Zając (Dygasiński, 1900)/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zając |
Rozdział | XXIV |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Otoż, wydalony ze służby Malwa zawiesił się przy kościele, gdzie — jak powiadał — z jednym Bogiem miał do czynienia.
Posadę strzelca dworskiego objął Konstanty Sokolec, a kto nań spojrzał, zaraz mówił lub myślał: „Zupełnie co innego! Ani podobieństwo równać takiego z tamtym „Mysim królem“, popychadłem.“
Na korzyść nowego strzelca przemawiały do przekonań ludzkich, liczne względy: postawa okazała, pewność siebie, ubiór nie łatany, a nadewszystko — domowa gospodarka „zamożystość“ czyli t. zw. rzeczy. Ho, ho, jak się to ten Konstanty sprowadzał do Morzelan! Ogromna fura we cztery fornalskie konie przywiozła skądś z pod Wołkowyska jego graty: stoły, stołki, szafę, łóżko, bety, obrazy, skorupy kuchenne. Prócz takich gratów, Sokolec posiadał także inwentarz żywy: na furze działy dwa bure koty, dwa jamniczki, Kret i Płeszka, i kwiczał żałośliwie prosiak, skrępowany powrozem; za furą zaś biegł wielki płowy kundel, Uduś, a szesnastoletni wyrostek, imieniem Morusek, patykiem popędzał krowę srokatą i cielną, którą baby morzelańskie ceniły najmniej na pięćdziesiąt rubli! Przez całą wieś przechodziły rzeczy Konstantego, budząc powszechny podziw.
Jego samego, choć był nieznajomy, witano z owym przyjacielskim wyrazem twarzy, który zdaje się przemawiać: „Żeś nie jest łapserdak i masz tęgi wygląd, więc z góry cię już uznajemy.“ Nawet pan rządca, człowiek bardzo dużo wymagający, na widok tego wszystkiego pomyślał sobie z zadowoleniem:
— Chwała Bogu, widzę, że strzelcem w Morzelanach będzie teraz człowiek stateczny, nie żaden obieżyświat! Właśnie taki przywiązuje się do miejsca, szanuje swoje obowiązki... No, a ma przecież minę i rękę, to sobie potrafi nakazać szacunek wśród złodziejów i kłusowników.
I Malwa z pod dzwonnicy podziwiał rzeczy swego następcy: „Pewnie jest sprawiedliwy, skoro mu Pan Jezus szczęści na majątku i honorze... Cóż ja, grzesznik, przy takim człowieku znaczę?“ Spostrzegli go ludzie, zaczęli palcami pokazywać: „Oo, widzicie — strzelec! Słyszał kto kiedy o takim strzelcu!“ A dzieci zaraz wrzasnęły: „Mysi król!“ Zawstydził się Malwa, uciekł na dzwonnicę między dzwony i rozmyślał o tem, skąd mu się wzięła zuchwała śmiałość służyć na posadzie, którą obecnie zajmuje Konstanty, człowiek taki.
Nowy strzelec przyjął służbę na warunkach lepszych, niż Malwa, nędzarz. Wyznaczono mu ordynaryę, wyższą pensyę, dano na pomieszkanie izbę obszerną z komorą, chlewem.
Chłopiec Morusek, siostrzeniec jakoby Sokolca, był w domu swego wujka kucharzem, pastuchem, psiarczykiem, sługą do wszystkiego.
Kundel Uduś posiadał znowu takie wykształcenie, że, puszczony w las, obiegał wszystkie zakątki i, jeśli gdzie spotkał złodzieja leśnego, robił gwałt nadzwyczajny, a wycofać mu się z lasu nie pozwalał, dopóki pan nie nadszedł. Mógł strzelec siąść w porębie, zakurzyć fajkę i spokojnie oczekiwać skutku psich poszukiwań, pewny, że Uduś z niesłychaną gorliwością pracuje za niego. Dobrze temu, na kogo cudze siły pracują.
Co się tyczy Kreta i Płeszki, były to rozkoszne jamniki, których fertyczność nie miała żadnych granic: mały psina, gdy się odsadził, chłopu setnemu do łba skoczył. A złe toto było i cięte — niech Bóg broni! W lisią jamę szły jak woda, a gdy się tam lis znalazł, już im nie umknął. Z powodu psów rosła jeszcze bardziej powaga strzelca, gdyż ludzie z naciskiem mówili o psach pana Konstantego. Chłopi za oczy mianowali go panem Konstantym. Kiedy szedł przez wieś, ziemia dudniła pod jego nogami, a Uduś na poczekaniu rozbijał chłopskie kundle, które miały odwagę wypaść na drogę i szukać zaczepki. Więksi chłopcy z otwartemi usty, wybałuszonemi oczyma spoglądali nań w milczeniu; małe dzieci, wiercąc palcami w nosach, bojaźliwie zerkały z za płotów. Na wsi bardzo wiele znaczy, jeżeli kogo psy i dzieci uznają.
Takież samo wrażenie wywierał Konstanty i w Malwiczach, zaludnionych przez szlachtę zagonową.
Niektórzy złodzieje leśni odrazu stracili chęć do kradzieży drzewa. „Kara sądowa — jeszcze pół biedy, ale dostać się w łapy takiego niedźwiedzia — psiakrew!“... Strach był tem większy, że strzelec głośno do kogoś powiedział: „Po co na sądy zdawać, kiedy ja mam w rękach własny sposób?“
Jeden Tetera nie uląkł się pogróżki, mówiąc: „Ee, nie taki dyabeł straszny, jak go malują!“ I w dalszym ciągu po staremu z siekierą chadzał do lasu, po staremu kłusował.
Chociaż mu się raz, drugi trzeci udało, jednakże zatarg z Konstantym łatwo było przewidzieć.
Któregoś dnia przyszedł do Malwicz Icie, kupił u Tetery skórki lisie, zajęcze i wszczął rozmowę, dając do zrozumienia, że nowy strzelec w Morzelanach wcale nie jest takim srogim człowiekiem, jak o nim powszechnie głoszą.
— Dla dworu udawać musi, co jest gwałtownik, zły zbój, co on będzie w boru ludzie rozbijał... Niech sobie pan myśli, że ten strzelec jest taki! Ale strzelec — człowiek mądry... Aj waj, czy to jemu wesele, gonić i rozbijać ludzi po lesie! On chce żyć i drugim przy sobie żyć pozwoli... Po co on ma rozbijać, kiedy zarobić może?
Jednocześnie Icie napomykał, że gotów jest służyć za pośrednika w układach między Teterą a Sokolcem. „Zarobię na tem parę kopiejek: ja też żyć muszę?“
Wytrawny złodziej leśny i chytry kłusownik, mrugając jednem ślepiem, uważnie wysłuchywał przedstawień żyda, gdyż myśl przymierza z Konstantym dosyć mu się zrazu podobała. Cóż kiedy przymierze ze strzelcem — podług słów Icia: „on żyć chce i drugim przy sobie żyć pozwoli“ — wychodziło na współkę, w której głównie pracujący musi się dzielić zarobkiem z uprzywilejowanym. „Nie, jeżeli kraść, to tylko dla siebie, niepodzielnie!“ Co większa, Tetera ściśle wyznawał zasadę: „Nigdy nikomu nie wierz, bo każdy ma na myśli tylko swój własny interes, a ciebie chce w pole wywieść!“ Któż wie, czy taki Konstanty, układający się przez żyda, nie knuje jakiej zdrady? Przecież Tetera nie mógł myśleć, że inni ludzie są lepsi od niego. Oprócz tego, kradzież nocna stanowiła już nałóg złodzieja leśnego, a niejaka obawa i urąganie przypuszczalnemu niebezpieczeństwu przyozdabiały ów nałóg powabem bohaterstwa. „Jestem niezwyciężony i miłuję swoją sztukę!“
Wszystko więc zostało po dawnemu: dozór — dozorem, kradzież — kradzieżą. Wodzirej złodziejów i kłusowników odrzucił układy, a powierzył się własnemu rozumowi, który istotnie jest najlepszym doradcą, wszelkiej genialności.
Oczywista, że Uduś głównie uderzał w oczy Teterę: Konstanty, chłopisko — olbrzym, ciężki jak wół, byłby bez tego dzielnego psa niedołęgą w boru. I co tu zrobić ze zwierzęciem, które się niczem nie da zjednać, przekupić?
Dom, zamieszkiwany przez Sokolca, stał przy drodze, a obok kuźni, gdzie różni przejezdni przystawali już dla naprawy zepsutego wozu, już podkucia koni, albo nawet, jeśli szło tylko o węgielek do fajki. W tej kuźni zawsze bywało pełno ludzi: niejeden przychodził tu w zimie ogrzać zgrabiałe ręce. Tetera zaprzęgał swego siwka i wieczorkiem przejeżdżał drogą, a do kuźni zwykle się załgiwał. Chodziło mu o zbadanie, czy strzelec jest w domu, czy w lesie. Jeżeli podczas przejazdu, o jakiej dziesiątej wieczorem, Uduś wypadał na drogę i z głośnem szczekaniem rzucał się siwkowi do pyska, znaczyło to, że Konstanty wypoczywa i, prawdopodobnie, nie pójdzie już do lasu.
Oh, tego Udusia, Tetera szczerze nienawidził! Uważał go jako zawadę na drodze swego życia i w głębi duszy zgubę psa postanowił. Jednego razu rzucił mu z wozu parę trutek w smakowitym tłuszczu; ale pies Sokolca otrzymał naukę, ażeby z rąk cudzych nigdy nie przyjmować pożywienia: obwąchał trutkę, oblizał się i odszedł. Za to ofiarą padł łakomy pies stróża nocnego.
Jak to, on, Tetera, marnego psa zgładzić ze świata nie zdoła?.. Było tu coś w rodzaju zaćmienia gwiazdy szczęścia. Ile razy potem przejeżdżał drogą, zawsze dokładał usiłowań, ażeby nienawistnego psa przynajmniej biczem węzłowatym po łbie skrobnąć należycie. Stąd zapewne poszło, że i Uduś, płacąc pięknem za nadobne, zawsze z nadzwyczajną zawziętością opadał wózek Tetery i zapieniony, ochrypły, daleko go odprowadzał. Jest psia wierność, jest i psia nienawiść.
Maciukiewicz, pracowity kowal morzelański, uosabiał uczucia, które ożywiały ogół: podobnie jak inni ludzie, lekceważył Malwę, poważał Konstantego, nie lubił Tetery; ale wyrażał te uczucia bardzo żywo, wyraźnie z pewnym zapałem. Oburzał się na to, że mu nienawistny Tetera ciągle włazi do kuźni, i okazywał natrętowi niechęć, nawet pogardę. Szlachcic z Malwicz, mając cel główny na oku, znosił czas jakiś wielce uszczypliwe docinki, a nareszcie — prawie wyrzucony za drzwi — przestał wstępować do kuźni i już tylko około niej przejeżdżał. Również i przejazdy takie niecierpliwiły kowala, który sobie w myśli zadawał pytanie: „Co znaczy, że ten nicpoń od jakiegoś czasu wieczorami jeździ do Morzelan? Dawniej tego wcale nie bywało... Ej, czy aby nie jakie złodziejskie przepatrywanie!“
Umysł ludzki, nawet przy najcięższej pracy młota, nie odpoczywa widać: tworzy sądy, wnioski, stawia sobie i rozwiązuje przeróżne zagadnienia...
Raz, jakoś pod koniec lutego, Tetera przejeżdżał wieczorem saneczkami, a natarczywy Uduś z niezmiernym wrzaskiem odprowadzał go precz za kuźnię.
— Józek, rzuć robotę, skocz raźno za temi sankami, zobacz, dokąd ten obieś pojedzie! — zawołał kowal na swego pomocnika.
Kowalczyk, uszczęśliwiony, że się może wyrwać i na powietrzu odetchnąć, poskoczył co tchu starczyło, a gdy po niejakim czasie wrócił, w te słowa zdał sprawę:
— Odprowadziłem go za wieś, dopóki nie wjechał na boczną drożynę, która idzie ku lasowi!
Maciukiewicz nic nie odrzekł, tylko, jak człowiek przez fakt oświecony, pomyślał sobie: „Aha, — ku lasowi! Teraz już rozumiem“...
Czemprędzej zdjął skórzany fartuch, narzucił kapotę, zamknął kuźnię i poszedł do mieszkania Konstantego, gdzie pewnie z pół godziny zabawił. Potem można było widzieć, jak Sokolec, uzbrojony w strzelbę, wychodził razem z kowalem, którego pożegnał na drodze serdecznem uściśnieniem ręki, a sam w towarzystwie Udusia miarowym krokiem puścił się ku lasowi.
Zanosiło się na odwilż; noc była ciemna — bez gwiazd, bez księżyca, tylko białość śniegu odbijała mglisto. W boru panował ów szum, który zdaje się przyrodę do snu kołysać w nocy. Co chwila lawiny śniegu z drzew gdzieś opadały, roznosząc głuchy huk po lesie. Konstanty, zmachany drogą przebytą, zdejmował czapkę i rękawem ocierał pot z czoła. Teraz przystanął w lesie, nasłuchywał przez chwilę, poczem wyciągnął przed siebię rękę i rzekł do psa głosem stanowczym: „Szukaj! Szukaj!“ A sam usiadł na pieńku, odsapnął, odchrząknął, zakurzył fajkę.
Uduś obrócił się w kółko, jak gdyby chciał wymiarkować, w którą stronę iść powinien, i żwawo pomknął w gęstwinę. Biegł, przystawał, słuchał, czasem obwąchywał ziemię, a oczy mu błyszczały jak świeczki. W tem coś widocznie zwróciło jego uwagę, gdyż stanął, warknął i, brnąc po śniegu, zapalczywie w las poskoczył. Zachwycił właśnie słuchem daleki odgłos toporu, walącego w pień drzewa, co wprawiało cały las w jakieś drżenie. Pies wnet dopadł do miejsca, gdzie złodziej ścinał choicę, i poznał zapewne swego nieprzyjaciela, bo z ogromną wściekłością rzucił się do niego.
Tetera zrozumiał niebezpieczeństwo, siekierą odparował napad psa i z nadzwyczajnym pośpiechem pobiegł do sani, aby się ocalić ucieczką. Ale oto Uduś zaskoczył koniowi drogę, rozżarty skoczył mu do pyska. Musiał dotkliwie ugryźć, skoro siwek chrapnął, rzucił się w bok jak szalony, zawadził sankami o drzewo, wywalił pana na ziemię, zerwał postronki, rozbił sanie i z jednym dyszlem u szyi puścił się w las cwałem. Straszne było położenie Tetery: tu pies rozwścieczony dopada, szarpie, a tam w oddaleniu już słychać odgłosy kroków Konstantego — chrzęst i łomot gałęzi, dudnienie ziemi, jakby odyniec szył przez knieję. Strach!... Niewiele czasu miał do namysłu: złożył się, wziął psa na oko, o ile w lesie noc ciemna pozwalała, i wypalił. Uduś ugodzony zaskomlił żałośnie, a jego zabójca rzucił się w las i usiłował dotrzeć do gęstych zagajników, gdzie niezawodnie znalazłby bezpieczne schronienie przed Konstantym.
Cóż kiedy prześladowca sadził teraz za złodziejem krokami rozjuszonego niedźwiedzia, gdyż słyszał poza sobą wołający o pomstę głos Udusia.
Wysmuklejszy Tetera dawał Sokolcowi obroty nadzwyczajne, odsadził się i już, już miał buchnąć w gąszcze zagajników, kiedy wpadł na kloc jakiś i gruchnął na ziemię jak długi. Zerwał się wprawdzie co żywo na nogi, ale w tejże chwili poczuł, że potężna łapa pochwyciła go od tyłu garścią za włosy. Więc wierzgnął z całej siły nogą i doznał wrażenia, jak gdyby kopnął kłodę drzewa, czy posąg ulany z żelaza. A tu już druga łapa ścisnęła go kleszczami za ramię i trzęsła nim jak pomiotłem. Gwałtu!...
Tetera miał na plecach dubeltówkę — lufy zwrócone ku tyłowi, kolba na przodzie — a w dubeltówce jeszcze jeden nabój. Szczęknął kurek, strzał huknął, żelazne kleszcze wypuściły z uścisków łeb, ramię, i złodziej pomknął naprzód. Odbiegł może pięć, może sześć kroków, kiedy za nim huknęły dwa strzały i Tetera padł przed samym zagajnikiem, z dubeltówką Malwy na ramieniu, wzywając przeraźliwym głosem pomocy!
— Zgiń, zdechnij, psubracie!... Przyjaciela mi zabiłeś i mojej zguby chciałeś! — mruknął Konstanty i zawrócił z niejaką nadzieją, że wierny Uduś może jeszcze żyje. Doznał smutnego zawodu.
Ale Tetera miał życie trwałe, nie zginął, tylko gwiazda jego szczęścia zgasła. Po odejściu Sokolca, z trudem powstał i drżący, krwią oblany, o świtaniu przygramolił się do domu, gdzie znalazł już siwka. Rany były ciężkie, gdyż loftki strzaskały staremu kłusownikowi kość ramieniową w stawie i obojczyk: odjęto mu prawą rękę. Przez jakie pół roku Chylecki stale odwiedzał starego i teraz znowu u Jadzi odkrył wdzięk, jakiego żadna z dwóch jej sióstr nie posiadała.
Wiecznie młoda i odradzająca się przyroda nie skazała jednak na zagładę złodziejskiej i kłusowniczej energii w rodzie Teterów: po Jaśku nastąpił Franek. Na polach i w kniei Morzelan zginęły tylko osobniki, gatunki pozostały te same: szaraki — gracze, lisy — Kity, psy — włóczęgi, złodzieje — kłusownicy.
A Malwa?
Malwa-Zabłotnik stał się Homerem przeszłości pod kościołem opowiadał dzieciom, babom, gadki o cudownym zajączku.
Przyroda odradza gatunki, człowiek słowem wskrzesza przeszłość: oboje dopełniają się i stanowią jedno; ale przyroda umie stworzyć człowieka — Homera.