Zbrodnia (Szarecki, 1931)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Zbrodnia
Pochodzenie Czapka topielca
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZBRODNIA

Został sam jeden na bezmiernej, czarnej płaszczyźnie wzburzonych wód. Jeszcze przed kwadransem widział wśród fal szarpany wichrem, „wicek“[1] na grot-maszcie „Czajki“. Wśród rozbestwionego piekła rozszalałych żywiołów ostał się jakoś ten kawał płótna zwinięty w trąbkę i do ostatniej chwili wskazywał wiernie kierunek, w którym pędził orkan. I gdy już pokład, rostry i reje znikły w otchłani, on jeszcze się targał przy jabłku masztu, jakby sygnały pożegnania śląc od statku załodze. Gdy znikł „wicek“, znikł ostatni ślad po „Czajce“.
Jan spojrzał wtedy na zegarek i stwierdził, że była godzina za piętnaście dziewiąta. Niedorzeczną w jego położeniu myśl patrzenia na zegarek powziął pod wpływem świadomości, że uczepiony zapasowej stengi jest względnie bezpieczny i nie utonie odrazu. W każdym bądź razie lepiej był zabezpieczony od towarzyszy, których bezsensowne, rozpaczliwe wołania o ratunek słyszał jeszcze czas długi po zniknięciu „Czajki“. Gdy przebrzmiał ostatni, potworny, falą zadławiony okrzyk, Jan po raz drugi spojrzał na fosforyzujący cyferblat i wtedy to właśnie stwierdził, że od zatonięcia „Czajki“ minęło piętnaście minut.
Była godzina dziewiąta. Jan wparł się mocniej łokciami w pień stengi, unosząc głowę jak najwyżej do góry, by złowieszczo syczące wokół piany nie zalewały mu nozdrzy i ust.
Nad oceanem coraz bardziej srożył się sztorm i nawisała czarna, gęsta, naszpikowana bryzgami potwornych bełtów wodnych, złowroga noc. Czasami, gdy potężne porywy wichru niosące ławy pyłu wodnego szarpały niskie, skłębione zwały chmur, wyzierał z poza nich blady księżyc i oświecał na chwilę martwym blaskiem obraz szaleństwa i zgrozy.
Podczas tych krótko trwających chwil Jan wbijał oczy w mrok nocy i dojrzeć coś usiłował na grzbietach wodnych gór.
Sam z początku nie wiedział czego wypatruje w tym chaosie żywiołów, czy towarzyszów, którzy być może nie wszyscy jeszcze zginęli, czy też zarysów statku jakiego, który podczas dawania sygnałów S. O. S. znajdował się w pobliżu i teraz zdąża na ratunek.
Na początku, gdy znalazł się w wodzie o jednem tylko myślał, jednego pragnął, do jednego celu zdążał: za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni. Później, gdy gruba, masywna stenga, której się uczepił i z którą razem zmyty został z pokładu tonącej „Czajki“, zagwarantowała mu życie na czas pewien, pragnąć począł gwałtownie, namiętnie, by mieć przy sobie któregoś z towarzyszy, żeby nie zostać samemu na swym kawale drewna, samemu wobec burzy, wichru i czarnej nocy. Teraz wszelako, gdy okrutny z głębin idący ziąb przeniknął mu skórę, ścięgna i kości, gdy ból poczuł w piersiach i znużenie we wszystkich członkach, zapragnął widoku kadłuba statku, zapragnął ratunku. To też wytrzeszczał oczy na burzę i wysilał słuch. Lecz dokoła widział tylko potworne, rozpętane piekło, słyszał tylko huk, syk i pluskanie tłuczących o siebie wściekle bałwanów. Stenga ciskana nieustannemi rzutami wielkich grzywaczy, nurzała się w wodzie, wyskakiwała na powierzchnię, kręciła wkółko, szybko, zsuwała się po spadzistym grzbiecie dwunastego wału, stawała na sztorc, wykonywała jakiś obłąkany, niesamowity taniec.
Jan wpijał się w nią kurczowo sinemi, lodowatemi palcami, obejmował nogami, lgnął całem ciałem do jej zadziorów i źle zheblowanych sęków. Zdawało się, że to nie kawałka drewna, lecz życia samego trzyma się tak kurczowo rozbitek. Jan wiedział, że wypuszczenie z rąk stengi jest równoznaczne z odjęciem tych paru godzin życia, jakie mu jeszcze zostały. Wiedział również i to, że stenga niedługo będzie ratować i że wkońcu zmarznie do cna w lodowatej już teraz wodzie, że nie ruszy zdrętwiałą ręką i oderwany od zbawczego drewna pogrąży się na dno w plątaninę wodorostów i macek polipów.
Na tę myśl jęk głuchy, beznadziejny dobywał się z głębi piersi. Zaczynał się modlić prędko, gorączkowo, bez sensu i składu. Prosił Boga i obiecywał, obiecywał i prosił. Obiecywał wszystko co mógł dać i co nie mógł, co miał i co jeszcze mieć będzie, dawał wszystko, a prosił o jedno, o życie, o ratunek. W obietnicach swych posuwał się do skazywania siebie w przyszłości na pokuty, samozaparcia się i katusze, jakby chciał męczarnią życia okupić mękę niebytu. Jak nikły cień błądziła za temi myślami świadomość, że niczem są wyrzeczenia się rozkoszy życia wobec ciemnej otchłani śmierci. I lęk blady chwytał go za serce, gdy widział, że nie posiada nawet setnej części tego, czem mógłby zapłacić za życie. Ta świadomość swej nędzy wobec ogromu bogactw, któremi w mniemaniu jego obecnem należałoby opłacić życie, popychała go do czynienia Bogu obietnic wyrzeczenia się nietylko tego co miał i mógł mieć, ale nawet tego, co było tylko nieziszczalnem pragnieniem, marzeniem całego żywota. W chaotycznych modlitwach swych i błaganiach wyrzekał się pragnienia posiadania Marji, ślubował nie pożądać jej nawet w myślach. Łkał i zaklinał się, że wyrzeknie się wszelkiej nadziei, że nigdy nie wzbudzi w duszy swej grzesznej myśli, która powstała na samym początku sztormu, że może tej nocy straszliwej stary Morż również...
Płacząc i jęcząc modlitwy trzymał stengę w śmiertelnym uścisku, rozbijając o nią w krew twarz, piersi i kolana, gdy fala potworna odciągała go od niej na długość wyprostowanych ramion i ciskała później wściekle na zadziory i sęki jakby mszcząc się za opór stawiany sobie.
W nieustannej tej walce z następującemi bez przerwy szeregami olbrzymich bełtów wyczerpywał się i słabł z zastraszającą szybkością. Oddech stał się częsty i przerywany, serce łomotało pośpiesznie. W płucach i gardle co chwila zachłystywanem pianami coś darło i gniotło tak, jakby za chwilę już tchu nie miał złapać.
W pewnych momentach gdy rozwarte szeroko usta raz po raz chwytały bryzgi słonych pian i płuca tłamsiły się zdławione w klatce piersiowej, morze, niebo i noc w oczach jego zlewały się w jedną przeraźliwą czerń, która przysuwała się blisko, otaczała zewsząd, przygniatała i wnikała w końcu w serce i duszę.
W chwilach takich Jan czuł, że palce jego słabną i wypuszczają pień stengi. Wtedy wysiłkiem woli wyrywał się do góry i z rykiem rozpaczy i strachu chwytał zachłannie ustami ożywcze powietrze.
W miarę tego, jak mijał czas, momentów tych było coraz więcej, aż wkońcu zamieniły się one w okresy podczas których ciemność zaścielająca wzrok i umysł rozbitka odrywała od stengi jego sine, kurczowo zaciśnięte palce. Dopiero budząca się w chwilach tych potężna wola życia rozpędzała przemocą koszmarną czerń i wlewała nowe siły w mdlejące już członki.
Trwało to jednak zbyt krótko, by go wzmocnić do dalszej walki. Ustawiczny brak powietrza i wzrastające z każdą chwilą znużenie otoczyły go nieprzerwaną zasłoną ciężkiej, koszmarnej czerni. Jan czuł dwie noce: jedną co wisiała nad nim wraz z szumem złowrogim i bryzgami fal i tą drugą, co całunem nieprzeniknionym okryła jego oczy i umysł. Gdy całun ten stał się tak czarny, że aż wydarł gdzieś z głębi bezdźwięczny głos przerażenia duszy, a myśli pobladłe i znużone uleciały wichrem poza krąg świadomości; zsiniałe palce Jana rozwarły się i wypuściły pień stengi. W nim i nad nim rozpostarła swe panowanie wszechpotężna noc. Stracił wszelkie czucie i moc. Świadomość gdzieś znikła zginęła. Wola życia unicestwiła się. I gdy ostatnie jej poruszenie zamarło gdzieś na dnie otchłani omdlałej duszy, Jan na tle czerni otaczającej go nocy ujrzał nagle Marję.
Była tuż obok niego. Widział jej piękną, białą twarz, okoloną falami bujnych, czarnych włosów, widział jej oczy ciemne, smutne, utkwione w swoich źrenicach. Nieomal fizycznie czuł jej drobne ciało przy swojem. W nagłym porywie miłości wyciągnął ramiona. Wówczas znikła. Znikła i miejsce w którem była przed chwilą zapełniła znów ciemna, ciężka, grobowa mgła.
Duszę Jana przygniótł jakiś ciężar niezmierny, jak głaz mogilny, co dławi piersi umarłych. Krzyk straszny, głuchy, bolesny, z głębi trzewiów dobyty wydarł się na usta. Z krzykiem tym wróciła doń przytomność i świadomość tego, co jest. Znów usłyszał wycie wichru, ujrzał groźne, pieniste wały i odczuł przenikający kości wilgotny ziąb. Z przerażeniem stwierdził, że stengi niema pod ręką. Oszalałym wzrokiem potoczył dokoła. Stenga rzucana falami znajdowała się o parę rzutów ramion poza nim. Ostatnim nadludzkim, raczej duchowym niż fizycznym wysiłkiem tonący dopchnął się do stengi i przywarł do niej zębami ze znużenia rozchodzących się szczęk, wpijając się w jej rozmokłe sęki i drzazgi. To chwilowe zabezpieczenie się od natychmiastowej śmierci popchnęło umysł Jana do zastanowienia się nad swojem położeniem. Teraz już wiedział na pewno że zginie. Jeśli go nawet orkan nie oderwie od stengi, to umrze ze znużenia, które już skuło okowami swemi jego zsiniałe ciało, zamęczy się na śmierć od bryzgów fal i strumieni słonych pian zalewających usta i gardło rozwarte dla złapania zbawczego tchu. Zginie nędznie, jak szczur na okręcie, zalewany przez załogę wodą z kubłów. Lecz przytępiony znużeniem umysł nie przerażał się już tak bardzo tą myślą. Jan z rezygnacją obojętną na wszystko łapał ustami powietrze, jak ryba wyciągnięta z wody, odczuwał ból w piersi i głuche łomotanie przemęczonego serca.
W obezkrwionym, osłabłym mózgu tonącego poruszyła się leniwie myśl, że postać Marji, którą widział przed chwilą, była wizją i że wizja ta zwiastuje już nadchodzący ostateczny bezwład ciała i śmierć.
Resztki instynktu życia pobudziły strach przed powtórzeniem się wizji i wywołały wolę do jej odparcia. Jan z całych sił umęczonej duszy bronił się od popadnięcia w nieobjętą moc czarnej nocy i ukazujących się w niej wizyj.
Daremny był trud. Znów zamilkły wichry i fale, chłód ustąpił z zsiniałych członków i pod zamkniętemi na głucho, jak wieko trumny powiekami, Jan ujrzał znowu cały korowód widm, postaci i obrazów z przeszłości.
Obrazy te przyobleczone w formę najważniejszych zdarzeń jego życia wypływały jeden po drugim gdzieś z głębin duszy przed oczy rozpłomienionej nagle jaźni.
Oto ujrzał wieś rybacką, w której po raz pierwszy światło dnia jasnego wniknęło w jego dziecinne oczęta. Widzi siebie małym pędrakiem, jak bawi się w piasku na brzegu morskim. Obok niego inne dziecko, kruszyna maleńka, trzyletnia Marja. Potężne morze szumi koło nich. Dzieciaki wsłuchują się w jego poważny, dobrotliwy szum i zdziwiony wzrok zatapiają w sobie. Dziwił ich zawsze szum morza, który przypomina szmer muszli przyłożonej do ucha. Niedługo trwa to zdumienie, za chwilę bawią się już zaciekle w piasku, sprzeczając się od czasu do czasu.
Mglistym się staje ten obraz. Morze i niebo zlewają się w jedną, czarną oćmę, biała linja przybrzeżnego piasku, a z nią i figurki dzieci bledną, szarzeją, aż giną gdzieś w otaczającej wszystko mgławicy.
Inna wizja staje w duszy. Jan widzi siebie dwunastoletnim wyrostkiem, jak stojąc pod oknem dostatniej rybackiej chałupy, wytęża wzrok w głąb chaty, by ujrzeć Marję, towarzyszkę zabaw dziecięcych. Ostry, jesienny wiatr od morza przenika skórę dreszczami zimna, a strach przed Morżem wstrząsa bijące mocne serce dreszczami lęku. Nie lubi stary Morż Jana i zawsze wypędza go z chaty ilekroć przyjdzie on zobaczyć się z Marją. Stara wdowa, matka Marji nicby tam i nie miała przeciwko temu, mówiła nawet do Morża: „Co szkodzi, panie, że Jan przyjdzie czasami, niechby się pobawiły dzieci ze sobą skoro się lubią...“, ale stary Morż nie pozwalał nigdy i wdowa musiała mu ulegać.
I nic nie było dziwnego w tej uległości. Wszak od czasu śmierci ojca, Marja z matką były niemal na łaskawym chlebie u bogatego rybaka. Starowina wdowa nawet w części nie mogła pracą swoich rąk słabych opłacić pożywienia i izdebki, które im dawał Morż. Dziwiła się nawet wieś cała znająca skąpstwo Morża, że przygarnął sierotę i wdowę. A no tłumaczyli sobie różnie ten kaprys starego kawalera. I dwunastoletni Jan starał się sobie to wytłumaczyć, a tłumaczenie było takie samo, jaki to, gdy zastanawiał się czemu go stary Morż nie lubi. Dlatego też pod oknem chałupy Morża stał zawsze z podwójnym lękiem w sercu: by nie być zbitym przez starego rybaka i żeby przez okno nie zobaczyć czegoś strasznego...
Znika wkrótce ta wizja i następuje inna. Morze szumi dokoła, a Jan, osiemnastoletni młodzieniec, siedzi z Marja w szalupie i wiosłuje przed siebie. Jest jasny, słoneczny dzień. Fale mieniące się lazurem lekko kołyszą łódź. W chwili pewnej gdy brzeg daleko się już odsunął od szalupy, Jan przestaje wiosłować i spogląda na Marję. Dziewczyna rozumie widać to spojrzenie, gdyż rumieniec oblewa jej policzki, a oczy wpatrzone w Jana, stają się zamglone, tkliwe, łagodne. Później Jan pyta ją o coś, a Marja przymknąwszy oczy kiwa głową na znak zgody. Twarz młodego jaśnieje radością. Chwyta za wiosła i szalupa odchodzi wciąż dalej i dalej od brzegu. Niknie w końcu zupełnie, a z nią razem znika morze, niebo i brzeg.
Znów czerń nieprzebita i znów wizja. Straszna, koszmarna wizja. Widzi siebie Jan dwudziestoletnim mężczyzną. Stoi oto blady z wściekłości i rozpaczy przed wylękłą Marją i w twarz jej ciska obelgi. Marja drży na całem ciele i głosem przerywanym od płaczu mówi do niego:
— Wybacz mi Janku, odpuść... ciebie jednego kocham i ciebie tylko jednego kochać będę... ale inaczej nie można... naprawdę nie można. Jeśli się nie zgodzę, wypędzi z chaty i mnie i matkę. Cóż jeść wtedy będziemy? Gdzie żyć? Zginiemy z głodu. A ty nie zapracujesz przecie jeszcze na mnie i na matkę. Sam masz starego ojca, którego musisz żywić. Doprawdy, Janku, nie można inaczej. Muszę się poświęcić dla matki. Stara ona jest i słaba. Cóż z nią poczniemy, jeśli nas wygoni z chałupy? A wygoni na pewno, jeśli się nie zgodzę. Sam znasz przecie Morża... Trudno Janku, samej mi jest smutno bardzo i ciężko na duszy, ale inaczej nie można... doprawdy nie można... przebacz mi, mój chłopcze kochany... przebacz...
Jan tupać zaczyna nogami, krzyczeć i lżyć Marję. Nie panując już w końcu nad sobą podnosi rękę i uderza Marję w twarz. Wychodzi potem z chałupy i drzwiami trzaska. Lecz w tejże chwili żal srogi ściska mu serce. Pada twarzą na próg chaty Morża i łka. Z oczu leją mu się łzy rzęsiste, łzy oszalałej z bólu duszy.
Znagła przepada gdzieś okropna ta wizja. Nalatuje nań nowe widziadło upiorniejsze jeszcze od poprzedniego. Jest noc i dwa okręty żaglowe wypływają z portu na morze. Jeden z nich to „Czajka“: na sterze której stoi Jan, drugi „Kra“ własność Morża. Na pokładzie „Kry“ znajduje się stary Morż i Marja zaślubieni dwa dni temu. Dba o interesy stary, skąpy szyper Morż. Nawet młoda żona nie potrafi go od nich oderwać. Sprawia oto miesiące miodowe na morzu, dążąc na północ na połów ryb, który ma dać w tym roku zyski olbrzymie. Mała „Czajka“ płynie też na połów w tym samym kierunku co i wielka „Kra“. Spotkają się może nawet kiedy na wodach bezkresnych. Jan nie pragnie tego spotkania. Chce zapomnieć, zapomnieć za wszelką cenę. Ręce jego, dzierżące krzepko szprychy koła sterowego, ulegają jedynie karności morskiej. O gdyby nie to, gdyby wola jego, zakręciłby szeroko szturwałem i skierował dziób „Czajki“ w przeciwnym kierunku, tam gdzie nie płynie „Kra“, a na niej Marja i Morż.
Jednak oczy Jana odrywają się co chwila od róży kompasu i biegną tam w ciemną dal, gdzie migoce światełko na pokładzie „Kry“. Światło to oddala się i maleje w miarę, jak wzrasta odległość między statkami. Wkońcu staje się tak małe, że już jako punkcik tylko błysk od czasu do czasu gdzieś na widnokręgu zlewającym się z ciemnem niebem. W pewnej chwili jednakże gdy ma już zniknąć zupełnie staje się rzecz dziwna. Światło zwiększa się gwałtownie, przybliża, robi się rażące i mocne.
— Albo pożar — myśli Jan — albo „Kra“ zawróciła z powrotem.
Tymczasem światło jest coraz bliżej i bliżej, zyskuje na natężeniu i sile, aż skakać zaczyna wdół, w górę i w boki. W końcu łuną oślepiającą zalewa oczy Jana. To już nie światło na „Krze“, to ktoś zbliska świeci mu w twarz skaczącą we wszystkie strony latarnią. Jednocześnie Jan czuje ostry ból w plecach. Ból ten trzeźwi go trochę. Wracająca przytomność zaczyna walczyć z widziadłami. Jan nie wie już, czy to szprych szturwału czy drewna jakiegoś trzymają się tak kurczowo jego ręce. Ale coraz ostrzejszy ból w plecach oprzytamnia go coraz bardziej. Słyszy teraz złowrogi poszum fal i syczenie pian. Jedną ręką chwyta za plecy, gdzie czuje ten przenikliwy ból. Palce napotykają żelazo. Jan patrzy na to żelazo, i jak przez gęstą, grubą zasłonę widzi drąg bosaka, którego ostrze wpija mu się w plecy. Ból znagła ustaje i Jan czuje, że czyjeś silne ramiona ciągną go w górę, przeciągają przez coś i ciskają wkońcu na twarde. W oczy łyska mu ciągle oślepiające światło. Z chwilą jednak, gdy ustaje ból w plecach, światło zaczyna blednąc, maleć, oddalać się, aż gaśnie zupełnie. Jan znów traci przytomność. Wraca go do niej jakaś okropna, nieludzka szarpanina. Jan czuje, że go szarpią za ręce i nogi, duszą, taczają, leją weń coś od czego pali w gardle i piersiach. Powoli świadomość i czucie wraca. Jan otwiera oczy i widzi nad sobą surową, pomarszczoną twarz Morża.

Jan szeroko otwiera oczy i jasnym, zlekka zdziwionym wzrokiem patrzy przed siebie. Pokład „Kry“ i szeroki horyzont dokoła zalewają świetliste promienie wschodzącego słońca. Powierzchnia morza wprawdzie wzburzona jeszcze i połyskująca bielą baranków fal, od wczorajszego uspokoiła się znacznie i powoli, rytmicznie jakby leniwie i z trudem unosi i opuszcza na grzbietach swych wałów kadłub „Kry“. Niema już wczorajszego sztormu, rzucania statkiem jak piłką w górę i w dół, uderzeń i wstrząsów, wycia i ryku wichury. Żywioły wyczerpały swoją wściekłość i szał i teraz uspokajają się, cichną powoli, jakby równomiernem tem uspokojeniem dawały do zrozumienia, że za kilka godzin wiatry ścichną i powierzchnia bałwaniących się jeszcze, bezkresnych wód przypominać będzie idealną szklaną taflę, w której przegląda się ciepłe, jasne słońce.
Jan przymyka rozkosznie oczy i myśl o tem, że jest uratowany i że już nic nie zagraża jego życiu, do spółki ze słońcem rozprowadza przyjemne ciepło w piersi i w całem ciele.
Rozbitek czuje, jak pod promieniami ożywczego słońca schnie na nim ceratowy płaszcz, ziujdwestka, bielizna i wracają siły w znużone kończyny i tułów. Powtórnie otwiera oczy i już całkiem przytomnie, z pełnią świadomości spogląda dokoła na wszystko co znajduje się w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Spostrzega starego szypra Morża, a za nim, tu czuje słabe, ledwo uchwytne ukłucie serca, tuż, tuż widzi Marję. Oczy jej są jeszcze wilgotne i zaczerwienione, jakby przed chwilą dopiero płakała. Teraz wszelako, gdy Jan otworzył oczy i poruszył się zlekka, usta jej okrasza cudny, dobry uśmiech radości i szczęścia. Szyper pochyla się nad uratowanym i sączy mu w usta konjak wprost z szerokiego otworu butelki.
Jan krzywi się i pluje. Konjak jest dlań obrzydliwy w tej chwili. Smak jego czuje w ustach, gardle, żołądku, w kiszkach nieomal. Uprzednio już widać wlano weń tego trunku ilość niepoślednią.
Jan wypluwa sobie na pierś, przemocą wlany konjak i zdecydowanie odwraca głowę od butelki.
— Pij, pij — mówi Morż chrapliwym, nieprzyjemnym głosem — pij, bo jeszcze zdechniesz mi tutaj z osłabienia. Słaby jesteś, jak śledź w marynacie.
— Hy... — wykrztusza Jan ze ściśniętego i obolałego gardła — hy... nie mogę.
— Czemuż to nie możesz, plugawy sterniku?
— Nie mogę, panie, gardło mi pali.
— No, jak chcesz. A nie zdechniesz bez konjaku?
— Nie zdechnę, panie, ja na niego nie taki łapczywy, jak ty.
W gromadzie otaczających ich marynarzy rozlega się tłumiony śmiech.
Morż odwraca się gniewnie.
— Nuże do pracy darmozjady, co tu zęby szczerzycie? Zrobiliście swoje i dobra. A teraz poszli precz! No już!
Marynarze powoli, niechętnie rozleźli się w różne strony. Stary Morż i Marja zostali sami z leżącym na grota luku Janem.
Na chwil kilka zapadło milczenie, które pierwsza przerwała Marja.
— Jakżeż się czujesz teraz? — spytała, zwracając się do Jana.
— Dziękuję — odparł — teraz już dobrze mi.
— Długo byłeś w wodzie, biedaku?
— Nie wiem dokładnie. Może sześć, może osiem godzin. Nie pamiętam kiedyście mnie wyciągnęli. Straciłem przytomność wkońcu.
— A cóż się stało z „Czajką”? — wtrącił się do rozmowy Morż.
Jan w krótkich słowach opowiedział losy „Czajki” w tym sztormie.
— Zatonęła — mówił — porwało nam żagle, fok runął na samym początku burzy, później fale zmiotły nadbudówki i ukazała się ciecz w środkowym triumie. Na djabła się zdały przegrody boi w achterpiku, zaczęło przepuszczać. No, a gdy jeszcze wszystkie beczki z solonemi fischami przetoczyły się na bakburtę, to już fale nic sobie nie robiły z.. „Czajki”, przelewały się najspokojniej przez pokład. Wtedy to właśnie zmyło mnie do wody. A w jakiś kwadrans potem znikła w falach „Czajka”. Nie uratował się nikt oprócz mnie.
— Tak — rzekł Morż — otrzymaliśmy S. O. S. z „Czajki“ i dążyliśmy na ratunek. Spóźniłem się, niestety, o kilka godzin. Uratowałem tylko jednego. Dobre i to. Chociaż mówiąc prawdę żałuję bardzo, żem właśnie ciebie, a nie kogo innego wyciągnął z wachy.
— Mnie natomiast — rzekł Jan ze złym błyskiem oczu — w nieszczęściu mojem pociechą jest przekonanie, żem ci choć tę drobną przykrość zrobił niechcący, panie!
— Żartuj zdrów — odparł spokojnie Morż — jeszcze żałować będziesz, żeś mi zrobił tę przykrość. Jak tylko okrzepniesz, wezmę cię do roboty. Cóż myślisz? Darmo ci dam ryby moje i suchary zżerać, he?
— Nie bój się Janie — odezwała się Marja — ja ułagodzę męża.
Jan nie odpowiedział nic. Pomyślał tylko jak to Marja ułagadzać będzie starego Morża.
— Zbieraj się teraz — rzekł szyper — i idź na rufę. Będziesz miał kajutę koło mojej. Dam ci się w niej odsapać dni parę. Ozdrowiejesz, odpoczniesz i do roboty. Nie było i nie będzie u mnie na pokładzie darmozjadów.
Jan przy pomocy jednego z marynarzy dźwignął się ociężale z grota luku i powlókł na rufę do wyznaczonej mu kajuty.
Wchodząc do niej zauważył na drzwiach sąsiedniej kajuty mosiężną tabliczkę z wytłoczonym napisem: „Schiper“.
— Prawdę powiedział Morż — pomyślał Jan, waląc się na kojkę — dał mi kajutę obok swojej.
I naraz myśl pewna, jak piorun jasny przeszyła mózg. Zrozumiał.
— Bydlę — wykrztusił przez zciśnięte zęby.
Nie mógł jednak myśleć długo. Docna zmęczony organizm domagał się odpoczynku, żądał gwałtownie snu. Powieki opadły i ciało ogarnął słodki bezwład. Jan twardo zasnął na kojce przykryty swym ceratowym, wilgotnym jeszcze płaszczem. Sny miał ciężkie, koszmarne. Widział się znów wśród rozszalałych fal burzy, a nad nim i przed nim była głucha, beznadziejna noc. I w ciemnej otchłani tej nocy ukazywał się statek jakiś, na pokładzie, w którego w jasnych snopach świateł widział Marję i Morża. Morż, gorylim chwytem objąwszy Marję, trzymał ją jak w kleszczach w żelaznym uścisku swych ramion. Siwy, kudłaty łeb jego błądził po twarzy i szyji Marji, wyciskając na nich ogniste pocałunki. Marja szarpała się bezsilna w jego objęciach. Wtedy Jan rozpaczliwym wysiłkiem wydrzeć się starał sennej niemocy, wychynąć z wodnej otchłani i dążyć na ratunek. Ale moc jakaś niezłomna trzymała go krzepko w swych szponach. Charczał więc tylko, męką beznadziejną dławiony. Obudził się od miękkiego dotknięcia ręki kobiecej. Marja stała obok kojki i pieszczotliwym ruchem gładziła jego bujne, zwichrzone podczas snu włosy.
— Długo spałeś — rzekła łagodnie — przespałeś cały dzień i noc następną. Jakże się czujesz teraz?
Zrazu nie odrzekł nic. Spojrzał jej tylko długo, przeciągle w źrenice, a potem odwrócił głowę do iluminatora. I
Za szybą, w świetle słonecznem, łagodnie pluskały fale nie większe od małego delfina. Cisza była zupełna. Najlżejszy podmuch wiatru nie marszczył niezmierzonej tafli wód. Po sztormie nastał beznadziejny, martwy sztil. Jan odwiódł wzrok od szyby i zamknął oczy. Nie chciał patrzeć na Marję. Po przejściach marzeń sennych nocy ubiegłej nieznośnym był dla niego jej widok. Wszelako po chwili znów uniósł powieki i spojrzał jej w oczy. Nie mógł przezwyciężyć tęsknoty wzroku swego do postaci Marji. Było jednak coś w spojrzeniu jego, co niemile tknęło kobietę. Odwróciła się w stronę i, nie patrząc na niego, spytała:
— Cóż mnie tak gniewnie mierzysz oczyma?
— A cóż to — tym samym tonem spytał Jan — już mnie i spojrzeć nawet na ciebie nie wolno? Do Morża tylko to prawo należy? Co?
Ostrożnie, nieśmiało, jakby z lękiem jakimś, usiadła Marja na brzeżku kojki.
— Nie gniewaj się — rzekła. V»
— Eeeeh... „nie gniewaj się“ — Jan gwałtownie niemal z wściekłością odsunął się od Marii do ściany — drwisz chyba sobie ze mnie, kobieto!
— Cóż ci jest, Janku — pytała Marja z troską w głosie — czemuż się gniewasz?
— Gniewasz się... gniewasz się... — szarpał się Jan w złości bezsilnej — minął już czas gniewów. Pół roku temu tom się gniewał na ciebie, pamiętasz?
Marja opuściła głowę na piersi.
— Teraz się już nie gniewam. Teraz to już co innego. Teraz to gorsze niż gniew.
— Cóż teraz? — cicho spytała Marja.
— Nic. Grodzie cienkie tu na statku, ot co.
— Jakie grodzie Janku?
— „Jakie“, „jakie“... te wszystkie na statku. Ot ta chociażby co dzieli tę kajutę od waszej... waszą... twoją... i... Morża — wykrztusił z siebie jakby z wysiłkiem ogromnym.
— Cienkie — dodał jeszcze — słychać przez nie wszystko wspaniale.
— Słyszałeś? — ledwo dosłyszalnym szeptem, nie patrząc nań spytała Marja.
— Co nie miałem słyszeć, słyszałem. Bardzo dobrze słyszałem.
Z piersi Marji wydarło się westchnienie ciężkie, do jęku podobne.
— A dlaczegoś się spytała, czym słyszał — zagadnął Jan — to znaczy i dziś w nocy było?
Marja nie odpowiedziała nic. Milczała.
— Taaaak — Jan uśmiechnął się krzywo. — Bawią się sobie mąż i żona, bawią. No i cóż, bawcie się sobie dosyta, do ranka białego, na to przecież i jest małżeństwo. No, nie?
Milczała Marja. Tylko jedna noga jej wybijała nierówny, nerwowy werbel w podłogę.
Zamilkł i Jan. Tępo, uporczywie patrzył w deski górnej kojki. Pierwsza odezwała się Marja.
— Nie mówmy już o tem, Janku, — rzekła — opowiedz mi lepiej coś robił podczas naszego rozstania.
— Dobrze — odparł Jan — nie mówmy o tem. Zapóźno już na rozpacze i żale. Nie wspomnę ci tego ani słówkiem. Ale i ty ze swej strony — uśmiechnął się drwiąco z wysiłkiem — i ty staraj się, przynajmniej tej nocy ostatniej, gdy jeszcze tu spać będę i ty staraj się te swoje małżeńskie obrzędy z Morżem odbywać ciszej nieco. Zasnąć nie można. Przeszkadzacie.
— Dobrze, dobrze, nie mówmy o tem. Opowiedz teraz o sobie.
— Ano cóż — Jan skrzywił się niechętnie — ciekawego mało. Ja, jak wiesz, żonaty nie jestem, nie wożę ze sobą żony na statku to i cóż ciekawego u mnie być może? Szaro, smutnie, beznadziejnie. Gdybym się ożenił możeby mi tak źle nie było. Ale cóż? Ubogi jestem, a ta którą kochałem, chciała mieć bogatego męża, bawić się, uważasz, chciała. A jakże się tu bawić bez pieniędzy? Nie można przecie. A jakże tu wziąć pieniędzy inaczej, jak poślubiwszy bogatego starucha? Inaczej nie można przecie.
— Milcz, Janie — przerwała Marja, gniewnie błysnąwszy oczami, — ty wiesz, dlaczego ja to zrobiłam, wiesz dla kogo?
— Wiem, wiem — Jan uśmiechnął się drwiąco — ofiara, poświęcenie, bohaterstwo, stara matka w nędzy, dług wdzięczności, obowiązek — stara pieśń, stara piosenka z przed pół roku. Nie śpiewaj jej. Znam na pamięć.
— A więc tak, więc ty tak — Marja zerwała się na nogi — więc zamiast pocieszyć mnie w nieszczęściu, ty jeszcze drwisz, znęcasz się nade mną?
— Pocieszyć... pocieszyć... — Jan wybuchnął złym śmiechem — biedaczko ty moja, ofiaro nieszczęsna starczych chuci, pocieszyć ciebie? Chcesz jeszcze, żebym ciebie pocieszał? Pan Bóg już tam ciebie niech tak pocieszy po śmierci, jakeś ty pocieszyła mnie. Nie bój się, Bóg wszystko wie i widzi, kto dla matki starej ofiarę robi, a kto dla pieniędzy i zabawy depce miłość i życie ludzkie. Nie bój się!
Marja, nie patrząc na Jana wybiegła z kajuty, trzasnęła drzwiami.
Jan został sam. Nasłuchiwał przez chwilę oddalających się kroków Marji, ale zamilkły one niebawem zaginęły w poklaskiwaniu żagli i skrzypieniu rej bresowanych ustawicznie w celu złapania słabego wiaterku. Został sam ze swemi myślami.
Z początku zastanawiać się zaczął nad obecnem swojem położeniem, wytworzonem awarja „Czajki“. Chciał myśleć o życiu codziennem, o pracy jaka go czeka. Ale wkrótce złapał siebie na tem, że zamiast o służbie myśli o Marji i przekonawszy się, że nie przezwycięży strasznej swej dumy pogrążył się w niej z rozwagą, trzeźwo, z zimnem okrucieństwem dla siebie samego. Począł roztrząsać wszystko od początku do końca.
— A więc tak — myślał Jan — była sobie Marja i byłem ja. Dwoje takich małych pędraków. W piasku się razem pędraki bawiły, psy wiejskie do spółki kamieniami ganiały. Wesoło im było ze sobą. Dobrze. Nikt wtedy i uwagi nie zwracał na Marję. Nikogo ona nie obchodziła. Brzdąc taki mały. Ja jeden tylko przestawałem z nią ciągle, lubiłem tego małego szkraba. No i ona też wołała mnie przecież od innych dzieci wiejskich. Dobrze. Pięknie. Podrośliśmy zatem. Oczywiście i zabawy się zmieniły gwałtownie. Mąż i żona. Lubiła ona tą grą się zabawiać. Garnki, znaczy, rondle, pieluchy, dziecko uczynione z traw morskich, a ja wyprawy przedsiębrałem rybackie na desce o dziesięć stóp od brzegu. Wracałem po kilku minutach; radość, oczywiście, łzy, uściski, tak jak dorośli zupełnie. No, ot. Podrośliśmy jeszcze trochę, a więc i spacery się zaczęły po brzegu i do lasu. Przy księżycu, oczywiście. Jakżeby inaczej? Należało przecież robić tak jak dorośli. Rżnęli nas, pamiętam, w skórę, jak w bęben, za te nocne wyprawy. Ale nic — trwaliśmy przy swojem. Niebawem i polepszyło się nieco w tym względzie. Umarł, znaczy, ojciec Marji. Matka jej stara, słaba, nie mogła jej już tak sama pilnować. Cieszyłem się wtedy przeraźliwie, pamiętam, gdy wykitował jej ojciec. Swobody więcej. Pokazało się wszakże niebawem, że nie w pożytek mi była śmierć tego człowieka. Morż przecież zainteresował się wdową i sierotą, przygarnął do siebie, zaopiekował się. Spodobała mu się już wtedy Marja, swą uwagę na nią zwrócić raczył. Najbogatszy rybak, stary szyper Morż, śledź lubieżny. Gorzej już wtedy było z temi spacerami przy księżycu, nie dawał stary polip. Sam już pono na oku miał Marję. Ano nic, potajemnie jakoś udawało się od czasu do czasu zobaczyć. Większa jeszcze przyjaźń między nami stanęła. Wyrosłem ja, chłop się ze mnie uczynił niczem wieloryb. Poszedłem, znaczy, w pierwszą, daleką wyprawę rybacką na ocean. Wikingiem wróciłem. Łapy jak u kotwicy, nogi jak maszty, gęba rekina. Wiking i tyle. Wtedym to i zauważył, że Marja mnie kocha. A ja.. cóż się mam jeszcze zastanawiać nad tem czym kochał... fajna już wtedy była dziewczyna ta Marja... wiadomo. No, tak. Morż też wywąchał co się święci. Całkiem zabronił widywać się ze mną. Miał przecież prawo do tego — żywił i ją i matkę. Dobroczyńca. Ale nic nie pomogły zakazy. Jeszcze gorzej. Częściej widywaliśmy się. No i raz na szalupie gdyśmy odjechali od brzegu, poprosiłem ją, żeby była moją. Zgodziła się. No bo jakżeż? Kochała przecież. Morż się jakoś chytrze o tem wywiedział. Postanowił działać szybko. Skorzystał, gdym na półroczną poszedł wyprawę i zrobił swoje. Gdym wrócił, załatwione już było wszystko. Ślub za trzy dni. Przymusił matkę, a jej zagroził, że wyrzuci na ulicę i ją i tę chorą... matkę. Zgodziła się. Płakała podobno, rozpaczała. Rozpaczała, ale cóż ona... ja... Prosiłem ją, błagałem, nogi całowałem. Nic. „Matka... — powiada... — muszę”. W pysk żem jej wtedy dał rzetelnie. Ale nic. I to nie pomogło. „Matka... — powiada... — muszę, bo inaczej na ulicę wyrzuci”. Rozpaczała bardzo, ale cóż ona... ja. Docna te sztachetki co kościół otaczają obgryzłem. Jak ślub brali. A później... ta noc. Hej, zimna była fala w morzu tej nocy. Ale nic, nie złapał skurcz. Wypłynąłem. Nie dało zginąć to coś, co w środku siedzi i woła żyć... żyć... Nic. Wypłynąłem. Tak i nie wiedział nikt. Wybrali się oni na wyprawę razem. Morż i Marja. Skąpy szyper, łapczywy na pieniądze, nie chciał opuszczać połowu. A może się i bał Marję samą zostawiać. Zabrał ze sobą. No, ja też na wyprawę poszedłem. „Czajka”. W jednym kierunku poszły „KRA” i „CZAJKA”. Hej! Ciężkie to były noce na „Czajce“, gdym myślał o każdej godzinie nocy, i na wachcie i w hamaku, co oni tam robią ze sobą na „Krze“. Hej. Pogryziony był mój hamak, jak sieć wyglądał...
Łzy gorzkie, łzy rozpaczy i bólu trysnęły z oczu Jana. Runął twarzą w pościel i łkał.

Skrzyp drzwi w sąsiedniej kajucie wstrząsnął nerwami Jana. Jak pod naciekiem potężnej sprężyny zerwał się i bezszelestnie siadł na posłaniu. Zamienił się cały w słuch. Przymknął nawet oczy, żeby lepiej słyszeć. W kajucie szypra toczyła się jakaś rozmowa. Jan rozróżniał dwa głosy: głos Marji i Morża. Natężony wysubtelniony słuch chwytał łapczywie wszystkie nuty i tony głosów mężczyzny i kobiety. Ale nie dosłyszał nic szczególnego, była to zwykła codzienna rozmowa.
Jan rozwarł oczy i wpatrzył się w ciemny, okrągły kształt iluminatora. Za szybą była czarna, bezksiężycowa noc. Tuż, tuż za żelaznemi listwami burty łagodnie bulgotały fale, jak woda wylewana z butelki. Cisza była zupełna, na pokładzie i morzu. Nie klaskały nawet obwisłe na bezwietrzu żagle. Od czasu do czasu tylko z baku dolatywał głos wachtowego na „oku“: światła się paląąąą! i zarazże tuż nad głową Jana brzmiała śpiewna odpowiedź starszego oficera: Dobraaaa!
Jan cicho, ostrożnie żeby nie opuścić ani jednego odgłosu z sąsiedniej kajuty wyciągnął się na swojej kojce. Szły sekundy, minuty, kwadranse. Dzwon okrętowy czterema podwójnemi uderzeniami targnął ciszę nocną.
— Północ — pomyślał Jan.
Oczekiwanie zaczęło go dręczyć. Pragnął gorąco, żeby już coś nareszcie się stało. W myśli popędzał niemal tamtych z za przegrody, żeby nareszcie zaczęli to, czego się bał tak strasznie i czego czekał już od rana samego. Przypominał skazańca, wyciągającego pośpiesznie szyję pod cios katowskiego miecza.
W pewnej chwili drgnął. W kajucie szypra urwała się nagle rozmowa i dał się słyszeć odgłos dmuchnięcia gaszącego świecę. Jan wyprężył się cały jak struna. Szeroko rozwarły się oczy, otworzyły usta. Wsparł się na łokciu, nasłuchiwał. Serce mu biło pośpiesznie, w uszach i skroniach łomotały pulsy. Nic słychać nie było. W ciszy nocnej bulgotała tylko fala za burtą i poskrzypywały wiązania. Tak minęła minuta jedna, druga i trzecia. Jan trwał ciągle w swej półleżącej pozycji.
Nagle jakby obcą jakąś, wszechmocną siłą szarpnięty wyskoczył z posłania i stanął na środku kajuty. Z za przegrody dał się słyszeć skrzyp kojki, szmer bosych nóg i znowu skrzyp. Jan podbiegł do przegrody i ucho przyłożył do deski. Szeroko rozwarte oczy jego chorobliwym, fosforycznym blaskiem świeciły w ciemności. Słuchał. Z za przegrody w różnych odstępach czasu jakby wybijając rytm jakiś skrzypiały deski kojki. Zrozumiał. Krzyk straszny, krzyk głuchej, beznadziejnej rozpaczy rozległ się w duszy. Nie wydarł się na zewnątrz. Milczały blade, trzęsące się wargi. Pięście tylko kurczyły się i rozwierały naprzemian. Wbijał paznogcie w gołe uda i darł skórę do krwi. Ale ból ciała nie unicestwiał męki duszy. Myśli koszmarne, obrazy fantastyczne, strzępy słów jakichś i przekleństw huraganem pędziły przez mózg. Czuł, że długo tej męki nie będzie w stanie wytrzymać. Skokiem jednym znalazł się przy kojce, runął na posłanie, rękoma zatknął uszy, zacisnął oczy. Bezsilnie rzęził w poduszkę. W chwili tej jednego pragnął — nic nie słyszeć, nie widzieć, nie czuć, nie myśleć. Chociażby umrzeć zaraz. Niedługo trwał taki stan. Nie mógł wytrzymać niewiedzy. Rozpłomieniona fantazja wskrzeszała jaskrawe, szczegółowe, chorobliwe obrazy. Wołał pewność od niepewności. Odrywał jakby przemocą ręce od uszu, otwierał oczy i słuchał. I wtedy jęczał głucho, nie licząc się z niczem, zęby wpijał w deski kojki. Męka jego zwiększała się ciągle, przerastała siły, przytomność, panowanie nad sobą. Czuł, że chwila jeszcze, a zerwie się i krzyknie na cały głos: dość, dość już tego! Dość na Boga!
I nagle ni stąd ni zowąd z jakiegoś ciemnego zakamarku mózgu wyślizgnęła się myśl nowa. Wzrosła, spotężniała w mgnieniu oka i zestarzała się. Stało się tak jakby razem z Janem ta myśl na świat przyszła. Taka była znajoma i stara. Ochłódł w jednej chwili, zamknął, zaciął się w sobie. Powoli, lecz pewnie dźwignął się z kojki. Wciągnął spodnie, bluzę, buty, płaszcz i ziujdwestkę. Czyny te były następstwem myśli, co się zrodziły z tamtej pierwszej. Gdy był ubrany, nastawił ucha. Nie słuchał już szmerów z za grodzi. Odeszły od niego, odsunęły się na plan drugi. Nasłuchiwał czego innego. Podsunął się pod otwór nawiewnika. Stanął na kojkę, całą głowę włożył do rury. Słuchał. Cisza panowała na pokładzie. Zamilkły nawet kroki starszego oficera. Zdrzemnął się pewnie w rupce.
Jan zeszedł z kojki i cicho, ostrożnie otworzył drzwi na korytarz. Nie było nikogo. Wtedy szybkim krokiem na palcach minął korytarz i wyszedł na pokład. Ciemność i pustka. Migotały tylko światła pozycyjne na baku i rufie i w świetle, niewyraźnie majaczyły dwie sylwetki: sternika i wachtowego na „oku“. Reszta wachty drzemała widać gdzieś pod brezentem na grota luku. Na fok maszcie widniało wśród czerni nocy, jak widmo białe, płótno dolnego marsla. Jan niepostrzeżenie, jak cień przemknął po pokładzie i wszedł do kambuza. Zagarnął stamtąd pod połę płaszcza duży, ostry nóż do dzielenia mięsa i wymknął się na pokład nawet nie zbudziwszy kucharza. Ręka jego kurczowo lecz jednocześnie pewnie zacisnęła się na rękojeści noża.
Od tej chwili nie widział już, nie słyszał i nie pamiętał nic. Oprzytomniał dopiero przed drzwiami kajuty szypra. Cisza tam już panowała zupełna. Słychać było lekkie, jakby ostrożne chrapanie Morża.
— Śpią — pomyślał Jan. — Tem lepiej.
Ujął ręką klamkę i czekał jeszcze. Nic, głucho było dokoła. Raptem drgnął.
— Światła się paląąą! — rozległ się okrzyk na baku.
— Dobraaaa! — odpowiedział mrukliwy, rozespany głos.
— Djabli! — pomyślał Jan — rozbudzą tamtych wrzaskami.
Czekał jeszcze parę minut, a potem powoli lecz pewnie otworzył drzwi. Wśliznął się do kajuty ostrożnie, jak wąż. Stanął na środku i nasłuchiwał.
Z pod wewnętrznej grodzi kajuty dolatywało wyraźne już teraz i jakby głośniejsze chrapanie Morża. Oczy nawykłe do ciemności rozróżniać zaczęły przedmioty. Zobaczył dwie kojki. Jedna była pusta.
— Aha — pomyślał zaciskając zęby — zaraz.
Mgła różowa zasłoniła mu oczy.
— Zaraz — pomyślał jeszcze.
Podszedł omackiem do kojki Morża. Pochylił się. Morż spał z otwartemi ustami nawznak, z brzegu kojki. Marja leżała przy ścianie plecami do Morża.
— Zaraz — mruknął Jan, czując jak mu się trzęsą kolana i ręce, — zaraz.
Wydobył nóż z pod płaszcza ujął w prawą rękę. Lewą powoli, ostrożnie odchylił kołdrę. Zaczął przymierzać cios w piersi Morża. Opuścił jednak rękę i nóż przyłożył do piersi śpiącego w miejscu, gdzie wyczuwał bijące serce. Przez moment nie mógł się zdecydować. W chwili jednak następnej sam nie wiedząc, jak nawalił się całym ciężarem na rękojeść noża. Duże, szerokie ostrze całe zagłębiło się w piersi śpiącego. Coś ciepłego bluznęło na ręce Jana. Morż wyprężył się, drgnął. Niegłośny, urwany okrzyk wydarł się z gardła i zamarł w szeleście bijących w pościel nóg.
Jan wyciągnął nóż z rany i zadał cios drugi i trzeci. Morż znieruchomiał. Leżąca obok Marja poruszyła się i spytała przez sen: co to?
Spadły na nią dwa uderzenia niemal równocześnie. Jedno poszarpało piersi, drugie rozdarło brzuch na całą szerokość. Krzyknęła głośno, a później jęczeć zaczęła, wijąc się z bólu. Ale Jan wściekłą pięścią zatkał jej usta, nie czując, jak go gryzie i drapie w rękę, a drugą, nożem zaczął piłować gardło. Krew z bulgotem i charkotaniem lunęła z otwartej rany.
Jan odjął nóż od gardła i z rozmachu wbił go po rękojeść pod lewą pierś Marji. Ciało drgnęło po raz ostatni i zastygło w bezruchu. Wtedy Jan bić zaczął nożem to martwe ciało w pierś, w brzuch, w twarz i nogi. Darł, szarpał je na strzępy, niweczył. Zdawało się, że tak jak silna była i bezgraniczna jego miłość, tak teraz taka sama silna i bezgraniczna nienawiść kierowała jego ręką.
Plusk krwi lejącej się na podłogę wrócił mu przytomność. Porzucił trupa i odszedł od kojki. Nóż cisnął na podłogę. Pośpiesznie, jakby w ucieczce wyskoczył na korytarz, a później na pokład. Pełną piersią zaczerpnął wilgotnego powietrza. Stanął i nasłuchiwał przez chwilę. Nic nie mąciło ciszy czarnej nocy. Jan zbiegł po schodni do międzypokładu, a stamtąd opuścił się na dno ciemnego triumu. Zapalił latarnię i zaczął działać. Ujął w ręce wielki świder i podszedł do burty. Przyłożył ostrze do żelaznej burty i zaczął borować.
— Głupstwo — mruknął po chwili — trzeba inaczej.
Porzucił świder i wybiegł na pokład. Wlazł na rostry. Tu poprzecinał szlupliny wszystkich szalup. Zostawił tylko parę przy jednej, najmniejszej. Wykonawszy to, niespostrzeżony, znów powrócił do triumu. Latarnia paliła się tak, jak ją zostawił. Wziął w ręce porzucony świder, lecz tym razem nie podszedł już do burty tylko do jednego z olbrzymich o kilkudziesięciu metrach sześciennych objętości zbiorników ropy do motorów. W kilka minut wyborował otwór. Pociekła z niego gęsta, cuchnąca ciecz. Zastruganym na prędce kołkiem zatknął, zabił otwór. Później wyszukał długą na kilka sążni, cienką, smoloną linkę i wyjąwszy kołek wepchnął nim jeden koniec linki w wyborowany otwór zbiornika. Drugi zaciągnął w przeciwległy kąt triumu i zapalił od latarni.
Następnie błyskawicznie wyprysnął z triumu po żelaznej drabince, zawalił wejście belkami i wybiegł na pokład. Rozejrzał się wokół. Pusto było na pokładzie. Po falszburcie wskoczył na rostry i dorwał się do swojej szalupy z niepoprzecinanymi linami. Nakręcił szlupbelki nad wodę, wlazł do szalupy i zluzował liny. Szalupa dnem spadła na fale oderwawszy się od statku. Jan poderwał się z ławy, na którą padł w czasie opuszczania się szalupy i ujął za wiosła. Burta „Kry“ wolno przesuwała się obok. Jan odepchnął się od niej bosakiem i z całych sił powiosłował w czerń nocy. Pióra wioseł gięły się jak trzciny pod naporem potężnych ramion, fale chrobotały pod kilem. Sylwetka „Kry“ roztopiła się w czarnej nocy, zniknęła.
Po dwóch minutach w ciemnościach buchnął do góry olbrzymi słup ognia i łuną odbił się w niebie. W powietrzu rozległ się huk potężny i potoczył się, jak grzmot po czarnej powierzchni fal, zalanych czerwonemi odblaskami ognia.
Jan wiosłował coraz prędzej i prędzej.






  1. „Wicek“ Przyrząd do określania kierunku wiatru. Coś w rodzaju płóciennego woreczka zakończonego śpiczasto. Umocowuje się go na szczycie masztu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.