Z jakim się wdajesz, takim się stajesz/Przysłowie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Z jakim się wdajesz, takim się stajesz
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


(Teatr przedstawia duży pokój. Drzwi środkowe i boczne. Przy środkowych po obu stronach duże szafy. Po lewéj stronie od aktorów okno. Na środku duży stół kilimkiem przykryty.


SCENA I.
Barbara, Marta, Justysia.
(Barbara i Marta siedzą przy stole i szyją przez okulary. Justysia sprząta.)
Barbara.

Ja ci powiadam siostro, że się serdecznie zaczynam turbować. Nasi mężowie od niejakiego czasu jakby nie ci sami.

Marta.

Ach i ja to uważałam.

Barbara.

Mój Michalisko coś mi posępiał, posmutniał. Już dawno nie śpiewał swojéj ulubionej piosneczki: „Chałupeczka niska, ojciec matkę ściska“.

Marta.

Mój Józef skrycie łzy ociera.

Barbara.
Poczciwe też-to to moje mężysko — złote serce.
Marta.

A mójże?! Za królika nie ma złości.

Barbara.

Jak się tam trochę potarkocze i nie bez tego, aby się czasem nie potarkotało... nie byłoby ładu w domu.

Marta.

Pozasypialiby wszyscy.

Barbara.

To mój Michał bywało mruknie tylko: „Daj Boże szczęście“ i pójdzie sobie zacisnąwszy czapkę na uszy.

Marta.

A mój nieborak z głową się nakryje i niby śpi.

Barbara.
A teraz pochmurny łazi jeden za drugim. — Cóż to im się stało?!.. Co to być może?
(Justysia stając między niemi.)
Justysia.

Ot za pozwoleniem, ja Paniom powiem.

Barbara (kładąc robotę).

Ty Justysiu? ty miałabyś wiedzieć?

Justysia.

Wiem, wiem, i to bardzo dobrze.

Marta.

No to powiedz.

Justysia.

Wasi panowie mężowie są... zazdrośni.

(Barbara i Marta zdejmują okulary i śmieją się serdecznie.)
Nie śmiejcie się Panie, bo ja wiem, co wiem.
Barbara.

Ależ głupia dziewczyno, tobie w głowie miłostki, zazdrostki, ale nam moje dziecię już nie po temu. Spojrzyj, spojrzyj na mnie i na siostrę, czy to o takie żony, mężowie zazdrośni?

Marta.

I nasi mężowie jeszcze wtenczas kiedyśmy były młode nie znali zazdrości, bo nam ufali. Trzydzieści lat Barbara, a ja dwadzieścia dziewięć żyłyśmy z naszymi mężami jak synogarliczki — a teraz... nie, nie, to być nie może.

Barbara.

Dobrze mówi Marta, jak synogarliczki. I nie raz ksiądz proboszcz dał się z tém słyszeć, że takich małżeństw jak Dobrostów i w Paryżu poszukać. — Bajka więc Justysiu, wierutna bajka.

Justysia.

Ja wiem, że oba Panowie bracia są dobrymi mężami, ale na nieszczęście mają sąsiada, Pana Mateusza Zgagę. Ten to istny puchacz, co się po nocach wałęsa, w każdy kąt, w każdą dziurę zagląda — co już trzecią żonę zamęcza... ten, ten waszych Panów buntuje. Proszę tylko posłuchać, co on na wszystkie żony wygaduje.

Marta.

Jakże ty wiesz?

Justysia.

Słucham nieraz podedrzwiami.

Marta.
A fe.
Justysia.

Jakże inaczéj dowiedzieć się, czego się nie wie? Spróbujcie Panie, raz jeden podsłuchajcie a przekonacie się, dlaczego wasi Panowie mężowie nie tacy, jacy dotąd byli.

Marta.

Ja tego nie chcę. Zmyję tęgo głowę Józefowi i kwita.

Barbara.

Ale czekaj no, czekaj, tak daléj być nie może... nic jeszcze nie mów Józefowi i spuść się na mnie. Justysia może przesadza — sama przekonać się muszę.

Marta.

Jak chcesz, ja się do tego mięszać nie będę.

(Michał i Józef wchodzą — śmiech kobiet — zadziwienie mężów.)
Barbara.

Cóż wam się tak czupryny najeżyły? W starych piecach djabeł pali, co?

(Kobiety śmiejąc się odchodzą.)




SCENA II.
Michał, Józef.
Michał (po długiém milczeniu).

Śmieją się.

Józef.

Śmieją się.

Michał.

Ale z czego się śmieją?

Józef.
Lepiéj jak gdyby płakały.
Michał.

Co powie Mateusz?

Józef.

Eh, ten Mateusz, tylko bredzi i bredzi.

Michał.

Ha! Daj no pokój, to człowiek światowy — warto go posłuchać.

Józef.

No, prawda, światowy — ależ i Pan brat byłeś w Ołomuńcu dwa razy.

(Słychać za sceną głos Justysi: Hu! hu!)




SCENA III.
Michał, Józef, Mateusz.
Mateusz (tyłem wchodzi i grożąc mówi za sceną).

Poczekaj! dam ja ci kiedyś. Poczekaj. (zbliżając się do siedzących) Ladaco dziewczyna ta wasza Justysia.

Michał.

Cóż ci zrobiła Panie Mateuszu?

Mateusz.

Alboż to jedno! Ile razy mnie zobaczy, udaje puchacza, krzyczy: hu! hu! Ladaco dziewczyna. — Kobietom nie podoba się, kiedy kto w dzień i w nocy ma na nich oko otwarte... nawet zdaje mi się, że to ona ze strychu raz na mnie chlupnęła... i nie wiem czy wodą, czy nie wodą... No, ale jéj kiedyś odpłacę.

Józef.
Ot swawolne, zwyczajnie jak młode.
Mateusz.

Młode, stare, nic nie warte.

Michał.

Ależ, ależ — dajno pokój.

(Mateusz siada przy stole między dwoma — do sceny obrócony.)
Mateusz.

Wszystkie nic nie warte. Ja mam trzecią żonę i wiem co się u mnie działo, wiem co się dzieje na świecie — nie z jednego pieca chleb jadłem. O! małżeństwo, to przekleństwo!

Józef i Michał.

O! o! Panie sąsiedzie.

Mateusz.

Plaga Boska, ja wam powiadam, przekonacie się kiedyś. Mam trzecią żonę i każda... No!..

Michał.

Zawsze ci się coś przywiduje.

Mateusz.

Tak! przywiduje!.. Moja pierwsza żona Elżbieta...

Michał.

Była poczciwa.

Józef.

I ładna.

Mateusz.

Prawda, ładna i młoda — niema się téż co i dziwić, że bryknęła...

Michał.
A fe, co ty mówisz.
Mateusz.

Wiem co mówię. Dlatego przy zawieraniu powtórnych ślubów strzegłem się piękności. Wziąłem Katarzynę — zezowatą i z brodawką na nosie.

Józef.

Ale przez to była dobrą żoną.

Mateusz.

Mnie się o to pytać. Za przykładem pierwszéj poszła i druga.

Michał.

Ale gdzie dowód! gdzie dowód!

Mateusz.

Gdzie dowód? Zaraz, zaraz — ale pierwéj powiem, że jak przyszło wybierać trzecią żonę, bo mi do gospodarstwa była potrzebną, wyszukałem sobie wdowę... już dobrze dościgłą... ba, może nawet i zanadto — co zaś do jéj powierzchowności... nic nie powiem, znacie ją.

Michał.

No, o jéj piękności mało da się powiedzieć, to prawda.

Mateusz.

Wielka prawda. Myślałem więc, że z tych względów mogę być spokojny — bajka!

Michał.

I pierwsza i druga i trzecia — wszystkie twoje żony uczciwe niewiasty, ale tobie zawsze coś się przywiduje, bo nigdy przecie nic złego nie widziałeś.

Mateusz.
Alboż to trzeba widzieć koniecznie, aby się przekonać, że nam żona figla płata?
Józef.

A jakże inaczéj?

Mateusz.

To ja wam zaraz powiem, bo bywałem w świecie — napatrzyłem się i nasłuchałem niemało.

Michał.

Chcielibyśmy to słyszeć.

Mateusz.

Słuchajcie. Jak tylko żona powiększa umizgów... źle. Jak dom przystraja... źle. Jak dla ciebie haftuje jakie niespodzianki... źle. Jak cię karmić zaczyna łakociami... najgorzéj. A przytém jest zaraz w domu jakiś obcy zapach, czyli raczéj odor... coś, czego nazwać ani uchwycić nie można — wtenczas, wtenczas bądźcie pewni, że się w stadle malżeńskiém dzieje coś złego... i tylko o to już idzie, aby się naocznie przekonać.

Michał.

I w tém sęk właśnie, któregoś nigdy nie skruszył.

Mateusz.

Bo mi czasu zabrakło, ale pewność była. Tak naprzykład z pierwszą moją żoną Elżbietą...

Józef.

Niech Bóg świeci nad jéj duszą.

Mateusz.

Ha! — zapewne. Ale to tak się stało: W siódmym miesiącu po ślubie uczułem jakiś odor rozszerzający się po całym domu... niby skóry, palonego rzemienia, juchtu... nie mogłem dociec coby to być mogło. Aż razu jednego idąc wzdłuż ratusza, zaleciał mnie podobny odor... obracam się, za mną dwóch dragonów! mam!..

Michał.

Cóż masz?

Mateusz.

Przekonanie, że dragon uczęszcza w moim domu.

Józef.

Aleś go nie zobaczył.

Mateusz.

Ba! żebym był zobaczył.

Józef.

Cożby było?

Mateusz.

Byłbym widział.

Michał.

A więc dowodu nie miałeś.

Mateusz.

Miałem przekonanie. Wy mi wierzcie, bo ja znam świat i kobiety. — Druga moja żona Katarzyna, w pewnym czasie...

Michał.

W siódmym miesiącu?

Mateusz.
Żebyś o tém wiedział, zawsze w siódmym miesiącu objawiają się pierwsze oznaki. — Otóż moja Katarzyna zaczęła mię nagle nadzwyczajnie karesować... to mnie brała za ucho... to mnie za nos ciągnęła... O! źle... dreszcz mię przeszła... przytém ciągle wybiegała do cioci... każda ma ciocię, to niezawodnie... ale ile razy wróciła od cioci, tyle razy czuć ją było tytoniem.
Józef.

To dowodziło, że ktoś u cioci tytoń palił.

Mateusz.

Ale kto? to pytanie.

Józef.

Mógłeś zobaczyć.

Mateusz.

Nie chciałem spłoszyć.

Michał.

I cóż?

Mateusz.

No cóż? — umarła.

Józef.

Biedna kobieta.

Mateusz.

A teraz z moją grubą Anną jeszcze i siódmy miesiąc nie minął... trzask!.. firanki zawiesza, kwiateczki zasadza, przysmaczki przyprawia... to jakieś bigosiki, to jakieś nadziewanki. We Czwartek dała mi kluseczki z grzybową podlewą... ja to bardzo lubię... jadłem jak wilk... małom się nie udławił... jadłem w złości, bo wiedziałem, czém to pachnie... nie grzybkami... szkoda mówić...

Michał.

Z tego więc wnosisz?

Mateusz.

Nie wnoszę, ale wiem. Jestem na tropie.

Michał.

A ba!

Mateusz.
Ten pędziwicher Fikalski żonę mi bałamuci.
Michał.

Fikalski!.. — Ależ bój się Boga Mateuszu — wszak mówiłeś i przeczyć nie można, że twoja Anna więcéj jak niemłoda i nigdy podobno nie była nad miarę powabną.

Mateusz.

Ha! co to znaczy — stary żołnierz to odważny.

Józef.

To być nie może.

Mateusz.

To niezawodnie. Ale o mnie niech mowy nie będzie, wczoraj zaszło coś dla was ważniejszego.

Józef i Michał.

Dla nas?

Mateusz.

Słuchajcie. Koło dziesiątej noc była dość jasna... szedłem moją ścieżką przez sad, wiecie... a w tém z tyłu mię napada...

Michał.

Kto?

Mateusz.

Ha! żebym wiedział?

Michał.

Mogłeś przecie zobaczyć.

Mateusz.

Jak miałem zobaczyć?!.. W plecach oczów nie mam... i szczęście, bo byłby mi je wybił do szczętu.

Józef.

I domyślasz się, że to Fikalski?

Mateusz.

Nie, nie Fikalski, bo Fikalski mańkut, a to szło z góry na dół, od prawego do lewego. Ledwiem dopadł domu... i aż za drzwiami mogłem się zapytać: „Kto tam?“

Michał.

Przykre zdarzenie.

Mateusz.

Komu to mówisz. Ale rano poszedłem na miejsce, gdzie się to stało... bo to zawsze miło przekonać się na miejscu — w tém, patrzę... i podnoszę... O!

(Dostaje z kieszeni kawałek przetrąconéj laski.)
Michał.

Kawałek złamanéj laski...

(Podaje Józefowi.)
Józef.

Hm, jakieś twarde drzewo.

Mateusz.

Ja wiem, że twarde.

Michał.

Żałujemy cię bardzo, ale cóż to nas się może tyczyć?

Mateusz.

Bardzo wiele. Ponieważ bowiem to nie był Fikalski, więc był jakiś inny gach, co się wkradał lub wykradał z jednego z waszych domów.

Michał i Józef.

O! O! O! Co ty mówisz?

Mateusz.

Mam niemylne przekonanie.

Michał.

Moja Barbara jak złoto.

Józef.
A mojaż Marta.
Michał.

Naszych żon posądzać nie można.

Mateusz.

Nie posądzam i plotek nie chcę robić. Ale jako dobry sąsiad i jako człowiek, który bywał w świecie, powiadam wam: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże“... do czasu. NB. Szukajcie a znajdziecie... gdzie, jak, co — nie wiem, bo plotek nie lubię... ale ja mam przekonanie. Pomóżcie mi tylko odkryć właściciela téj niefortunnéj laski... patrzcie zawsze na cieńsze końce, czy nie brak kawałka.

Michał.

Ot wszystko baśnie.

Józef.

I to baśnie niegodziwe. My ufamy naszym żonom.

Mateusz.

A ja wam powiadam, że wszystkie na jedno kopyto. Szukajcie a znajdziecie. Skończyłem.

(Odchodzi.)




SCENA IV.
Michał, Józef.
(Michał chodzi wzdłuż i w szerz, Józef dobywa chustki i łzy ociera.)
Michał.

Józefie!

Józef.

Panie bracie!

Michał.
Moja Barbara uczciwa białogłowa.
Józef (ocierając łzy).

A mojaż Marta?

Michał (zawsze chodząc — p. k. m.)

Zapach... odor... co za wymysły — łakocie... jakie łakocie? — No w Środę była wprawdzie gęś...

Józef.

A tłusta?

Michał.

Ale co to ma znaczyć? (p. k. m.) Czasem za wąsy mię pociągnie.

Józef.

Cóż to dowodzi?

Michał.

Podług Mateusza dowodziłoby pochlebstwa, umizgi, karessanty.

Józef.

No toć nie bez tego, abyś i Pan brat swojéj Basi nie klapnął, ba i nie uszczypnął czasami.

Michał.

Prawda, prawda, bo téż to i poczciwe kobiecisko.

Józef.

A mojaż Marta?

Michał (p. k. m.)

A jednak ten przeklęty Mateusz... i wiesz Józefie że miałem kaduczną ochotę tałapnąć go za te jego słowa.

Józef.

Nie byłbym go bronił.

Michał.
A jednak zabił ćwiek w głowę.
Józef.

Ha! zabił Panie bracie. — Ale co tam myśleć o tém. (Ociera łzy.)

Michał.

Jak nie myśleć?!





SCENA V.
Ciż sami i Barbara.
Barbara (wesoło biorąc męża za wąsy).

Cóż wy tam mądrego radzicie?

Michał (cofając się).

Józefie!

Barbara (do Józefa).

Marta poszła do cioci, może się trochę spóźni, nie bądź więc niespokojny.

Józef (ocierając łzy).

Panie bracie!

Barbara.

Abyście zawsze ładni byli, aby was zawsze żony kochały — patrz Michasiu, kupiłam ci chusteczkę.

Michał.

Żono!

Barbara.

Nie dziękujesz mi?

Michał (pokrząkując).

Dziękuję, dziękuję... Józefie!

Barbara.
A dla ciebie Józefie, Marta kupiła kamizeleczkę w kratki.
Józef.

Kamizeleczkę w kratki? Panie bracie!

Barbara.

Cieszysz się?

Józef.

Bardzo się cieszę. (Ociera łzy.)

Barbara.

Ale, ale... dobrą nowinę wam przynoszę — trafił mi się niedrogo i kupiłam karpia. Jutro będziecie mieli na obiad... z rodzenkami i piernikiem — co?

Michał.

Barbaro!

Józef (ocierając łzy).

Piernikiem.

Barbara.

I braterstwo z wami obiadować będzie.

Józef.

Dziękuję, ale służyć nie mogę.

Barbara.

Marta wprawdzie chciała ci zrobić niespodziankę i dać ci ulubione pierożki z powidłami z pieca.

Józef.

Panie bracie!

Barbara.

Ale Marta powiedziała, że tu swój półmisek jutro przyniesie.

Józef.

Marta powiedziała?

Barbara.
Więc będziecie.
Józef.

Będziemy. (ocierając łzy na stronie) Z powidłami.

Barbara.

A teraz bądźcie mi zdrowi. Muszę wyjść z domu. A bądźcie dobréj myśli, nie patrzcie jak sowy.

(Pogłaskała męża i śmiejąc się wyszła.)




SCENA VI.
Michał, Józef.
Michał (p. k. m.).

Józefie!

Józef.

Panie bracie!

Michał.

Źle.

Józef.

Jakoś to będzie.

Michał.

Ja ci powiadam — źle. (p. k. m.) Józefie, ty wiesz że ja jestem dobrym, łagodnym człowiekiem, nikomu krzywdy nie zrobiłem i nie chcę zrobić — ale jak mnie kto dotknie boleśnie, jak mnie kto rozdrażni, w potrzebie stanę się lwem.

Józef.

O dla Boga!

Michał.

Centkowanym tygrysem.

Józef.
O dla Boga!
Michał.

Rozjuszonym niedźwiedziem... będę łamał, walił, poszarpię w drobne kawałki.

Józef.

Panie bracie mityguj się.

Michał.

Bez pardonu. Zemsty, zemsty, zemsty!... Chodź, zobaczymy jałownik.





SCENA VII.
Barbara, Justysia.
Justysia.

A co nie mówiłam?

Barbara.

Ależ to nie zazdrość, to jakiś zawrót głowy, to istne szaleństwo. O ty przeklęty Zgago! O tym nam pomyśleć trzeba, tego oddalić, tego się pozbyć.

Justysia.

Będę się starała i jeżeli Jejmość pozwolisz, ja mu przy sposobności łapkę zastawią.

Barbara.

Mądra to żmija.

Justysia.

Spróbuję. (patrząc przez okno) Otóż właśnie idzie. Skrada się... ogląda się... przegląda jak złodziej.

Barbara.

Cóż ty chcesz zrobić?

Justysia.
Proszę tylko odejść, a pod drzwiami słuchać.
Barbara.

Niech i tak będzie, ale ostrożnie, bo to szczwany lis, hultaj, żmija, wąż, padalec.

(Barbara odchodzi.)




SCENA VIII.
Justysia, Mateusz.
(Wchodzi jakby się wkradał — Justysia udając, że go nie widzi, niby płacze.)
Justysia.

O FikaIski!... niepoczciwy Fikalski!... lekkomyślny Fikalski!.. ale ci to płazem nie ujdzie, zemszczę się, zemszczę się na tobie i na téj niegodziwej babie. (niby go spostrzegłszy) Czego tu Pan chcesz?

Mateusz.

Gdzieś tu zostawiłem kawałek laski.

Justysia.

To sobie Pan poszukaj.

Mateusz.

A czegóż ty płaczesz?

Justysia.

Co Panu do tego?

Mateusz.

Cóż ci zrobił Fikalski?

Justysia.

Fikalski jest hultaj, zdrajca, pędziwicher.

Mateusz.
Prawda, prawda — ale cóż on zrobił?
Justysia.

Co Pan dziś taki ciekawy — wolałbyś zwrócić swoją ciekawość do swego domu, do swojéj żony... do swojéj pięknéj, miłéj, tłuściuchnéj, podpruchniałéj Anusieńki. Pójdę do niéj, potłukę jéj wszystkie garnki.

Mateusz.

Ale to moje garnki.

Justysia.

Tém lepiéj. Ja chcę hałasu. Niech się całe miasto dowie, że Pańska żona zbałamuciła narzeczonego biednéj dziewczyny. (płacząc) Fikalski zdrajca... Fikalski obiecał żenić się ze mną... i Pan to cierpisz, Pan niemasz wstydu, Pan niemasz odwagi, za drzwi wytrącić nieproszonego gościa, umizgusa żony?!

Mateusz.

Ależ ja nic nie wiem.

Justysia.

Ale ja wiem, bom ze szafy widziała.

Mateusz.

Ze szafy?

Justysia.

Nie ze szafy. Co Pan podchwytujesz moje słowa. Ale widziałam i słyszałam i kontentna jestem, że się tak dzieje, bo ja Fikalskiego i Pana nienawidzę.

Mateusz.

No, no, no.

Justysia.
Bo Pan jesteś puchaczem.
Mateusz.

No, no, no.

Justysia.

Cieszę się, że Pan Fikalski u Pana Mateusza gospodaruje, jakby u siebie. Cieszę się, cieszę się...

(Szlocha.)
Mateusz.

A więc widziałaś?

Justysia.

Widziałam i słyszałam, że się kochają. O Fikalsio mądry, ale i ja nie głupia. Kiedy moja Pani szła na poobiedną drzémkę, a Jegomość na swoją lampkę wina, wtenczas Fikalski przychodził, niby dla mnie, bo mówił, że się chce żenić, ale zaraz drugiemi drzwiami wchodziła i miła, luba, twoja Anusieczka — pomiarkowałam więc wkrótce o co idzie i przekonałam się. Niech się nie żeni, mniejsza z tém, ale zemścić się muszę.

Mateusz.

Zemścić się można, ale jak?

Justysia.

Proszę mię nauczyć.

Mateusz.

Ja wprawdzie nic nie wiem.

Justysia.

No to idź Pan sobie z Bogiem.

Mateusz.

Gdybym mógł widzieć.

Justysia.
Patrz a będziesz widział.
Mateusz.

Kiedyż się schodzą?

Justysia.

Nie wiem.

Mateusz.

Rano?

Justysia.

Nie rano.

Mateusz.

Po południu?

Justysia (patrząc w okno).

Idź, idź Pan.

Mateusz.

Gdybym mógł się schować.

Justysia.

Jeszcze czego...

Mateusz.

W tym pokoju?

Justysia.

Jegomość zamknął.

Mateusz.

A w tym?

Justysia.

Alkierz Jejmości. Idź Pan, idź... nie mam czasu.

Mateusz.

Gdybyś chciała...

Justysia.

Nie chcę.

Mateusz.

W szafie? co? Jabym ci obiecał.

Justysia.
Obiecanka, cacanka.
Mateusz.

Na, masz.

Justysia.

Mało. (bierze więcéj) Ale Pan nie myśl, że ja to przyjmuję przez chciwość pieniędzy.

Mateusz.

Dobrze, dobrze. Więc to godzina zejścia?

Justysia (patrząc w okno).

Oto Fikalski — idź Pan, idź.

Mateusz.

Jakto idź?

Justysia.

Czegóż Pan chcesz?

Mateusz.

W szafie — co?

Justysia.

Niech i tak będzie, ale prędko.

Mateusz.

A są tam szpary?

Justysia.

Są, są. No! W szafę, albo za drzwi.

(Zamyka Mateusza w szafie na klucz i odchodzi.)




SCENA IX.
Michał, Józef, później Mateusz.
(Michał wnosi ostrożnie wazonik z kwiatem i stawia na stole.)
Michał (oglądając się).

Józefie!

Józef.
Panie bracie.
Michał.

Co tu czuć?

Józef.

Trochę dymu.

Michał.

Cóż to ma znaczyć?

Józef.

Dym.

Michał (p. k. m.).

Józefie, byłeś kiedy w teatrze we Lwowie?

Józef.

Byłem.

Michał.

Widziałeś piąty akt?

Józef.

Widziałem i pierwszy, i drugi, i trzeci...

Michał.

Ale „Piąty Akt“ na afiszu.

Józef.

Komedya?

Michał.

Djabła tam komedya.

Józef.

Nie rozumiem.

Michał.

Ja ci powiem jak to tam przedstawiono. Był to Pan i Pani, Pani miała amanta...

Józef.

A fe!

Michał.
Nawet nie wiem dlaczego, bo mąż był przystojniejszy; ale któż zgadnie, co się kobietom podoba?
Józef.

Różne gusta, i u mężczyzn czasem dziwić muszą. Ot niedaleko szukać, gospodyni naszego...

Michał.

Cicho, cicho — nie o tém mowa. Otóż ten Pan, to jest mąż, poznał pismo nosem... zaprosił sobie gacha i rzekł: słuchaj! ja tu z tobą krótki chcę odbyć pojedynek.

Józef.

To widzę nie były żarty.

Michał.

Czekajno. Pojedynek, ale jaki pojedynek! — Oto rzekł mąż... strasznym głosem, aż mię dreszcz przeszła... oto rzekł, tu są dwie szklanki, jedna z winem, druga z trucizną. Wybieraj!.. Pij!

Józef.

Czy oszalał?

Michał.

Mnie w brzuchu zaczęło ćwikać.

Józef.

Tamten oczywiście nie chciał.

Michał.

Gdzież tam. Raz, dwa, trzy. Chlust!

Józef.

Wypił?

Michał.

Jeden i drugi.

Józef.
Matko wielkiego miłosierdzia. I cóż się stało?
Michał.

Nie wiem. Bo mnie tak zamroczyło, taka mnie jakaś słabość opadła, żem wyszedł nie mogąc daléj patrzeć. Ale dosyć widziałem, dosyć słyszałem, bo nauczyłem się, jak sobie należy w razie postąpić z takiemi co nam żony chcą bałamucić.

Józef.

Panie bracie, to rzecz straszna.

Michał.

Na wszelki wypadek chcę się przygotować. — (p. k. m. pokazując wazonik) Patrz! to Belladona się nazywa. Trucizna!

Józef.

Panie bracie.

Michał.

Przed kilką dniami, w pałacowéj cieplarni ogrodnik pokazał mi to ziele, mówiąc: to trucizna. — Byłem więc u niego i kupiłem za reński dwadzieścia centów. Teraz do roboty — trzeba się przygotować.

(Bierze ze szafki po lewéj stronie drzwi stojącéj nóż duży i moździerz, kładzie na stole i przypasuje fartuch.)
Józef.

Panie, Panie bracie. (Łzy ociera)

(Michał chwyta nóż, ostrzy i ścina liście ze wstrętem jakby kurę zarzynał.)
Michał.

Ha!

Józef.
Ha! (p. k. m.) Ale dla kogóż, dla kogo?
Michał (wrzucając liście do moździerza).

Poszukajcie, a pewnie znajdziecie — a jak się znajdzie — pij!.. hultaju!

Józef.

Bez przekonania winy?

Michał.

Po co włazi nieproszony. Potrzymaj moździerz. (trąc w moździerzu) Bez pardonu. Ja nie Mateusz. (trąc coraz mocniéj) Ja nie ucieknę. Ja nie pytam, kum czy swat. Pij! — Józefie podaj mi teraz dwie szklanki i butelkę wody.

Józef.

Łydki mi się trzęsą. (Idzie do szafy, gdzie Mateusz zamknięty, powtarzając:) Bez pardonu... bez pardonu... zamknięta.

Michał.

Ależ to nie w téj szafie. Nie wiesz gdzie szkło?

Józef.

Świata nie widzę przed sobą.

(Michał nalewa wodę w moździerz, potém zlewa do jednéj szklanki a drugą napełnia czystą wodą.)
Michał (odwiązując fartuch).

Teraz wszystko w porządku. — O! ja nie Mateusz!

Józef.

Ale słuchajno Panie bracie. Jakby przyszło do rzeczy, czego Boże chroń, jakbyś chwycił takiego, któregobyś posądzał...

Michał.
Bez pardonu — pij!
Józef.

Więc pojedynek?

Michał.

Na śmierć.

Józef.

I każesz mu wybierać?

Michał.

Wybieraj i pij.

Józef.

A jak on wybierze wodę, nie truciznę?

Michał.

No to mu łeb rozwalę.

(Przez okno wpada klucz zawinięty kartką.)
Józef.

Co to jest?

Michał.

Jakiś klucz zawinięty.

Józef.

Coś napisano.

Michał (czyta).

Michale, Józefie, starzy mężowie głu... głupcy...

Józef (czyta przez ramię).

Głupcy.

Michał (krząkając czyta daléj).

Głupcy — szukacie co macie pod nosem.

Józef.

Pod nosem?

Michał (czyta).

Gach zamknięty w szafie.

(Rozskakują się i w milczeniu wpatrują się w szafę.)
Józef.

Panie bracie, chodźmy ztąd.

Michał.

Zemsta! i to klucz zapewne.

Józef.

Panie bracie, chodźmy ztąd.

Michał (otwierając szafę).

Mateusz!

Józef.

Mateusz!

Michał.

Ty, tu! ty zwodzicielu! zdrajco!

Mateusz.

Zaraz, zaraz... ja chciałem złapać Fikalskiego.

Michał.

W szafie?

Mateusz.

Nie, ale Justysia... bo widzicie... tylko powoli...

Michał.

Język ci się w trąbkę zwija.

Mateusz.

Justysia mi powiedziała..

Michał.

Justysia, z którą ty drzesz się nieustannie. Bez pardonu!

Mateusz.

Ależ posłuchaj przecie.

Michał.
Ani słowa! Chodź... tu! Józefie, nakryj szklanki fartuchem. To trucizna. Wybieraj. Pij!
Mateusz.

Ale cóż to za szaleństwo, uważaj, że małżonka twoja Panie Michale jest już poważna matrona.

Michał.

A twojaże młodziuchna niewiasta?

Mateusz.

I ja przecie nie fircyk.

Michał.

A Fikalski młokos? Pij!

Mateusz.

Ale dajże mi przyjść do słowa — niegodziwa Justysia wszystko to zrobiła. — Pozór cię myli kochany Panie Michale.

Michał.

Ja mam przekonanie.

Mateusz.

Niech Justysia powie, złoży ci dowody.

Michał.

Na co dowodów, ja mam pewność.

Mateusz.

Eh, co tam gadać z warjatem!

(Idzie ku drzwiom.)
Michał.

O hola! hola! nie tędy ścieżka w groch!

(Chwyta go za rękę i stawia przed stół.)
Mateusz.

Czegóż mię szarpiesz. Nie zabijesz mnie przecie.

Michał.
Jak się uda.
Mateusz.

Ależ kochani moi sąsiedzi, wszakże żyliśmy zawsze w dobréj komitywie... (z czułością) wszakże wzrośliśmy razem... wszakże grywaliśmy z sobą w piłkę... pamiętacie — wszakże ślizgaliśmy się nieraz po zamarzniętéj kałuży... pamiętacie. I dlaczegóż, z jakiego powodu ta serdeczna nasza zgoda ma być przerwana?

Michał.

Co było a nie jest, to nie pisz w rejestr. Zdradziłeś mię, mam przekonanie i kwita.

Mateusz.

Ale ty Józefie, ty najrozsądniejszy człowieku w całém mieście, powiedz bratu, że to się niegodzi.

Józef.

Czekajcie, czekajcie, wszystko można załatwić zgodnym sposobem. Będzie wilk syty i owca cała. Pan brat zagniewany a Pan Mateusz przewinił — niechże Pan brat Pana Mateusza trochę tam tego poturbuje i będzie zgoda.

Mateusz.

Piękna zgoda.

Michał.

Bez pardonu, wypijesz, albo nie wypijesz?

Mateusz.

Panie Michale, najszlachetniejszy sąsiedzie.

Michał.

Wypijesz?

Mateusz (p. k. m.).
Nie.
Michał.

Józefie potrzymaj go, otwórz mu gębę.

Mateusz.

Ależ to rozbój, to zabójstwo, to morderstwo.

Michał.

Weź go.

Mateusz.

Gwałtu! ratujcie! ratujcie!





SCENA X. i ostatnia.
Ciż sami, Barbara, Justysia.
Justysia.

Hu! hu!

Mateusz.

Pani Michałowa ratuj mnie, jesteś w całéj okolicy najszanowniejszą osobą... i ty kochana Justysiu, powiedz jak się to wszystko stało.

Barbara.

Tak jest, Justysia powie, że zwabiła Pana Mateusza, zwabiła jak pierniczkiem, obiecanką, że go ukrytego w szafie zrobi świadkiem zmyślonéj jakiéjś schadzki poczciwéj Pani Mateuszowéj ze starym Fikalskim. A nasz miły sąsiad dał się złapać jak tchórz w stępicę pod bantem, na któréj kury zasiadają. Ja zaś podsłuchałam waszą rozmowę i kazałam Justysi rzucić przez okno klucz z moją karteczką. Wszakże znacie moje pismo.

Michał.
Ach Basiu! Basiu! Ach Józefie!
Józef (płacząc).

Panie bracie, głupstwo się zrobiło.

Barbara.

A teraz Panie sąsiedzie ruszaj ztąd czémprędzéj, a jeżeli kiedy noga twoja stanie na obejściu naszém, ze mną będziesz miał do czynienia.

Justysia.

I ze mną.

Mateusz.

Gdybyście tylko mnie chcieli posłuchać.

Michał.

Mamy dostateczne przekonanie.

Barbara.

Precz!

Józef (płaczliwie).

Mateuszu, (Mateusz zwraca się od drzwi) zapomnia... łeś twój kawałek laski.

Justysia.

Hu! hu!

(Mateusz wychodzi grożąc jéj pięścią.)
Barbara.

A wy stare, stare półgłówki, niedośćże wam trzydziestoletniego dobrego pożycia z żonami, nie dość jeszcze, abyście im zaufali statecznie.

Michał.

Basiu, ja będę płakać.

Józef.
Ja już płaczę.
Barbara.

Żyliście ze złym człowiekiem i złemu człowiekowi daliście się obałamucić.

Michał.

Bodaj przepadł.

Barbara.

A pamiętajcie dawne przysłowie:
„Z jakim się wdajesz, takim się stajesz.“

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.