<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Z dżungli
Podtytuł (z Afryki Środkowej)
Pochodzenie Afryka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Druk. Br. Swięcki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W DŻUNGLI.
(Z AFRYKI ŚRODKOWEJ).

Noro Matasa był Murzynem szczepu Banga. Był to, zapewne, najciemniejszy i najbiedniejszy szczep, odcięty od całego świata nieprzebytą dżunglą, kryjącą w swoich ostępach rozległe, głębokie trzęsawiska, zarosłe trzcinami bambusowemi i mangrowemi drzewami o zwisających korzeniach napowietrznych. Na niedużej polanie, ze wszystkich stron otoczonej dżunglą, stała mała, kilka chat zaledwie licząca wioska murzyńska. Rządzi w niej czarownik — stary, opryskliwy, milczący człowiek o jednem oku.
Dlaczego nazywano go „czarownikiem”?
Zapewne dlatego, że nosił na głowie wysoki kołpak z kory, ozdobiony skórą jadowitej żmiji — naja, czyli okularnika afrykańskiego, a także wstążkami, dzwonkami i pękami suchych włókien rafji. Bali się go wszyscy, a on wiedział o tem i przerażał swych rodaków coraz bardziej, przepowiadając im przyszłość, udając, że nocami rozmawia ze złemi duchami i cieniami nieboszczyków. Stary Loba (tak się nazywał czarownik) znał się jednak na różnych ziołach i właściwościach wszystkich roślin, więc leczył sąsiadów. Choroby zaś często gnębiły biednych murzynów.
Chmary moskitów gryzły ich i zarażały złośliwą malarją, bąki tze-tze powodowały szerzenie się żółtej febry, od której każdego roku wymierały dziesiątki mieszkańców wioski Lulangi; w przepływającej rzece Lopori roiło się od cienkich, jak włos, robaków; przegryzały one skórę kąpiących się ludzi i drążyły sobie przejścia w ich ciele, od czego tworzyły się ohydne wrzody, prawie zawsze śmiertelne dla dzieci; w studni zaś miały siedzibę w wodzie niewidzialne żyjątka, zarażające murzynów krwawą ropną biegunką, tak zwaną „dyzenterją tropikalną”. Zdarzały się też i inne wypadki, gdy pomoc jednookiego Loby stawała się niezbędną. Naprzykład, gdy kogoś z mieszkańców Lulangi ugryzła jadowita żmija, lub trująca czerwona stonoga, zakradająca się nocami do trzcinowych, oblepionych gliną, stożkowatych chatek tubylców, albo też mające swe nory w wilgotnej ziemi, brunatne, kosmate pająki.
Czarownik dawał wtedy chorym jakieś gorzkie zioła, robił okłady z ziaren i kory tylko jemu jednemu znanych roślin i nieraz ratował tem swych rodaków od niechybnej śmierci lub kalectwa.
To też murzyni bali się go, lecz szanowali i bez sprzeciwu pracowali dla niego i znosili mu podarki. Loba był jednak człowiekiem zupełnie ciemnym i nieraz doradzał sąsiadom rzeczy straszne i zbrodnicze.
Na równiku, gdzie mieszkali czarni Banga, w kwietniu już zaczynają się ulewy, trwające aż do września. Od tych obfitych deszczów zależy życie i dobrobyt murzynów, bo właśnie w tym okresie dojrzewają na ich polach proso, kukurydza, boby, groch, manjoka, orzechy ziemne i słodkie ziemniaki — pataty, a w dżungli dzikie owoce — banany, mangi, rosnące na drzewach melony — papaje, trzcina cukrowa, kokosy, orzechy baobabów i palmy olejnej oraz inne, zupełnie w Europie nieznane gatunki roślin jadalnych.
Ulewy tropikalne podtrzymywały też obfitość ryb w rzece. Murzyni wrzucali do jej toni więcierze trzcinowe i wyciągali duże ryby o kształtach i nazwach nigdy niewidzianych i niesłyszanych w krajach białych ludzi.
Murzyni uważają te zbawcze ulewy za swego boga, modlą się do niego i składają mu ofiary w postaci miseczek z mąką, cukrem lub kaszą, a gdy ulewy nie spadną w swoim czasie, lub gdy zbytnio się zaciągną, zalewając i niszcząc pola i chaty, albo gdy zdarzą się straszliwe burze, — murzyni z rozpaczą spoglądają na powleczone czarnemi chmurami niebo i, wyciągając ku niemu ramiona, wołają jękliwemi głosami:
— Dobry boże Tenga, zlituj się nad nami!
W wypadkach, gdy błagania te nie skutkowały, występował czarownik. Bijąc w bęben, grając na fujarce i mrucząc zaklęcia, chodził dokoła wsi i po polach, czarując. Kiedy zaś i to nie pomagało, wtedy Loba gromadził koło siebie zrozpaczonych i wylękłych murzynów i tak do nich przemawiał.
— Gdym rozmawiał dziś z Tengą, bóg kazał mi złożyć sobie ofiarę krwi!...
Oznaczało to, że bóstwo żądało ofiary ludzkiej. Murzyni milczeli w przerażeniu, a czarownik wskazywał im, kogo mają zabić. Krew ofiary wylewano na ziemię pod tysiącletnim baobabem Tengi, a mięso zjadał Loba i zabobonni, ciemni murzyni. Z takiej to przyczyny murzyni szczepu Banga stawali się w pewnych okresach ludożercami, chociaż poza tem był to ludek niezmiernie łagodny, uczciwy i dobroduszny.
Chata Noro Matasy stała w środku wioski.
Noro słynął, jako człowiek poważny, rozsądny i pracowity. W młodości mieszkał on parę lat w Libreville, portowem miasteczku francuskiego Konga. Pracował tam na farmie pewnego kolonisty, zakładającego plantację ryżu i bawełny. Młody murzyn przyglądał się pracy białych ludzi i coś niecoś przejął od nich. W każdym razie tyle, że nauczył rodaków z Lulangi siać i uprawiać ryż i trzebić dżunglę, aby zwiększyć obszar uprawnej ziemi.
Rolnictwo murzyńskie wymaga stokroć bardziej ciężkiej i wytężonej pracy, niż europejskie. Mamy u siebie poddostatkiem bezleśnych równin, gdzie się zielenią łany zboża, w Afryce — należy najprzód wyrąbać dżunglę, zniszczyć tysiące olbrzymów leśnych, wykarczować pnie i korzenie, a po okresie ulew walczyć z prącemi z ziemi pędami krzaków i chwastów.
Noro Matasa jeszcze jednej rzeczy nauczył mieszkańców Lulangi, za co uważano go za drugą po czarowniku osobę w wiosce.
Murzyni nie znają się na oszczędności, nie są bynajmniej przezorni, nie myślą o dniu jutrzejszym i o tak zwanej „czarnej godzinie”.
Wesoły i niebywale beztroski lud, lubiący towarzystwo i zabawy, wnet po zbiorach urządza wspólne uczty i wkrótce pozostaje bez zapasów żywności. Rozpoczyna się wtedy ciężki czas zdobywania sobie pokarmu. Młodzież, a nawet dzieci udają się do dżungli i na nagie zbocza gór, gdzie zastawiają sidła na kuropatwy, dzikie perliczki i dropie, lub z łuków strzelają do małp. Dorośli łowią ryby i urządzają zbiorowe polowania na małpy, antylopy, dzikie bawoły, strzelając zatrutemi strzałami nawet do hipopotamów, lampartów i innych drapieżników. Murzyni są zupełnie niewybredni w jedzeniu i używają do przygotowania strawy mięso małp, hien i węży — pytonów. Ponieważ jednak zdobycz swoją niemal odrazu zjadają, więc głód bywa częstym i straszliwym gościem w wioskach murzyńskich, a czasem przybiera takie rozmiary, że rodzice każą dzieciom ruszać do dżungli, pozostawiając je własnemu losowi i pomysłowości.
Widząc to wszystko i pamiętając, jak w takich wypadkach postępują biali ludzie, Noro nauczył sąsiadów budować spichrze i spiżarnie dla gromadzenia zapasów żywności. Murzyni mieli z tem narazie dużo kłopotów i niespodzianek. Gdy spiżarnie zostały zbudowane, do ukrytych w nich zapasów dobrali się rabusie. Były to termity — małe, do mrówek podobne, ślepe owady, wznoszące wysokie na dwa metry kopce; w takich dziwacznych budowlach pędzą życie miljony tych dziwnych, mądrych istotek, nie opuszczając ich nigdy, ponieważ giną od powiewu świeżego powietrza i upału, dosięgającego pod równikiem niemal 60 stopni Celsjusza.
Nikt nigdy nie widzi termitów, bo gnieżdżą się one w swych kopcach, pod ziemią lub w wydrążonych pniach. Zwęszywszy zdobycz, owady budują sobie kryte przejścia od gniazda, a wtedy można zobaczyć ciągnący się po ścianie domu lub po drzewie jakgdyby sznur, ulepiony z gliny. Jest to galerja z ziemi, przerobionej przez termity; we wnętrzu jej suną tysiące i miljony tych ślepych, żarłocznych owadów. One to właśnie zwąchały złożone w spichrzach ziarno, a w spiżarniach owoce, suszone ryby i mięso, wtargnęły tam i pożarły doszczętnie.
Długo się głowił Noro, aż się domyślił, jak się należy zabezpieczyć przed termitami. Od tego czasu murzyni budowali swoje spichrze na wysokich palach, okopanych dokoła i zalewanych wodą.


∗                              ∗

Pewnego roku na Lulangę spadły nieszczęścia.
W Afryce Środkowej nie mogą żyć ani krowy, ani konie, gdyż giną od jadu muchy tze-tze i innych bąków. Trochę owiec, kilka kóz i kury stanowią cały żywy inwentarz zagrody murzyńskiej. Temi zwierzętami domowemi opiekują się kobiety, mężczyźni zaś mają na swej pieczy jedyne zwierzę pociągowe — osiołki — małe, lecz silne.
Otóż pewnego roku z dżungli nad rzeką Ubanghi zabrnęła tu para lwów. Śmiałe, królewskie drapieżniki porwały murzynom wszystkie zwierzęta i poszły sobie dalej. Była to niezmiernie ciężka strata. Od tego czasu czarni rolnicy musieli orać ziemię, własnemi siłami ciągnąc pług. Na takie nieszczęście nic nie pomogły zaklęcia jednookiego czarownika i mieszkańcy Lulangi upadali na siłach, aby zdążyć na czas z uprawą pól. Gdy jednak zebrali cały urodzaj ryżu, prosa i kukurydzy, nawiedziła ich nowa klęska.
Z głębi dżungli przywędrowały nad Lopori niezliczone, zwarte szeregi mrówek — wojowników, nazywanych w Afryce manjan. Miljony tych owadów rzuciło się na wieś. Większa część mieszkańców zdołała ujść przed tym napadem, kryjąc się w górach, gdy zaś po kilku dniach murzyni powrócili do domów, oczom ich przedstawił się straszny widok. Na ulicy wioski i w niektórych chatach pozostały tylko kości tych, którzy nie zdążyli zbiec: wszystkie zapasy żywności, drób i zwierzęta znikły, pożarte przez mrówki. Zginął wtedy stary czarownik, a z nim razem dwunastu murzynów, dwie kobiety i kilkoro małych dzieci, w popłochu zapomnianych w domach.
Noro Matasa, zabrawszy żonę i dwuletniego synka Fanga, ruszył w świat szukać lepszej doli.


∗                              ∗

Wyszedłszy na drogę, biegnącą brzegiem dużej rzeki Kongo, którą w ubiegłem stuleciu odkrył i szczegółowo opisał znakomity podróżnik angielski, Henryk Morton Stanley, rodzina murzyńska dotarła do osady Bolobo, stojącej tuż nad rzeką. Belgowie, do których należy kraj środkowego Konga, stawiali tu wtedy pierwsze tartaki, zamierzając rąbać dżunglę i przerabiać drzewa mahoniowe, cytrynowe i palmowe na deski dla wywozu zagranicę. Po Kongo pływały już statki, dostarczające maszyn i towarów z portów Boma i Matadi, do których dochodziły okręty oceaniczne.
Noro rozejrzał się po osadzie, wypytał czarnych robotników o wszystko, co go interesowało, i wynajął się do pewnego plantatora belgijskiego. W kilka dni później murzyn nasz wraz z rodziną został odwieziony do dżungli.
Tu pod kierunkiem białych ludzi Noro trzebił dżunglę, a szło mu to znacznie łatwiej niż w domu, bo inne, skuteczniejsze stosowano tu sposoby. Nie rąbano tu potwornych drzew i nie podpiłowywano ich pni, lecz drążono dłótem, lub świdrem głęboki otwór, zakładano nabój wybuchowy i rozsadzano drzewo. Gdy upadło, innemi nabojami rozrywano go na szczapy, polewano naftą i podpalano. Nikt tu nie pocił się nad karczowaniem pozostałych pni. Postępowano zupełnie inaczej. Wiercono w nich głębokie kanały zalewano jakimś płynem i podpalano, najbardziej zaś wilgotne i oporne resztki drzew wysadzano w powietrze dynamitem.
W ten to sposób właściciel plantacji, belgijski agronom, pan Roman de-Voss w ciągu jednego roku przygotował dla przyszłej plantacji znaczny obszar gruntu, wyrwanego dziewiczej dżungli.
Przed nastaniem pory ulewnej Belg zaczął sadzić równemi rzędami sprowadzone z wysp Antylskich i z Brazylji drzewka kakao i kawy, a pomiędzy niemi Noro wraz z innymi murzynami wrzucał do porobionych w ziemi otworów ziarnka tych roślin.
Przez trzy lata pracował Matasa na nowopowstałej plantacji, a gdy ujrzał pierwszy, obfity urodzaj, chodził głęboko zamyślony. Przepracowawszy jeszcze trzy lata u pana de-Vossa, Noro powziął niezłomne postanowienie. Umyty i odświętnie ubrany przyszedł do biura i poprosił woźnego, aby zameldował go plantatorowi.
Wkrótce wchodził już do gabinetu swego gospodarza.
— A a, Noro Matasa! — zawołał Belg. — Co cię tu sprowadza, przyjacielu!
Murzyn, wyprostowany i poważny, zaczął objaśniać łamaną francuszczyzną.
Massa zna Noro, — Noro pracuje od założenia plantacji, Noro dobrze, uczciwie pracuje...
— Jestem zadowolony z ciebie! — potwierdził zdumiony nieco pan de-Voss.
Massa wie, że każdy człowiek chce żyć jak najlepiej, mieć swój dom i być spokojnym o rodzinę... Massa — dobry i mądry człowiek! Massa nigdy nie uderzył czarnego robotnika, a gdy dozorca zbił starego Foro-Noga, Massa wydalił dozorcę...
— No, i cóż z tego? — spytał Belg.
— Noro przyszedł do dobrego Massa prosić o pożyczkę. Potrzebuję dużo, dużo pieniędzy, bo chcę założyć plantację kawy i kakao koło mojej wioski Lulangi nad Lopori...
Belg, jeszcze bardziej zdumiony, podniósł ramiona wysoko i patrzał na murzyna z lekko drwiącym uśmiechem.
Nie zmieszało to jednak Noro Matasy, postąpił krok naprzód i, stanąwszy przed biurkiem plantatora, pochylił się ku niemu i jął szeptać gorąco.
Co chwila padały słowa: „mały Fang”, „krzywda czarnych ludzi”, „nieszczęście”, „ciemnota”, „czarownik”, „dobra gleba” i inne, aż wreszcie murzyn znów się wyprostował i powiedział twardym, stanowczym głosem:
Massa da pieniądze, a Noro zwróci wszystko do ostatniego franka, lub odsłuży!...
Belg innym już wzrokiem patrzał teraz na czarnego robotnika; pomyślawszy, wziął ołówek i zaczął liczyć coś i kombinować.
Trąc sobie czoło, mruknął wkońcu:
— Przyjdź tu jutro — obliczę wszystko dokładnie i dam odpowiedź!
— Dziękuję, massa! — odpowiedział Noro i, ukłoniwszy się, wyszedł spokojnym krokiem.


∗                              ∗

Po upływie ośmnastu lat niktby nie poznał nędznej Lulangi, małej wioski murzyńskiej nad brzegiem mętnej Lopori.
Stała tu osada, ze stu dużych domów złożona. Z brzegu przeglądała się w rzece malownicza willa, a obok ciągnęły się kryte blachą długie składy towarowe. Czarni robotnicy wynosili z nich worki z kawą i kakao i z drewnianego pomostu zrzucali je na krypę, uwiązaną do dymiącego holownika. Na dziobie statku i na jutowych workach widniał napis:
Noro Matasa, Syn i Spółka. Lulanga, Kongo”.
Z willi wyszedł wysoki, poważny murzyn w białym stroju europejskim i słomkowym kapeluszu.
— Czy prędko skończycie ładowanie? — spytał robotników.
— Znosimy ostatnią partję, massa Noro! — odpowiedzieli chórem, a czarny sztorman, salutując murzynowi, dodał:
— Za pół godziny możemy ruszać. Kabina dla pana jest już przygotowana!

— Doskonale! — zawołał Noro Matasa i poszedł do domu, spostrzegłszy, że żona daje mu znaki ręką.
W pół godziny potem Noro chodził po pokładzie sapiącego holownika i przyglądał się brzegom, wzdłuż których płynął statek, ciągnąc za sobą krypę.
Dżungla w Kongo.

— Patrz-no, sztormanie, — zawołał murzyn, — patrz! Pamiętam te okolice od urodzenia. Stała tu nieprzebyta dżungla, a teraz cofnęła się aż hen! do podnóży gór. Myśmy to uczynili! My! Nie znajdziesz już tu biednych, z głodu umierających czarnych ludzi, ani czarowników, oszukujących lud i popychających go do zbrodni. Teraz wszyscy nasi Banga pracują na własnych plantacjach i spokojnie patrzą w przyszłość!
— Tyś to uczynił, panie! — odparł sztorman.
— Nie! zawdzięczamy to Bogu, wiedzy białych ludzi i dobroci pana de-Voss, który pożyczył mi niegdyś pieniądze na pierwszą plantację na Lopori! — szepnął Noro Matasa, zapatrzony wdal.
Na trzeci dzień holownik dopłynął do Matadi, gdzie przywieziony ładunek przeniesiono na duży parowiec, wypływający do Antwerpji.
Zakończywszy wszystkie czynności w biurze transportowem i komorze celnej, Noro Matasa wyszedł na przystań i spytał przechodzącego urzędnika portowego:
— Proszę mi powiedzieć, kiedy przybywa parowiec „Król Albert“?
— Spodziewamy się go lada godzina, panie Matasa! Stacja morska w Loango już dawno sygnalizowała przejście „Króla Alberta“ — objaśniał urzędnik, lecz nie skończył, gdy dzwon, umieszczony na ratuszu wydzwonił sygnał przybycia okrętu.

Korytem Konga, szerokiem na kilka kilometrów przy ujściu, powolnie wychodząc z poza zakrętu rzeki, sunął duży parowiec. Z trzech jego kominów buchały czarne kłęby dymu, na maszcie powiewała bandera belgijska. Statek ryknął syreną i jeszcze bardziej zwolnił biegu, kierując się ku palom przystani.
Drzewa mahoniowe w Dżungli.

Minął jednak dobry kwadrans, zanim czarni ładownicy pochwycili rzucony im z pokładu cienki sznur, uwiązany do cumy. Pieniąc mętną wodę potężnemi uderzeniami śruby, „Król Albert“ obrócił się dziobem do Oceanu i, płynąc rufą naprzód, burtą dotknął palów długiego pomostu przystani.
Spuszczono chodniki i majtkowie zbiegli na pomost, pozdrawiając znajomych i przyjaciół.
Po chwili od strony rufy tragarze zaczęli wynosić skrzynie i worki, innym zaś chodnikiem popłynął na przystań potok ludzki. Przybywający pasażerowie z walizkami w ręku, oddawali bilety stojącym przy wyjściu oficerom i szli do szopy, gdzie mieściła się komora celna i urząd paszportowy.
Noro Matasa stał na uboczu, płonącym wzrokiem wpatrzony w tłum, schodzący z parowca.
Wreszcie podniósł obie ręce do góry i krzyknął radośnie:
— Fang, mój miły Fang! Bywaj mi, bywaj!
Wiotki, młody murzyn, błyskając oczyma i bielą zębów, roztrącał publiczność i szybko zbiegał chwiejącym się chodnikiem.
— Ojcze, drogi ojcze! — wołał zdaleka.
Złączyli się w mocnym uścisku, nie mogąc ze wzruszenia znaleźć słów powitania.
Szeptali do siebie:
— Fangu!
— Ojcze!
Noro uspokoił się pierwszy i, przez łzy patrząc na syna, spytał go stłumionym głosem:
— Cóż powiesz mi, kochany chłopcze?...
Fang wysoko podniósł głowę i powiedział z dumą:
— Przywożę tobie, ojcze, i mamie mój dyplom lekarski! Nauka ukończona! Jestem człowiekiem wykształconym, jak Belg, Francuz, lub Anglik. Zawdzięczam to tobie, ojcze!
Noro milczał przez długą chwilę, a potem jakimś drżącym, nieśmiałym głosem rzucił, nie patrząc w rozradowane oczy syna:
— Cały świat stoi teraz otworem przed tobą, Fangu...
Młodzieniec objął ojca i z siłą przycisnął go do piersi, mówiąc:
— Przybyłem tu, ojcze, aby pracować wśród moich czarnych braci! Będę leczył ich, oświecał i bronił, jeżeli ktoś się waży skrzywdzić ich! Tyś mnie tego nauczył własnem życiem! Syn twój pójdzie w ślady ojca — szlachetnego ojca!
Noro Matasa mocniej przytulił do siebie głowę syna i coś szeptał ciemnemi wargami aż wreszcie, uspokoiwszy się nieco, zawołał radosnym głosem:
— Jakżeż ucieszy się biedne matczysko... no... i wszyscy nasi poczciwi Banga, oczekujący ciebie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.