecach worek piasku.
— Nie dogaduj żydzie, ej! nie dogaduj, póki dobry jestem. A skoro o układzie i o lesie mowa, skoro wszystkie gospodarze mają radzić, to i ja będę.
— Na co? kiedy wy nie chcecie układu, nie chcecie znać ani lasu, ani nawet pieniędzy, wy nic nie chcecie.
— Może i chcę.
— Aj waj! morze to bardzo szerokie i bardzo głębokie jest; może to jest całe morze!
— Kupić nie kupić, potargować wolno.
— Macie recht. Chodźcie do drugiej izby. Tylko podług mego pomiarkowania, to dziś z tego układu wielka pociecha nie będzie.
— Dla czego?
— Oj, z naszymi chłopami to ciężki interes jest. Oni naprzód zaczną sobie drapać głowę, potem będzie jeden na drugiego patrzył, potem będą słuchali co kto powie, potem będą robić wielką radę ze swojemi babami, a potem... potem to oni pójdą spać. To taki jest z chłopami interes. Oj, ja ich znam, żebym ja tyle szczęścia widział, ile ja już chłopów widział.
— Niechno się Mendel nie boi, skoro chłopi obaczą że interes dobry jest, to się zmiarkują prędko.
— No, no.
— Obaczycie.
— Obaczymy, ale nie bałamućcie już, chodźmy.
Weszli do drugiej izby, gdzie przy stole założonym papierami, siedział pan „adwokat“.
Był to chudy, mizerny żydek z rudawą bródką, w niebieskich okularach na nosie. Zagłębiony w czytanie jakiejś książki, którą „kodeksem“ nazywał, wcale nie patrzył na zgromadzonych.
Mendel wyrwał go z zadumy.
— Ny, panie adwokacie, — rzekł, — panowie biednowolskie gospodarze czekają.
— Ja też czekam, — odpowiedział pan adwokat.
— Na co pan czekasz?
— Na pierwszy paragraf; ja potrzebuję wiedzieć co mnie z tego interesu przyjdzie?
— To prawda, — rzekł Mendel; — hej panowie gospodarze, pan adwokat potrzebuje wiedzieć paragraf pierwszy, co jemu z tego interesu przyjdzie?
— Niby jak? — zapytał sołtys.
— Jak? co to za kwestya? Czy wy znacie pierwszy paragraf od francuzkiego kodeksu?
— Jakiż to tam paragraf?
— Niech pan adwokat sam przeczyta.
Żydek poprawił okulary, odkrząknął i wpatrując się w książkę rzekł:
— „Pierwsze statje: adwokat. Kto chce dzieło, ma płacić adwokat“. Rozumiecie co to znaczy? To znaczy że bez adwokat nie może być sprawa, bez pieniędzy nie może być adwokat.
— Słuchajcie-no ludzie, — odezwał się Stępor Jan, — co on nam opowiada o sprawie? Gdzie tu jaka sprawa?
— Nu — a jak?
— Sprawa, na moje chłopskie pomiarkowanie, wtedy jest, jak się kto z kim wadzi i jak się niby ciągają po sądach, a my tu żadnej zwady nie mamy. Skoro biedrzański dziedzic chce nam las dać, a my zaś chcemy go z serwitutu wypuścić, to sprawy w tem żadnej nie ma.
— Oj waj, — odezwał się żydek w okularach, — na wasze chłopskie miarkowanie to nie jest sprawa, na moje jest sprawa, dla tego że sprawy dubeltowe są: — jedne kłócące, drugie godzące... a każda jest sprawa.
— Pan adwokat ma racyę, — rzekł Mendel, — w kodeksie to jak w aptece, jedna maść może być boląca, druga może być gojąca, i sprawy tak samo. Co wy myślicie że bez pana adwokata potraficie co zrobić? Mnie się zdaje że nie. Wy powinniście pana adwokata posłuchać, on dużą grzeczność zrobił, on tu przyjechał do Biednowoli, choć wcale nie czasowy jest.
— Ha, — odezwał się Stępor, — jak przyjechał tak niech sobie odjedzie, my jego nie prosili żeby przyjeżdżał.
— A juści, — dorzucił sołtys, — nie zapraszał go tu nikt.
— Niech jedzie! niech jedzie! — zawołali inni chłopi.
Mendel za głowę się chwycił.
— Aj waj, moi ludzie, co wy dziś wyrabiacie?! Czy takim sposobem można zrobić z wami interes?
— Wy mnie zapłacicie za furmankę do Biednowoli, za furmankę od Biednowoli po pocztowej taksie; za dwadzieścia cztery godzin bałamuctwa, po rublu za godzinę, a prócz tego musicie mi powrócić wszystkie moje koszty, co ja w drodze wydałem na żywność, i wszystkie straty, jakie ja miałem przez to że opuściłem inne bardzo ważne, bardzo gwałtowne sprawy.
— Prawda, — dodał Mendel, — prawda, wy będziecie musieli to wszystko co sobie....
— Ale! — rzekł Stępor, — kto go tu sprowadzał niech mu płaci, my nie sprowadzali, nie prosili żeby do nas przyjeżdżał.
— A juści nie takie my głupie, — rzekł sołtys. — Mendel go sprowadził, niech mu Mendel płaci.
— Aj waj! wy nie głupie! To jest cała kimedya! Wy powiadacie że adwokat niepotrzebny, a kto wam zgodę z dziedzicem napisze?
— Ta może i sam dziedzic napisać, a my podpiszemy jako że jest prawda.
— Oj, Janie, Janie, co wy też gadacie?! Albo dziedzic potrafi tak dobrze napisać, żeby w tem pisaniu były kodeksowe artykuły?
— Niech wam dziedzic pisze, — wtrącił rudy żydek, — niech on wam pisze. Będziecie mieli smak! On napisze, że wyście się podjęli robić pańszczyznę, a jak wy podpiszecie, to już nie będzie na to apelacyi, będzie przepadło! Stracicie całkiem swoje grunta i jeszcze będziecie musieli zapłacić kosztów i procentów i stemplów. Samych stemplów natrafi po jakie piętnaście rubli od chałupy.
— Gospodarze, ojcowie! — zawołał pijany Pypeć, — mnie się widzi że ten adwokat, psia wełna, dobrze gada, że będziemy het płacili przez końca; zawdy on, psia noga, jest w takim interesie potrzebny...
— Ej, Wincenty, — rzekł Stępor, — nie bałamućcie ludzi po próżności, skoroście na to nie znawca. Mnie możecie wiarę dać, bo ja na takie rzeczy próbant. Żydy chcą cyganić, ale my się nie damy.
— Nie damy! — zawołał Maciej Łomignat, — nie potrzebujemy żadnych adwokatów. Znam ja tego Nuchymka, jak łysego konia. Dość się napłaciłem przez niego. Po sądach mnie wodził, jak cygan niedźwiedzia po świecie. Cygan to, pierwszej próby oszukaniec!
— Jam mam świadki, — zawołał Nuchymek, — ja was do sądu zaprowadzę teraz naprawdę. Co wy mnie macie zrobić obelgę!... Ludzie! słyszeliście jakie na mnie Łomignat paskudne słowo powiedział?
— Ja głuchy całkiem, — rzekł Pypeć.
— A możebyście wypili półkwaterek wódki?
— Oj, oj...
— Nu — to wy na wódkę nie głuchy, a na świadka głuchość macie?! Ja i was pociągnę, żebyście wiedzieli jak trzeba ludzi szanować.
— Wódka do ucha nie idzie, jeno do grzdyki.
Stępor podniósł się z ławy i zbliżył się do Nuchymka.
— Ty sobie, panie adwokacie, czy jak cię tam zwać, zabierz swój papier i swoje kodeksy i zkąd przyszedłeś tam sobie idź. My sobie damy radę i sami.
— Nu, nu, zobaczymy, — rzekł Nuchymek. — Przekonamy się, kto zapłaci za moją fatygę.
— Ha, skoro nie chcesz, wola twoja, to my idziemy. Chodźmy ludzie, nie mamy co tu robić.
— Fe, fe! — zawołał Mendel, — dla czego wy Stęporze jesteście taki zawzięty? Jak adwokat pojedzie, to kto zgodę napisze?
— Żyliśmy tyle lat bez zgody, to możemy żyć i dalej — a jak będzie nasza wola, żeby zgodę zrobić, to i sami zrobimy.
— Czekajcie, nie bądźcie taki prędki, pogadamy. No, kupić nie kupić, potargować można, w handlu nie ma gniewu. Czy wy nie chcecie mnie sprzedać lasu?
— Dlaczego? Sprzedać możemy — tylko bez żadnych adwokatów.
— A kto zgodę z dziedzicem napisze? kto napisze?
— To już nasza w tem głowa.
Mendel szepnął parę słów do Nuchymka i wyprowadził go z izby. Chłopi zostali sami.
— Wiecie wy Janie, — rzekł wójt, — możeby to i lepiej było żeby on napisał. Powiadają, że to żydziak bystry, kuty na wszystkie cztery nogi.
— Niech sobie będzie, a ja wam powiadam, że bez niego się obejdzie.
— Ha, juści obejść się może, ale kto napisze?
— Ej wójcie, wójcie, i w mendalu chodzicie i pieczęć macie za cholewą i niby w kancelaryi siadujecie i o taką rzecz was głowa boli! Nie macie to pisarza?
— A juści jest Kobzikowski.
— No, to kogo macie szukać? Jest Kobzikowski niech pisze Kobzikowski, lepiej jemu co nieco dać za fatygę, niźli się z takimi oto kręcicielami zadawać, co i zedrą z człowieka siódmą skórę, i tak napiszą, żeby potem różnym sprawom końca nie było.
— Ha! skoro tak powiadacie, to możeby i poprosić Kobzikowskiego.
— Pewnie, — odezwał się sołtys, — toć on chłopski pisarz jest, nie kto inny mu płaci jeno my gospodarze, dajemy na niego rzetelnie od morga, siła na kogo wypadnie — a skoroć on chłopski pisarz... to niech dla chłopów pisze.
— Dziś, — rzekł Stępor, — już późno, jutro się zejdźmy w kancelaryi, pogadajmy jako co ma być i dwóch niech idzie do Biedrzan; zechce dziedzic to dobrze, a nie zechce to też nie będziemy płakali.
— Co nie ma zechcieć, — odezwał się Łomignat, — zechce, zechce.
— A no, zobaczymy.
Chłopi rozmawiali jeszcze jakiś czas, i już się mieli do domów rozchodzić, gdy do izby wpadł Mendel, rozpromieniony, wesoły, wymachujący rękami.
— Aj waj! — zawołał, — tyle już rzeczy na świecie widziałem, ale takiej jeszcze nie. Na moje sumienie! To nie człowiek jest, to parowa maszyna jest! prawdziwa parowa maszyna! Aj! co to za głowa! Co za głowa!
— Ale co?
— Mówię wam, żeby to nie przymnie było, żebym na to swojemi oczami nie patrzył — to wcale wiary bym nie dał! Przez ten czas, co wy się tu przekomarzacie, to pan adwokat... aj waj! pan adwokat, (on to na moją prośbę zrobił), wziął kawałek pióra do ręki i odrazu napisał całą kombinacyę! Choćby zaraz podpisywać, całkiem gotowa jest.
— Ho, ho! — odezwał się wójt, — pewnie przywiózł ze sobą.
— Na moje własne oczy, — rzekł Mendel, — widziałem, jak pisał. Aj! to było pisanie, to złota ręka jest, wierzcie mi!
— Ciekawość co on tam, psia wełna, napisał? — rzekł Pypeć.
— Dla nas to jedno, — odezwał się Stępor, — bo nam z onego pisania nic. Jak będzie potrzeba pisać, to my sobie znajdziemy pisarza. Chodźcie chłopcy.
— Czekajcie, czekajcie, — krzyczał Mendel, zastępując chłopom drogę odedrzwi, — czekajcie! Ja nie rozumiem co się z wami dzieje? Kto was zbuntował? Ha, to Jan pierwszy buntownik jest, pierwszy przewódca! Aj, Janie, dajcie wy pokój. Z takim procederem nie zajedziecie daleko... i możecie całą wieś zgubić. Tu jest taki interes, taki duży interes co po całe cztery morgi na gospodarza przychodzi, a wy chcecie to załatwić waszym rozumem, waszą głową. Na taką dużą rzecz, trzeba kilka głów i dobrego doradcy, dobrego adwokata, żeby potem jakiej kwestyi nie było.
— Co ma być? Dobrze się zrobi.
— Posłuchajcie, pan adwokat przeczyta. Niech przeczyta, przynajmniej dowiecie się jak ten interes wygląda.
— Mogę przeczytać, — rzekł poprawiając okulary Nuchymek.
— Ha, chcecie to czytajcie, nie chcecie to nie...
Żydek wziął papier do ręki i czytać zaczął:
„Stojało, tu jest dziura...
— Co on gada?
— Wy głupie, trzeba napisać kiedy stojało, tego dnia, czy tamtego dnia, a że niewiadomo kiedy to się zrobi, to tu jest zostawione miejsce, żeby można było napisać — „my niżej podpisałsze sobie krześcianie od Biednowole odkazujem pana biedrzańskiego dziedzica serwitut, które jest w lesie leżanina przez siekiere i bidło jedna fura tygodniowo w pore zimowe, jedna fura na dwa tygodnie w pore latowe, i co się należy do pastwisko i wszystkie pretensyów tak drewnianych jak bidlęcych, odkazujemy do pana biedrzańskiego dziedzica który ma dać lasu każdemu gospodarzowi biednowolskiemu który jest stojący w tabele, samego lasu morgów... dziura...
— A idź ty sobie do grzecha z takiem pisaniem! My nie chcemy żadnych dziurów, jeno morgów sprawiedliwych, według tego jak omentra pomierzy i jak będzie wykopcowane, żeby każdy se miał po równości, według podziału — rzekł Stępor.
— Nu, to się wpisze, to będzie wpisane.
— Nie chcemy! nie chcemy! — krzyknęli chłopi. — Poradzim sobie sami. Chodźmy do domu.
Hurmem ruszyli się chłopi i wyszli z karczmy, w której został tylko, prócz gospodarza, Mendel i Nuchymek.
— Co będzie? — zapytał ten ostatni.
— Tfy! — odrzekł Mendel, spluwając, — ładny czas, jak można się dorobić przy takiem głupiem bydle!?