Zemsta Czokołdowa/Tom drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zemsta Czokołdowa
Pochodzenie „Gazeta Warszawska” 1871, nry 96–175
Wydawca „Gazeta Warszawska”
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZEMSTA CZOKOŁDOWA.
Z podań szlacheckich.
POWIEŚĆ
J. I. Kraszewskiego.


TOM DRUGI.

Wypadek, o którym mówić mamy, był tak osobliwy i niezwyczajny, iż o nim do dziś dnia jeszcze w okolicy rozpowiadają, chociaż późniéj rzecz się wyjaśniła. W początkach jednak całe sąsiedztwo, znajomi i nieznani niezmiernie byli nim zajęci, i można powiedzieć, że człowiekaś nie znalazł na dziesięć mil w około, coby o tém nie rozpowiadał, nie tłómaczył, a każdy po swojemu. Z tego wynikło, że się poplątały o tém podania, i wieści chodziły sprzeczne, a prawdy z razu dojść nikt nie mógł. Osnowa wszakże była następująca:
Pod wieczór późną jesienią pan Lambert Cieszym Kobyliński, znany nam dziedzic Ćwikłów z przyległościami, o mroku już zapytał o syna Pawełka, kilkoletniego chłopaka, jedynaka swego ulubionego wielce, który wybiegł był przed parą godzin swoim zwyczajem na swawolę, a co mu było najmilsze, do stajni. Gdy się już dobrze ściemniać i mierzchnąć poczęło, a chłopak nie wracał, wysłał pan Lambert, który w pokoju bawialnym grał w maryasza z rezydentem swym Czokołdem, starego sługę Gomółkę, aby chłopca wyszukał i przyprowadził, bo i noc nadchodziła, i wieczór był chłodny a wietrzny.
Po upływie może dobrego kwadransa wrócił stary sługa, powiadając, że panicza nigdzie nie znalazł, i chyba się gdzie w domu ukrył, albo spał w kątku, jak to bywa o szaréj godzinie. Dowiedziawszy się o tém pani Duńska, siostra cioteczna stolnika, i pan Czokołd, poszli szukać natychmiast dziecka, ale w całym domu go nie znaleźli. Służba pobiegła naokoło, do ogrodu, na folwark, bo już ojciec zaczynał być niespokojny. Nigdzie jakoś Pawełka nie było, widziano go tylko zaraz po obiedzie, że w kożuszku na spencerek wdzianym i z batożkiem wyszedł do stajni, zkąd zdaje się, że potém wybiegł na pole i do przyległego lasku, który się ciągnął tuż za zabudowaniami, bo tam go jeszcze czeladź widziała. Daléj już nikt nic powiedzieć nie umiał. Chociaż nie mogło się nic stać, a chłopak latawiec często daleko zabiegał, rozesłano ludzi już coraz na straszniejsze wpadając domysły, tak, że sadzawki w ogrodzie posłano przepatrzyć, czy uchowaj Boże do któréj nie wpadł. Nie było wreszcie zakątka we dworze, począwszy od strychów, któregoby nie przepatrzono, myślano bowiem, że się na figla schował; posłano na wieś i na wszystkie trakty... dziecka ani śladu.
Już się noc poczynała i ojciec ręce łamał, nie mogąc pojąć co się stało; ofiarowali się więc wszyscy kto żyw, Czokołd, ekonom, woźnica, stary Gomółka puścić na wzwiady. Ale co to jest dziecka szukać, które w lada kąt skryć się może? Do godziny dziesiątéj nadzieja była, iż nareszcie zbłąkanego chłopca wynajdą, wyszli ludzie z kagańcami i latarniami w las hukając, ojciec sam też jak oszalały, co było we dworze służby; ale popowracali wszyscy nie dostawszy nawet języka. Od téj chwili, gdy Pawełka na łące widziano, nikt nie pojmował, co się z nim stało.
Studnie, strumień, sadzawki, kanały, krok za krokiem przeszukiwano, nie było nawet śladów stop jego, które na mokréj ziemi łatwo się wypiętnować mogły. Ojciec płakał łzami żywemi, łamiąc ręce i miotając się, to modląc, to prosząc i zaklinając ludzi... ale przyszła północ i za pół noc, a Pawełka nie było. Dopieroż lament się stał w całym dworze wielki!
Już to jednym z najgorliwszych w poszukiwaniach był niezawodnie Czokołd, który to dziecko nadzwyczajnie kochał, i prawie, zdawało się, tyle nad tém cierpiał co ojciec i ciotka. Dopiero nadedniem przyszła myśl samemu Kobylińskiemu, który jakoś od pewnego czasu zaczynał żonę podejrzewać, iż go chce porzucić, że ona mogła kazać dziecię porwać, wiedząc, iż go ojciec z dobréj woli nie odda. Myśl ta tak się zdawała jedyną prawdopodobną, iż natychmiast śledzić poczęto po traktach, czy kto dziecka wiezionego nie widział.
Ledwie półgębkiem o tém się zwierzył Czokołdowi i Gomółce stolnik, obu najmocniéj przekonał, iż nie inaczéj być musiało, tylko to sprawą jejmości się stało. Uspokoiło to nieco ojca, który się wypadku nieszczęśliwego obawiał, i wysłano zaraz ofiarującego się szlachcica, aby do Warszawy dotarł, dowiadując się po drodze, a wreszcie i u saméj pani, czyby tam dziecka nie było. Jeszcze przed świtem Czokołd ruszył do pierwszéj poczty do miasteczka, a daléj już miał wziąwszy konie pocztowe gnać gościńcem za dzieckiem. Innych ludzi na różne trakty rozesłano. Domysłu wszakże co do żony przedwcześnie zwierzać nie chciał pan Kobyliński nikomu, bo jeszcze pewien nie był, czy się z nią sprawa nie połata, lub wreszcie czy ją słusznie o to posądzał.
Dzień następny spłynął na lataninie gorącéj; przybywali posłani co chwila, ale to, co przynosili nic nie było warte, bo w istocie śladu, po którymby iść daléj można, nikt nie znalazł. Ugruntowało to przekonanie, że chybaby matka dziecko wykraść kazała, bo gdyby je wypadek jaki spotkał, jużby przecięż odszukano jakiś znak nieszczęścia.
Czokołd obiecał pośpieszyć do Warszawy, a bodaj z drogi dać znać, jeśliby co znalazł, ale i od niego wieści brakło.
Można sobie wystawić, co się we dworze działo. Ojciec do tego syna jedynaka był niezmiernie przywiązany, a teraz gdy mu i żony zabrakło, gdy sam jeden na świecie pozostał, do rozpaczy i melancholii dochodził. Zamykał się po całych dniach w swojém mieszkaniu, i tam podparty na rękach, kryjąc się ze wstydu, jak bóbr płakał. Gomółka i inni dworscy przywiązani do pana, który dla nich wszystkich był najlepszym, rozpadali się pragnąc mu dopomódz w wyszukiwaniu nieszczęśliwego dziecięcia, którego losu nikt nawet domyślać się nie śmiał.
Wkrótce wszakże wszystkie środki były wyczerpane, a od Czokołda listu jeszcze się nie doczekano. Na miejscu poruszono niebo i ziemię, strzęsiono sąsiedztwo, rozpytywano po traktach. Zdawało się czasem, że jakiś cień poszlaki odkryto, ale wnet okazywało się, że było to gorliwości i łatwowierności złudzenie.
Trzeciego dnia z rana, Gomółka, który cierpiał tyle przynajmniéj co sam ojciec, przyszedł do osmuconego i rozpaczającego w niezwykłéj godzinie, widocznie zbierając się na wypowiedzenie czegoś niełatwego do wyrzeczenia. Chodził długo po pokoju, ścierał, porządkował, chrząkał, aż się nareszcie do pana zbliżył i ręką do kolan skłonił.
— Mój drogi panie, posłuchaj starego, posłuchaj, daj pokój żalom, nie zagryzaj się, życia sobie nie zatruwaj. Bóg dał, Bóg wziął i Bóg powrócić może; łzy i rozpacz nic nie pomogą... mój dobry panie.
— Poczciwy stary! odparł łkając stolnik: cożem ja winien, że boleję? Żal taki nie jest sprawą ludzkiéj woli...
— Ale modląc się i usiłując go w sobie stłumić, rozerwać się, można go skrócić, a jegomość się w nim lubujesz i rozchorujesz. A co to pomoże?
— Ja wiem, że tylko łaska Pańska ratować mnie i biedne dziecko potrafi... rzekł ojciec płacząc ciągle; a jednak mimo to...
— Pozwól mnie pan słowo powiedzieć i nie gorsz się.
— Mów...
— Może to zabobon, możem ja głupi, ale przecież grzech nie tak wielki, a jabym go rad wziął na me sumienie. Są ludzie od Boga obdarzeni szczególnym wzrokiem, który widzi więcéj niż my. Czytamy o tém w Biblii... Są i za naszych dni... są.
Stolnik patrzał z uwagą zaciekawiony.
— Niech pan mnie nie łaje... jabym o panicza znachora lub znachorki spytał, dodał Gomółka: boć to wszakże pojęcie przechodzi, gdzie i jak dziecko podziać się mogło.
Stolnik z niecierpliwością ręką rzucił i splunął.
— E! co ty tam pleciesz! a gdzież teraz znachory? i czy się to godzi w nich wierzyć?
— Już — już ja biorę na moje sumienie, spytajmy tylko.
— Ale kogoż?
— Proszę się na mnie spuścić, ja wiem kobietę, szepnął Gomółka, ma ten dar... doświadczyłem kilka razy, najskrytsze rzeczy odkrywa.
— Kto?
— Czyż pan jéj choć raz we wsi nie spotkał albo nie widział? Ta stara Horpyna, któréj cała wieś boi się i szanuje... od drugiego końca z narożnéj chaty.
— Widywałem z daleka, ma minę czarownicy, odparł pogardliwie Kobyliński; ale nigdym nawet z nią nie mówił. Chata cała i ona nie życzliwe dworowi; żeby nie wiem jaką mieli potrzebę, nigdy do mnie nie przyjdą.
— To prawda! kiwnął głową Gomółka, ale w takim razie baba przecież nie odmówi, a że prosić jéj byłoby daremnie, no — to posłać ekonoma nie mówiąc po co, aby się zaraz stawiła do dworu, a gdy tu będzie, już ja w tém, że ją ugłaskam i uproszę.
— Rób sobie co chcesz, rzekł obojętnie stolnik: co to już pomoże!
— Panie drogi, żywo zawołał sługa: że dalipan ma cudowne widzenie rzeczy zakrytych, niech pan wierzy! Przez kogo to czyni — nie wiem; ale że nie bałamucę, Bogiem się świadczę.
Zmilczał pan Kobyliński, a milczenie biorąc za zezwolenie, stary Gomółka myśl swą jak umiał wykonał. Posłano zaraz na wieś po starą Horpynę, aby do dworu ją sprosić, wszelako w dobry sposób jeżeli można, ale bez żadnéj wymówki. Na drodze on sam miał na nią czekać. Okazało się, że staréj nie znaleziono w chacie, bo była pod starą gruszą na polu, gdzie czasami całe dni przesiadywała. Potém opierała się iść nie chcąc, naostatek zmuszona powlokła się mrucząc, a ci co ją prowadzili, w obawie byli wielkiéj, aby na nich się mszcząc uroku jakiego nie rzuciła. Pode dworem Gomółka ja przyjął grzecznie a ludzko, odprawiając straż, i odezwał się do milczącéj i skrzywionéj baby:
— Choć to wiadomo, że do dworu jakiś stary żal macie, nie wiem za co, bo was nigdy nie pokrzywdzono pewnie, — ulitujcież się a pomóżcie nam... Na co mam mówić o co idzie? wy to wiecie.
Stara nic nie odpowiedziała.
— Gdybyście łzy ojca widzieli! westchnął stary.
— Albo to tu w Ćwikłach jeden już krwawemi łzami płakał i po dziecku, i po żonie, i po ojcu, i po bracie!... a co na to ludzie pomogą?
— Na co się to zapierać? rzekł Gomółka; kiedy wam Pan Bóg dał dar widzenia rzeczy zakrytych, to nie na co innego, tylko byście nim biednym ludziom pomagali.
— Wszystkiéj biedy ze świata żaden człowiek nie zdejmie, mruknęła stara; ja nic nie wiem.
— Moja matko, moja dobrodziejko, składając przed nią ręce i łkając z cicha począł Gomółka: posłuchajcie mnie. Stary jestem... przywiązałem się do nich, kraje mi się serce nad losem tego nieszczęśliwego a poczciwego człowieka. Jeśli istotnie nic nie wiecie... moja matko, zmyślcie choć cokolwiek, aby ojca pocieszyć. Ten człowiek struje się boleścią.
Horpyna popatrzała na Gomółkę, głowę wykręciła, spuściła potém oczy i podpierając się na kiju, poczęła nic nie mówiąc iść ku dworowi, snadź serce się jéj wzruszyło. Szła zasępiona, złamana, nie odpowiadając na żadne pytanie.
Doszli tak do ganku, a stara wstrzymała się, i nie chcąc iść daléj, siadła spocząć na wschodkach. Gomółka poszedł a raczéj pobiegł co sił starczyło po stolnika, który posępnie wejrzawszy nań, posłuszny wywlókł się na ganek. Słysząc kroki Horpyna wstała, odkręciła głowę i popatrzała na wypłakaną twarz Kobylińskiego, który stał z załamanemi rękami...
— Powiedzcie, powiedzcie — szepnął Gomółka — jeśli co wiecie o dziecięciu...
Horpyna dumała, oczy wlepiwszy w ziemię.
— Czy przynajmniéj żyje? dodał ojciec...
Długo nie było odpowiedzi na pytanie, baba zdawała się jéj szukać w sobie i z trudnością wymówiła wreszcie:
— Żyje dziecko... żyje... ale płacze! o płacze!...
— Mogęż ja je odzyskać? spytał Cieszym.
— A czegoż człowiek nie może kiedy chce i szuka? mruknęła kobieta... Ale to niełatwo! niełatwo...
— Czegoż do tego potrzeba? rzekł stolnik.
Horpyna schyliła się... Znowu potrzeba było czekać na odpowiedź długo.
— Czego trzeba! Bóg jeden wie czego potrzeba — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem. Kto przeważy i porachuje sprawiedliwość bożą? Może albo z waszéj, albo z ojca waszego przyczyny wylało się dużo łez, a dziś je oddać musicie z nasypką. Kto to wie! Insza ludzka, a insza boża sprawiedliwość... my tego nie rozumiemy...
— Jam nikomu dobrowolnie łez nie wycisnął — rzekł stolnik. Świadczę się sumieniem...
— Jeśli nie wy, to może ojciec, albo dziad... mruknęła Horpyna.
Stolnik głęboko się zadumał...
— Ale dziecko żyje? powtórzył pytanie.
— No — żyje...
— Daleko?...
Kobieta zwróciła się podnosząc głowę o ile jéj dozwoliło kalectwo... i badać zdawała się niebiosa... okręciła się w koło, na zachodo­‑południe podniosła kij i rzekła:
— Daleko dla pieszego, dla konnego nie bardzo, a dla ptaka nieopodal, a dla wiatru to i blizko... Kto to wie?
— Moja stara... rzekł stolnik podając jéj dobytego talara, którego ona odsunąwszy się szybko odtrąciła z widocznym wstrętem, wołając:
— Nie — nie!
— Moja stara, poradźcie mi proszę! poradźcie, co mam czynić, aby mój skarb odzyskać?
Odsunąwszy się o kilka kroków Horpyna, popatrzała na zapłakanego ojca.
— Talara dajcie za duszyczki zmarłe — rzekła — za duszyczki znikąd ratunku nie mające... a ja wam nic nie powiem, bom biedna kobieta... bom bezwiedna... A no! jedno tylko wiem, że nie umarło dziecko — i że modlić się trzeba... a z sumieniem rachować, i gdyby czyja krzywda na niém była... powrócić.
Pokłoniła się zatém i śpiesznie odchodzić chciała, gdy ją Gomółka zatrzymał.
— Nie chcecie podarku od pana? rzekł; weźcież go i dajcie sami za dusze zmarłe, które wam są drogie... a nie skąpcie pociechy... powiedzcie co czynić?
— Czyż wam na to rozumu zapleśniałego staréj baby potrzeba? ofuknęła się Horpyna — alboście to swój stracili! Cha! cha! rozśmiała się nagle dziko jakoś — jabym wam powiedziała co czynić, ale się to tak śmieszném wyda wam może... Ogłoście‑no, jeśli dziecko kochacie, żebyście za nie oddali majątek, to się znajdzie chciwy co je wyszuka...
To mówiąc położyła talara na ziemi i poszła do wrót. Stolnik i Gomółka stali długo milczący...
Jeszcze raz zatrzymała się opodal i obróciła ku nim:
— Oddajcie majątek, a będziecie mieli dziecko... bo majątek wasz nieprawo nabyty, krwawemi łzy oblany, bo po nim ludzie płakali i umierali... bo dziadowie wasi i ojcowie dziadów nie tu się rodzili, a ci co tu przyszli na świat, na rozdrożu umarli, a Pan Bóg mściwy... mściwy i nieubłagany.
Głos jéj podnosił się, w końcu zapłonęła twarz, odprostowały się krzyże złamane, konwulsyjnie wyciągnęła postać cała... a po tym wysiłku rękami miotając staruszka padła na ziemię bezwładna... Gomółka krzyknąwszy podbiegł ją ratować, stolnik blady i wzruszony także; ale gdy nadbiegli i ujrzeli ją drgającą już jakby w konaniu i dyszącą sił ostatkiem, rękami chwytała zgrzebną koszulę na piersiach, szukała czegoś w koło siebie, próżno usiłując podnieść się z ziemi. Wybuch snadź długo powstrzymywanego gniewu zabrał sił resztę... Horpyna dogorywała. Podano jéj wody, ludzie nadbiegli ze stajni wzięli na ręce, ale nim do bramy donieśli, czuli, że stygnący trup tylko w rękach im został.
Wypadek ten, jakkolwiek mało znaczący, choć w nim niczyjéj winy nie było, wzruszył wszystkich, a stolnika zamiast pocieszyć, przybił jeszcze bardziéj. Niemiłe mu było to, że chociaż w sumieniu czysty, musiał być przez lud we wsi ogadany, iż się do śmierci staruszki przyczynił. Zgryzł się i Gomółka, który do chaty pobiegł całą rzecz tłómaczyć. Niemało też z tego plotek powstało, bo ostatnie wyrazy Horpyny nietylko stolnik i sługa, ale i ludzie od folwarku i stajeń słyszeli.
Następstwa starano się przed stolnikiem ukryć, ale rodzina po stracie staruszki wielki żal znowu powzięła do znienawidzonego i tak już dworu. Wyrazy umierającéj o majątku, o nabyciu, wprawiły pana Lamberta w bolesną zadumę; powtarzał je sobie i przypominał, ile już ojciec miał z tego powodu przykrości. Z drugiéj strony był pewien, że choć przykre być mogło dawnym dziedzicom Ćwikłów odebranie im majątku, nie popełniono nic nieprawnego, żadnego gwałtu, ani nadużycia. Sprawę tę przynajmniéj zawsze w ten sposób miał przez nieboszczyka ojca sobie przedstawianą.
Jedyną pociechą w teraźniejszém strapieniu Kobylińskiego była ukochana siostra, którą tu Opatrzność na czarną zesłała godzinę. Nieszczęściem o ile stolnik usiłował ją wstrzymać, o tyle się z powrotem do domu pod tysiącem pozorów wyrywała. Z każdym dniem wyjazd jéj się przybliżał, i trzeba było najżywszych zaklęć, prośb a widoku co cierpiał poczciwy Kobyliński, aby ją tutaj powstrzymać. Wdowa czuła to dobrze, iż siebie i brata na posądzenie i języki ludzkie narażała. Nietajne było dawne przywiązanie jego do niéj, a dla bliższych, co na teraźniejsze stosunki patrzali, nie mogło też ukryć się, że w sercu Cieszyma potrzebującém przywiązać się, żyć kimś, nie znoszącém osamotnienia i sieroctwa, dawna miłość ku siostrze ciotecznéj wracała i stawała się coraz gwałtowniejszą. Walczył z nią człowiek uczciwy i szlachetny, ale tak mało umiał kryć się i udawać, natura jego tak nie znosiła kłamstwa, iż z twarzy mu najmniéj przenikliwy nawet czytać mógł co się w jego duszy działo. Marynia przeciwnie chłodniejszą wydawała się niż była w początkach, poważniejszą, smutniejszą, a choć czuła i troskliwa dla cierpiącego, okazywała mu tylko współczucie siostry, niezmiernie bacznéj na przyzwoitość i formy. Od wyjazdu pani stolnikowéj prawie nie wychodziła nigdy do pokoju sama, biorąc z sobą pod pozorem robot pannę Różę Kobylińską, daleką krewną gospodarza, od dawna tu rezydującą, ale dawniéj zupełnie z pokojów przez Teklunię wygnaną. Była to istota biedna, niemłoda, schorowana, trochę głucha, niezdolna do niczego prócz do robienia pończoch, a wiekuiście obawiającą się, aby jéj bez domu sierotę z pod tego dachu miłościwego nie wygnano. Służyła też każdemu, robiła co kto kazał, i była sługą sług, można powiedzieć, cichą i pokorną. Towarzystwo panny Róży nie zawadzało nikomu, bo zawsze ukryta w oknie robiła swą pończochę ze spuszczoną głową, nie mieszając się do rozmowy; ale zawsze był to przynajmniéj świadek, który panią Duńską uspakajał.
Cały dzień dwie kobiety spędzały w bawialnym pokoju, bo Cieszym przychodził, wracał, miotał się, rozpoczynał rozmowę, wybiegał, nie mogąc w miejscu usiedzieć. Dziesięć razy na dzień miał coś do powiedzenia siostrze, a wśród rozmowy na łzy mu się zbierało, zakrywał ręką oczy i wychodził na ganek, aby się wypłakać swobodnie.
O zniknięciu dziecka wśród tego ogólnego zamieszania matce nawet żony, pani starościnie, nie dano znać. Musiała się jednak dowiedzieć o tém z boku, gdyż w kilka dni przybył posłaniec z kartką od księdza Ksawerego, w któréj on wyraziwszy cały żal swój i współczucie, w imieniu starościny prosił pana Kobylińskiego, aby dla widzenie się z nią przybył na godzin kilka.
Chociaż podróż była dlań przykrą, stolnik zaraz po odebraniu wezwania, pożegnawszy siostrę i zapewniwszy, iż wróci jak będzie można najrychléj, wyruszył do starościny. Żona, któréj dawniéj poleciła była matka, aby męża przysłała, zaniedbała mu to powiedzieć umyślnie, a że nigdy nie naprzykrzał się sam starościnie, od bardzo może dawna nie był u niéj stolnik. Utrudnione zawsze widzenie się z nią, obojętność kobiety, która dla zięcia, córki i wnuka najmniejszéj nie okazywała czułości, znany tryb życia, który ją od ludzi i świata odsuwał, odstręczały też Kobylińskiego.
Snadź we dworze pobożnéj pani obradowano, kiedy może stolnik przyjechać, czekał go bowiem w podwórzu podstarości i ojciec Ksawery. Obaj przyjęli go z wielkiemi oznakami życzliwości, a ksiądz pośpieszył dowiedzieć się, czy starościna przyjąć go może. Niebawem też po krótkiéj rozmowie z podstarościm wpuszczono go do pokojów. Matka pięknéj Tekluni jak zawsze czarno i mniszo ubrana, czekała nań stojąc przy stoliku wyprostowana i chłodna. Gdy się ukazał Cieszym złamany, zmizerowany, z wyrazem bolu na twarzy, od którego postarzał i zmienił się strasznie, wyciągnęła mu rękę do pocałowania i odezwała się głosem przesadnie politowanie mającym wyrażać:
— Jak się masz, mój biedaku?.. Siadaj... Cóż to cię za nieszczęście spotkało? jak się to stać mogło? co to jest?
Po setny raz zanosząc się od płaczu i padłszy w krzesło, biedny ojciec opowiadać począł dzieje tego dnia żałobnego. Starościna słuchała patrząc nań, zamyślona.
— Ja tak żyję w ustroniu, odezwała się powoli, gdy skończył swą powieść: że o niczém tu nie wiem. Byłabym i o tém naszém wspólném nieszczęściu długo jeszcze może nie uwiadomiona, gdyby poczciwy ten, prawdziwie święty człowiek, o. Ksawery, przygotowawszy mnie, nie wypowiedział co się stało.
Załamała ręce.
— Dla was, dodała, to jest może tajemnica, dla mnie żadna.
Cieszym porwał się z siedzenia.
— Jakto! matka dobrodziejka mogłaby się domyślać?
— Jestem prawie pewna, chłodno odparła kobieta. Nie wiedziałam co za nieszczęście zgotuje nam ten człowiek, ale byłam pewna, że nie darmo się tu zjawił.
— Jaki? kto? co za człowiek? podchwycił Kobyliński; ja o żadnym nie wiem.
— Ja się też dowiedziałam przypadkiem, mówiła matka. Żona twoja będąc u mnie, opisując mi osoby nowo przybyłe, wspomniała o rezydencie.
— Który mi życie ocalił?
— Być może; ale to zaprzysięgły wróg wasz.
— Kto? Czokołd? podchwycił znowu ramionami ruszając stolnik. Mamo dobrodziejko, to być nie może!...
— To nie jest Czokołd! przerwała starościna, ja go dobrze znam, rodzi się z Czokołdówny, i przybrał sobie imię matki, a jest to syn tego Krajewskiego, od którego ojciec wasz nabył majątek. To Krajewski...
Stolnik był wprawiony w rodzaj osłupienia — milczący patrzał, słuchał, nie wierząc uszom swoim.
— Ale zkądże pani starościna o tém wiedzieć może?
— Poznałam go, domyśliłam się tego z opisu twéj żony...
— To przecięż nie może być, rzekł Kobyliński, bo on przez cały ten dzień, gdy dziecko znikło, na krok mnie nie odstąpił.
— Jesteś tego pewien!?
— Najpewniejszy, i teraz dopiero ofiarował się jechać szukać dziecięcia... Ale nie, to być nie może! dodał stolnik.
Starościna lekko ramionami ruszyła.
— Ja ci powiadam, że to inaczéj być nie może...
— Cóżby to było? zemsta? zawołał Cieszym: po tylu latach, po zapomnieniu i zaniechaniu zupełném — dla czego teraz? cóż ją odżywić mogło?
— Zręczność podana, odpowiedziała starościna powoli. Tego Krajewskiego syna znałam dawniéj, mówiła głos zniżając: to człowiek gwałtowny, mściwy, nie zapominający nic... a że on w waszym domu pod imieniem rezydenta gościł, to nie ulega wątpliwości.
— Ale się nie mógł przyczynić do porwania dziecka, bo się nie ruszył krokiem... mówię pani, że był ciągle zemną.
— Mogło to być umyślnie, a ludzi dla tego podstawić mu to nie przeszkodziło. Szukaj z kim on tu miał stosunki, wywiaduj się gdzie bywał, ślad możesz znaleźć.
Stolnik posępnie się zamyślił. Znać jednak było, że nie wierzył w to co słyszał.
— Ależ on tu ma przecież powrócić? Pojechał z mojego polecenia do Warszawy... i spodziewam się go wkrótce.
— Zobaczymy czy powróci... krótko rzekła starościna; wezwałam was dla tego ostrzeżenia, róbcie co uznacie za właściwe.
— Czokołd!! począł powtarzać Kobyliński, — ale nie! stokroć nie! Okazywał mi tyle życzliwości... ocalił mi życie.
— Wypadkiem.
— To prawda, rzekł stolnik, był też człek trochę dziwny, ale skazany na bannicyę za gwałty nie śmiałby się tu przecież pokazać... Ktokolwiek ze starszych ludzi mógłby go poznać...
W téj chwili przyszła na myśl stolnikowi scena z Horpyną i wyrzucone przez nią wyrazy, które mogły być w pewnym związku z tém co mówiła matka. Zamilkł więc zafrasowany, zdumiony, wpadłszy na trop jakiéjś uknutéj zdrady, któréj się nie domyślał.
Odwiedziny u starościny jak zwykle nie trwały długo. Po rozmowie i jedzeniu, do którego służył mu tylko dla towarzystwa podstarości, gdyż starościna i ojciec Ksawery obchodzili wigilię jakiegoś patrona, matka wezwała jeszcze raz do siebie odjeżdżającego zięcia, i wyciągając znów rękę do pocałowania wstrzymała go nieco.
— Jeśliby się ten człowiek, ufając w to, że go nie znacie, zjawił znowu zuchwale, możecie i powinniście śmiało i natychmiast go pochwycić. To bannita... skazany na śmierć i najniebezpieczniejszy gwałtownik.
— Jeżeli on sprawca mojego nieszczęścia, naprzód z niego dobyć muszę tajemnicę losu mojego dziecka.
Łzy mu się zakręciły w oczach, niespokojny kazał co prędzéj do domu pośpieszać. Najbliższa droga, acz najmniéj uczęszczana i najgorsza prowadziła na Murawę; obrano ją do powrotu. Noc już była gdy do osady przybyli, koniom koniecznie wytchnąć było potrzeba, a że stolnika paliło pragnienie, wysiadł i wszedł do najbliższéj chaty. Była to właśnie znajoma nam Gabrysiowa. Wszystko pozamykane, nigdzie światła i człowieka, musiano się do drzwi dobijać. Nierychło wyszła otworzyć ze światłem kobieta kożuchem narzuconym przysłoniona, a ujrzawszy twarz stolnika, krzyknęła, puściła łuczywo, które zgasło, i uciekła. Dopiero po chwili jakiéjś potrafił on sam już dobyć ognia i z rozpaloną szczapą wszedł do wnętrza, gdzie znalazł z podziwieniem największém Magdę Gabryelową omdlałą, leżącą na ziemi. Szczęściem wedle zwyczaju stało na ławie wiadro u progu i stolnik wodą cucić ją zaczął. Otworzyła oczy, zobaczyła twarz jego i krzyknęła:
— Panie! jam niewinna!
I znowu wpadła w mdłości.
Cieszym nie wiedział już co myśleć, tak mu omdlenie i owe słowa stały się podejrzane. Naprzód wszakże należało się kobiety docucić. Po chwili wstała wzdychając, orzeźwiona, potoczyła oczyma jakby obłąkanemi do koła i słabym głosem febrycznie drżącym spytała:
— Co my panu winni?
— Kobieto! przyjdźże do przytomności, zawołał stolnik: nieczyste musicie mieć sumienie, ja nie rozumiem co wam jest? co pleciecie?
Dopiero jakby opamiętawszy się, Magda wstała na nogi i poszła wesprzeć się o ścianę, bo jeszcze cała była osłabła i drżąca.
— Gdzie wasz mąż? zapytał stolnik.
— Mój mąż? jąkając się odpowiedziała. Pan stolnik zna mojego męża! Czyż ja kiedy wiem gdzie się on obraca? Bałamut srogi, proszę kochanego pana. To ze skrzypką, to ze strzelbą, aby nie w domu...
— Dawno? spytał machinalnie stolnik.
Kobieta widocznie pobladła, zmieszała się, ręką potarła po czole.
— Doprawdy proszę pana, ja tego nie mogę już dobrze przypomnieć, jakaś jestem chora na głowę od niektórego czasu... pamięć mnie opuszcza, zwyczajnie w nędzy i biedzie.
Westchnęła. Stolnik, który napiwszy się wody miał odejść już, postrzegłszy pomieszanie Gabryelowéj, zatrzymał się.
— Kiedyż mąż powróci? rzekł patrząc na nią.
— I tego ja wiedzieć nie mogę, powoli odzyskując odwagę mówiła coraz żywiéj Magda; niech sąsiedzi poświadczą, jakie ja z tym człekiem życie prowadzę... czy on kiedy wróci w czas, albo dotrzyma słowa, albo mnie powie co z sobą zrobi?
— Sam poszedł? zapytał machinalnie Cieszym.
Na to pytanie Magda znowu pobladła i trząść się zaczęła, snadź się jéj jakoś podejrzaném wydało. Poprawiła chusty i przyodziewku i szepnęła:
— Ależ ja, proszę pana, nie pamiętam już jak on z domu wyszedł.
Na tém skończyła się wprawdzie rozmowa, ale Kobyliński, jakkolwiek niepodejrzliwy, uderzony był wielce wcale nienaturalném pomieszaniem kobiety, dla któréj nigdy postrachem się być nie spodziewał. Wrócił więc raz jeszcze od progu i zasiadłszy na ławie, począł się pilno po domku Gabrysia rozglądać. Za wzrokiem jego Magda chodziła niespokojnemi oczyma; wszystko w niéj zdradzało bojaźń jakąś nadzwyczajną. Chwilami jakby jéj zasychało w ustach, odchrząkiwała, chwytała powietrze i ręką uciskała głowę. Jakiś instynkt mówił stolnikowi, że wypadkiem trafił na coś, co mogło go naprowadzić na ślad ukochanego dziecka. Nie umiał sobie tego wytłómaczyć, dla czego mu ta myśl przyszła, ale czuł ją natrętnie powracającą ciągle. Gdy tak milczący patrzy po izbie i śledzi wyraz twarzy gospodyni, oko jego padło wypadkiem na rodzaj szafki stojącéj w kącie. Był to niewątpliwie wyrób wiejskiego rękodzielnika, który po swojemu chcąc ją jakoś kształtniejszą uczynić, lub od częstéj po chatach wilgoci ochronić, wsparł ją na nóżkach wątłych, nieforemnych, stojących nierówno, tak, że pomiędzy szafą a podłogą pozostawało dosyć próżnego miejsca. Światło od zapalonéj świeczki padało właśnie na nie, a z otworu wyglądały zbite jakieś w kłębek nieforemny odzieże. Wśród nich świecił zbytnią jasnością mały żółty guziczek. Stolnik wlepił weń wzrok, przypomniał mu bowiem właśnie podobne żółte guziczki spencerka granatowego, który Pawełek w dniu zniknięcia miał na sobie. Serce jeszcze gwałtowniéj mu bić zaczęło, nie śmiał wszakże ani się zbliżyć, ani bez powodu trząść cudzéj chaty; przysunął się tylko bliżéj ku szafie, ale Magda, która czy spostrzegła ruch jego, czy się już ośmieliła nieco, przeszła prędko ze swego stanowiska pod ścianę i starała się szafę sobą zasłonić. Tknęło to bardzo stolnika.
— Możeby pan co kazał zgotować... albo spoczął trochę w alkierzu? gdzie jest czyściuteńkie świeże łóżko zasłane i nietknięte?
— Dziękuję, odpowiedział na to pytanie Magdy Kobyliński: bardzo dziękuję, trzeba jechać; ale jeśli mi chcecie uczynić grzeczność, a macie w domu wódkę, dajcie ludziom po kieliszku.
Gospodyni zakręciła się żywo do szafy, otwarła górną jéj część, zaczęła dobywać flaszkę i kieliszeczek, i powoli wyszła za drzwi do ludzi stolnika. Właśnie z téj niebytności jéj chciał on skorzystać dla przypatrzenia się temu guzikowi błyszczącemu, ale dziwna rzecz — guziczek zaczarowany zniknął. Wznieciło to jeszcze większe podejrzenie i Kobyliński śpiesznie sięgnął ręką pod szafę w stos jakiegoś odzienia. Zimny guziczek uczuł pud dłonią, schwycił zań, wyciągnął, — i poznał kurtkę Pawełka.
W pierwszéj chwili gdy to odkrycie uczynił, był tak zmieszany, iż o mało nie padł, musiał się oprzeć na ławie, zebrał jednak myśli w prędce, pod płaszcz schował swą zdobycz i siadł opodal rozmyślając co ma począć. Potrzebował siły wielkiéj, aby zwyciężyć wzruszenie i postanowić coś nie zwlekając, gdyż czuł, że należało nie tracąc czasu działać co rychléj.
Wchodząca Magda spojrzała zaraz na stolnika, i poznała, że się na ławie posunął; siedział podparty na ręku, usiłując twarz od świecy osłonić, aby nie dać poznać po niéj pomieszania i niecierpliwości. Chwilę tylko namyślał się tak co czynić; potém drżącą dłonią wyciągnął suknię dziecka i pokazał ją kobiecie, która splasnąwszy w ręce padła z krzykiem na ziemię, twarzą na podłogę, wołając:
— Dzieci moje! dzieci! zginęliśmy i przepadli!...
— Mów mi prawdę! zagrzmiał głos stolnika; jeśli chcesz się ocalić, siebie i dzieci, mów mi całą prawdę... Co się z moim synem stało? czy żyje?
Przez chwilę łkanie tylko słychać było i niby ryk rozpaczliwy, potém dobył się głos:
— Ach! żyje, żyje... ale my poginęli!
— Twój mąż, wy, należeliście do tego? Kto to zrobił!? gdzie moje dziecko? Gadaj kobieto! bo.....
Klęcząc ciągle Magda podniosła twarz ku niemu.
— Powiem prawdę jak na spowiedzi! powiem, bom nic niewinna, i Gabryel nic niewinien, tylko go upoiwszy namówili. O! ten człowiek! ten człowiek... i sam wszędzie musi w biedę wpaść, i kogo tknie, nieszczęście sprowadzi...
— Co za człowiek? kto? zawołał stolnik.
— A! czyż pan nie wiesz i nie domyślasz się? czyż go nikt tu nie poznał? Toż Krajewski co u was mieszkał, co to wam pono życie ocalił, syn tego co mu Ćwikły odebrali.
Nie było tedy wątpliwości. Stolnik wystąpił, i bliżéj przyszedłszy do błagającéj kobiety, naglił, aby mówiła wszystko. Głosem pomieszanym, przerywanym, płaczącym Magda poczęła:
— Powiem wszystką prawdę, święcie jak na spowiedzi; my nic niewinni. Zaraz po pańskim powrocie z Węgier, jednéj nocy zaczęły psy ujadać, przyjechał ktoś podróżny do chaty. Był i mąż jakoś doma. Nie przyznawał się kto taki, aleśmy go zaraz poznali, choć postarzał. Siedział tu u nas długo, a co z Gabryelem mówił, tegom ja nie słyszała. A zaraz męża przestrzegałam, jakby mnie co kolnęło: nie wdawaj się z tym człowiekiem, bo biedy napytasz. Co z tego? albo on mnie kiedy posłuchał! Jak zobaczyli, żem ja markotna, poczęli gdzieindziéj schadzki i konszachty, alem ja o bożym świecie nie wiedziała. Kupił mąż konie i wóz, a wiedziałam, że nie byłoby za co, bo pieniędzy nie miał... Zaczęłam go badać, skłamał przedemną, że mu Chaim pieniędzy pożyczył, i że będzie sól woził z Pińska, to mu się wypłaci... A no! często gęsto w domu go nie było... Krajewski w chacie tak jak nie gościł, wiedział, że ja go źle tu przyjmę; alem dopatrzyła kilka razy, że na skraju lasu z Gabrysiem się schodził. Jużem płakała, bo wiedziałam, że będzie źle. Dwa dni jakoś Gabryela nie było — trzeciego nocą zajechał wóz; patrzę podbiegłszy: chłopak jakiś na nim wyrywa się i płacze...
— To był on! zawołał stolnik...
— Jakem go postrzegła, gdyby szalona wpadłam na męża, ale nic nie pomogło, jeszcze mnie za kark wziąwszy do alkierza wpakował i zamknął na kłódkę, a sam i drugi, tu w téj izbie, z dziecka, które się im prosiło i płakało, odzienie zdjęli, przebrali je, potém na wóz gwałtownie zanieśli, popędzili..
Magda oczy sobie zakryła i poczęła płakać.
— Dokąd? dokąd? zaczął nalegać stolnik.
— Jaśnie panie, klnę się na Matkę Najświętszą, nie wiem. Gabryś dotychczas nie powrócił. Tyle wiem, że to z dyspozycyi Krajewskiego i podpojony zrobił, a jak ja go znam, klnę się panu jeszcze raz, że gdyby dziecku, uchowaj Boże, co złego stać się miało, onby do tego ręki nie przyłożył...
— A cóż gorszego być mogło? podchwycił stolnik. Kobieto! tożeś była powinna zaraz, gdy szukano zgubionego, przyjść i oznajmić mi...
— I męża wydać! przerwała Magda: co to, to nie! Nie! Róbcie sobie zemną co chcecie, ale ojca moich dzieci, choćby zbrodnię popełnił, zdradzić nie mogę!...
— Więc nie wiesz... nic? począł stolnik, któremu na widok sukienki dziecka łzy się z oczu toczyły.
— Tyle com powiedziała, jak na spowiedzi, powtórzyła Magda w piersi się bijąc, więcéj nic.
Cieszym padł na ławę i zamyślił się długo.
— Słuchaj, rzekł, masz dzieci... jesteś nieszczęśliwa z tym łajdakiem; nie psujże sobie przyszłości, nie gub się, ukrywając prawdę lub uciekając... Zostań spokojnie w domu, a jeżeli potrzeba będzie ciebie, staw się do dworu i mów prawdę.
— A! panie, a! ojcze! tyle powiem com już mówiła... świętą prawdę... ale nie gubcie nas, nie gubcie.
To mówiąc i płacząc, poczęła mu pełzać po nogach jęcząc. Cieszym, który serce miał miękkie, rozpłakał się, i zabrawszy odzież dziecka, co najrychléj do domu kazał pośpieszać.
Odkrycie było zdumiewające i niespodziane: zostawało teraz do narady, jak sobie począć. Czokołd, który był sprawcą nieszczęścia, pojechał sam szukać niby dziecka do Warszawy, posądzając Teklunię. Stolnik rozmyślał, czy zuchwalstwa dopełniając miarki nie wróci jeszcze nazad, nie wiedząc o odkryciu. Ale gdzie w takim razie dziecko umieścił? i czyby go nie odprawił do matki? „Może, pochlebiał sobie, cała zemsta zależała na tém, że Pawełka odwiózł Tekluni tylko.” Stolnik oddychał lżéj, gdy na ten domysł wpadał. Byłoż to możliwe?
Przez całą drogę najdziwniejsze przypuszczenia oplątywały mu głowę. Późną już nocą dobił się do Ćwikłów, gdzie wszyscy spali; stary tylko Gomółka czekał na pana, nie mogąc sypiać. Ucieszył się niezmiernie Kobyliński zobaczywszy go, i przybiegł pokazując kurtkę Pawełka i opowiadając nieporządnie, jakim sposobem trafił na nią.
Całą noc niemal tak przegadali.
— Niech pan się nie łudzi: nie ma nic innego do czynienia, tylko się uzbroiwszy, a bannicyę wyjąwszy z akt pod pieczęcią, jechać na Spiż lub na Węgry, szukać tego łotra i dziecka naszego. Nie oddał on go pani i darmoby się łudzić czekając tu na powrót jego. Listami gończemi go ścigać darmo, łotr taki nie da się ująć łatwo, samym sobie trzeba uczynić sprawiedliwość.
Rada Gomółki była w istocie najpraktyczniejsza, ale ponieważ do Warszawy wybrał się był Czokołd ów, a i żonę widzieć i z nią się ostatecznie rozmówić potrzebował stolnik, uchwalono więc w skok do stolicy dążyć, a ztamtąd na Kraków ku Spiżowi i Węgrom.
Był dzień biały, gdy Gomółka kawę przyniosłszy panu i zachęcając go, aby się nieco spocząć położył, sam odszedł. Téj rady wszakże nie usłuchał stolnik, bo zbyt miał wiele na sercu.
W życiu jego spokojném, do którego tak był nawykł, tyle zaszło zmian, tyle wzruszeń doznał i wstrząśnień ciężkich, iż dla jego natury brzemię za ciężkie się zdawało — czuł, że pod niém upaść musi. W pomyślności Cieszym był jak ryba w wodzie, ale tam gdzie walczyć w pocie czoła należało długo i wytrwale, bez poparcia i wskazówki czuł się bezsilny a niepewny siebie samego. Potrzeba mu było kogoś, coby dodał otuchy, podtrzymał, stwierdził jego myśl i natchnął w nią wiarę. Nie zastraszało go niebezpieczeństwo, obawiał się najwięcéj sam siebie, omyłki, nie miał ufności ani w pomysły własne, ani w środki obrane do ich wykonania. Z sercem już od niejakiego czasu działo się dlań coś niepojętego. Kochał i ubóztwiał Teklunię... ale już nie dawną miłością ślepą, miał do niéj urazę, zaczynał przezierać, że ta kobieta nie kochała go wzajem i innego jakiegoś pragnęła szczęścia. Opuszczony przez nią, przy rozbudzonych wspomnieniach młodości, których się chwycił jak deski zbawczéj, z każdym dniem wiązał się mocniéj do owéj Maryni, za którą niegdyś przepadał. Ona dlań teraz, i choć słowa o tém nie śmiał jéj powiedzieć, bo wiedział z jakiémby to oburzeniem przyjęła, zastąpiła miejsce Tekluni. Nie miała wprawdzie wdzięku jéj, uroku, młodości, ale na jéj sercu mógł polegać równie jak na charakterze.
— Ja wyjadę i ona pojedzie do domu, mówił sobie w duchu... a potém! potém nie wróci do mnie nigdy... Jak tu ją zatrzymać? czy zatrzymywać? co począć?
Rozmyślał długo, a że dzień wielki zastał go na czuwaniu, już się wcale nie kładł. Jak tylko właściwa godzina przyszła, pośpieszył do siostry. Ta przez pannę Różę, która się rano wstawszy spotkała z Gomółką, wiedziała już o znalezionym śladzie Pawełka i postanowionéj podróży. Sama też poczęła natychmiast wybierać się w drogę, aby w Ćwikłach nie pozostać ani godziny dłużéj nad gospodarza. Wszedłszy zastał ją nad pudełkami, a widok sam ich zmieszał go. Pani Duńska siadła na krzesełku, posadziła stolnika na krześle i kazała mu opowiadać.
— Prawdziwa jakaś Opatrzność Boża nademną! westchnął stolnik — wiecie już główną rzecz, mało co do tego dodać mogę. Dla wypicia szklanki wody wszedłem do chaty w Murawie... raziło mnie to, że sama jedna kobieta, gospodyni, omdlała padła zobaczywszy mnie. Siedząc za stołem dojrzałem w kącie pod szafą guzik i poznałem go... wyciągnąłem sukienkę Pawełka, i przyznała mi się, że go mąż jéj i jakiś drugi za namową tego łotra... Krajewskiego, co się tu Czokołdem mienił — uwieźli — dokąd? niewiadomo...
— Powiem ci teraz, że mnie ten rezydent wasz swoją miną to szyderską, to zdziczałą jakąś, nieustannego strachu nabawiał — ozwała się Duńska; — niektóre jego mowy, słowa, zdradzały złego człowieka... To mówiąc zapłoniła się wdowa...
— Mściwy, bezlitośny — zawołał Cieszym smutnie — gdyby odemnie zażądał okupu nie wiem jakiego, dałbym mu był... żeby dziecku cierpienia oszczędzić i sobie spokój kupić... ale on snadź mści się za ojca...
Nie dokończył stolnik. Sprawa z Krajewskimi tak jak ją słyszał opowiadaną, przyszła mu na myśl, a wiele z niéj rzeczy, dla pamięci ojca, wznawiać i przypominać nie chciał. Sumienie mówiło mu, iż ojciec winien mógł być... Teraz jednak o oddaniu Ćwikłów, gdy się do nich przywiązało, gdy się one stały jakby życia podstawą, gdyż gdzieindziéj Cieszym żyćby już nawet nie potrafił — ani pomyśleć nie mógł.
— Moja Marysiu — przerwał po zadumie wzdychając: widzę że i ty sposobisz się do drogi, a ja na klęczkach cię prosić będę, nie jedź — zostań, dla mnie to uczyń, zaklinam, niech mam powracać do kogo, czy Pawełka odszukam czy nie... Bóg wie, czy Teklunia z Warszawy na wieś zjedzie — trudno ręczyć — dom pustką stanie, a ja w nim nie wyżyję... Zlituj się nademną.
To mówiąc ręce złożył. Pobieżnym rzutem oka pani Duńska dojrzała, że Cieszym płakał — żal jéj się zrobiło człowieka.
— Ty nie masz w domu nikogo, jam tak jak sierota, krewną mi jesteś i najlepszą przyjaciołką i najlitościwszą towarzyszką... nie opuszczaj mnie...
— Ale, mój drogi bracie — przerwała wdowa: zdaje mi się że dla ciebie, dla mnie, dla nas obojga... nie uchodzi to, bym w twoim domu zasiadała. Żonie twéj, któż to wie? — szepnęła rumieniąc się — mogłoby to być przykrém...
— Jéj! rzekł Cieszym, jéj? — Ruszył ramionami. Ona jest na wszystko obojętna! Mogła porzucić mnie i dziecko... nie powraca... co ją obchodzi mój los!... A ja, Marysiu droga, jam jeszcze większy niż ty sierota... ja nie mam nikogo... Bóg wie co się stanie z dziecięciem... z żoną... ja zginę...
— Przecież mężczyzną jesteś — rzekła nieśmiało wdowa — trzeba mieć męztwo...
— O! każ mi się pójść bić — nie ulęknę się ani boju, ani śmierci! Ale w milczeniu i samotności starczyć sobie i próżnemu sercu nie zdołam... Jam do tego nie stworzony. Bądź co bądź, zostań tu, gospodarz za mnie, czekaj na mnie... potrzebuję wiedzieć, że tu ktoś na mnie czeka...
— Kochany bracie, to nie może być — odrzekła Marysia spuszczając oczy — późniéj kiedyś powrócę... Ty dziecię odszukasz... mam to przekonanie, żonę odzyskasz... a ja wam tylko będę ciężarem...
Nic już nie odpowiadając, zerwał się z siedzenia stolnik, chwycił ręce kuzynki, począł je całować z uczuciem i przerwanym głosem zawoławszy: — Zostaniesz zemną! Musisz!... wybiegł z pokoju..
Szczęściem, że krótka ta scena świadków nie miała — bo po wyjściu brata, wdowa także padła płacząc na krzesło poruszona, więcéj niż była powinna, niż chciała... Zaczęte pakunki wstrzymała i o wyjeździe mowy nie było. Ale tego dnia gdy się zeszli na obiad, oboje byli pomieszani, zawstydzeni; pani Duńska unikała nawet spotkania się z wejrzeniem gospodarza, który był posępny i milczący.
Nazajutrz do dnia ruszył Cieszym w drogę, a siostra została z panną Różą do jego powrotu.


Są takie chwile w życiu społeczeństw, gdy je szał jakiś i chciwość życia ogarnia, naówczas począwszy od młodzieży wcześnie dojrzewającéj, aż do starców, którzy nie chcą i nie umieją zestarzeć — wszystko bieży do tego żłobu nasycenia, pijąc chciwie jak trzoda po dniu skwaru... Takim dla pewnych ludzi z rozpaczy był przeddzień tysiącznego roku, w którym zapowiedziano skończenie świata, taką u nas była epoka Stanisławowska, jakby przeczucie późniejszych dni niedoli. Wszyscy, którzy naówczas widzieli stolicę, zgadzają się na to, że życie w niéj sardanapalowych godów miało charakter.

Dla żywszych temperamentów, dla bujnych fantazyj, dla serc rozwartych na cztery wiatry, zbliżenie samo do tego ogniska było już niebezpieczeństwem. Słabsi palili się w niém, mocniejsi opalali, nikt może nie wyszedł bez pewnego moralnego szwanku.
Widzieliśmy już z jakiém usposobieniem wyrywała się z domu pani stolnikowa. Na drodze zaraz wedle przyrzeczenia spotkał ją oczekujący szambelan... Tak była wszakże jego staraniem urządzona ta droga, że nikt posądzić nie mógł pięknéj Tekluni o stosunki jakiekolwiek... bo pan Grodzki na oczy się służbie nigdzie nie ukazywał. Pod Warszawą nawet wymknął się przodem, aby tam wszystko przygotować, i po dwu dniach przebytych na Tłomackiém, mogła się piękna pani sprowadzić do najętego mieszkania przy ulicy Wierzbowéj, i znowu niktby się ani domyślił, iż w tym samym domu miał parę pokojów szambelan...
Że jednak w stolicy mimo największéj troskliwości, wszelki stosunek potajemny z trudnością mógł się ukryć, bo tu płochość wszystkich wyszukiwała sobie ekskuzy w powszechnym grzechu i na jaw wyprowadzała cudze winy — musieli państwo ci nadzwyczajnemi ostrożnościami się otaczać, które w końcu nużące były. Dla pięknéj Tekluni, nawykłéj do swobody, ta potrzeba ukrywania się wprędce się stała nieznośną. Niespokojna wyrywała się sama po trosze w świat, a może nie była nieszczęśliwą z tego, że gdzie się kolwiek pokazała, nadzwyczajną pięknością zwracała oczy, zawracała głowy.
W kilka dni wiedziało całe miasto: kto była, z kogo się rodziła, kędy mieszkała... ale napróżno starano się odgadnąć, co ją tu samą jedną sprowadziło? — Ci co pamiętali i znali matkę jéj, ktoréj historya była powszechnie wiadoma, czynili przypuszczenia śmiałe, oparte na analogii, na starém doświadczeniu, iż córka też musiała skłonną być do fantastycznych wycieczek i żeglugi po rzece du Tendre.
Nie uspokojono się wprzód, aż ktoś doszedł na pewno, że piękna pani była chorą. Wcale o tém nie mówiła jéj powierzchowność, i ze świeżéj twarzyczki trudno się było domyślić, ale oblicza bywają tak zdradliwe!!
Teklunię klauzura domowa i szambelan nawet na codzienną potrawę wkrótce znudzili. — Bywając w teatrze, miała zręczność widywać najświetniejszą młodzież, najpiękniejszych kawalerów, najzamaszystszą ówczesną tężyznę, a porównanie jéj z panem Grodzkim, który był już i nie nadzwyczaj młody i odrobinę sparafianiały, nie wyszło na jego korzyść. — O powrocie do domu mowy nawet być nie mogło; szło o to, ażeby z pobytu korzystać i nie pozostać martwym widzem tak zajmującego dramatu.
W takich razach los przysługuje się zawsze w ten sposób, iż nie bez przyczyny dusze pobożne identyfikują go z szatanem. Można zaręczyć, iż do dobréj sprawy nie znajdzie się prawie nigdy pomocy w porę, ale do niebezpiecznego wybryku na drugim końcu świata przychodzi w samą porę zręczność i posiłek.
Niewidomy wspólnik ów wszelkiego złego, stoi myśli na zawołanie. Już pani stolnikowa zaczynała się nudzić i ziewać i dąsać na szambelana, gdy jednego dnia zajechała przed jéj dom karetka koloru musztardowego z czerwonemi kołami, wytworna bardzo, i służący oznajmił przybycie hrabiny Sermazy... Nazwisko to nie było obce stolnikowéj, wiedziała o niém przez matkę, gdyż rodzina ta blizko z nią była spokrewniona. Ale zkąd tu wzięła się owa pani Sermazy, tego piękna Teklunia pojąć nie mogła. Trochę się ogarnąwszy przed zwierciadłem, kazała prosić...
Drzwi się otwarły, i weszła kobieta słusznego wzrostu, niezmiernie starannie wyfiokowana, strojna, pachnąca, ale rzadkiéj brzydkości. Choć młoda, blada była, poszpecona od ospy okrutnie, a rysy drobnéj zresztą twarzyczki napiętnowanéj wyrazem szyderskim, sprawiły wrażenie odrażające. Trzeba się było przyzwyczaić do niéj, aby nie mieć wstrętu. Za brzydkość płacił głos słodki, miły, dźwięczny, śliczna rączka i rzeźka mała nóżka, a kibić, o którą się lękać musiał patrzący, aby ją lada pochylenie nie przełamało. Ta historyczna w owe czasy kibić, tém większą zwracała uwagę, że inne kształty były pełne i jak utoczone, a że strój obrachowany był na podniesienie jedynych wdzięków, jakie pokrzywdzonéj kobiecie zostawały, nie dziw może, iż w téj twarzy tak niemiłéj, tak poszpeconéj kochali się najudatniejsi młodzieńcy, a hrabina Sermazy tak była pewna siebie, iż ofiarowała się o największy zakład do dwóch tygodni lodowatego starca rozkochać do szału.
Hrabina Sermazy, żona węgierskiego magnata, z domu Polka, znana była w świecie wytwornym jako rodzaj nieodgadnionego sfinksa. Mieszkała w Warszawie, mąż jéj nigdy się nie pokazywał, był osobą mistyczną, używała zupełnéj swobody, korzystała z niéj nie oglądając się na nic, a mimo to nikt nie potrafił dowieść jéj słabości tak daleko posuniętéj, by się skandalem nazwać mogła. Lubiła tylko mimo brzydoty, dowcipem, głosem, urokiem, jaki posiadała, zawstydzać innych niewiast potęgę. Chciwa życia hrabina zajmowała się wszystkiém co je rozbudzać mogło, alchemią, nauką, sztuką, teatrem, nekromancyą, polityką, a nie gardząc najdziecinniejszemi zabawy, gdy zabrakło innych rozrywek, gotowa była pójść na osławioną Hecę.
Nikt doskonaléj też nad nią nie był uwiadomiony o ludziach, stosunkach, tajemnicach, słabościach i intrygach. Znano ją i z tego, że pomagała rzadko, a szkodziła wiele w sposób tak delikatny, iż nigdy nawet do gniewu nie dała powodu.
Mieć w niéj przyjaciołkę nie zdało się na wiele; ale wroga z niéj sobie uczynić było istotném niebezpieczeństwem. O tych rysach charakteru hr. Sermazy nie wiedziała piękna Teklunia... a w progu, gdy się spotkały, wywarły na siebie wzajem takie wrażenie, iż obie stanęły jak osłupiałe. Pani Sermazy zdumiona była pięknością, o któréj słyszała, ale jéj sobie tak nadzwyczajną i oryginalną nie wyobrażała. Stolnikowa przestraszona była tą elegancką oprawą tak okrutnie brzydkiego czupiradła. Chwilowe milczenie przerwał śmiech pani Sermazy i wykrzyknik:
— Kuzyneczko! jesteś śliczna jak anioł malowany... nie dziw że się, iż przy tobie ja jak szatan wyglądać muszę... Że jesteśmy krewnemi, o tém nie potrzebuję przypominać pani stolnikowéj... a dowiedziawszy się o jéj przybyciu, pamiętna obowiązków familijnych, stawię się.
Teklunia bardzo wdzięczna, ledwie ośmieliwszy się po chwili odpowiedzieć potrafiła, ale gdy raz się jéj usta otwarły... z prostotą dziecięcia zepsutego gotowa była nieopatrznie wypaplać wszystko...
Hrabina przypatrzywszy się jéj i posłuchawszy przez chwilę, tak prędko ją na wskroś poznała, iż głębszych studyów mogła zaniechać. Prawda, że Teklunia nawet dla mniéj biegłego oka była, przy całéj swéj ochocie obałamucania, niezmiernie przezroczystą. Twarz, głos, wejrzenie spowiadały się ze wszystkich swych grzechów, nawet tych, które kiedyś dopiero popełnić się miały.
Hrabina starała się uczynić miłą, serdeczną, i od pierwszego razu objęła protekcyę nad biedną wdową. Dowiedziawszy się, że przybyła dla poradzenia się lekarza, z uśmiechem słuchała fantastycznéj powieści o chorobie, i oświadczyła, że tę słabość zna dobrze, a w Warszawie uleczyć dopomoże łatwo.
— Kuzyneczko, rzekła — to darmo, są ludzie i kobiety stworzone do życia na wsi i gotowania kaszy, i są stworzone do życia w mieście. Ptaki przecie gnieżdżą się jedne w krzakach, a drugie pod dachami i murami... To rzecz zupełnie naturalna... Ty, jak ja widzę, kuzyneczko, na wsi możesz umrzeć... boś do niéj nie stworzona... Trzeba męża zmusić, aby zamieszkał w stolicy, a jak nie zechce, to mu dać abszyt... Boć niepodobna żebyś dla jego pięknych oczu (choć wątpię, żeby szlachcic domator mógł mieć piękne oczy) — tyś życie poświęcała. Ręczę ci, że na miejsce stolnika, znajdziemy ci tu dziesięciu do wyboru, którzy przyrzekną mieszkać z tobą! — a! choćby w piekle. Jesteś bo nieprzyzwoicie piękną, niegodziwie śliczną, kuzyneczko, dodała — i zaćmisz tu najmilsze... a zazdrości będzie wiele... Z czego się cieszę, bo... no! zobaczysz sama.
Pochwałą tą wkupiła się hrabina w wielkie łaski. Siedziała przybyszy z pierwszą wizytą godzin dwie, wieczorem razem były w teatrze, a od tego dnia już się nie rozdzielały. Miernie piękna, byłaby hrabina unikała może téj świetnéj piękności; bardzo brzydka, wcale się jéj nie obawiała. Przystały do siebie témbardziéj, że w istocie w charakterach ich najmniejszego nie było podobieństwa. Hrabina Sermazy pod tą powierzchownością nieco płochą i szyderską, kryła uczucie wielkie i niepospolite dary umysłu; Teklunia na pozór poważna, umiejąca zająć i podobać się, była dzieckiem namiętném, z roztrzepaną a próżną główką i wzrokiem, który nie sięgał daleko. — Z pomocą téj wielce uprzejméj a grzecznéj kuzyneczki, Teklunia powoli w świat wchodzić zaczęła, nie hałaśliwie i urzędownie, ale po cichu i bocznemi drzwiczkami. Powiedziała poufnie przyjaciołce, że przybyła się leczyć, że nie ma ani z czém ani jak na większą scenę wystąpić. Zrozumiano to dobrze a łatwo, i urządzono tak, by z wolna wciągnąć chorą kobiecinę niepostrzeżenie, która pragnęła tylko, aby jéj ten miły gwałt uczyniono. Pierwszym skutkiem wpatrzenia się w świat szerszy było, że Teklunia, która jedynego dotąd eleganta i dworaka widziała tylko w szambelanie, — mając do wyboru całą gotowalnię, przekonała się ze smutkiem, iż się nadto pośpieszyła z oddaniem serca. Teraz bowiem szambelan wydał się jéj nieco zwiędłym, a nawet trochę zardzewiałym. Z bolem serca postrzegła, iż nie zajmował tu stanowiska o jakiem jéj mówił, że nawet pozwalano sobie z niego żartować i lekce go ważono. Przechorowała Teklunia to odkrycie, ale któraż kobieta w pogoni za szczęściem nie popełni przynajmniéj kilku omyłek? Odboleć je trzeba, ale poprawić się dają. Hrabina wydobyła z niéj łatwo tajemnicę stosunków, a przynajmniéj znajomości z panem Grodzkim, i niby przypadkiem odmalowała go jéj z dosyć niekorzystnéj strony. A że była wyrocznią dla Tekluni, szambelan został zabity i czekał tylko aby go pogrzebano. O ile Teklunia chciała się teraz od niego uwolnić, o tyle on biedak pięknością jéj ujęty i rozkochany szczerze, na swém stanowisku pragnął się utrzymać. Dla hr. Sermazy nie było tajemnic, wiedziała więc czego się inni tylko domyślali, że szambelan był żonaty z księżną, i że po długiém rozstaniu i wzajemnych dąsaniach, miała zgoda nastąpić... Mówiąc o Grodzkim, w parę dni podsunęła zręcznie tę wiadomość Tekluni, przekonawszy się wprzódy, iż wcale o tém nie wiedziała. Nie mogła się w pierwszéj chwili obronić piękna pani od gwałtownego wzruszenia, acz przychodziło to bardzo w porę, bo doskonale posłużyć mogło za pozór do zerwania. Grodzki nie mówił jéj nigdy nic o tém, zataił prawdę, a że obiecywał się żenić, można mu więc było czarnéj dowieść zdrady i zerwać z nim — na zawsze. Teklunia, która umiała doskonale z naiwnością i instynktom dziecka wabić ku sobie, sztuki rozplątywania zadzierzgniętych węzłów nie posiadała wcale. Gdy przyszło do sceny ostatniéj, rozgniewała się, rozpłakała, uciekła, rozchorowała, ale odpędziła szambelana niewiernego raz na zawsze, zabraniając mu, aby się jéj nigdy na oczy nie śmiał pokazywać. Dwa dni potém męczył ją ból głowy, ale pocieszało to, że była jak ptak wolna, że mogła wybierać; o powrocie do domu jakoś ani mowy, ani myśli nie było. Męża nie kochała wcale, dziecko jéj było dosyć obojętne, a życie wiejskie codzień wstrętniejsze. Pawełek przychodził jéj niekiedy na myśl, wzdychała nawet z obowiązku, ale w pięć minut zapominała o nim dla wstążki.
Wkrótce po pozbycia się szambelana, który jak cień pomimo to chodził za nią, za co się na niego nie gniewała wcale, udając tylko, że go nie widzi, hrabina Sermazy przedstawiła jéj swego kuzyna, a zatém powinowatego także Teklusi, młodziuteńkiego dziedzica wielkiéj fortuny, hetmańskie dziecko hrabiego Seweryna. Chłopak był piękny jak Apollo belwederski, świeży, wstydliwy jak panienka, na świat dopiero wypuszczony, nieśmiały, rumieniący się, potrzebujący, aby ktoś przez litość zajął się jego ukształceniem. Wychowywał się on w Paryżu, był najświeższéj mody, niezmiernie bogaty, a w Warszawie wszystkie panny i panie oczyma za nim biegały wzdychając. Tekluni się niezmiernie podobał, a ona jemu bardziéj jeszcze... Naiwna wszakże stolnikowa, po wiejsku dając serce, zaraz myślała o ołtarzu i ręce, a tu nie było najmniejszego podobieństwa, aby o wiele młodszy paniczyk, któremu przeznaczono jakąś księżniczkę niemiecką, mógł choć pomyśleć o sakramencie. Jakkolwiek bardzo to z razu psuło sprawę, wpływ zapewne i zdrowe rady hrabiny zbliżyły ich do siebie, i nieobfita w nowe pomysły Teklunia ofiarowała mu przyjaźń siostry, przywiązanie czyste i t. p. Przybrała dla niego imię Astrei, on dla niéj tylko wdział nazwę Horacyusza, i rozpoczęła się gra w siostrzyczkę i braciszka, jak wiemy, niebezpieczna bardzo. Tymczasem na wsi zaszły zmiany o których wiemy, Pawełek znikł... wiadomość o tém doszła do Warszawy, ale jéj Tekluni nie udzielono, bawiła się więc w najlepsze... Czokołd­‑Krajewski, który wyjechał był pod pozorem szukania Pawełka u matki, wcale się tu nie ukazał. Stolnikowa więc długo o niczém nie wiedziała, i byłby ją może Kobyliński zastał nieświadomą wypadku, gdyby na kilka dni przed jego przybyciem nie odebrała listu bezimiennego. Wynalazek ten piękny nie jest bowiem nowy, ani naszemu tylko wiekowi właściwym, dowiedzioną jest rzeczą iż w XVIII, ba! nawet w XVII w. bawiono się w anonymy. W epoce intryg i gmatwaniu miłosnych zawczasu posługiwać się zaczęto tą bronią nader dogodną dla ludzi, którzy życzyli sobie zemścić się, oszczędzając szacowne swe osoby. Jednego poranku hrabina Sermazy, która codzień odwiedzała przyjaciołkę, zastała ją na kanapie omdlałą, na wpół we łzach, a u nóg jéj kawałek żółtego papieru, zapisany nie pięknym męzkim charakterem. Sam pozór tego świstka nie dozwalał go posądzać, by mógł jakąś rolę w czułych stosunkach sercowych odegrywać. List wyglądał grubiańsko i był też grubiański. Autor jego z bezlitosną, zimną złością i szyderstwem oznajmował kobiecie, że musiał się zemścić na jéj mężu, a nie mógł dotknąć go boleśniéj, jak pozbawiając dziecka.
„Powiedz mu, pisał anonym, że nie odzyszcze go nigdy, że uwiezione zostanie i zgubione dla was na wieki. Powiedz mu, że przez zemstę wprowadzono do waszego domu szambelana i obrzydzono ci dom i pożycie, że przez nią rozbudzono starą miłość jego dla siostry, splugawiono czystą rodzinę, porwano węzły i zgotowano wam wszystkim ruinę... I dopóki noga Kobylińskich będzie w przywłaszczonych Ćwikłach, nie zażyjecie nigdy spokoju, ani się zemsta nasyci... Trzeba, byście i wy przyszli do tego sieroctwa i torb żebraczych, któreście drugim zgotowali.”
List cały był w tym stylu.
Przestraszona przyjaciołka, wprzód nim spytała Tekluni o przyczynę omdlenia i łez, pochwyciła list, ale niewiele z niego zrozumieć mogła... Po długich łkaniach i wykrzykach, rzecz się nareszcie wyjaśniła. Hrabina Sermazy nie miała dzieci, nie pojmowała więc, by strata dziecięcia zabójczą być mogła dla matki; uderzyła ją tylko niezwyczajność wypadku, niezrozumiałe dla niéj powody czynu, zresztą osądziła rzecz całą na swój sposób, chłodno. — „Moja droga, rzekła, albo był głupi bardzo żart, albo prosta spekulacya. Chcą, abyście dobry okup dali za synka. Ale są to przecież czasy, w których się takie rzeczy bezkarnie dziać nie mogą. Bądź spokojna. Jeśli to prawda, mąż twój odkryje sprawcę i sąd go ukarze... a dziecku oprócz strachu nic się nie stanie”...
Pomimo tych perswazyj Teklunia dwa dni płakała, a Horatio znalazłszy ją smutną, dłużéj pozostał niż zwykle. Trzeciego dnia hrabina ją przekonała przecie, że to być musiało bajką, gdyż mąż jużby był doniósł o wypadku. Pierwsze wrażenie przeszło jakoś, a brat wedle serca przyczynił się wielce do rozproszenia chmurek na piękném czole. Przesiadywał on w nowém mieszkaniu Tekluni bardzo często, tracił tu wolne godziny, a niekiedy zostawał długo wieczorem. Hrabina Sermazy przybywała z nim, ale zawsze miała pilne interesa, wymykała się prędko, zostawiała go, kazała mu czekać na siebie i nie pokazywała się już dnia tego. Zapominano też o niéj.
Kobyliński pośpieszał do Warszawy wcale nie wiedząc nawet, że jego żona w ostatnich czasach mieszkanie zmieniła. Przybywszy szukał jéj w dawném, dopytał się niełatwo nowego, i choć zawczasu w stolicy stanął, późnym dopiero wieczorem dostał się do przedpokoju. Przyjęty już w Warszawie sługa powiedział mu z miną kwaśną, że pani słaba i nikogo nie przyjmuje. Napróżno stolnik się tém składał, iż był mężem pani i że zakaz jego się tyczeć nie mógł; służący nie chciał go puścić. Zawrzała w nim krew szlachecka, porwawszy więc za kołnierz fagasa odwrócił go na bok, a sam wszedł do salonu właśnie w chwili, gdy przyjaciołka pani Czyżewska wybiegłszy z bocznych drzwi, a ujrzawszy stolnika, z krzykiem załamała ręce. Chciała się rzucić przeciw niemu, ale już było za późno. Stolnik stał na progu. W istocie stał on, bo widok, który oczy jego uderzył, słupem go postawił. Był on wcale niespodziewany. Piękna Teklusia leżała wsparta na ręku na nizkiéj kanapie, u nóg jéj śliczny, młody chłopak na taburecie pochylony, siedząc za końce paluszków ją trzymał. Nie spodziewano się tak dalece wnijścia obcego człowieka, że pani się nie ruszyła, oczu nie podniosła, młodzieniec nie spojrzał, i bolesne z jękiem westchnienie pana Lamberta dopiero uwagę nań zwróciło. Wejrzenie Tekluni padło na męża; porwała się nagle z kanapy, jakby ujrzała upiora. Horatio wstał zmieszany; wszystko troje milczący chwilę tak pozostali w osłupieniu. Cieszym miał czas pomiarkować, że zrobienie awantury głośnéj na nic się nie zdało; boleśnie dotknięty przywitał żonę ukłonem, młodzieńca drugim, i nie wiedząc co daléj poczynać ma, miął czapkę w rękach, wkładał ją pod pachę, wyjmował i dusił, nie mogąc czego innego zgnieść razem.
Domyślając się, że już jest tu zbytecznym, Horatio spojrzał w oczy Astrei, skłonił się żegnając ją i męża, i wyszedł powoli. Milcząca ta scena przedłużyła się chwilkę jeszcze; po twarzy męzkiéj Kobylińskiego — wstyd przyznać — ciekły strumykiem dwie łzy wprost do ust.. połykał je poruszony, nie mogąc się jeszcze odezwać. Teklunia była gniewna, ale nie zmieszana, oczyma ognistemi mierzyła męża.
— Coż waćpan tak stoisz? co to jest?
— Miałżem paść? spytał Cieszym.
Teklunia ruszyła ramionami.
— Kto to był u pani? rzekł stolnik.
— Kto? coż to znaczy kto? Uczyłam się z nim roli! Dzieciństwo! Coż to znowu za ton? Czy waćpan mnie podejrzewasz?...
— Wcale nie, jestem pewien swojego nieszczęścia i nie podejrzewam wcale... Ale co mi tam! jam stracił dziecko!
Matka uczuła serce macierzyńskie.
— Gdzie on jest?
— Nie wiem, porwał go ten, co się nazywał Czokołdem, a był Krajewskim. Jadę go szukać. Ślady znalazłem.
— Więc to prawda? zawołała idąc ku kanapie i padając na nią Teklunia, która ze wzruszenia płakać zaczęła. Kobyliński teraz nie po męzku się też rozpłakał. We drzwiach bocznych stojąca Czyżewska, która była przybiegła na ratunek swéj pani, patrzała na nich, gryzła usta i ruszała ramionami.
Stolnik przeszedł się po salce parę razy, rzucił okiem na żonę, i nie żegnając jéj wyszedł, ażeby więcéj nie wrócić.
Wiedział już, że mu się należało wyrzec kobiety, któréj nie ufał nigdy bardzo, ale ją kochał namiętnie. Lżéj może na ten raz znieść mu było zdradę, gdyż w domu zostawił tę, dla któréj starsza jeszcze miłość z szacunkiem ujmowała siły przywiązaniu do kobiety płochéj i dziwacznéj. Powtarzał sobie, że mu została Marynia i dziecię, które powinien był odzyskać. Biedny człek czuł wszakże ogrom niedoli; szczęście jego niedawno tak wielkie, spokój domowy i serdeczny, runęło wszystko od jednego niepoczciwéj zemsty podmuchu. Nie miał się tu przed kim poskarżyć nawet, a połowy swéj niedoli zwierzyć nikomu nie myślał oprócz mecenasa, któremu staranie o rozwód musiał powierzyć. Błądził po Warszawie zbiedzony, schorzały, niepewien co pocznie, a pół dnia przesiadywał w kościele.
Tymczasem Horatio zaraz nazajutrz rano pobiegł do protektorki i opowiedział jéj straszliwą przygodę swoją; blady, pomieszany gotował już pistolety i szpadę. Hrabina pieszo, nie czekając powozu, pośpieszyła do Tekluni, którą zastała zapłakaną.
— Bądź spokojna, zawołała od progu: ja pojadę do niego i wytłómaczę mu wszystko... Ręczę ci, że się to załagodzi.
Z miny wszakże Tekluni nie można było poznać czy sobie życzyła załagodzenia i zgody, wstrzymała kroki hrabiny... poczekano dwa dni, trzeciego dnia mecenas przybył umówić się o rozwód. Z razu wzruszenie było wielkie, niepewność co począć, ale zdrowa i dobra rada hrabiny wywiodła z tego stanu.
— Czego się tu namyślać? rzekła: ty go nie kochasz, on chce się rozłączyć, masz majątek, dziecko cię nie wiąże... mężów znajdziesz na tuziny... Zgodź się na rozwód i nie ma co mówić.
Teklunia podpisała prośbę, ale rozmyśliwszy się srogą miała urazę do męża, któréj całe życie mu nie przebaczyła... niewdzięczny ten człowiek śmiał jéj nie kochać i porzucić! To było nie do darowania. Teklunia siebie i swe postępowanie tłómaczyła doskonale, — jego zdawało się jéj ohydne i występne.
Ma się rozumieć, iż Hetmańskie pacholę wróciło wkrótce... I byłoby zapewne długo jeszcze pozostało wierne pierwszemu uczuciu młodzieńczemu, gdyby rodzina troskliwa postrzegłszy, że położenie się wielce zmieniło, nie postanowiła go odciągnąć. Dopóki stolnikowa nie była wolna, mogli tolerować romans młodzieńca; teraz stawał się on niebezpieczny. Nawet hrabina z innych pobudek dla kochanéj przyjaciółki przeciwna była dłuższym stosunkom z Horacyuszem: on żenić się nie mógł, a jéj zdaniem Teklunia za mąż wyjść była powinna.
— Wdową ani rozwódką na długo zostawać nie wypada, powiedziała. Czy będziesz z mężem żyła czy nie, ale należy go mieć... — daleko się jest swobodniejszą... A o to ci nie będzie trudno!
Nie ma to jak dobra przyjaciołka! Teklunia z płaczem rzuciła się jéj w objęcia, i tak ten epizod życia szczęśliwie został zamknięty.


Gdyby o nim ojciec nie pamiętał, wszyscyby o biednym Pawełku zapomnieli. Matka myślała troszkę, trochę płakała, zresztą nie miała czasu długo się nad losem jego rozczulać, a słusznie bardzo mówiła sobie dla uspokojenia sumienia: „Od czegoż ojciec? To przecie jego rzecz! Dzieckoby nigdy było nie zginęło, gdybym ja tam go strzegła; ojciec winien, że nie pilnował... niech pokutuje.” Czasem jednak łzę uroniła. Serce złe nie było, ale główka roztrzepana, a fantazya parowała nawet temu serduszku.
Gorzéj było z ojcem, bo dla niego nic biednego Pawełka zastąpić nie mogło. Na samo przypuszczenie, iż pieszczonemu chłopczykowi, gdzieś może zawleczonemu daleko, przychodziło znosić głód, chłód, niedostatek, znęcanie się, obejście przykre, stolnik ręce łamał i rozpaczał. O Krajewskim w Warszawie żadnéj wieści nie było, prawdopodobnie musiał więc ze swą zdobyczą ujść najprzód na Spiż, gdzie miał siedzibę dawną, znajomych i stosunki, ale tam on też pozostać nie mógł, bo łatwo się domyślał, iż go tam najprzód szukać będą. Gdzieby się podział, niepodobieństwo było dojść przypuszczeniami, a śladów dotąd brakło. W pierwszéj chwili przybity bardzo i omdlały, Cieszym ze srogiego żalu, jakiego doznawał, przeszedł do mężnego postanowienia użycia wszelkich środków dla odszukania dziecięcia. Ukrzepił się, nabrał odwagi, — i ruszył po znajomych, na których mu nie zbywało. Sam jeden nic przedsięwziąć nie mógł, trzeba mu było ludzi przebiegłych i odważnych, znających kraj i skuszonych obietnicą sowitéj nagrody. Gomółka, który z panem przybył do Warszawy, puścił się na zwiady. W stolicy o tym czasie nie zbywało na ubogiéj szlachcie, na ludziach bez chleba, gotowych dla zyskania go na wszystko, a szczególniéj na awantury. Drugiego czy trzeciego dnia, gdy już nie tajony wypadek stolnika, bo o nim zaraz nawet przez gazety ogłoszono, rozszedł się szeroko po mieście, Gomółka powracający ze swéj wyprawy przywiódł z sobą mężczyznę, którego z powierzchowności zaraz uznać było można za rębacza do usług tych, którzy go potrzebować jeno mogli. Nastręczył się on sam, szukając stolnika i nabijając, aby go zaraz doń prowadzono. Fizyonomia nie była obiecująca, ale budowa ciała krzepka i silna; jeśli więc nie głową to ręką mógł posiłkować. Na usilne nalegania, ażeby się ze stolnikiem mógł widzieć i mówić, puszczono go do izby... a Cieszym wpatrzywszy się postrzegł zaraz, że gdzieś już tego człowieka widział.
— Gdzieżem to ja waćpana spotkał? spytał. Wszak my się znamy!
— Ale jakże nie! znamy się, czcigodny mężu, do kolan się kłaniając odparł przybyły. Czyż to acan dobrodziej nie przypominasz sobie Matyasza Oxtula z pod Suraża, który miał ten zaszczyt prezentować mu się w Krakowie, przejeżdżającemu... z okazyi...
— Ale ba! wacan byłeś znajomy z tym łotrem, zbójem Krajewskim! zawołał stolnik odskakując.
— A no! a no! nie zapieram, rzekł spokojnie Oxtul; znałem tego jegomości o tyle, żem mu kilka razy w różnych kwaśnych sprawach służył, a przekonawszy się co to za ziółko, umyłem ręce od tego zbója! umyłem! Że go znałem, to właśnie dziś największe dla mnie szczęście, bo tém łacniéj czcigodnemu stolnikowi służyć potrafię, nad co innego goręcéj w życiu nie pragnę. Odchrząknął, pokłonił się, obejrzał czy gdzie wódki nie zobaczy, i dodał: Spodziewam się, iż mnie pan stolnik w téj delikatnéj sprawie zaufaniem swém zaszczycić raczy; a mogę się złożyć świadectwami najdostojniejszych osób z całéj Korony, iż niejedną sprawę taką doprowadziłem do końca, nad którą drudzy głowy potracili i zęby na niéj starli.
Tu dobył plik zabrukanych papierów z zanadrza, związany sznureczkiem jedwabnym, i dobywszy z niego arkusz, rozłożył go przed stolnikiem, badając jakie na nim uczyni wrażenie.
— Widzi szanowny stolnik, to podpis własnoręczny hetmana... a to księcia marszałka Kazimierza... a to starosty Szczerzeckiego, a to...
Uśmiechnął się.
— Widzi kochany stolnik, miało się stosuneczki, i nietylko sejmikowe, które są najprostsze i najłatwiejsze, ale inne nierównie zawikłańsze sprawy się ugadzało z powszechném zadowoleniem. Nie przeczę, że teraz od czteroletniego... przebrało się interesów, praktyka była zła, pole się zależało, ale stary myśliwy jeszcze młodych prześcignie...
Stolnik milczał niedowierzająco; za to Oxtul mówił tém żywiéj.
— Widzę to z szanownego oblicza pańskiego, iż mój wytarty kontusz źle go uprzedza, a może i fizys niepoczesna... a toć — pozory mylą, a ja jako człowiek gruntowny i z poważnymi ludźmi do czynienia mający, nigdym się o zewnętrzne oznaki nie ubiegał. Za to pochlebiam sobie, iż kto mnie zna, oceni jako gruntownego i pewnego a niezawodnego.
Nieproszony zatém siadł, otarł czoło, i oczyma rzucając znowu azaliby się czego do napicia nie znalazło, dodał:
— Jaśnie wielmożny stolniku, o co idzie, wiem; sprawa mi znana jak sam człek. A to, intra parenthesim, dodam, że człeka, którego się goni, znać, i znać go tak, że się go pozna nie koniecznie z twarzy, ale z ruchu, chrząknięcia, chodu, z tyłu, z boku, po cieniu, po głosie, to już coś warto! Weź pan stu ludzi, na co się zdadzą, jeśli z nich każdy zetknąwszy się z Krajewskim nie będzie wiedział, że o to ten hic est? Bezemnie się pan stolnik nie obejdzie. Róbmy umowę...
Ta natarczywość nie podobała się Kobylińskiemu, ale w końcu dodał zniecierpliwiony:
— Znajdźże mi waćpan dziecko, dostaniesz tysiąc dukatów!
Oxtul aż wstał rozpromieniony:
— Mówmy‑no otwarcie, panie bracie, dodał bolem do szczerości szorstkiéj pobudzony ojciec. Ja waćpana cale nie znam, bo krakowskie owo spotkanie nic mi nie mówi... Te świadectwa...
— A! królu mój! przerwał z wymówką, podnosząc papier Oxtul: czybyś pan był takim niedowiarkiem, podejrzewał podpisy na świadectwie i pieczęci? Czy to może być?
— Nic nie podejrzewam, ale mi one też nic nie mówią. W chwili dobrego humoru mogłeś je sobie asindziéj uprosić. Powtarzam tedy: ja asindzieja nie znam, ale że moja sprawa na sercu mi leży, gotowem cię użyć i nieznanego, tylko z pewnemi warunkami!
— Proszę o warunki, rzekł Oxtul, proszę o nie.
— Pierwszy, byś się waćpan do mych wskazówek zastosował i na swą rękę nic nie poczynał, abyś mi sprawy nie popsuł; powtórze, że grosza nie dam, aż skutek osiągniemy.
— A ten być ma?
— Pewny ślad o mojém dziecku, lub odzyskanie jego.
— Tymczasowo zaś mam być z suchotami? spytał Oxtul.
— Ale pozwól, panie bracie, możesz nic nie robić, dyety brać, a sprawę ciągnąć i mnie zwodzić...
Oxtul wstał, ręce założył i popatrzał na stolnika z góry.
— E! pfe! królu mój! pfe! już bo nadto złe o ludziach i o szlachcie z pod Suraża masz wyobrażenie.
— Albo to nie bywało?
— Hm! trafia się wszystko, gdy dojmie fames; ale ja, dzięki Bogu, choćby dla tego, że mam rodzonego brata kapucynem, jeszcze z głodu nie mrę. Zawsze mi tam miskę jakiéj strawy dadzą, chociaż to kapucyńskie jedzenie, przyznam się asindziejowi, szczególne nie jest. Ale powróćmy do przedmiotu, mówił Oxtul, siadając znowu. Ani pan, ani ja we dwóch téj sprawy podjąć nie potrafimy... jawna rzecz. Trzeba szpiegów, agentów, trzeba straży, placówek, zasadzek, trzeba formalnego regimentu, ludzi śmiałych a sprytnych, prawda?
Stolnik głową kiwnął przyzwalająco.
— A widzisz asindziéj! a widzisz, że rozumiem rzecz! Otoż takiéj legii ludzi determinowanych, gotowych w ogień i w wodę, nie dobierze, nie chwaląc się, nikt tylko ja.
Uderzył się w piersi.
— Tak! powtórzył, tylko ja. Matyasz Oxtul czyli Auxtul, szlachcic z pod Suraża, znany szeroko w Krakowie, ba! i daléj. Ja ludzi zwerbuję i dostawię.
— Za pozwoleniem, przerwał stolnik, ja będę decydował, których przyjmę.
— I na to zgoda.
— Ilu waćpan myślisz? spytał Kobyliński.
— Powiedz mi szanowny stolniku, wrzucił Oxtul, czyś pan skąpy?
— Nie; nie pożałuję nic, zwłaszcza dla dziecka; ilu potrzeba ludzi?
— Jak najwięcéj, a jak najmniéj do dwunastu być musi. Liczba parzysta i dobréj wróżby... Bezemnie więc jedenastu. Z tych panie stolniku jedna kategorya ma pracować capite et manu, druga tylko szerpentyną i kułakiem, stojąc pod rozkazami. Pierwszéj tedy cechą, by głowę miała nie dla proporcyi; drugiéj, by nie żałowała łba pustego nadstawić. Ostatnich mam gotowych, bo o to nie trudno, a pięciu sobie dobiorę tu w stolicy... nie chwaląc się, choćby na posługi najwybredniejszego... że im nic zarzucić nie będzie można.
Stolnik milczał, ale przyzwalał.
Świadectwa jak świadectwa, rzekł; ponieważ przychodzi do umowy, daj mi asindziéj kogoś tu żywego, coby za nim poświadczył..... Pan hetman?...
Oxtul jedno oko przymrużył.
— Wszak podpisany.
— A tak, ale to głowa zalana zawsze, kto go tam wie, gotów był zapomnieć nazwiska i osoby.
— Książę Kazimierz? dorzucił stolnik.
— Hm! wielki pan... znał mnie, gdy potrzebował...
— Przecięż którykolwiek z tych?
— Za pozwoleniem, przerwał szlachcic, gdyby to byli tacy ludzie co pamięć mają i gotowi są zawsze prawdzie świętéj dać świadectwo, nie brałbym od nich podpisów... Prawda?
— Jedną rzecz widzę, żeś waćpan był na adwokata stworzony, odparł Kobyliński.
— Już mi to mówiono, uśmiechnął się Oxtul, a ja powiem stolnikowi, że nie. Byłem stworzony na wielkiego pana, a los mnie poszył w skórę chudego pachołka... ot co!
Westchnął.
— Któż za waćpana świadczy? naglił Kobyliński.
— Kto! u kaduka! verbum nobile! klejnot szlachecki!
Oxtul był już trochę podraźniony.
— Szanowny stolnik znasz świat, powiem więc jedno: świadczy za mną, żem goły, suknię noszę wytartą. Dowiedziona rzecz, iż cnota pod te czasy w złotogłowach nie chadza... Zresztą chcesz pan, dobrze, nie daj mi dukata, pójdę sobie gdzieindziéj szczęścia szukać, kiedyś taki twardy.
Stolnik się zamyślił.
— To może decyduje, rzekł, iż waćpan Krajewskiego znasz.
— Znam go tak, ale tak, odparł śmiejąc się Oxtul, że mógłbym o nim niejedną piękną powiedzieć historyę.
— Biorę więc waćpana do usług, dodał Kobyliński; tymczasowo polecam szukać ludzi... resztę zobaczymy.
Z widoczną radością do kolan skłonił mu się Oxtul.
— Teraz! zawołał, jam wasz z kościami, rozkazujcie; ale trzeba dać zadatek, ludzi inaczéj nie zwerbuję.
Reszta umowy poszła już gładko. Dostawszy przekąskę i kilka talarów Oxtul submistował się i natychmiast w pole wyruszył. Dwa dni potém widać go nie było, tak, że Kobyliński już myślał, iż wziąwszy na rękę grosz, uszedł, nie mając powrócić; wtém trzeciego nad wieczorem, schrypły nieco, rumiany, przystawił się w stanie, z którego domyślać się było łatwo, iż przez ten czas nie próżnował. Gwoździkówkę czuć było od niego z daleka.
— Czcigodnemu stolnikowi, rzekł — czołem biję! Rozkazy jego spełnione, pięciu ludzi mam, dobranych jak my koni... Ponieważ jednak wszyscy nie są w najszczęśliwszych interesach i ubranie ich niezbyt jest wytworne, możeby w biały dzień téj komendy na kwaterę nie życzył sobie pan stolnik wprowadzać?... Zatém...
— Masz ich waćpan pod ręką?
— Czekają na mnie pod Burgundem, mam przyprowadzić?
— Proszę, rzekł stolnik.
— Za wszystkich ręczę, dodał Oxtul; jak się wydadzą, nie wiem, ale że się popiszą, wierzyć mi proszę.
W dobry kwadrans potém, w podwórzu szmer się dał słyszeć, i gdy Gomółka drzwi otworzył, weszła cała czereda owych dobranych przez Oxtula pomocników. Gdy przy świetle zapalonych świec przypatrzył się im dobrze pan stolnik, nie wiedział co rzec, tak to jakoś wszystko niepozornie wyglądało. Ale do sprawy tak dziwnéj kimże się posłużyć było jeśli nie dziwnymi ludźmi, coby się na wszystko ofiarowali?...
Oxtul z przedpokoju wprowadził tych ichmościów, kazawszy im dobrze zbłocone nogi otrzeć na słomiance, do głównego pokoju. Tu milcząco ustawił ich przy progu i komendanta minę przybrawszy począł:
— Pozwoli pad stolnik, bym mu tu z kolei mych czcigodnych przyjaciół i kolegów, za których czcią i sumieniem ręczę, po starszeństwie przedstawił.
Pierwszy z nich był wcale pokaźny, słuszny, rozrosły, rumiany, zaokrąglony, jakby na dobrym stole i w spokoju szczęśliwym życie pędził... Twarz pełna nie mówiła wiele, ale oczy biegały żywo i patrzały roztropnie. Trzymał się obiema rekami za pas skórzany, tak że stolnik z łatwością postrzegł, iż mu u prawéj ręki dwóch palców, snadź odrąbanych, brakowało. Postawę miał tak dobroduszną, iżby go nikt o złe zamiary i chytrość najmniejszą nie posądził.
— Pan Prosper Głodowski, z ziemi Łomżyńskiéj, szlachcic prawy, rzekł wskazując nań Oxtul.
Głodowski się skłonił, uśmiech mu po ustach zbiegł, ale się zaraz znów poważnie nastroiły.
— Na pochwałę pana Głodowskiego to tylko powiem, iż w sprawach poselskich, w cudzych i nieznanych sobie kątach używany przez panów Potockich, nigdy a nigdy żadnego posła jakiego mieć życzyli, nie dozwolił zakrzyczeć, ani przegłosować. Jeździł zwykle dwoma tygodniami wprzódy na miejsce, i gdy do wyboru przyszło... rzecz była gotowa.
Milcząco wąs pogładził pan Głodowski i znowu się za pas wziął, stojąc wyprostowany. Za sobą sam mówić nie chciał, otworzył był usta, rozmyślił się, skłonił i nie rzekł nic. Stolnik go przywitał, nie było pytań więcéj, a Oxtul przeszedł do następującego.
Ten wyglądał nie ciekawie: ramię jedno miał niższe, łopatkę wydatną, powierzchowność nie zalecającą, przytém nieustannie gębę w prawo pociągał snadź niechcący, ale to mruganie twarzy było tak uprzykrzone, iż długo na niego patrzeć niepodobieństwem się stawało. Włos na głowie obcięty równo otaczał twarz za długą, bladą, pofałdowaną, smutną a bez wyrazu. Można było przysiądz popatrzywszy nań, iż z piórem miał do czynienia więcéj niż z żelazem.
— Pan Ignacy Samotyja, z ziemi Bielskiéj... familia godna, a druga jéj gałąź Lenczewscy, kuzynowie jegomości nawet bardzo majętni... Dla złości ludzkiéj i pokrzywdzenia na majątku pracował wiele po kancellaryach. Pisze ślicznie... i głowa...
Uderzył się w czoło Oxtul.
— Głowa co się zowie, ministremby mu być nie za nadto.
— Ale dość, rzekł szepleniąc chwalony; co ja umiem, to się okaże... to pan stolnik zobaczy. Ja się próby nie boję.
Przeszli tedy do trzeciego, który stał ręce na piersi założywszy, z głową szlachetnie podniesioną, jak gdyby świat cały wyzywał. Wąs mu się do góry jeżył, oczy czarne ogniem sypały, minę miał nieco pogardliwą i pyszną, ale pokaźną. Z urody i postawy miałbyś go za towarzysza z kawaleryi, a może też sługiwał, bo przez czoło cięcie miał szpetne, choć zabliźnione i stare. Ni piękny, ni brzydki, junacko patrzał. Gdy już szlachcic miał go przedstawiać, spojrzał pań i odezwał się sam:
— Daj‑no asindziéj pokój, ja o sobie nie chwaląc się, potrafię coś powiedzieć. Pan stolnik będzie tych znał, z którymi ja byłem dobrze... bo mnie książę generał używał, i nie straciłbym miejsca przy kancellaryi jego, gdyby nie babskie intrygi. Dom nasz znany w Polsce, choć zubożał; nazywamy się Mora i herb mamy swój własny... a w rodzinie tytułów nie brakło. Ale są dole i niedole. Proszę o mnie spytać księcia generała, ręczę, że po dziś dzień żałuje. Nie będę się chwalił, o determinowańszego człeka... trudno... Jeśli pan stolnik popróbuje, to sam powie... co się to tam chlubić... no! i dosyć.
— Ja dodam, rzekł Oxtul ciszéj: że i głowa i ręka... bije się doskonale i w kaszy zjeść się nie da. Co prawda to prawda...
Stolnik kłaniał się i milczał. Dwóch jeszcze pozostawało dziwnie do siebie podobnych, tylko jeden był słuszniejszy i doroślejszy, drugi jakby kopia zmniejszona tamtego, drobny i maleńki. Obaj przystojni zresztą, czysto ubrani, młodzi, zdali się być nie po dobréj woli, ale jakby ich tu napędzono i przyjść kazano. Obaj niby zawstydzeni oczy mieli spuszczone i twarze chmurne, a lekkie ruszanie ramionami niecierpliwość ich zdradzało.
— Pacowie Jan Kanty i Jan Chrzciciel Strękowscy, familia godna z Łomżyńskiego; że ubodzy, to nikomu dyshonoru nie czyni. Stryj ichmościów pan Jan w oleju Strękowski, tu mi ich polecił zabrać, bo to mój stary przyjaciel, — i ręczy za nich, a za kogo stary Strękowski ręczy, ja szyję dam... Dobra krew, zdolności wielkie, przenikliwość niepospolita, za tych gardłem ręczę.
Panowie Janowie Strękowscy pokłonili się milczący. Stolnik odbywszy prezentacyę, poprosił siedzieć, podał Gomółka lampki z winem.
— Panowie moi, odezwał się smutnie gospodarz: już nimeście tu przyjść byli łaskawi, wiedzieliście zapewne do jakiéj to sprawy pomocy ich upraszam. Pokrzywdzony jestem najboleśniéj, bo mi jedyne dziecko wydarto, a uczyniono to przez podłą zemstę. Nic świętszego być nie może, jak krwi swéj poszukiwać odzyskania.
Szlachta mruknęła przyzwalająco, a Cieszym daléj ciągnął:
— Zapewne i to panom nie tajno, kto sprawcą tego nieszczęścia mojego. Jest to niejaki Krajewski, który straciwszy majątek przez nas nabyty, pomsty szuka za własną winę. Ten Krajewski, który się też po matce Czokołdem nazywa, siedział na Spiżu od granicy węgierskiéj; być może, iż z dzieckiem dla bezpieczeństwa uszedł do Węgier, więc wypadnie za nim na Węgry.
— Za pozwoleniem, przerwał Oxtul: ponieważ rozpoczynamy wojnę, należy ją regularnie prowadzić. Przodem musi iść szpica, na którą się ja ofiaruję. Zna mnie łotr, ale ja się potrafię tak zamalować, że nie dojdzie ktom taki. Innym panom przypadnie zapewne być w pobliżu gdzie, a ostatnim może nawet w Warszawie i po drodze od stolicy do Krakowa lub za Kraków sznurkować, bo niechybnie tędy się przedzierał.
— Jeden lub dwóch z panów przy mnieby zostać powinno, rzekł stolnik.
— Nic słuszniejszego...
Poszły tedy roztrząsania, umowy, daléj wyznaczenie dyet i warunki. Pan Kobyliński, oprócz wynagrodzenia uczciwego, nie cofał słowa, iż za odkrycie śladu lub znalezienie Pawełka tysiąc czerwonych złotych opłacić przyrzeka gotówką.
Godzinę może trwały narady, poczém Oxtul wstał i komendę swą wyprowadził. Myślą jego było sam na sam z tymi panami jeszcze rozmówić się de futuris, rozdzielić role, plan skreślić, i na wypadek szczęśliwego skutku zapewnić podział słuszny owego tysiączka, który każdemu z nich niezmiernie się uśmiechał. Nawet panowie Janowie Strękowscy, zasłyszawszy o nagrodzie, jakoś nabrali lepszéj miny.
Najbliższa garkuchnia naówczas sławnego Żołędzia zdała się najwłaściwszém miejscem dla narady, która na sucho się nie obeszła. Lecz że kassa nie starczyła na wytworniejszy trunek, kazano podać miodu. Oxtul miał zagaić, gdy Mora stuknął o stół.
— Słuchaj‑no, rzekł, tobie się chce komendy, Oxtulu, ale to twoja głowa nie poradzi. Dobrze tobie było sejmikować, a tu rzecz inna, kradzież dziecka! Ten co kryminału się tego dopuścił, dobrze się pewnie schował.
— Tak! tak! królu mój! zaczął Oxtul, a gdybyś wasze trafił na niego, poczém go poznasz? hę? a ja znam go i w pieklebym poznał.
— Tyleż tego! zaśmiał się Mora.
— Niech‑no Samotyja mówi, przerwał Głodowski bez palców: głowy lepszéj tu nikt z nas nie ma; choć się jąka i szepleni, ale co wycedzi, to do rzeczy. No, mów.
Samotyja jedném ramieniem ruszył.
— Nie kpijcie tylko, rzekł. Co ja mam tu gadać? Trzeba najpierwéj na rozum wziąć jak tego złodzieja szukać, z kim on żył, kto mu pomagał, gdzie tropy być mogą.
— Stolnik mi mówił, odezwał się Oxtul, że szlachcica z budek sobie wziął od żony i dzieci, i ten mu dziecko wywiózł. Tedy myślę, zostawiwszy żonę i dzieci, nadewszystko dzieci, szlachcic nie wytrzyma, dowie się do swojéj chaty. Tego capnąć, musi wyśpiewać co z dzieckiem zrobił. A więcéj powiem: ów wspólnik, póki do domu nie dojedzie nie będzie wiedział, iż się jego posiłkowanie odkryło. Tego gdyby złapać!
— A któż go zna? spytał Mora.
— Czy na zasadzce na zająca siadając, trzeba go osobiście znać? odparł Głodowski. Dajcie mi wiedzieć, gdzie chata, jak się zowie, ja jutro jadę i jeśli się zjawi, wezmę i związanego dostawię.
— Drugiemu trzeba na Spiż i do Węgier.
Zaczęły się tedy rozprawy żywe. Strękowscy tylko milczący słuchali z uwagą, nic swojego nie dodając.
— A panowie co myślicie? rzekł Oxtul do nich.
Ci trącili się łokciami i starszy szybko począł po cichu:
— My się jeszcze uczymy o co idzie.
— O co idzie? zaśmiał się Oxtul: o tysiączek dukatów! tysiąc obrączkowych, nie owych pruskich co to nie doważają i mówią, że z alchemicznego, nieprawdziwego złota są robione, ale węgierskich.
Wszystkim oczy zaświeciły.
— Ale co to! potrząsając głową zawołał Samotyja: złodziéj ma tysiąc dróg, a tu co gnać jedną... kto tego dokazał, ten się dobrze zabezpieczył.
Więc wrzawa znowu i zdania różne, aż po dwóch godzinach stanęło na tém, że Strękowscy mieli razem z Oxtulem przy boku stolnika pozostać, Głodowski ruszał do Ćwikłów a raczéj do Murawy, Samotyja w Warszawie pozostawał na straży. Mora zaś żądał, aby mu dozwolono iść na partyzantkę samopas, aby z nikim tysiąca nie dzielił. Nazajutrz plan ten uzyskał potwierdzenie, i nie zwlekając ruszyli każdy w swą stronę.
Zima w tym roku nadeszła wcześnie i obiecywała być bardzo silną, ale dla ludzi do klimatu nawykłych nie przeszkadzała ona do odbywania podróży, i owszem do pewnego stopnia ją ułatwiała. Wszystkie też u nas transporta i odległe wycieczki odkładano do téj pory. Dla ludzi jednak w tak dziwną i niebezpieczną puszczających się podróż, pora nie dobrze była dobrana. Czekać zaś do wiosny obawiano się i Cieszym niecierpliwił; chciał on był bodaj jednéj godziny się wybrać. W kraju górzystym trudniéj było przy śniegach dać sobie rady, ale dobra wola największe zwycięża trudności. Wprzódy wszakże niż gotowe już było wszystko, Kobylińskiemu na myśl przyszło w saméj stolicy zarządzić poszukiwanie, czyliby Czokołd ów, który wrzekomo do Warszawy ruszył, istotnie się w niéj czasem nie znajdował. W owéj epoce najłatwiéj pono było ukrywać się w stolicy, gdzie policyi i ścisłéj kontroli nie utrzymywano. Mnóztwo przybłędów z różnych krajów ukrywało się tutaj, mieszkało, a najczęściéj o nich dowiadywano się dopiero gdy coś zbroili i sami na wierzch wyszli. Inaczéj lata całe można było przemieszkiwać i kryć się w mieście, nie zwracając na siebie uwagi, lub zwróconą lada czém uspakajając.
Myśl ta poszukiwania dziecka i winowajcy w Warszawie, nie byłaby może przyszła ojcu, który raczéj na Spiżu gdzieś Pawełka chciał śledzić, gdyby nie dziwne zdarzenie pięknéj Tekluni, która poprzysięgała, że przejeżdżając ulicą, w oknie jakiegoś domu widziała swe dziecko. Wyciągało ono ku niéj rączki, ale nagle ktoś je pochwycił, odciągnął, a gdy natychmiast wysłana służba i przyjaciele do wskazanéj kamienicy dobiegli, śladu tam nie było Pawełka, i mieszkanie okazało się zajęte przez starego jakiegoś lichwiarza, nie wiedzącego o niczém. Domniemywano się, iż pani stolnikowa nie dosyć dobrze znająca Warszawę omylić się musiała, inny dom ukazawszy; przeszukano w sąsiednich z pomocą nawet straży marszałkowskiéj i urzędu, ale znaleziono osoby obce, które nawet posądzone być nie mogły. To widzenie wszakże, o którém i stolnikowi znać dano, skutek wywarło szczególny na matkę: dotąd bowiem dosyć obojętna na los dziecka, przypomnieniem go jakby do poczucia obowiązku rozbudzona została. Cały dzień płakała, mówiła tylko o Pawełku, hrabina nawet i bardzo miły wojewodzic *** nie zdołali jéj pocieszyć, ani jéj wybić go z głowy. Przyjaciel nader żarliwy, nowy brat wedle ducha, wkupując się w łaski pięknéj Tekluni, musiał przyrzec, że przetrzęsie całą Warszawę, i jeśli ono się w niéj znajduje, to dziecię odszuka.
— A wiesz pan co! zawołała składając rączki, które zawsze pokazywać lubiła Teklunia: wiesz pan co? gdybyś mi dopomógł wyszukać Pawełka... nie ma na świecie czegobym wam odmówić mogła.
Zarumieniła się mocno wyrzekłszy te słowa, poprawiła się zaraz, tłómacząc granice, jakie żądaniom kładło braterstwo, ale niemniéj wojewodzic zapisał sobie znaczące wyrazy.
— Bo, wiesz pan — wiesz, dodała żywo Teklunia: kocham dziecko, ale równa méj miłości dlań jest nienawiść dla ojca jego... A! panie, co ja z tym człowiekiem ucierpiałam! On teraz pochlebia sobie, że wyszuka co z winy jego zatracone zostało. Gdybym ja mogła mu dowieść, że jest jak był do niczego, niezdara... ciemięga! a! byłabym szczęśliwa! Bo — wystaw pan sobie człowieka, którego nawet nienawidzieć nie można, któremu na pozór nic zarzucić niepodobna, który niby jest słodki, dobry, a mdły, nudny... zabijający. Bo żeby z nim choć się pokłócić — ale nigdy nie ma za co! Można zrobić co się podoba... nie stęknie, nie skrzywi się, nie zapali... a na ostatku rozpłacze się jak dziecko. Ja takich mężczyzn maślanych nie lubię.
Rozśmiała się przytomna hrabina, wojewodzic temu łatwemu dowcipowi przyklasnął, ale myślał spożytkować macierzyńską fantazyę kobiecą. W ten sposób przybył jeszcze jeden nieprzyjaciel Czokołdowi a pomocnik ojcu, chociaż piękna Teklunia się zaklinała, iż odzyskawszy dziecię za nic go nie odda. Wprawdzie wczoraj jeszcze obojętna dlań była, ale powiał wiatr inny, i choć za jutro ręczyć było trudno, w téj chwili najgoręcéj tego pragnęła.
— Ale niechże mi pani powie, dorzucił wojewodzic: czy to pewna, że on był a nie kto inny w oknie, czy to dziecię...
— Ja się nigdy nie mylę, odparła żywo Teklunia; a mogłażem nie poznać mego drogiego Pawełka?... Proszę pana, widziałam go jak państwa widzę... jechałam bardzo prędko, podniosłam oczy, krzyknęłam postrzegłszy, on do mnie rączyny wyciągnął, ale nim konie rozpędzone wstrzymano, nim wysiadłam, nim posłałam, znikł bez śladu.
Wojewodzic się zadumał.
— Co gorsza, rzekł, iż może go zaraz właśnie z tego powodu wywieziono.
— A nie można wyśledzić, choćby na rogatkach, czy kto z takiém dziecięciem nie wyjeżdżał?
— Nie wiem, zobaczymy, odparł zabierając się do wyjścia wojewodzic. Za to tylko ręczyć mogę, iż cokolwiek możliwego jest, to uczynię... dla pani.
Za tę obietnicę zapłacił mu gorący uścisk pięknéj rączki, uśmiech i wejrzenie czułości pełne. Całéj już naówczas Warszawie wiadomo było, iż wojewodzic, wdowiec naówczas, kochał się szalenie w pani ex­‑stolnikowéj i czekał tylko na rozwód, aby się z nią ożenić. Czyniła mu trudności jeszcze, wahała się, ale to były raczéj ceremonie drożącéj się z sobą piękności, niż zastraszający opór. Teraz zaś, gdyby chłopaka znalazł... wojewodzic już miał słowo.
Ze swojéj strony Cieszym nic nie zaniedbywał co go na ślad naprowadzić mogło, a że i na przyjaciołach mu i na groszu nie zbywało, równie skutecznie działał jak wojewodzic... choć innemi drogami.
Dotąd wszakże oprócz owego widzenia w oknie, najmniejszego śladu nie natrafiono. Jednego tylko dnia z poczty przyniesiono stolnikowi list zabrukany, na szarym papierze pisany, a rzucony na pocztę w miasteczku najbliższém od Ćwikłów, w którém Czokołd się najgrawał jawnie ze starań o odzyskanie dziecka.
„Jeśli sądzisz, pisał, że potrafisz mi Pawełka odebrać, srodze się jegomość mylisz. Wzięliście wy rodzinie méj szczęście i dolę, umęczyliście mi ojca, przywiedliście mnie do włóczęgi i niemal żebraniny; teraz z bożego zrządzenia koléj na mnie. A co Bóg dał w ręce, tego nie puszczę... Możecie przetrząść i stolicę i Spiż i wszystkie kąty, ja się potrafię ukryć... Co pocznę to mnie wiadomo... Ząb za ząb... łzy za łzy... i jam życie sterał... koléj na was, bo sprawiedliwość boża nie ma litości, a ja w jéj ręku narzędziem jestem... Nie masz żony, nie masz dziecka, nie masz spokoju, stracisz majątek, — i będziemy sobie równi, gdy tak żywot przemęczysz, jakem ja go przebolał.“
Kobyliński listem tym rozgniewany był i rozczulony, płakał i wściekał się. Uderzyło go to, że oddany na poczcie w okolicy, z któréj dziecię skradziono, jeśli nie dowodził, że się tam ukrywano z niém, to przynajmniéj, iż tam jakieś utrzymywał Krajewski stosunki... Wzięci na radę oba Strękowscy i Oxtul, medytowali długo, głowami trzęśli, ramionami zżymali i starszy Jan zawyrokował, że tam zkąd list przyszedł, szukać próżno było rabusia. Dopisek listu świadczący, że doskonale wiedział Czokołd o każdym kroku nieprzyjaciela, kazał się domyślać i potwierdzał to, że prędzéj dziecko mogło być w Warszawie.
Poszli ci ichmość po mieście, ale drugiego dnia Oxtul zasępiony wrócił.
— Szanowny stolnik pozwoli mi coś powiedzieć, rzekł; choć to ja niby z głowy nie słynę... ale mam swój głupi rozum. U nas, nikt nic nie zrobi bez żyda — to darmo... Myśmy w tém chybili, żeśmy się bez takiego faktora obejść chcieli... To darmo, panie: żyd wie wszystko czego chce... oni mają najlepszą policyę, najlepszą pocztę pantoflową, oni najdokładniéj kraj znają i ludzi... Co to mówić! my bez żydka jak bez ręki.
— Może waćpan masz słuszność — odparł stolnik; myśl jest niezła, ale żyd żydowi nie równy.
— Widzisz pan, gdzie się trzeba bić, dodał Oxtul, na nic się on nie zdał, ale do wymyszkowania, wyszukania, wświdrowania się, — jedyny.
— Weźże waćpan do pomocy...
— Ale ba! westchnął Oxtul, jużbym to uczynił, gdybym takiego Izraelitę, o jakim myślę, mógł wyszukać...
Poszedł tedy na wzwiady między ludność izraelską pan Oxtul, i w ten sposób przybył jeszcze jeden pomocnik w osobie Hersza Kohena prazkiego, który w aksamitem okładanym żupanie przystawił się w dni parę.
Postać była milcząca, nie obiecująca, człek niemłody, trzymający się za brodę z jakiegoś nałogu, mówiący niechętnie, ale zalecony jako najzręczniejszy w świecie policyant. W Warszawie tylko z jego pomocą odzyskać się czasem udało kradzież lub wyśledzić kryminalistę. Marszałek się nim posługiwał nawet... Używano go także za pośrednika do wyszukania pieniędzy i lichwiarzy, a złośliwe języki utrzymywały, że jeszcze jedném pośrednictwem się trudnił, do którego on wszakże wcale się nie przyznawał. Herszowi musiano opowiedzieć historyę całą ze szczegółami największemi, gdyż żaden sędzia indagacyjny nie domaga się więcéj drobnostek i skazówek jak on. W czasie rozmowy chodził zamyślony od progu do stołu i od stołu do progu, ciągle trzymając się za brodę — a w końcu namarszczywszy się i głową trzęsąc wyrzekł: — że to jest kiepski interes, że pewnie złodziéj dziecko wywiózł za granicę i sam się też gdzieś skrył. Obiecywał wszakże listy porozpisywać do swoich, a tymczasem rachując na szczęście dośledzać w Warszawie dziecka. Nie znając nawet matki, Hersz wnosił, iż widzenie w oknie było tylko przywidzeniem, gdyż złodziéj nie głupiby był z dzieckiem tak się niebezpiecznie umieszczać.
Tymczasem Głodowski ruszył do Ćwikłów i słychać o nim nie było, Samotyja błąkał się po Warszawie, a Mora zginął jak w wodę wpadł nie opowiedziawszy się co z sobą miał począć. Oxtul pół dnia spędzał na rozmyślaniach co było poczynać, a nic wymyślić nie mógł. Strękowscy nie zdawali się nic robić, wzdychali tylko do tysiąca dukatów. Jakkolwiek o nich nie rozgłaszano bardzo, bo się każdy kandydat lękał, aby go kto nie wyprzedził i nie pochwycił ich, wieść wszakże puszczona szeroko się rozeszła. Z tego powodu mnóztwo się znalazło dobrowolnych myśliwych, co na ów tysiąc polowali, równie jak pierwsi bezskutecznie.
Stolnik nareszcie zrozpaczywszy o Warszawie, na Spiż z Oxtulem i dwoma Strękowskimi wyruszył.


Właśnie w téj porze, gdy się to działo, do małego miasteczka w lasach po nad Bugiem położonych przybył jednego wieczoru szlachcic bryką parokonną z dzieckiem chorém, i wyniosłszy je na rękach z posłania na wozie do izby, z czułością wielką począł się krzątać około chłopaka. Dziecię było blade, zmęczone i jakby przelękłe... skarżyło się na głowę, a za lada słowem płakało. Szlachcic, który je przywiózł, chodził koło niego bardzo troskliwie, bawił, cieszył, zagadywał i czynił co mógł, by je rozerwać. Wkrótce też nakarmione na posłaniu z siana usnęło. Naówczas po cichu wyszedł szlachcic do sieni i posunął się ku izbie gospodarza, który właśnie w koszuli śmiertelnéj nabożeństwo wieczorne odprawiał. Trzeba więc było czekać z rozmową, aż pierwéj z Panem Bogiem skończy.
Mężczyzna na ławie siadł z głową w dłoniach, zamyśliwszy się głęboko i smutnie.
Mieścina, do któréj przybywał, była jedna z tych, do których oprócz znajomych a sąsiadów mało kto zajeżdża. Przed laty niegdyś na tém pustkowiu kryli się różnowiercy, wyznawcy nauki kalwina i aryanie; herezya rozprzestrzeniła się była szeroko od założonego przez Radziwiłłów zboru. Właśnie to było powodem może, iż nawrócony dziedzic miasteczka późniejszy, zaraz po wprowadzeniu jezuitów do kraju, tu dla nich kollegium dosyć jak na taką ustroń piękne i obszerne fundował. Miano może na względzie, skupiając tu młodzież przy kollegium, gdy już aryan i różnowierców nie stało, by ją od wpływów świata i od jego wrzawy uchronić. Jezuickie mury jak wszędzie tak i tu, nietylko na wygody obrachowane były, ale na uderzenie oka, na wrażenie, które swą wspaniałością wywierać miały.
Kościół przerobiony ze zboru nie zachował ani śladów skromnéj jego budowy; frontem swym ozdobionym do zbytku w posągi, gzemsy, kolumny, pilastry panował miasteczku i okolicy. Nieco opodal od niego stała rezydencya równie wspaniale i obszernie zbudowana, z ogromnemi ogrodami i wszelkiemi wygodami, rozlegająca się u brzegu rzeki. Od końca XVI wieku, gdy wcześniéj niż zkąd inąd uszli ztąd protestanci, zasadzone drzewa miały czas wspaniale się rozrosnąć. W pośród nich krzyże, posągi, kapliczki, kalwarye ogród ten po‑jezuicki czyniły sławnym na całą okolicę.
W istocie przepychem pańskim jaśniała ta fundacya, dopóki istniał zakon... teraz była to świeża istna pustka, pełna wspomnień, w któréj przy szkółce utrzymanéj nadal kilka smutnych niedobitków pozostało. Sam gmach sprzedany został komuś i jeszcze go nie zużytkowano. W jednéj części jego mieściła się do czasu pozostawiona szkoła, zajmowali ją ojcowie, którzy opuścić na starość tego przytułku nie chcieli; lecz w ogóle oprócz kościoła, który zarazem był parafialnym i utrzymywał się dobrze, reszta już zapowiadała rychłą ruinę. W dziełach rąk ludzkich, jeśli się duch człowieka i dłoń jego na chwilę tylko od nich usunie, z przerażającą szybkością gnieździ się zniszczenie, zdając się mścić za to, że przez długie lata rozpostrzeć mu się tam nie dawano. Tak też rezydencya zaledwie od niedługiego czasu zamknięta, już trupio zaczynała wyglądać. Wiele okien rozbitych, założonych tarcicami, dachy podziurawione, mury odrapane, pozabijane fórty i wejścia, w których progach chwasty porosły — świadczyły, że klasztor był wyludniony.
Oczy wędrowca padły na kościół, na mury niezbyt od rynku mieściny odległe; począł się rozpatrywać po nich i jakby szukać w nich czegoś dla siebie. Miejsce ciche, spokojne, ustronne może mu przypadało do smaku, gdyż coraz pilniéj się rozglądając, wyszedł aż ku środkowi pustego rynku, aby się lepiéj przyjrzeć wszystkiemu. Może też przypomnieć sobie chciał co dawniéj mu znane było.
Wieczór późny już mu dobrze nie dawał rozeznać ani położenia, ani budowli, które z rynku dwiema ulicami rozchodziły się po nad brzegami rzeki, a właśnie też i gospodarz skończywszy modlitwy, wyszedł na próg przeciw podróżnemu, który do niego pośpieszył.
Stary i poważny żyd pokłoniwszy się począł mocno wpatrywać się w twarz przybyłego, a w końcu zapytał:
— Czy jegomość tutejszy?
— Nie — alem tu dawniéj, niegdyś do szkoły chodził i miejsce zapamiętałem.
— Aj! aj! zawołał żyd: od tego czasu wiele się u nas zmieniło! Westchnął. Księża jezuici musieli ztąd iść precz!
— I nikt nie został z księży? spytał przybyły.
— No — ci zostali, którzy już nie mieli po co w świat wędrować. Niby to szkoła jeszcze jest, ale to już nie to co było... Uczniów co roku mniéj, professorów też ubywa... i tylko co nie widać, jak trawa w budynkach porośnie...
Westchnął stary.
— Któż z ojców jest?
— Już pewnie nie ma tych, których jegomość znać mogłeś, prócz może starego księdza Olszowskiego.
— Tak! tegom znał... Jakże mu dziś jest?
— Jemu? no! niczego, on tu dostał probostwo...
Stary chciał więcéj mówić, ale nagle jakby sobie coś przypomniawszy umilkł.
— To pan sam z nim pogada pewnie, a on jegomości lepiéj rozpowie.
Smutno popatrzywszy jeszcze na walące się domki, które niegdyś tak wyglądały wesoło, podróżny kiwnął głową i wrócił na palcach do izby, w któréj spał chłopak. Zbliżył się podsłuchując oddechu, lekko przyłożył rękę do czoła dzieciny, próbując czy nie ma gorączki, i uspokoiwszy się siadł smutnie w nogach posłania, przypatrując się dziecku, którego twarz nawet we śnie wyrażała ból i znużenie.
Cicho począł się potém rozbierać i rzucił na pół tylko rozdziany na kul słomy, który sobie podesłać kazał. Ale mimo zmęczenia drogą oczy mu się nie zamknęły; pozostał na nim wyciągnięty z oczyma otwartemi jakby na czujnéj straży, zamyślony głęboko. Kilka razy dobywał różańca okręconego około ręki, niby poczynając jakąś modlitwę, któréj nigdy nie mógł dokończyć. Zrywał się, chodził cicho, kładł się znowu, i tak spędził czas dobrze za północ.
W miasteczku panowało już głębokie milczenie, gdy powoli oczy mu się kleić zaczęły, i jak leżał wsparty na łokciu z głową zwieszoną na dłoń, zadrzemał. Snem przerywanym spoczywał, albo raczéj męczył się do dnia, a gdy na brzask się brało, narzucił opończę i wstał. Wśród nocy kilka razy już do budzącego się chodził chłopca, teraz przewidując, że rychło wstać zechce, poszedł przygotować ciepły napój i na jakie gospodzie stało śniadanie. Wkrótce też, gdy poruszając drzwiami skrzypnął, dziecię się przebudziło, podniosło i ze snu zaczęło wołać:
— Tatku! gdzie ja jestem?..
Podróżny się przybliżył i wziął dziecko za rękę.
— Nie bój się, a jeśli możesz uśniéj jeszcze, bo rano. Jesteś zemną, z przyjacielem twoim. Tatka nie ma i nie rychło powróci. Mówiłem ci tyle razy, że z mamą pojechał za granicę, a ciebie mi powierzył, żebym miał o tobie staranie.
— O! niedobry! zawołał chłopak, rzucając się na poduszkę: jabym był wolał pojechać z nimi.
— Ale to było niepodobna, rzekł łagodząc głos mężczyzna: wszakże źle ci zemną nie jest...
— O! ja tego nie mówię! tyś dobry, tyś dla mnie bardzo dobry! ale tatkabym wolał.
— Kiedyś też, wzdychając odezwał się stary, powrócimy do niego. Tym razem śpij, odpoczywaj, nie smuć się, a wszystko będzie dobrze...
Ale chłopak twarz do poduszki przyłożywszy płakał. Nie przerywał mu tego wybuchu czułości i bolu po wspomnieniach jeszcze świeżych stary jego towarzysz, dał mu się wypłakać i uspokoić, zagadywał go o rzeczach obojętnych, mówił o dalszéj podróży, o spoczynku w nowym domu, o młodych chłopakach, których wkrótce pozna, i z wolna ułagodziwszy dziecię, napoiwszy je i nakarmiwszy, do snu ukołysał. Zasnęło znowu. Naówczas zawołał szlachcic woźnicę od koni, aby pilnował śpiącego, a sam, gdy już dzień był dobry, poszedł za dzwonkiem do kościoła.
Wnętrze tego wspaniałego gmachu, w smaku właściwym zakonowi, który go wznosił, całe błyszczało od złoceń i wyszukanéj ornamentacyi; pełno w nim było ołtarzy, obrazów, wotów i oznak gorącego nabożeństwa, ale nawa była pusta prawie, a oprócz kilku kobiet i zakrystyana w kościele nikogo. Ksiądz staruszek przygarbiony wyszedł suwając nogami, ale krokiem pośpiesznym przed wielki ołtarz; był to znany tu z bardzo szybko odprawianéj zawsze mszy świętéj ksiądz Olszowski. Chłopak mu ledwie mógł wydołać z odpowiedziami tak się uwijał, a w niespełna kwadrans już napowrót do zakrystyi kroczył.
Tu już nań czekał podróżny, a gdy zdjąwszy szaty ksiądz Olszowski po krótkiéj modlitwie wstał z klęcznika, zbliżył się do niego grzecznie witając. Stary, który już podobno wzrok miał gorszy od pamięci, patrzał długo i milczał, nie mogąc poznać ktoby był ów przybysz.
— Dawny wdzięczny uczeń, jegomości dobrodzieja...
— Tak, ależ bo ich było tylu... a kogoż mam honor?
— Co tam pytać o nazwisko! przerwał przybyły: dosyć, że discipulus, i że przybyszy tu, pragnął złożyć jegomości dobrodziejowi uszanowanie.
— Chodźże do mnie na kawę, rzekł ksiądz Olszowski; pogawędzimy o lepszych czasach. Ba! dodał, a poznałżebyś to ty dziś nasze kollegium, szkołę, owe ogrody i gmachy... tempus edax rerum.
Spuścił głowę ks. Olszowski.
— Chodź bo, chodź, jak się tam nazywasz, proszę zemną. Mam tu jeszcze jako proboszcz loci ordinarius, kątek znośny. Jest nas tu kilku niedobitków.
Tak mówiąc smutnie wyszli, a ks. Olszowski kierował się ku ogromnym murom kollegium, z których jeden róg tylko pozostał mieszkalnym. Tu się tuląc do siebie garstka owa z penatami swemi gromadziła przy kilku izbach szkolnych, w których jeszcze po staremu bakałarzowano z Alwara.
Ksiądz Olszowski stał na dole, inni na piętrze się mieścili. Z wielkiego ogrodu przed oknami żerdziami oddzielono mały ogródeczek dla proboszcza. Po za nim, chociaż pora była zimna i wszystko okryte skorupą, znać było zapuszczenie. Wśród dróg wyrastały krzaki, gdzieniegdzie ziemia była poryta, a kilka starych lip porąbano bezkarnie.
W mieszkaniu proboszcza jeszcze pełno było pamiątek zakonu, ocalonych i przechowujących się do zawsze spodziewanego zmartwychwstania. Wisiały tu portrety sławniejszych ojców, fundatorów, generałów zakonu i patronów. Z klasztoru co najlepszy sprzęt ocalony tu się tulił. Ale ksiądz Olszowski snadź żył ubogo wśród tego dostatku pamiątek, chłopaczek mały mu posługiwał tylko, a przedpokój i dwie celki stanowiły całe mieszkanie, w którém dla mnóztwa nagromadzonych tam rzeczy przejść było trudno.
Tu w jaśniejszém dnia świetle począł mu się przypatrywać przez okulary ksiądz Olszowski.
— Coś ty za jeden, że ja ciebie nie pamiętam? rzekł z wolna. Żeś postarzał to nic, ja się nauczyłem już poznawać młodzieniaszków moich w starcach, a waszeci nie mogę.
— Choćbym nazwisko powiedział jegomości dobrodziejowi, nie przypomnicie mnie pono... dawniéj z powodów familijnych nosiłem czasowo inne...
— Ale jakież? naglił ksiądz.
— Przypominasz sobie jegomość tego szaleńca, co po gzemsie chodził gniazda wróble wykręcać... i o mało karku nie skręcił?
— E! toś ty ten wisus Krajewski...
— Cyt, ojcze, nazwiska tego teraz nie można już wspominać, zowię się Parskim do usług..
— A! co mi tam! dla mnieś ty Krajewszczuk.
I począł go stary ściskać.
Pater Fizyk dał ci wówczas dobrą pamiątkę... rzekł śmiejąc się: była to ratio physica co się zowie. Pamiętam, żeś sobie chusty do siedzenia podkładał przez tydzień.
— Dawno się te rany zgoiły! westchnął stary, a bodajby się w życiu innych nie znało!
— A jakże ci się wiodło? rzekł proboszcz nalewając kawę.
— Tak jak w szkołach, odparł Parski: plażył mnie los wszędzie i zawsze.
— Co cię tu zapędziło?
— Nowa bieda.
— Toś tu sobie, mój drogi, źle wybrał miejsce pono, by o niéj zapomnieć; bo tu ona założyła rezydencyę i stale przemieszkuje. Może też post nubila phaebus nadejdzie kiedy, ale chyba nierychło... Pamiętasz, dodał, czém to było a czém jest. Roiło się życiem, młodzieżą, weselem, wrzawą... pełny kościół, klasztor za ciasny, klassy za małe... miasteczko do strychów wypchane... a dziś psy wyją na cmentarzysku i nas kilku niedobitych płacze.
— Przyszedłem tu tych opłakujących liczbę zwiększyć, rzekł Parski, bo myślę zamieszkać.
— Chyba ci życie niemiłe! zawołał ks. Olszowski.
— Mam sierotę chłopaka, powierzonego mojéj opiece; myślę, że tu jeszcze nauki bez wielkiego kosztu zaczerpnąć może... przywiozłem go z sobą, najmę dworek Pacukiewiczów, a jegomości proszę o opiekę dla mnie i dla mojego chłopaka. Przecież którykolwiek z młodszych księży wychowaniem jego zająć się może.
Ksiądz Olszowski pomyślał.
— Niedobrześ się wybrał, rzekł; ale snadź inaczéj nie mogłeś. Myśmy radzi gdy nam kto przybywa, choć sumienie tu przytrzymywać nie dopuszcza. Nie będzie ci tu najgorzéj, ani wyśmienicie. Ja co ledwie się do kościoła dowlokę, na nic ci się nie zdam; ale ojciec Dębski, co umie wszystko a dzieci kocha i nie ma co robić, ten ci pomoże z ochotą. Tylko Pacukiewicza dworku nie najmujcie, było to kiedyś dobre, dziś tam w próchnie chyba szczurom żyć... Nająłbym ci parę izb w klasztorze, które są jeszcze do ludzi...
W ten sposób mniemany Parski, dawniéj Czokołd, a w istocie Krajewski, przypomniawszy się ks. Olszowskiemu i rozpocząwszy traktowanie, tegoż dnia ułożył się o trzy izby na dole pustką stojące, obok proboszczowskich, w których choć wiele trzeba było zrobić, aby mieszkalne się stały, nie obiecywało się najgorzéj. Okna ich wychodziły na cienisty ogród stary, a tuż pod bokiem mieszkał ks. Dębski i ks.  Olszowski i dwóch jeszcze patrów; resztka dawnéj szkoły utrzymywała się niewiele już uczniów wabiąc do siebie. Choć pora była zimowa, mieszkanie oczyszczono w kilka dni, wyporządzono i ogrzano, tak, że się do niego wnieść było można.
Dziecięciu nowość stała za rozrywką, a ojcom żywe dziecię, roztropne, ciekawe, chciwe nauki, spadło jakby dar z nieba. Nudzili się biedni, a teraz wszyscy, nie wyjmując ks. Olszowskiego, jakby je sobie za własne przybrali, nacieszyć się niém nie mogli. Parski też wychowańcem zajmował się z taką czułością, iż budował wszystkich. Dowodziło to nim dobrego serca, że obcą sierotką mógł się tak zaprzątać, i nie mając własnych, cudze dziecię ojcowskiém uczuciem ukochał. Zwierzył się on ks. Olszowskiemu, iż chłopak nie miał rodziców, choć mu o tém mówić nie było można, i uplótł całą jakąś ad hoc tragiczną historyę, któréj wszyscy uwierzyli święcie.
Najlepszym dowodem jéj prawdziwości było wylanie zupełne Parskiego dla kochanego wychowańca. Gdy raz już osiedli w starym klasztorze, a życie się ułożyło i uregulowało, mogli się wszyscy przekonać, iż opiekun żył tylko cały dla dziecka. Od rana do wieczoru z niém był ciągle, wymyślał mu zabawy, ułatwiał powolną naukę, czuwał nad zdrowiem, przewidywał zachcenia, a że mimo téj troskliwości zdało mu się, iż chłopak sam bez rówienników nudzić się będzie, postarał się o paupra tegoż wieku lub mało co starszego syna szlacheckiego i wziął go do siebie, aby Pawełek miał zawsze towarzysza i godziwą rozrywkę.
Ojcowie też może do zbytku chłopię pieścili, unosząc się nad jego talentami, usposobieniami, wdziękiem i przymiotami, codzień w nim nowe odkrywając.
Skutkiem tych starań było, iż chłopak, który w początkach bardzo do domu i do rodziców tęsknił, wprędce o nich prawie zupełnie zapomniał, a po niejakim czasie Parskiego nawet tatkiem nazywać zaczął. Pamięć domu rodzicielskiego z wolna się zacierała, a nadchodząca wiosna i z nią ogród, kwiaty, przechadzki, brzegi rzeki, czółno... zabawy urządzane przez ojców, do reszty ją nowemi wrażeniami zaćmiły.
Nawet Parski, który tu przybył smutny, pogrążony w myślach, blady i wymęczony, odżył w dziecięciu, siły odzyskał i zdawał się do życia przywiązywać. A że Pawełek nawykł do ks. Olszowskiego i Dębskiego i był tu już jak w domu, mógł pomyśleć nareszcie o podróży, o któréj konieczności kilka razy napomykał. Nie śmiał jéj tylko podjąć wcześniéj, snadź dla złéj pory, i żeby dziecka nieobytego jeszcze z ojcami wśród obcych nie zostawiać. Gdy w ostatku podróż była postanowiona, wspomniał o niéj Pawełkowi, oswajając go z myślą, iż na czas jakiś rozdzielić się będą musieli.
Dziecię tak już doń było przywiązane, iż na pierwszą o tém wzmiankę rzuciło mu się niemal z płaczem na szyję, chcąc koniecznie towarzyszyć w podróży. Parski ucałował je, ale szepnął, że to być w żaden sposób nie może, bo droga trudna a długo w niéj nie zabawi i prędko powróci. Przyrzekł jeszcze, iż może piękne przywiezie rzeczy i żywego z sobą przyprowadzi konika.
Ksiądz Dębski na ten czas miał się przenieść do mieszkania pana Parskiego i pozostać z Pawełkiem, który też do niego szczególne okazywał przywiązanie. Wszystko to jakoś składało się jak najlepiéj, a wśród téj ciszy, pokoju, ruin i zieleni starych drzew, dziecko było jak w raju. Życie ubogie, skromne, ale nie dające czuć niedostatku, starczyło fantazyom Pawełka. Szczególniéj szczęśliwy był wybór Tomaszka, łagodnego chłopaka, który przylgnął od razu do swego panicza, i ucząc się z nim, dodawał mu ochoty i zapału, równie jak księdza Dębskiego, człowieka wykształconego, który choć może, jak mówił o nim ksiądz Olszowski, wszystkiego nie umiał, miał przynajmniéj o wielu rzeczach na swój czas jasne pojęcie. Był to jeden z tych umysłów badawczych, które po za kresy swojego wieku wyjść nie mogąc, wiedzą przynajmniéj, że dalszy pochód jest możliwy. Oznaka to zawsze wyższości pewnéj, gdy człowiek wie i czuje, iż pole umiejętności szersze jest niż siły dane do wymierzenia go jednemu pokoleniu.
Łączyła się z tą wiedzę i łagodność charakteru niezwyczajna, tak, że księdza Dębskiego nikt nigdy gniewnym i zniecierpliwionym nie widział. Znosił z pokorą i rezygnacyą wszystko i wszystkich, niczemu i nikomu głębi swéj duszy nie dając dosięgnąć. Do niego, Tomaszka i przybranego ojca przywiązał się też Pawełek w ciągu kilku miesięcy najbardziéj. Ksiądz Olszowski bardzo zacny i poczciwy, trochę już był dla dziecka surowszy, i tego jednego pieszczone chłopię się obawiało.
Parski czekał snadź nadchodzącéj wiosny, by wyruszyć w drogę, a puszczał się w nią prawdziwie po szlachecku, bo samopas i konno. Na ten cel kupił sobie mocnego wierzchowca pod siodło, którego wypróbował i podjeżdżał trochę, zasposobił się też o parę pistoletów, bez których w dalszą podróż ruszać było niebezpiecznie. Ale gdy już wszystko gotowe było i dzień nawet naznaczony, jakby mu odwagi zabrakło, począł odkładać pod różnemi pozorami.
Żal mu snadź było opuścić Pawełka, który zawczasu płakał, i gdy się dziecię szyi jego uwięzało małemi rączkami, gdy mu do ucha prośby szeptać zaczęło, a uśmiechać się i wdzięczyć, miękł człowiek twardy i sam nie wiedział jak słodyczy szczebiotania tego ulegał. Jeszcze dzionek, jeszcze pół dnia, i znowu podróż odłożona do rana, a nazajutrz nowy powód do zwłoki. Koń się tylko tymczasem wypasał. Widząc, że to się może pociągnąć bez końca, Parski wreszcie z wieczora nic nie mówiąc chłopcu, pożegnawszy ojców po cichu, jednego dnia o świcie konia wyprowadził potajemnie jakby się wykradł, i ze łzą w oku wyruszył...
Ktoby tam był zajrzał do jego duszy, niedawno jeszcze uczuciem zemsty zgangrenowanéj, zgorzkniałéj, a porównał stan umysłu i serca dawny z teraźniejszym, zdziwićby się był musiał wielkiéj zmianie, jaka w nim zaszła od chwili właśnie, w któréj zemstę swoją zaspokoił targnięciem się na największy skarb nieprzyjaciela.
W dzikim tym człowieku, którym namiętności długo miotały, na jedną chwilę politowaniem dla niewinnego dziecka obudzone uczucie, jak kropla ambrozyi wonią odświeżyło, odrodziło duszę schorzałą. Pierwszą myślą jedyną było, gdy porwał jedynaka ojcu, surowo się obejść z potomkiem krwi i rodu nienawistnego. Dzieciak go łzami i zaufaniem rozbroił. Gdy się raz otwarło to źródło miłosierdzia przez długie lata zaparte, odżył niém ku lepszemu człowiek.
— Cóż dziecię mi winno? mówił w duchu. Dla czego ono miałoby za grzechy dziada pokutować? Dosyć téj zemsty, iż je odebrałem ojcu, żem mu szczęście zatruł i spokój jego zburzył...
W drodze już przywiązał się do Pawełka biedny człowiek, który nie miał dotąd kochać nikogo, i powiedział sobie, że go musi jak własne dziecię wychować. Przywiązanie to rosło, zwiększało się, objęło go całego, stało się potrzebą i celem życia. Czokołd dziwak, fantastyk ponury, mizantrop, przez miłość dla chłopaka zmienił się w innego człowieka. Zmiany charakteru w ludziach, rzadkie w życiu powszedniém, bywają zwykle raczéj uczuć niż wypadków skutkiem. Tylko one mają tę siłę, iż istotę całą w ogniu swym przetopić potrafią. Zewnętrzny wpływ częściéj oporem stwardzić potrafi człowieka aniżeli go przeistoczyć; dobyty z głębi płomień oczyszcza...
Los Pawełka obchodził teraz tak bardzo opiekuna, iż się już zaczynał troszczyć o zabezpieczenie mu przyszłości. Wyjeżdżając ze Spiżu, zostawił tam był stadko i trochę mienia w rękach przyjaciela, szlachcica rodem z Węgier, przesiedlonego tutaj od dawna. Był pewien iż ta odrobina szwankowi żadnemu nie ulegnie, ale wprzódy się o nią upominać i odzyskiwać jéj nie śmiał z powodu, iż się lękał pogoni i poszukiwań, na które się nie chciał narażać. Trzeba mu było teraz przedrzeć się przez ogromne kraju przestrzenie, dotrzeć na miejsce, spieniężyć co tam zastanie i wrócić unikając oczu ludzkich. Rachował na zręczność swą i szczęście.
Pod miasteczkiem miał już napatrzony folwark, który mu przyrzeczono dać dzierżawą, tu myślał cały się gospodarstwu poświęcić, ażeby gdy chłopak dorośnie, znalazł już gotowy majątek. Z planami takiemi drogę na Spiż w myśli sobie wytknął taką, ażeby na jak najmniejsze narażać się niebezpieczeństwo. Nie tajno mu było, iż go szukano i wyznaczono za odkrycie dziecka nagrodę. Ale przekraść się naówczas drożynami znanemi nie było niepodobieństwem. Najtrudniejszém zadaniem zdawało się konieczne wszakże wstąpienie do Murawy, aby się o losie Gabrysia dowiedzieć. Ten pomocnik Czokołda, który był w pierwszéj chwili dziecię uwiózł i przechował, a po odebraniu go wynagrodzony został i odprawiony, mógł być wyśledzony, karany i pokutować za niezupełnie własną winę. Dla tego czując się w sumieniu odpowiedzialnym zań rodzinie, Czokołd postanowił bądź co bądź, zajrzeć do Murawy i dowiedzieć się o lasie, jaki go spotkał.
Zbaczał dla tego znacznie z drogi i narażał się na jawne niebezpieczeństwo, ale chciał teraz uspokoić skrupuły jakie miał, i — jeśli podobna — krzywdę wyrządzoną nagrodzić... Kraj był podróżnemu doskonale znany... gościńców więc nawet większych unikając i jadąc najczęściéj nocami, nie zabłąkał się, a na przybycie do Murawy wypadła mu noc majowa bez księżyca... taka właśnie, jakiéj sobie mógł życzyć, aby tu wpaść na chwilę niepostrzeżonym.
Było już blizko północy, gdy się około znanéj zobaczył stajenki; psy w osadzie całéj ujadać zaczęły, ale z chaty nikt nie wyszedł, ani nawet z okna nie wyjrzał... Trzeba było zsiąść z konia, i dla ostrożności z rąk go nie puszczając, zapukać do okiennicy... Na pierwsze lekkie dobijanie się nie odpowiedziano wcale, a po wyczekaniu dopiero ktoś ze wnętrza odzywać się począł, i drzwi uchyliwszy, okryta kożuchem wyszła jakaś postać, rozglądając się w nocnym mroku. Zbliżywszy się, domyślił raczéj Czokołd Magdy niżeli ją dojrzał — ona także snadź go poznała, bo krzyknęła z razu, ale czy jéj tchu zabrakło czy odwagi, zamilkła wnet.
— Co się z Gabrysiem stało? mówże — a prędko...
Kobieta pomilczała trochę... westchnęła.
— A! panie! posadzili go do kryminału i po dziś dzień pokutuje w nim...
Dziwna rzecz, głos kobiety nie zdradzał zbytniego żalu...
— Moja Magdo — rzekł Czokołd — Bóg widzi, czuję się winnym... przebaczcie mi, zrobię co mogę, aby wam krzywdę wynagrodzić.
— Zrobicie co możecie — odpowiedziała kobieta ziewając spokojnie; ale tylko mój dobrodzieju, nie uwalniajcie go, nie uwalniajcie... niechaj go rozumu nauczą. Jam i rada, że mu się dostało... ponieśli i wilka... Może wróciwszy do domu, jak go tam robactwo nadje, poszanuje i mnie i chatę... To był łotra kawał... a no! chyba już tam wydobrzeje w biedzie...
Czokołd o mało się nie rozśmiał, choć mu na wesołość się nie zbierało; węzełek z przygotowanemi pieniędzmi wsunął w rękę Magdzie, i uspokojony na sumieniu, nie dając się zatrzymać ani zaprosić, siadł zaraz na konia, ruszając daléj. Pomimo téj pozornéj rezygnacyi, obawiał się tu zdrady kobiety, która mogła wydaniem go okupić wolność męża...
Magda im się bardziéj wyrywał, gorącéj go zapraszała, aby został; przemógł wreszcie owe prośby i wymknął się puszczając w las, nimby mogła ludzi rozbudzić. Miał nawet tę ostrożność ściganego zwierza, iż na pozór inny obrał kierunek drogi, a dobrze się odsadziwszy kawał, udał się w przeciwną stronę. To go też od pogoni w istocie za nim wysłanéj zaraz zbawiło, tak, że nawet o niéj nie wiedział.


Z Warszawy owi łapczywi myśliwcy polujący na przyrzeczone tysiąc czerwonych złotych, rozjechali się w najlepszéj myśli, w różowych nadziejach; żaden z nich przecież na ślad dziecka nie trafił, oprócz Głodowskiego, który zasadziwszy się na Gabrysia, a rachując na to, że złapany wyśpiewa resztę, potrafił go na razie kryjącego się około domu pochwycić.
Uderzył tedy pośpieszywszy się na tryumf przedwczesny, i nim jeszcze stolnik odsadził się daléj od Warszawy, napędzono go z wieścią szczęśliwą, że Gabryś schwytany, ale gadać nic nie chce. Nie był jeszcze naówczas tak uregulowany wymiar sprawiedliwości, aby się po nią koniecznie do urzędu udawać miano, a że Gabryel osiadły był na gruntach do Ćwikłów należących, nie czyniono ceremonii i zapakowano go do ciupy przy samym dworze. Stolnik nadbiegł w towarzystwie nieodstępnych Strękowskich obu i Oxtula. Poczęło się śledztwo prowadzone bardzo zręcznie i natarczywie, napróżno jednak dobyć coś usiłowano z nieszczęśliwego, który wypowiedziawszy co wiedział, więcéj nad to nie mógł. Okazało się, że dziecię porwane przezeń z namowy Czokołda krótko było w jego rękach, że je zaraz odebrał wymknąwszy się z Ćwikłów, a gdzieby je uwiózł, o tém Gabryś płaczący łzami rzewnemi, bijący się w piersi i padający na kolana, nie wiedział. Dostał za to trochę pieniędzy, z których część już puścił... Biedaczysko nawykły do swobodnego wałęsania się po świecie, do wycieczek po jarmarkach i odpustach, skazany teraz na samotne a groźne rekollekcye w ciupie, wychudł, zmizerniał i obudzał politowanie. Oxtul był tego zdania, żeby z niego metodą używaną w dawnych a nawet najświątobliwszych sądach dobyć prawdę — przez surowsze nieco środki; lecz stolnik nie pozwolił. Natomiast mimo prośb i zaklinań, do sądu go ze skargą oddał i wsadził do kryminału.
Głodowski, który widział, iż cała jego zasługa do bardzo drobnych zeszła rozmiarów, bardzo był postępowaniu z Gabrysiem przeciwny i szemrał przeciw stolnikowi; jadł jednakże z tak dobrym apetytem, jakby tysiąca dukatów nie stracił. Gdy nadzieja ta spełzła, Cieszym wyrywał się już sam na Spiż nie spuszczając się na nikogo... i byłby zapewne nie wyręczając się nikim wyjechał, gdyby go w Ćwikłach nie wstrzymało wcale niespodziane przybycie siostry, pani Duńskiéj, która po wyjeździe Cieszyma, mimo jego namowy, była opuściła Ćwikły. Okazało się, że biedna kobieta w procesie z rodziną mężowską, gdy wyjechała po radę do brata, tymczasem krewni korzystając ze sposobnéj pory zajechali majętność dożywociem zapisaną i rozwinęli proces, a ona została bez dachu i przytułku. Choć z największym wstrętem i obawą, przybyła tymczasowo do Ćwikłów, dopókiby sobie nie obmyśliła schronienia. Poczciwy stolnik rad był jak błogosławieństwu temu gościowi niespodzianemu, rozczulił się, uległ wrażeniu i zmiękł tak, że pozwolił Oxtulowi jechać samemu na Spiż, dawszy mu pewne instrukcye, a tymczasem pozostał pod pozorem gospodarstwa w domu. Dawna miłość odezwała się w nim teraz z nową siłą, bo ją krzepiła nadzieja, iż po otrzymaniu rozwodu, ożenić się będzie mógł z ukochaną Marynią. Nie śmiał jéj jeszcze powiedzieć nic o tém, ale właśnie dla przysposobienia się do tego wyznania i wyjednania od niéj zgody na to przyszłe szczęście — pozostał w domu...
Tymczasem oboje razem całe dni płakali i mówili o losie Pawełka.
Z razu piękna a surowa kuzynka, gdy oznajmił jéj Lambert, iż o rozwód się podał, mocno się temu oponowała... ale rzecz była spełniona, obie strony go żądały — cofnąć się było za późno... zamilkła. W parę dni przyszły rozmysły jakieś zapewne, rozweselała twarz wdowy, i czuléj a otwarciéj i poufaléj poczęła być coraz ze stolnikiem. Było snadź przeznaczeniem jego, by się kochał w kobietach, których obawiać się musiał; tak najprzód przed Teklunią chodził na palcach, a teraz szczęście złożył w rączki Maryni, na któréj wejrzenie trwoga go przejmowała. Kochał ją niemal od dzieciństwa, a nie wiedział spełna, czy ją więcéj miłował czy się obawiał? Teraz też choć dlań była o wiele czulszą, a z nim poufalszą i nieraz mu się uśmiechnęła, i nieraz wspomnienia młode dozwalała bez przeszkody dobywać z serca głębi — odpowiadając na nie pół słówkiem... stolnik nie miał męztwa dotąd paść jéj do nóg i wyrzec wielkiego słowa, które mu wargi paliło. Błogosławił tylko proces wdowy i i łakomstwo familii, które ją ze wszystkiego wyzuwszy, rzucało w jego objęcia... Ale jakże tu się było oświadczyć, widząc na niéj żałobę, a nie mając jeszcze rozwodu?...
Stolnik z owego spokojnego, błogiego pożycia z Teklunią, któréj fantazye dodawały tylko smaku jaśniejszym chwilom — rzucony teraz został w odmęt trudów, trosk, ludzi, wydatków i niespodzianek. Nic mu przykrzejszego być nie mogło, bo choć energicznie często rady sobie dawał i nie cofał się przed żadnym obowiązkiem, wzdychał wszakże do egzystencyi zegarowéj, która mu była najmilszą. Obudzić się rano, zapytać Gomółki otwierającego okiennice — co tam na dworze? wstać i wynijść na ganek do dobrego śniadania, chłopaka wziąć na kolana, na czole żony złożyć pocałunek prędko przez nią otarty chusteczką, przejść się po ogrodzie, po polu z rękami w kieszeniach, przejechać na stępaku, zajrzeć do stajni, pogawędzić z ludźmi w oborze i na toku, wrócić do dobrego obiadu, którego exordium dwa razy w tydzień krasny barszczyk z uszkami stanowił — spocząć w krześle po spożyciu tego daru bożego, znowu się pobawić z dzieciakiem, czasem się przejechać wózkiem w sąsiedztwo, lub zapolować na upatrzonego, podchmielić sobie na imieninach lub weselu... wieczorem ekonomowi potwierdzić jego widoki i plany na jutro, zjeść dobrą wieczerzę i pożartowawszy z Teklunią pójść ze spokojném sumieniem do łóżka, gawędząc wesoło z Gomółką — to był najulubieńszy tryb żywota szlachcica naszego. Teraz zaś właśnie zachwiany, zamącony, zupełnie wyszedł z karbów; wszystko nie w porę się robiło, dochwytkiem, przerywanie, a dwóch dni spoczynku naprzód niepodobna było sobie obiecywać. Stolnik też krzyż ten pański nosił z ciężkością i tęsknotą, a gdyby go nie podtrzymywała nadzieja lepszéj przyszłości, byłby niechybnie stetryczał... Codzień też prawie coś nowego dokuczyło.
Najprzód przyszła ciężka z Gabryelem przeprawa, potém zaraz przysłała starościna, ażeby niezwłocznie do niéj przybył. Wahał się z razu stolnik, bo wiedział, że na historyę rozwodową ogromny larum podniesie matka, ale jak było zaproszenie odepchnąć? Pojechał więc, acz z sercem bijącém. Nie spodziewał się nawet tego, co go to spotkać miało, i nowéj zgryzoty.
Starościna nie potrzebowała być zawiadomioną o projekcie rozwodu; doniesiono jéj o tém z Warszawy. Los własny, któregoby była pragnęła dla Tekluni uniknąć, przypomnienie cierpień, jakich doznała w życie burzliwém, do rozpaczy ją przyprowadzały grozą tego, iż dziecię, mimo starań wszelkich, ten sam fatalizm spotkać może.
Podstarościc i ksiądz Ksawery, składając całą winę na męża, odkryli jéj historyę szambelana, jakimś sposobem wyszpiegowaną. W największym więc gniewie, który jako oburzenie uważała, a zatém i za grzech nie poczytywała, kazała się pod sąd stawić stolnikowi. Nie wiedział on wcale co go tu czekało, mógł wszakże po twarzach posępnych dworu domyślić się, że nie zostanie przyjęty łaskawie. Wpuszczono go prawie bez poczekania aż do sypialnego pokoju starościny, która się przechadzała gwałtownie wzburzona, blada, jakby już tylko na przybycie zięcia czekając. Ledwie się też w progu ukazał i chciał do ucałowania ręki przystąpić, cofając się zawołała nań głośno:
— Mów! mów! Powierzyłam ci dziecię moję! co zrobiłeś z moją córką? tyś winien wszystkiemu!
— Pani starościno dobrodziejko...
— Tak! wy zawsze wasze niedołęztwo, wasze winy zrzucacie na nieszczęśliwe kobiety, które padają ofiarą takich jak ty ciemięgów. Oddając ci Teklunię, nie taiłam, że pilnie nad nią czuwać powinieneś. Dałam ci ją jak anioła niewinną, bez złéj myśli, gotową przynieść ci szczęście, gdybyś ją umiał był prowadzić. Przez lenistwo, przez słabość, dogadzając sobie, dałeś jéj zanudzić się i zgubić.
— Ale cożem ja winien!? zawołał stolnik, ja!
— Ty! tyś wszystkiemu sam winien! nikt więcéj! Tak się młodéj kobiety nie prowadzi, tak się jéj nie rzuca... na wszystkie świata pokusy... Kto winien? pytasz... Ale możnaż było być tak ślepym, ażeby samemu do domu gacha sprowadzać i jeszcze go ciągnąć!?
— Ja? do domu? gacha? czy pani żartujesz? spytał stolnik.
— Jakto! nie wiesz, że miała romans i schadzki z szambelanem, że on z nią do Warszawy jechał, że mieszkali w jednym domu, że Krajewski póki byli na wsi listy przenosił i gubił ci ją w oczach, a tyś ślepy się cieszył, że się bawiła?
Cieszym osłupiał; w istocie on dotąd o tém nie miał wyobrażenia... krew mu trysnęła na twarz.
— Pani starościno! krzyknął, to są potwarze! to są plotki!
— To prawda szczera! a waćpan ślepy jesteś, powtarzam, ślepy jak kret, żeś tego sam nie widział. Schadzali się codzień w lesie, przechadzali godzinami, a tyś chłopca niańczył. I pięknie go wyniańczyłeś, żeś i tego sobie dał wziąć!
Uderzyła w dłonie z rozpaczą, a potém chwyciła się za głowę.
— A wiesz ty człowiecze, że za całą jéj przyszłość skrzywioną i zwichniętą odpowiadasz teraz przedemną, przed Bogiem, przed ludźmi, przed dzieckiem, jeśli się ono powróci, a nie zginie.
Biedny człowiek oprzeć się musiał o ścianę, by nie paść; łzy mu się na powiekach kręciły. Pobożna starościna, zapomniawszy o przybranéj łagodności, gniewem buchała.
— Tak! płacz! babo! zawołała: trzeba ci się było urodzić w spódnicy, a nie z temi wąsami, kiedy być mężczyzną nie umiesz... Rozwód! piękna przyszłość dla niéj, po intrydze z szambelanem, z wojewodzicem... i...
— Ale ta cała historya szambelana, przerwał Cieszym, to nieprawda! to potwarz!..
— Dla ciebie jednego ona była zakryta!... tyś jeden o tém nie wiedział, bo nie wiesz o niczém, bo ci kołki na głowie strugać można, a myśleć będziesz, że cię głaszczą. No! cóż z takiego człowieka!!
— Pani starościno! zawołał Cieszym: największa pilność moja nicby nie pomogła...
— Tak! powiesz mi, że krew w niéj moja płynęła! Ale przecięś wiedział o tém, gdy ją brałeś, alem ja ci mówiła: strzeż jak oka głowie.
— Nie! to nie może być...
Starościna ruszyła ramionami.
— Kochasz ty ją?
Stolnik pomilczał chwilę.
— Kochałem ją, rzekł: Bóg widzi, gorąco i serdecznie; starałem się o jéj szczęście, dogadzałem żądaniom. Niebabym był jéj przychylił. Był czas, że i ona nie czuła się nieszczęśliwą, i ja z nią życie pędziłem rajskie... Fatalność jakaś spiknęła się na nas.
— Fatalność! mazgajstwo! przerwała starościna, — jest Opatrzność, ale nie ma fatalności, jest grzech i kara. Każdy uczynek prowadzi ze sobą nieuchronne następstwa. Ojciec wasz uparł się wyrwać z rąk majątek człowiekowi, który pozbyć go nie chciał... dostaliście coście chcieli, ale ze wszystkiemi skutkami, które nieszczęśliwego przekleństwo sprowadza. Syn Krajewskiego zmarniał, zubożał i pielęgnował pragnienie zemsty, do któréj mu wypadek dostarczył zręczności.
— W tém wszystkiém, począł stolnik, któremu pamięć ojca była droga: mojéj winy nie ma, a o ile ja wiem, ojciec mój też postąpił sobie prawnie i krzywdy nie miał na sumieniu. Że ci ludzie poszaleli, nie nasza wina, że stracili majątek....
— Dużoby o tém mówić — przerwała starościna — ja wiele rzeczy pamiętam! Krajewski stary był marnotrawca nieopatrzny, ale mu pomagano umyślnie do rozrzutności, aby z niéj po tém korzystać...
— Proszę pani, dorzucił stolnik, nawet cienia podejrzenia na pamięć ojca mojego nie rzucać, bo tego nie ścierpię.
Starościna usłyszawszy te wyrazy, stanęła na środku pokoju i popatrzała na Cieszyma z rodzajem politowania.
— Ale cóż waćpan przecie poczynasz, ażeby dziecko odzyskać!? zawołała. Tyle czasu upłynęło...
— Zrobiłem i robię co tylko jest w mocy ludzkiéj...
— Ale skutek! skutku nie ma! przerwała kobieta. Dziecko z głodu i nędzy umrzeć może... już może umarło.
Stolnik ręce załamał.
— Potrzebujesz waćpan pieniędzy?
— Nie — nie, rzekł Cieszym, ani ich potrzebuję, ani żałuję... ale są wypadki, przeciw którym wola człowieka jest bezsilna.
— Nie ma takich wypadków, skoro się ma do czynienia z ludźmi — nie ma! zawołała starościna. Z Bogiem walczyć nie można, ze światem mężny i wytrwały człowiek musi i powinien iść na bój i zwyciężyć....
Stolnik spuścił głowę.
— Rozesłałem po całym kraju ludzi, nająłem... zebrałem kogo tylko mogłem... żadnéj wieści.
— I cóż? zasiadłszy teraz u boku kuzyneczki, zażywać waćpan myślisz słodkich dni, dając ze wygraną?...
Na to zapytanie zarumienił się Cieszym gniewnie.
— Nikomum rachunku nie winien z tego co czynię! rzekł dumnie.
— Przepraszam! babce dziecka, mnie waćpan go winieneś! Z waszéj łaski córka poszła na rozstaje... i mogę ją uważać za zginioną, — mamże jeszcze stracić i wnuka?
— Ale... na Boga miłego! nauczże mnie pani co mam czynić, jeśli źle robię! przerwał Cieszym.
— Co czynić? prosta rzecz, być innym! przestać tego ślamazarnego płaczu i stękania, a poczynać jak człowiek powinien.
Stolnik już daléj wytrwać nie mógł, chwycił czapkę z pod ręki i zabierał się zniecierpliwiony do wyjścia.
— Czekajże waćpan, poczęła starościna zbliżając się: gniew na mnie nic nie da. Po tom go tu wezwała, aby przynaglić do starań o wyszukanie syna... a — jeśli nieprawdą jest, że myślisz już o nowych ślubach, jeśli ci matka Pawełka droga... słuchaj... rozwód odwołaj, pogódź się, wracaj na wieś z nią... bądź mężczyzną... ona się upamięta i będziecie szczęśliwi.
Na te słowa Cieszym zdziwiony oczy podniósł.
— Ale z drogi, na którą weszła Teklunia, powrót niepodobny! zawołał.
— Nie rozumiesz świata ani serca kobiety, cicho rzekła starościna głos łagodząc. Właśnie z niéj najprędzéj i najchętniéj się powraca, bo się przekonywa, że tego, czego szukało tam serce, nie znajdzie nigdy. Po doświadczeniu smutném, po zawodach, Teklunia ci powróci żoną najlepszą, najpowolniejszą.
— Nie, odparł stolnik, nie kocha mnie, a ja do niéj serce straciłem; odgrzewane szczęście, pani starościno, gorsze od zimnego. Nie — to nie może być! Zresztą ona sama sobie tego nie życzy; mówią, że ma już gotowego pretendenta do ręki, który tylko rozwodu czeka.
— To nic! zawołała matka: ja ją tu sprowadzę, pogodzę was... użyję mojéj nad nią władzy. Rozwód nie może być ważny... kościół go nie uznaje; chcę was oboje uchować od grzechu... Lambercie, proszę cię... proszę cię...
Mówiła z uczuciem, stolnik się zachwiał, ale w téj chwili niebieskie oczy Maryni mignęły przed nim... spokojne z nią szczęście uśmiechnęło mu się z daleka — potrząsł głową.
— Pani starościno... niestety! za późno... ja nie wiem, — ja nie mogę.
Groźnie czarne brwi namarszczywszy, stanęła kobieta patrząc na niego z nielitościwą dumą i pogardą.
— Dość, rzekła, jam prosić nie zwykła, — raz, ten jeden w życiu, chciałam ocalić córkę od losu, który ją czeka... zniżyłam się do prośby i żałuję tego. Więc będzie co Bóg przeznaczył. Żegnam waćpana... i — nie do widzenia, bo się spodziewam, iż wprzód jak na Józefatowéj dolinie nie spotkamy się już z sobą.
Skłoniła głowę, odwróciła się od stolnika i wyszła powolnym krokiem, zostawiając go oblanego zimnym potem. Widząc się sam w pokoju, ruszył i on, nie mając już tu co robić, zamyślony i złamany do domu. Ciężar, który się nań zwalił, za wielki był na jego ramiona. Wychodzącemu podstarości i ksiądz już się nie pokazali, żywéj duszy nie spotkał w dziedzińcu, konie stały za bramą, dopadł ich i milczący popędził do Ćwikłów.


Nie przyznając się w domu siostrze do tego co go spotkało u starościny, stolnik postanowił tylko otrząsnąwszy się z lenistwa, z nową energią wziąć się do pogoni. Ale raz przybywszy do Ćwikłów, zmiękł znowu, tak mu ztąd trudno było ruszyć! A coś przecie robić należało... Zwołał więc walną naradę swych pozostałych pomocników, i nimby sam się wybrał, co za kilka dni miało nastąpić, wszystkich wyprawił znowu, nie wiedząc dokąd, na ślepe losy... Rozumie się, że i utrzymanie w domu i wijatyk tych panów kosztowały bez miary, ludzie byli wymagający, a stolnik chciał pokazać, że dla odzyskania dziecka niczego żałować nie będzie. Okupował tą wspaniałością spokój sumienia, które się dopominało o skuteczniejszą czynność.

Pierwsza wyprawa na Spiż z Oxtulem i Strękowskimi wcale się im nie powiodła. W sąsiedztwie Czorsztyna pytali i śledzili Czokołda lub Krajewskiego, wreszcie szlachcica, którego dawali rysopis, dowiadując się gdzie mieszkał, dodając szczegóły o koniach, o stadninie, o czasie kiedy to miejsce opuścił, ale w całym tym kątku nikt Czokołda, ani podobnego doń nikogo nie znał. Wiedział stolnik od niego samego, ze nieopodal mieszkał, końmi handlował i gdzieś w komorném u kogoś przebywał, ale ani żydzi arendarze, ani wieśniacy, ani rozpytywania w różnych miejscach i źródłach na ślad naprowadzić nie mogły. Brano się do tego dosyć zręcznie, obiecywano nagrodę, i po kilku dniach bardzo ostrożnie szepnął żydek jeden, że podobny szlachcic może mieszkał czas jakiś u Gangi.
Ganga był dzierżawcą małéj wioski między Czorsztynem a Niedzicą, położonej w dolinie Dunajca. Pochodzeniem był Węgier, a nawet podejrzany o cygaństwo. Wżył się był na Spiżu, i choć po węgiersku chodził, liczył się już do tutejszych. Wyglądał wszakże na mieszaninę jakąś narodowości niezbadaną, i naturę miał też, którą poznać nie było łatwo. Żył samotnie, o zajęciach jego mówiono różnie, zbliżać się do siebie nie bardzo komu dawał, przyjaźni i znajomości nowych nie zabierał. Gdy stolnik i Oxtul przybyli doń, przyjął ich w progu domu, nie prosząc nawet do środka, tak, aby jak najprędzéj się pozbyć. Zły był i kwaśny. Oxtul napróżno zabiegał na wszystkie strony, aby go ułagodzić; nie ruszył się z progu, czapki nie uchylił, tonu nie zmienił.
Stolnik, który się dla impezycyi wystroił i przybył bardzo pańsko, nie uczynił na nim najmniejszego wrażenia. Pod nizkim dachem lichego domku, stojąc w barankowéj kurtce wytartéj, dumniéj od stolnika się stawił na swych śmieciskach. Wielka grzeczność Cieszyma i łagodne słowa jego, nie rozbroiły zadąsanego. Gdy spytali o Czokołda — ofuknął się.
— Żadnego nie znam, dajcie mi pokój.
Stolnik chcąc go poruszyć, powiedział mu o swém nieszczęściu; ruszył na to ramionami.
— Acan myślisz, że ja złodziei ukrywam? hę? zawołał. Cóż to? ja rabuś jestem lub gospodarz opryszków? Któż to mi zrobił taką reputacyę? radbym wiedział, aby mu zęby powybijać łajdakowi...
Oxtul począł tłómaczyć na swój sposób, że szlachetny pan Ganga mógł nie wiedzieć o człowieku, któremu najął mieszkanie.
— Cóż to u mnie karczma? zajazd? czy co? Ja tu mieszkam, jam tu pan, a budynku nikomu nie najmuję. Słyszycie waćpanowie, jedźcie zkądeście przybyli, i dziedzińca mi nie zajmujcie. Z Panem Bogiem...
I tak ich szorstko odprawiwszy, plecami się do nich odwrócił, nakazując chłopcu, aby zaraz wrota za podróżnymi zamknął.
Zdało się Oxtulowi, że w tém było coś podejrzanego, boć człowiek coby o niczém w istocie nie wiedział, nie gniewałby się tak, ani tak pozbywał obcych, miałby dla nich zwykłą w owe czasy w najdzikszych stronach gościnność, zaprosiłby do domu i rozmówił się po ludzku.
Dawszy więc stolnikowi spoczywać w karczmie, sam już Oxtul puścił się na różne sposoby, próbując szczęścia z Gangą... Tak dalece mu się wszakże nie powiodło i coś takiego oberwał, że po tygodniu dał za wygraną, dowodząc, że tu już robić co nie ma. Splondrowano tylko okolicę całą, od dworu do dworu, po wsiach, po chatach, dopytując, śledząc, sznurkując i wracając zawsze z próżnemi rękami.
Tak wyprawa nieszczęśliwa na Spiż skończyła się zawodem, a choć Oxtul w duchu był przekonany, że szlachcic mieszkał u Gangi, nie chciał się narażać na biedę, bo Węgier czy Cygan nadto drapieżnie wyglądał, i w dodatku zapowiedział, że jak mu się tu uwijać będą więcéj, to strzeli kiedyś do włóczęgów jak do wilków. Nie było co z nim żartować. Spiż tedy opuszczono nic nie uczyniwszy.
Gdy stolnik teraz nową urządził wyprawę, Oxtulowi przyszło na myśl, wziąwszy Głodowskiego i Morę, który z tajemniczéj włóczęgi wrócił z próżnemi rękami, dwóch Strękowskich a czasowo nie zajętego Samotyję jako dyplomatę, jeszcze raz puścić się na Spiż znowu. Myśl ta miała za sobą, że pierwszym razem nieprzyjaciel miał się na baczności, więc go tam nie znaleziono, teraz zaś właśnie gdy się ponownych poszukiwań nie spodziewał, uchwycić go było łatwiéj insperate. Stolnik na to przystał i zgodził się chętnie. Sam on obiecywał też wkrótce do Krakowa nadciągnąć i tam główną założyć kwaterę.
Mniéj coraz mający nadziei otrzymania nagrody towarzysze Oxtula, głównie teraz starali się o przedłużenie szczęśliwego bez troski bytu na cudzym koszcie. Ruszyła więc czereda cała na dwie gromadki podzielona, nie śpiesząc się zbytnio ku Krakowowi, a miało się już ku wiośnie i drogi nie były wcale wygodne, a pora jako na przełomie z zimy u nas, nieznośna. Potoczyło się to wszystko wielkim gościńcem, bujając sobie jak kto zapragnął, bo każdemu z nich się zdawało, że go nuż natchnie myśl szczęśliwa, albo traf nastręczy sposobność pochwycenia choć języka.
Na drugim noclegu od Ćwikłów, Oxtul był wieczorem trafił na wcale dobry stary miód, który mu tak smakował, iż się nim do północy raczył. Poszedłszy potém spać znużony po trunku twardo usnął okrutnie, a że towarzysze ciągle z nim mieli spory, bo sobie nad nimi władzę jakąś i komendę przywłaszczał, zmówili się, by go z rana śpiącego zostawić, i trochę mu się za różne przykrości wypłacić. Jak się rzekło, tak stało. Oxtul nie domyślając się spisku spał na dobre, gdy wszyscy cichaczem opuścili gospodę, arendarzowi powiedziawszy, żeby towarzyszowi oznajmił, że nań gdzieś o dobre mil sześć czekać będą na nowym noclegu.
Gdy się po owym dobrym miodzie przebudził wreszcie Oxtul, zdziwił się mocno dokoła w izbie postrzegłszy tylko siano gołe, a na nim wyleżanych tyle złobów ilu było towarzyszów, ale ani ich ani rzeczy żadnych przy sobie. Myślał, że tak go tylko niesubordynacyą nastraszyli, gdy z rozmowy w progu z gospodarzem przekonał się, iż niewdzięczni podkomendni odjechali go samego. Kląć zaczynał już, kiedy właśnie w narzuconéj na opuszki opończy stanąwszy we drzwiach, postrzegł szlachcica zakapturzonego, który konno jadąc gościńcem, do wrót zmierzał. Wzrok miał bystry, z razu jednak oczom nie chciał wierzyć i szczęściu, zobaczywszy Czokołda­‑Krajewskiego. On to w istocie był. Oxtulowi jakkolwiek staremu wydze serce uderzyło i w oczach się zaćmiło. Już wjeżdżał w bramę. Oxtul ledwie miał czas drzwi zamknąć i na haczyk spuścić, aby się rozmyślić co robić.
Samemu go wziąć zdawało się niepodobieństwem... można było wszakże polityki zażywszy zatrzymać go, posłać do swoich, otoczyć i złapać. Oxtul ufał w to, iż Czokołd nie wie o jego wstąpieniu w służbę stolnika, a na wszelki wypadek postanowił choć popróbować szczęścia. Posłyszawszy więc stąpanie konia w stajni, odział się żywo z większego, i niby ziewając a przeciągając się, wyszedł z wolna do stajni.
Nos w nos spotkali się z Czokołdem.
— Jak miłego Boga kocham! a to! a to niespodzianka! krzyknął Oxtul. Góra z górą! W imię Ojca i Syna... co tu jegomość robisz!
Czokołd się ani odrobiny nie zmieszał.
— A no, jadę, rzekł.
— Dokąd?
— W świat... a wy?
— Ja, ja także... Czy nie w jedną stronę? dodał Oxtul.
— Z pewnością nie w jedną, odparł Czokołd; bo jeśli wy pojedziecie w prawo, ja w lewo, nie żebym towarzystwem gardził, ale samowtór podróżować nie lubię.
Oxtul ziewnął machając ręką.
— Ja się też nie napraszam...
— Ale przyznaj się, że gdyś mnie zobaczył, dodał śmiejąc się Czokołd, musiało ci się słodko zrobić... Tyleście się mnie nadaremnie naszukali, a tu sam w ręce wlazł.
— Jakto? spytał Oxtul.
— Nie udawaj, zimno począł Czokołd: jakżebym ja ścigany nie wiedział, ile zamną gończych puszczono! Zemną komedyi grać nie warto... Jać wiem, że ci płacą i żeś za pieniądze gotów na wszystko.
Oxtul osłupiał, a mówiąc po prostu, języka w gębie zapomniał. Moment stał obałamucony, nie wiedząc już co powiedzieć.
— Cóż myślicie, odparł wreszcie, że się będę zapierał! Nie! Prawda, że stolnikowi służyć chciałem, ale w tém grzechu nie tyle, co komuś przez zemstę dziecko porwać.
— Tylko ty mnie nie sądź, Oxtul, rzekł podróżny; tobie to nie przystało, bo tybyś nie dla zemsty, ale dla grosza ukradł Przenajświętszy Sakrament... Znamy się.
— Jak łyse konie, zaśmiał się Oxtul. Bez urazy, a gdzieżeś dziecko podział?
— A tobie co do tego! rzekł Czokołd... Szukajcie! macie nosy, wyżłowie.
— Kiedy to z wami rozmówić się już nie można zaraz od ostatnich słów!
— Że ich dla waszeci dobierać nie myślę, to pewna, zawołał Czokołd... Nie będę was wszakże nudził moją rozmową, koń się wysapie, ja wódki się napiję i ruszę zaraz. Przestrzegam cię tylko, że jeśli się ważysz zamną... strzelę jak na polowaniu...
— Daj ty mi pokój! machnął ręką Oxtul: polowanie się skończyło. Zwierzynyśmy nie dostali, odprawiono nas z kwitkiem. Z wielkich obietnic mały deszcz. Gniewam się na tego ciemięgę stolnika...
— Słuchaj Oxtul, starych wróbli na plewy nie łowią, zakończył Czokołd.
Odwrócił się potém i kazał sobie dać wódki i obwarzanka.
— Przepraszam, ozwał się Oxtul, ale gdybyście wiedzieli jaki tu jest miód!
— Ja nie pijam miodu i wybyście go pić nie powinni...
— Zapewne, ale na naszą polską chorobę... hemorroidy... jedyne lekarstwo...
Czokołd nie odpowiedział. Biedny Oxtul spojrzał nań jak myśliwy pogląda na zwierzynę, która daléj nad strzał mu się przemknęła i westchnął. Westchnienie to doszło uszu Czokołda, który był zupełnie spokojny.
— Wzdychasz, rzekł obwarzanek jedząc, — prawda, smutna rzecz jest widzieć kogo się chce pochwycić, i nie módz wziąć. Jedźże choć na powrót do Cieszyma i oznajm mu, że mnie widziałeś. Dam ci poselstwo do niego.
Oxtul zbliżył się ciekawie.
— A co? a co chcecie bym mu powiedział od was?... No! dla czego nie? byle co takiego, by mi gęby nie popsuło.
— Powiedzcie mu tylko tyle, dorzucił Czokołd, że mnie nie pochwycił, że dziecka nie odzyszcze... że majątek straci wprędce, co, nie będąc prorokiem, przewidzieć łatwo, i że za ojca padnie ofiarą... Jeszczebym miał jedno... ale tobie takie rzeczy trudno zwierzać, ciszéj rzekł Czokołd, którego twarz w miarę jak mówił nabierała dzikiego wyrazu.
— Ale gadaj! zawołał Oxtul, który na tém spotkaniu wielkie nadzieje budował.
— Wprawdzie mi to wszystko jedno co ty z tém zrobisz, dodał Czokołd, poczynając się po sieni przechadzać. Możesz mu tedy zwiastować jeszcze jedną nowinę przyjemną. Wiem to, że stolnik myśli wziąwszy rozwód z żoną, która mu się wyrwała... godna matki córa!... gniazdko sobie usłać nowe, zabierając doń wdówkę, kuzynkę...
— Panią Duńską, dodał kiwając głową Oxtul.
— A tak, mówił daléj szlachcic. Jest w téj szczęśliwéj wierze poczciwiec, że Marynka poszła za mąż zmuszona i że go kocha jak za młodych czasów, gdy sobie niezapominajki dając, suszyli je w książkach od nabożeństwa... Otoż mi o to idzie, abyś go też wywiódł z błędu. Owa surowa, chodząca jak norymberska lalka Marynka, przy któréj lekkiego słówka wyrzec nie można, miała starego męża, który zmarł z utrapienia, jakiém go karmiła. Powiedz mu, że jeszcze za żywota pana Duńskiego dała pierścionek gachowi, i że teraz dopiero może z nim zerwała, gdy się coś lepszego trafiło. Ponieważ ja na pusto nic nie mam zwyczaju mówić, wymień mu nazwisko gacha... chłopak ładny, był w kawaleryi i gra na skrzypcach, zowie się Aleksander Pogorzelski.
— Toć go znam choć z daleka! wykrzyknął Oxtul: wąsy ma kasztanowate... sławne, bo je za ucho zakręca.
— Ten sam, rozśmiał się Czokołd. Dobrze mu będzie z nią, stolnikowi, przyjaciel gotowy; bo że przybędzie grać mu na skrzypkach, jak dwa a dwa cztery...
Oxtul dla spoufalenia się z miłym przyjacielem, na którego ostrzył zęby, począł się śmiać.
— Jabym go ostrzegać nie powinien, ale mam serce dobre...
Rozśmiał się dziko wtórując szlachcicowi, który od tego śmiechu umilkł.
Gawędzili tak sobie, a Oxtulowi po głowie tylko chodziło: „Gdyby go wziąć! e! gdyby go jakim sposobem ułapić! Musiałby wyśpiewać gdzie dziecko podział... ale jak tu tego dokazać?”
Jedynym środkiem było przedłużać rozmowę, a nuż jaki przypadek?
Po namyśle, Oxtul chodząc koło konia, począł znowu:
— Z wami gra niebezpieczna... Ale przecie dziecku nie zrobiliście nic?
— O dziecku nie wiem już teraz... zaśmiał się Czokołd, — a myślisz, że wyśpiewam ci?
Ruszył ramionami.
— Słuchaj, Czokołd, zbliżając się począł po cichu szlachcic: jużeś zemstę nasycił? Co ci potém, że ścigany będziesz i bannicyę ci przypomniawszy, gotów kto jeszcze ubić — bezkarnie... Ja ci coś powiem. Cieszym tysiąc dukatów za dziecko, kto mu je znajdzie, naznaczył. Powiedz mi gdzie ono jest... podzielę się z tobą i oczyścisz się.
Czokołd odwrócił się i plunął pod nogi Oxtulowi, który się cofnął. To była cała odpowiedź. Wziął tedy konia za uzdę i zabierał się siadać. Na ten widok uciekającéj mu pastwy, Oxtulowi słabo się zrobiło.
— A! trutnie! niegodziwcy, zdrajcy! gdyby mnie byli nie opuścili, wzięlibyśmy go jak w pudełku... Co tu począć... Co począć!!
Koń nawet stał nie osiodłany, o puszczeniu się w ślad nie było co myśleć. Jednakże na wszelki wypadek Oxtul popatrzał na nogi wierzchowca i zamierzył sobie po nich z dala iść za zbiegiem. Czokołd już na koniu siedział.
— Bywaj zdrów! a chceszli mieć boki całe, nie wdawaj się w cudze sprawy.
To powiedziawszy odjechał... Oxtul z wielkiego utrapienia stracił mowę, wyjrzał tylko za nim i widział jak w las wjechał bez drogi, głową obróciwszy się kiwnął i pięść w nieprzyzwoity sposób złożoną mu pokazał.
Straciwszy go z oczu, dopiero Oxtul za głowę się porwał. Nierychło też oprzytomniał, a jeszcze konia dopadłszy, nie wiedział co z sobą robić, czy powrócić z językiem do Ćwikłów, czy gonić towarzyszów. Wyprawa ich teraz oczywiście na nic się nie zdała, trochę też w myśli odwetu Oxtul zawrócił, i co koń wyrwał puścił się napowrót ku Ćwikłom, aby stolnikowi oznajmić co mu się wydarzyło.
Po spotkaniu z Oxtulem, Krajewski znanemi sobie drożynami, unikając dróg wielkich, podążał daléj na Spiż, aby tam zabrać i spieniężyć mienia resztę i wrócić do spokojnego kąta, ku któremu już go serce ciągnęło. Po zmarnowaném życiu, którego część poświęcił namiętnościom, część rozbujałéj fantazyi, szukając spokoju i zajęcia w podróżach, w rzuceniu się ku najrozmaitszym powołaniom, zostało w nim mętów wiele, ale i zasobu niemało. Serce było ściśnięte, rozdraźnione, zdziczałe, ale nie zepsute. Czekało może na tę cudowną wodę odżywiającą, w naszych bajkach wspominaną, którą bywa jedna kropelka miłości. Za stary, by mógł pokochać kobietę, a może zbyt jeszcze wiele ciepłych w sobie mając popiołów po miłości dla starościny, za biedny, aby znalazł przyjaciela, czuł się dotknięty tą łaską odrodzenia w objęciach drobnych rącząt dziecięcia, które porwał z zamiarem uczynienia krzywdy, a teraz trzymał czując, że się od niego odłączyć nie potrafi.
Miłość dla dziecka powoli zmieniać zaczynała całą jego naturę. Rozogniony jeszcze z Oxtulem w rozmowie rzucił ostatni pocisk na nieprzyjaciela, opowiadając słudze historyę kuzynki pochwyconą gdzieś między ludźmi, może zmyśloną złośliwie, ale zdolną nienawidzonemu Kobylińskiemu zatruć szczęścia nadzieję, budowanego na nowém ożenieniu. Po tym wybuchu gniewnym, gdy sam na sam z sobą pozostał, czuł w duszy jakby zgryzotę, jakby jakiś mimowolny gniew na siebie samego. Podróż, w któréj ciągle był sam z sobą i myślami swemi, rozwinęła ten zarodek w sposób cale niespodziewany. Dotąd żył on dla pomszczenia ojca, gotów był temu wszystko poświęcić; nienawiść dla kobiety, która go zdradziła, dla potomka tego, co rodzinę o żebractwo przyprawił, stanowiła węzeł, na którym trzymało się życie Czokołda. Los dał mu sposobność dopełnienia ślubu i pomszczenia ojca, nad kobietą nie mógł szukać pomsty, ani już nawet jéj żądał, wiedząc, że go pomściła niewidzialna ręka sprawiedliwości bożéj.
W miejsce tych dwóch pożarów, które karmiły długie lata duszę znękaną, wstąpiła teraz miłość dla cudzego dziecka. Pod jéj wpływem zmienił się człowiek cały.
W podróży dręczyły go myśli osobliwsze; zadawał sobie pytania o jakich wprzód nigdy nie zamarzył.
— Czy sprawiedliwie byłoby na synu poszukiwać ojca winy? Czym nie dosyć i nie nadto krwawo kazał zapłacić człowiekowi niewinnemu za przedawnioną już krzywdę?
Pobyt w domu stolnika, jego łagodność i dobroć przychodziły mu teraz na pamięć i rozbrajały po trosze. Uczucie miłości niełatwo się w sercu zgodzić i pomieścić potrafi obok zemsty i nienawiści, a że miłość była silna, ustępowały jéj tamte już przesycone i słabnące.
Czokołd widział teraz swe postępowanie w inném świetle, ze strony nowéj, i potępiał je. Gryzł się, walczył z sobą; to co go dawniéj żywiło, co karmiło przez długie lata, truć poczynało.
Po głowie chodziły myśli różne... Skryć się gdzieś z dziecięciem, wychować je jak swoje, cieszyć się jego przyszłością, nie byłoż to lepsze, poczciwsze nad wszystko? Postanowił, byleby mu pokój dano, zaniechać zupełnie mieszania się do spraw stolnika. Co się tycze dziecięcia, przychodziło mu do głowy, iż je pozbawiał przyszłości świetnéj, położenia w świecie niezależnego, stosunków, które mu łatwą przyszłość zapewniały. Ale zarazem miłość podsuwała sofizmat, iż dziecię pieszczone łatwo uledz mogło zepsuciu, że ubóztwo i surowsze wychowanie mogło w niém wyrobić talenta i siły, jakichby nie miało, gdyby mu dano próżnować wśród dostatków. Mienie, którego resztki Krajewski ocalić potrafił po ojcu, było szczupłe, nadszczerbiły je przygody, podróże za granicę dla usunięcia się od odpowiedzialności za kilka gwałtownych kroków, potém chwilowe fantazye artystyczne... ale od lat kilku na Spiżu handel końmi, spekulacye drobne i wielka oszczędność, straty poniesione wróciły. Zebrawszy wszystko, miał jeszcze tyle, iż mógł dziecku zostawić po sobie coś, za coby, jak mówiono, miało ręce zaczepić. W tych różnych namysłach, skłaniając się coraz bardziéj ku zapomnieniu krzywd i urządzeniu spokojnéj przyszłości w kątku gdzieś zapomnianym, zbliżał się Czokołd do Czorsztyna. W okolicy téj, gdzie nie wątpił iż mogli nań czyhać wysłańcy stolnika, musiał być stokroć ostrożniejszy niż w całéj pierwotnéj podróży. Gangi był pewny, że go nie zdradzi, kilkoletnia przyjaźń stała dozwalała na serce tego dzika rachować. Nie chcąc za dnia przyjeżdżać, Czokołd się opóźnił z wyruszeniem z ostatniego popasu, tak, że nocą już znalazł się na téj saméj drodze właśnie, gdzie pierwszy raz stolnika spotkał, i jeśli nie od śmierci, to od ciężkiéj walki zachował. Miejsce to uczyniło na nim wrażenie przykre, a całém pasmém pociągnęły się za niém przypomnienia stosunków z człowiekiem, któremu za gościnność i dobrą wolę taką się nieludzką zemstą odpłacił. Znajdował na swą pociechę Czokołd, że ratując człowieka, któremuby znając go, na ratunek nie przyszedł, rachunek ten po części opłacił. A jednak na duszy mu było smutno. Jechał powoli, ciemności w lesie gęste, mimo znajoméj drogi, pośpieszać nie dozwalały. Prawie w wąwóz wjeżdżając, usłyszał szelest w krzakach nad drogą, lecz ten łatwo mógł pochodzić od spłoszonego zwierzęcia. Nie troszcząc się o to wielce, spuszczał się w dół, gdy nagle błysło mu nad głową i huk dał się słyszeć. Koń się rzucił naprzód, i śmiech dziki rozległ się z tyłu.
— Oto tobie zapłata!
W głosie poznał Czokołd rabusia, którego był związanego porzucił... sądził wszakże ochłonąwszy ze strachu mimowolnego i wyskoczywszy kilkadziesiąt kroków naprzód, iż kula go po nocy chybiła, gdy pod suknią poczuł nagle ciepło. Bok prawy był mokry... Zbój nie ubił go wprawdzie jak chciał, ale ranił. W pierwszéj chwili bolu nie czując, rany też jaka była nie wymiarkował, ale kula nie wyszła, musiała więc gdzieś zagrzęznąć i krew płynęła obficie. Cugle wziąwszy w zęby, najprzód chustą się związał mocno, aby krew zatamować, a już i ranę za pociśnieniem uczuwszy, konia puścił kłusem, krótko go tylko wziąwszy, aby gdzie po nocy nie padł. Miał nadzieję, że nim zupełnie osłabnie, do Gangi dojedzie. Drogi był jeszcze kawał dobry, ale Czokołd czuł siłę w sobie i życia nie było mu żal tak bardzo, tylko los dziecka go obchodził i Pawełek śmiejący się doń stanął mu na myśli.
— Ha! no! wola boża, rzekł z goryczą: zbój pamiętał dobrze o długu i snadź mnie kędyś poznał, albo on, albo jego ludzie. Stanie się co Bóg da, byle się na koniu utrzymać.
Pośpieszać musiał, choć przyśpieszony bieg konia wielce mu na ranę był przykry i odpływ krwi powiększał. Nie było rady, inaczéj omdlenie mogło go rzucić na drodze — bez ratunku. Zaciąwszy zęby konia cisnął, ale i droga mu się w oczach mżyła, a pewien jéj nie był. Noc czarna, wietrzna, dżdżysta, zwiększała trudność dostania się do wioski. Przecież znalazł się już za Czorsztynem w dolinie, gościniec był większy i koń sam do wsi instynktem mógł trafić. Rzucił mu więc cugle, aby ranę ucisnąć lepiéj, i tak dobili się do pierwszych chat, a w chwilę potém do dworku. Tu obyczajem tych stron wrota w częstokole mocno były zaparte drągiem, w dziedzińcu tylko psy ujadać poczęły. Nimby kto wyszedł czekać było trudno, wołać nadaremnie; rachował na to, że gdy znane psy ucichną nagle, we dworze się dorozumieją rychléj, że ktoś znajomy przybył. Począł więc po imieniu nawoływać białych brytanów, które głos poznawszy, skomląc do samych wrot przybiegły i wsparłszy się o nie przedniemi łapami, przez otwory chwytały węchem przybysza. Skomlenie ich radośne zbudziło ludzi i gospodarza, Ganga sam narzuciwszy burkę wybiegł na próg wołając:
— A to już chyba Czokołda licho po nocy niesie!
— Na miłość bozką, otwierajcie co prędzéj, bom ranny i ledwie się trzymam na koniu...
Wrota odryglowano natychmiast, a tuż do ganku z koniem dopadłszy Czokołd, który się dotąd cudem jakoś bronił osłabieniu, przechylił się, i gdyby nie ludzie, byłby z kulbaki upadł. Krew płynęła już rękawem i cały bok prawy był przebroczony na wylot. Ganga nie pytając co się stało, chwycił przyjaciela i zanieśli go na łóżko. Po cyrulika jedynego w okolicy nie było co posyłać, a ludzie owych czasów znali się z ranami... Wnet Ganga kulę za skórą namacał i nie czekając ocucenia, skórę rozciął, aby ja wyjąć. Potoczyła się też znacząc krwią podłogę a Czokołd się ocucił.
— Rana nie tak straszna — rzekł gospodarz spokojnie, tylko ci krwi utoczyli dobrze... a jeszcze po znaczonéj drodze jutro gotowi dojść gdzieś się skrył.
— Kto? rzekł słabo Czokołd.
— A no, pewnie twojego stolnika ludzie, bo to ich sprawa....
— O to się nie ma co obawiać, krótko odparł ranny — oddał mi zbój za swoje...
Opatrzono bok przestrzelony. Szczęściem kula ośliznąwszy się, mięśnie nadpsuła, ale kości nie pogruchotała, niebezpieczeństwa nie było. Ganga wódką traktował, bo u niego to był specyfik na wszystkie rany, choroby i przypadłości.
— Myślałem — rzekł — że to ludzie stolnika tak ci się przysłużyli, bośmy tu od nich spokoju nie mieli. Nie ręczę, żeby jeszcze którego nie było, kręcili się bowiem nieustannie, pod różnemi postaciami... opędzić się było trudno... Jużem niektórych psami szczuł, drugich łajaniem się pozbywał, wyglądając tylko rychło li do kija się na nich wziąć przyjdzie. Przecie nic nie doszli...
Ścisnęli się za ręce, a Ganga po wódce uśmiechnął się.
— To przynajmniéj dobrze, że mi wracacie, dodał; srodze nudno było samemu, a nadtoście mnie przyzwyczaili do siebie...
Czokołd nie powiedział po co przybył, ale gdy po kilku dniach wydobrzał nieco z rany, przyznać się było trzeba, iż tu zostać nie może. — Ganga był markotny — ale zmilczał; umiał on kochać po swojemu, tak, że gdy o sobie trzeba było zapomnieć, potrafił nie mrucząc to uczynić.
Wszystko swoje tu porzucone zastał Czokołd w lepszym może porządku, niż gdyby był sam tego doglądał; sprzedaż też poszła dobrze, a rana się prędko goiła... tylko jeszcze był osłabiony, choć Ganga papryką podkarmiał i winem go starém poił. Jak zwykle niemłodym ludziom, przyszło i Czokołdowi z chorobą wiele sił utracić. Postarzał nagle, posiwiał, zgiął się, a znękanie to cielesne dopomogło dusznemu i dokonało przewrotu, do którego był usposobiony. Nie myślał już o zemście żadnéj, jedno o powrocie do swojego przybranego dziecięcia i ukryciu się z niém tak, by go łacno nie znaleziono. Dotąd mu jakoś udawało się ujść pogoni i spotkania z nasadzonymi szpiegami i wysłańcami, nie miał nawet wyobrażenia o ilości ludzi w pogoń wysłanych, i tu dopiero powziął z opowiadania Gangi pojęcie o niebezpieczeństwie. Wszystkim tym goniącym wiatru w polu zdawało się koniecznie, iż najłacniéj zachwycą Czokołda na Spiżu. Sypali się więc tu jeden za drugim, a każdemu z nich zdało się, że albo szczęśliwszym lub zręczniejszym będzie. Odchodzili z niczém, a mimo to powracali uparcie. Przez cały więc czas pobytu u Gangi, nie wychodził prawie z domu i nie pokazywał się Czokołd, wrota były zaparte, ostrożność wielka.
Oxtul tymczasem pędził do Ćwikłów z wieścią o tém, iż na oczy własne widział tedy Czokołda. Zdziwili się mocno jego towarzysze, gdy ich na noclegu nie napędził, a nawet całodniowe oczekiwanie na nic się nie zdało. Tém przykrzejszym stał się zawód, że Oxtul kassę podróżną miał w ręku. Równie zdziwiony był Cieszym, gdy chodząc zamyślony po ganku, zobaczył czwałem niemal powracającego wysłańca.
— Co to jest? czyś czego zapomniał?
— Ale gdzie tam, ojcze kochany! sapiąc rzekł Oxtul — wszak to ja, gdyby nie te trutnie, byłbym Czokołda złapał...
— Gdzie?
— Na drugim noclegu.
— A dla czegożeś sam był?
— Bo to są trutnie... porzucili mnie, żem znużony pracą trochę dłużéj zasnął, pojechali przodem, tymczasem ten sam wpadł mi w ręce... przybył do karczmy... ale cożem miał zrobić?...
— Co? gonić go.
— Dobrze mówić, ojcze kochany. Ten prawie że z konia nie zsiadł, a mój był nieosiodłany...
— A oklep nie łaska?
— Samemu! toć mi się odgrażał, że jak psu w łeb palnie...
— Byłby chybił...
— No — nie myślałem próbować.
— Gadałeś z nim?
— Godzinę.
— Godzinę! zawołał Cieszyn, godzinę! I przez godzinę nie wymyśliłeś sposobu, aby go wziąć...
— Jak? gołemi rękami jeża! zapewne... ojcze kochany... nie było sposobu... alem z wieścią przyleciał...
Cieszym ręką machnął.
— Co mi po niéj! zawołał — wszak dziecka z sobą nie miał?
— Ani śladu... Sam był konno.
Tak się urywana zawiązała w ganku rozmowa, ale też wkrótce wyczerpała, bo Oxtul opisawszy aż do pętelki strój i minę nieprzyjaciela, nakłamawszy na rachunek rozmowy, ostatnią wiadomość żuł w ustach, nie mogąc jakoś się z nią popisać. Rozmyślał nawet czy ją powie. Prawdę rzekłszy, było to ze wszystkiego może najważniejsze.
Z tém wszystkiém czuł, że to delikatna była materya, którą poruszyć trudno i niebezpiecznie, zataić niedobrze... Czekał aż się stolnik uspokoi. Stolnik zupełnie głowę stracił; wiadomość ta, że nareszcie nieprzyjaciela ktoś widział, że był niedaleko bez dziecka, odnowiła żal, poruszyła, obudziła do nowéj krzątaniny. Z tego co mówił Oxtul, nie było podobna się nawet domyślać dokąd pojechał...
Dopiero wieczorem gdy zostali sam na sam po wyjściu Gomółki, a Oxtul wezwany po raz dziesiąty spotkanie swe powtarzał, coraz nowych dokłamując rzeczy, wymiarkował, iż lepszéj sposobności nie znajdzie do odkrycia jak teraz. Długo się z tém ważył, boć było niezbyt dla przyszłości bezpiecznie ogadać tę, z którą się stolnik miał żenić; ale język mu świerzbiał, i zdało mu się, że też sumienie świerzbiało...
— To wszystko mało, rzekł w końcu... co ta bestya naplótł, nasierdził się, napasyonował, nałajał, jeszcze mi w ostatku takie oszczerstwo rzucił, żem mało z oburzenia do szabli się nie porwał... ale szablęm w izbie zostawił, a ten drapnął.
— Cóż takiego? zapytał Cieszym.
— Nie, bo to już i powtarzać nie warto, kłamie niegodziwiec i po wszystkiém.
— Coż skłamał i na kogo?
— Lepiéjby tego nie mówić, bo to zawsze choć wierutny fałsz a zaboli.
— Mów! niech już boli, dodał smutnie Kobyliński, mów!
— A! kiedy pan każesz, szepnął Oxtul. Na ostatku, mości dobrodzieju, ojcze kochany, śmiał twierdzić, że... ale... jak to powiedzieć?...
— Gębą i językiem! do stu! zawołał zniecierpliwiony stolnik. Cedzisz, cedzisz, jakbyś mi chciał gorzéj dojeść.
— Zkądcić się dowiedział, że jakoby pan stolnik zamierza wstąpić w święty stan małżeński z panią Duńską; otoż ją oczernił...
— Ją? uderzył w ręce Cieszym.
— Powiada mi na końcu, nie zapomnij, mospanie Oxtul, oznajmić mu, że będzie miał z żoną przyszłą gotowego przyjaciela, bo jeszcze za życia męża miała gacha... (użył tego wyrazu jak Boga kocham, bo jabym nie śmiał), i za żywota nieboszczyka pierścioneczki mieniali. Taka bestya! dodał wzdychając i pot ocierając Oxtul.
— Nie wymienił nazwiska? spytał chmurno stolnik.
— Zdaje się, że mi powiedział, ale nie wiem czy sobie przypomnę; pamiętam tyko wąsy ogromne płowe, że za ucho zakręca.
— To Aleksander Pogorzelski... mruknął Cieszym spuszczając głowę, i wnet rozmowę urwał.
— Dobranoc, rzekł zimno do Oxtula, dobranoc.
Odprawiony poczuł, że strzała głęboko uwięzła; pożałował nawet, że błazeństwo powtórzył, ale post festum. Wyszedł.
Stolnik drżący na kolana padł przy łóżku, dłońmi przykrył twarz i płakał. Jedno to nazwisko wymienione na myśl mu przywiodło cały szereg pewnych faktów, które oszczerstwo owo pozorne prawdopodobném czyniły. Ostatnia nadzieja szczęścia, ideał młodości, ta, w któréj jeszcze kochał świat, słowem jedném odarta została dlań z całego uroku. Uczuł się na świecie sam jeden, sierotą, nieszczęśliwszym nad wyraz.
— Miałożby być prawdą, rzekł w duchu, iż dzieciom Bóg pokutę za grzechy ojców wyznacza i karze je do dziesiątego pokolenia? Miałożby być prawdą, ażeby ojciec mój winien był krzywdy ludzkiéj?
W długich rozmysłach nad losem swoim, biedny człowiek, który podźwignąć nie mógł jego ciężaru, przetrwał niemal do rana. Sny szczęścia nowego rozwiały się; mówił sobie, że byleby dziecię mógł odzyskać, na niém mu już dość będzie; naostatek zapragnął rzeczy, o któréj nigdy jeszcze w życiu nie pomyślał nawet: porozumienia i zgody z Czokołdem, przez któreby odzyskał Pawełka, chociażby z największą ofiarą.
Gotów był teraz wyrzec się majątku nawet, byle mu dziecię wrócono. Ale jak się było porozumieć z człowiekiem, którego niewiedzieć gdzie szukać i jak się z nim porozumieć? Wszystkie starania dotąd daremne były, a spotkanie z Oxtulem czysto przypadkowe.
Nad ranem przyszło mu na pamięć, że mógł odstępując od karania Gabrysia i starając się o jego uwolnienie, z pomocą tego człowieka listownie znieść się z Krajewskim.
W zwykłéj godzinie, gdy schodził na kawę, przy któréj już piękna wdówka od niejakiego czasu jak pani domu gospodarzyła z powagą sobie właściwą, znalazł ją w pokoiku przygościnnym, ubraną już, opiętą i sztywną jak zawsze, z uśmiechem chłodnawym na ustach. Jedno wejrzenie na Cieszyma nauczyło panią Duńską, iż jakiś przewrót i zmiana zaszła w człowieku, który teraz, przeciw zwyczajowi, wszedł z grzeczną jakąś, ale ostygłą powierzchownością, i zamiast natrętnéj codziennéj czułości przyniósł z sobą jakąś zapowiedź mrozu. Dotąd kuzynka musiała go trzymać z daleka, teraz poczuła od razu, iż on sam stawał daléj od niéj niżby była pragnęła. Zamiast przywitania serdecznego, pocałowania jéj w rękę, siadł zadumany nie spojrzawszy nawet w jéj niebieskie oczy.
— Co mu się stać mogło? spytała się w duchu wdowa: jest jakiś inny...
Nie śpieszyła się wszakże z badaniem go, bo była aż nadto pewna, że człowiek wygada się jéj sam nieproszony. Znała z tego Cieszyma, iż nic w sobie utrzymać nie mógł. Ciekawie spojrzała po razy kilka i przekonała się, że się nie omyliła. Stolnik był pod ciężarem jakiéjś wiadomości, która go zmieniła od wczoraj.
— Czy nie jesteś chory? spytała podając mu kawę.
— A! nie! chory? nie! nie jestem, nie czuję się chorym! westchnął Cieszym.
— Coż ci jest? przyznaj, żeś dziś inny.
— Inny? nie wiem, jestem tylko przybity.
— A! mężczyzna powinien znosić mężnie wszystko.
— Powinien, odparł stolnik, nie przeczę, ale się siły wyczerpują i często obowiązkowi podołać trudno.
— Nic się przecież nie stało, bo że Oxtul spotkał się z tym niegodziwym... nie zmienia to położenia ani na gorsze, ani na lepsze.
Stolnik oczy na nią podniósł.
— Kochana Maryniu, rzekł, do pełnego naczynia dość kropli, ażeby się rozlało; a jeśli tą kroplą jest żółci odrobina? jeśli ta kropla padnie na to właśnie co człowiekowi było najdroższém?
Westchnął nie dokończywszy.
— Dziecię się przecież wynaleźć musi...
— Mam nadzieję, ale... może mi nie o nie tylko chodziło.
— A o kogoż? bacznie mu w oczy zaglądając, spytała kuzynka.
Cieszym zamilkł.
— Jesteś dziś dziwacznie tajemniczym, odezwała się p. Duńska: tak dalece, że gdybym była podejrzliwą trochę, mogłabym posądzić, iż w tém co kryjesz, jest coś chyba bliżéj mnie się tyczącego.
Stolnik tak zdziwiony podniósł głowę, że zręczna pani domyśliła się, iż przypadkiem trafnie odgadła. Rumieniec wytrysnął jéj na lica, zmieszała się widocznie. Stolnik nie chcąc się przyznać, ruszył ramionami i pił kawę.
— Muszę przecież dobyć z niego, co ukrywa przedemną, pomyślała kobieta i pochyliła się nieco opierając na łokciu, zbliżywszy ku niemu. Cicho, głosem przymilonym, dotykając go ręką odezwała się poufale:
— Mówże Lambercie, co to jest znowu? wszak mnie to przecież obchodzi.
— Nic, moja droga, nic, dzieciństwo, nowa potwarz...
— Potwarz! na kogo? na mnie?
To słowo wymawiając wyprostowała się dumnie, zacięła usta i oczyma szukała odpowiedzi na zmieszanéj twarzy Kobylińskiego. To pomieszanie było dla niéj zapewnieniem, że się nie omyliła, a że milczał, nastawać poczęła coraz żywiéj.
— Między nami przecież nie powinno być tajemnic, dodała...
— Gdy ci powiem to, co wyczytałaś na mojém czole, zmartwisz się tylko bezpotrzebnie.
— Nie trzymajże mnie w téj niepewności, zawołała rumieniąc się coraz bardziéj kuzynka.
— Zabolało mnie, rzekł po namyśle Cieszym, iż człowiek co się przyczynił do rozdzielenia mnie z żoną, który mi dziecko pochwycił, jeszcze w ostatku samą myśl nowego szczęścia chce mi uczynić niemożliwą. Wystaw sobie, wywlókł z szatańskim bezwstydem jakąś historyę na ciebie...
W chwili gdy wyrazów tych domawiał, spojrzał. Zwykle nieruchome oblicze kuzynki okryło się rumieńcem, potém marmurową, trupią bladością, wśród któréj oczy tylko połyskiwały jakby groźbą, potém wróciło ono do zwykłego stanu. Żywiéj tylko nieco poczęła robić pończoszkę.
— Cóż to jest? spytała obojętnie.
— Historya Aleksandra Pogorzelskiego, z którym... z którym, ciszéj coraz kończył Cieszym, utrzymują, żeś była bodaj zaręczoną jeszcze za życia Duńskiego.
Maryni wargi drżały, ręce biegały, w oczach dziki wyraz gniewu przeleciał.
— Jeśli temu chcesz wierzyć, rzekła, nie bronię! Sądziłam jednak, że znasz mnie tyle, że niemógłbyś posądzać...
I dumnie, tłómaczyć się nawet nie myśląc, odwróciła się ku oknu. Pomimo przybranego wyrazu spokoju, Cieszym na powiekach jéj łzy postrzegł; był wzruszony i sam na siebie gniewny...
— Moja Maryniu, rzekł, miałżem ci to zmilczeć?
— Nie, ale mogłeś to wziąć za tyle, co było warte... odpowiedziała.
— Czy sądzisz?... spytał gospodarz.
— Z twarzy widzę, żeś to wziął za prawdę.
Zamilkła, a potém dodała jakby nagłe powziąwszy postanowienie:
— Słuchaj, widzieli wszyscy, że mi się Pogorzelski za życia męża uprzykrzał, z tego bajki urosły. O jakim pierścionku mowa, nie wiem, dzieciństwo. P. Aleksandra nie cierpię, od śmierci męża w oczy go nie widziałam.
Cieszym jak łatwo się zgryzł, tak jeszcze prędzéj uspokoił, odzyskał swój humor i obejście codzienne, schwycił jéj ręce i począł okrywać pocałunkami. Najzręczniejsza przecież kobieta czasem nadto na swoją zręczność rachuje lub na łatwowierność namiętności, którą obudziła. W chwili gdy miał za białe rączki uchwycić, dostrzegł, że jedna z nich spuszczała w kieszonkę sukni obrączkę z turkusem.
Nie rzekł nic, ale mu się ścisnęło serce, i choć słaby, choć zakochany, w tym ruchu za późnym znalazł potwierdzenie powieści, które go na nowo przybiło.
Oczy kuzynki dostrzegły tylko, że nie wszystkie chmury były rozproszone, nie domyśliła się tego, że się zdradziła sama... Po przeproszeniu Cieszym powiedział kilka słów, i w chwili gdy się po nim spodziewano rozczulenia, wyszedł z tak zapożyczoną twarzą, iż pani Duńska zrozumieć go nie mogąc, długo potém zamyślona nie umiała go sobie wytłómaczyć.
Tegoż dnia zapowiedział stolnik podróż do miasteczka, pod tym pozorem uniknął zbliżenia się do kuzynki i wieczorem w istocie wyjechał. W sądzie nie czyniono mu trudności z uwolnieniem Gabrysia, który nazajutrz przystawił się pod strażą wymizerowany siedzeniem, tęsknotą, a może i zgryzotami sumienia, bo człowiek był jak wielu, płochy raczéj niż do szczętu zepsuty. Cieszym miał już napisany list do Krajewskiego. Dołączył do niego pieniądze na podróż i rzekł do uwolnionego:
— Wszystko ci przebaczę, jedź, szukaj tego człowieka, znajdź go i list mu oddaj. Jeśli nie możesz sam, szukaj przez kogobyś to mógł zrobić.
Gabryś uszom nie wierzył i swojemu szczęściu, rzucił się do nóg, całował je i ściskał, ale wyznać zarazem musiał tknięty sumieniem, że nie wie i nie ma pojęcia gdzieby się Krajewski mógł znajdować.
— To twoja rzecz, dodał stolnik; grunt dostaniesz dożywociem bezczynszowy, jedź i szukaj.
Licząc na swoją gwiazdą szczęśliwą, ruszył skrzypak wioskowy, więcéj rad uwolnieniu niż obietnicom, które według przeczuć jego, nigdy się ziścić nie miały. Stolnik powracał dopełniwszy myśli swéj do domu, wielki ciężar spadł mu z serca; w liście do Czokołda ofiarował mu nagrodzenie krzywd, likwidacyę nową, oddanie majątku wreszcie, byle dziecię odzyskać. Czekała na niego zmartwiona i niespokojna wdowa, która po długich namysłach doszła do tego, że aby stolnika przy sobie utrzymać, do największych może ofiar posunąć się było potrzeba. Zapłakane miała oczy, trochę gorączki, smutną twarz i namarszczone czoło gdy przyjechał. Postrzegła zaraz, że jéj tak nie witał jak zwykle, że jéj nie szukał, nadto był gnuśnym a czułym za mało i pośpiesznie nazbyt cofnął się z Gomółką do swojego mieszkania. Czekał tu nań i Oxtul domagając się rozkazów. Jakkolwiek w Ćwikłach mu było bardzo dogodnie, bo między innemi butelkę starki na dwa dni na użytek swój wyłączny dostawał, chciał choć okazać gotowość do czynu. A tymczasem i towarzysze też radzi nie radzi, w gospodzie płaszcze pozostawiwszy, wrócili jak niepyszni.
Oxtul, który swego stolnika, ojca dobrodzieja, znał dobrze i czytać się go nauczył, poznał, że coś ma było nie tak jak zawsze.
— Coż pan stolnik dobrodziéj rozkaże teraz? Czekamy na jego dyspozycye.
— Żadnych innych nie mam nad tę jedną, jedźcie gdzie się wam podoba, szukajcie méj zguby jak chcecie, a jeśli spotkacie Krajewskiego, powiedzcie mu odemnie, ażeby się zemną zjechał dla rozmowy osobiście. Szlacheckie słowo daję, nie uczynię mu nic, a chcę raz skończyć z nim ugodą. Powiada, żeśmy go skrzywdzili; wybierzemy przyjaciół, zdamy się na sąd polubowny, ja mu powrócę choćby majątek cały, jeśli mu należy, on mi moje dziecię... Glejtem dlań będzie słowo szlacheckie.
Oxtul ruchem ust dziwnym wąsy podniósł do góry, pod nos, brwi na czoło mu wyszły, ramiona do uszu niemal dotknęły, osłupiał.
— No, to już nic nie rozumiem, zawołał; zmiękłeś ojcze dobrodzieju.
— Byle mi dziecko oddał! powtórzył stolnik.
Oxtul cofnąwszy się rozmyślał, spytał jeszcze parę razy i dostał odprawę razem z towarzyszami, poczém nie zostawało mu nic więcéj nad opuszczenie Ćwikłów i puszczenie się na wędrówkę, w któréj niewielką pokładał nadzieję.
— Szukajże wiatru w polu! rzekł do siebie wyszedłszy na ganek: w głowie pstro, sam nie wie co począć. I ja też! zaczyna mi się nudzić... ale pojechać trzeba, chociażby na los szczęścia.
Zebrawszy na naradę podkomendnych, Oxtul obmyślał tak, aby z kolei każdy z nich wyruszył w inną stronę, i powiat po powiecie, wieś po wsi, miasteczko jedno po drugiém rewidował. System ten to miał za sobą, że mógł wprawdzie do niczego nie prowadzić, ale przedłużał służbę na żołdzie stolnika, i był tak pokaźny, iż mu nikt nic zarzucić nie mógł.


Piękna Teklunia mieszkała ciągle w Warszawie, czyniąc sobie sławę z tego, że była jedyną w stolicy młodą mamą, któréj dramatycznie bardzo zły człowiek dziecię, a szatan męża odebrał. Tragiczne losy zawsze w świetle zachwycającém przedstawiają kobietę piękną i młodą, zwłaszcza jeśli się w nie jak w piękny szal turecki udrapować umie. Piękna Teklunia nie będąc orlicą, posiadała instynkt istnie niewieści do zużytkowania wszystkiego, co na jéj korzyść posłużyć mogło. Wypotrzebowała też umiejętnie stratę Pawełka pół­‑żałobą, w któréj jéj było prześlicznie. Na piersiach nosiła medalion złoty, a na nim zwitek włosków ukochanéj swéj ofiary. Że jéj z tém było ładnie, dowodzi to, że się w niéj wszyscy ludzie wolni od innych obowiązków zapamiętale kochali. Pomimo to była jedną z najnieszczęśliwszych kobiet na świecie. W pierwszéj chwili, gdy ją kto zobaczył, zachwycał się, rozmiłowywał niezawodnie, przez jakiś czas uczucie to rosło do namiętności, rozgorączkowywało się do szału, ale w bliższém poznaniu, chociaż zdawała się zyskiwać, zawsze tak nieszczęśliwie wychodziła, iż powoli serdeczny brat Astrei obojętniał, stygł, wahał się, namyślał i zmykał bez pożegnania.
Winy tych nieszczęśliwych wypadków nie mogła sobie przypisywać: była teraz niezmiernie ostrożna, z porady hrabiny swéj przyjaciołki adoratorów trzymała na wodzy, fawory swe dzieliła oszczędnie, umiała nawet grać zimną i gniewną, a nic jéj nie kosztowało kaprysić jak w domu. Pomimo tych środków, zawsze w końcu gdy już przychodziło do sakramentu, zaszły chłody, trudności i kończyło się na zwinięciu chorągiewki. Tak się teraz stało z ostatnim pretendentem, który wyjechał nagle za granicę, i z Wrocławia list napisał, w którym dowodził, wbrew oczywistości, iż nie chcąc jéj czynić nieszczęśliwą, a widząc, że kochanym nie jest, uwalnia ją od danego słowa, acz z rozpaczą w sercu, szukając zapomnienia i... śmierci w awanturniczéj podróży. Piękna Teklunia podarła ten list ze złości, i takiemi wyrazami odezwała się o zbiegu w obec hrabiny Sermazy, iż ta śmiać się poczęła, ale jéj uczyniła uwagę, iż one w przyzwoitém towarzystwie nie uchodzą.
Po téj próbie tak była zniechęcona, zrozpaczona, że przez dni kilka nie przyjmowała nikogo. Przeróżne myśli chodziły jéj po głowie, płakała, dumała, naostatek stał się ten cud nawet, iż chwilowo pożałowała Ćwikłów, nudów w nich, męża, który był nadto słodki, życia, co było zbyt jednostajne, i wszystkiego tego od czego była uciekła. Nawet zdrowe i praktyczne uwagi owéj ślicznie brzydkiéj przyjaciółki nie zdołały przywrócić równowagi; nazywała, jak zdradzona pokojówka, wszystkich mężczyzn przeniewiercami, a świat obłudy pełnym. Była nawet przez pięć minut mowa o klasztorze... Potém miłość dla dziecka urosła do najwyższego stopnia, potém łamała ręce, zalewała się łzami, przeglądała w zwierciedle i pojechała z hrabiną na hecę.
Wiadomo powszechnie, iż w owe czasy słynęły tak zwane hece w Wiedniu szczególniéj, w Berlinie, a Warszawa miała też swoją. Zdaniem znawców wcale się ona nie odznaczała ani doborem istot, które na niéj występowały, ani urządzeniem widowiska, dosyć nudnego. Najczęściéj chudych kilka psów goniło mruczącego niedźwiedzia, po kilkodniowym poście nie mającego dość siły, by sobie z nich nowy podwieczorek przysposobił. Jednakże najlepsze nawet towarzystwo obok najpospolitszéj gawiedzi uczęszczało na hecę dla... oryginalności. Szli na nią nie mający co zrobić z wieczorem, ludzie znudzeni, dziwacy, a czasem podszalawszy nawet najwykwintniejsi panowie i panie. Gdy fantazya opanowała kółko jakie, salony pustoszały dla hecy. Właśnie może dla tego, iż budynek był lichy, przewiewny, niewygodny, modą bywało jeździć do niego i śmiać się z niedźwiedzi, z ludzi co ich pokazywali, z siebie, z widzów, bez żadnéj ceremonii. Tu każdy był jak w domu.
Hrabina Sermazy proponowała teatr, wieczór, redutę, a skończyło się na hecy. Rada pocieszyć piękną opuszczoną Aryadnę, hrabina zgodziła się dla niéj nudzić widowiskiem wilka i niedźwiedzia.
W istocie nie było to zabawne, bo w sali cebulę i czosnek czuły te panie mocno, towarzystwo było nader niedoborowe... a gdy wypuszczono w pierwszą parę wilka i niedźwiedzia, wilk siadł w kącie z jednéj, niedźwiedź z drugiéj strony, i pomimo popędzania kijami, do pojedynku wystąpić nie chciały. Oczy pięknych pań błądziły po sali, nie mając się na czém zatrzymać, oprócz kilku znajomych furmanów i lokajów, gdy nagle piękna Teklunia podniosła się i padła na krzesło z wyrazem największego poruszenia w twarzy. Pierwsze miejsca podzielone były na loże, ale przedziały ich nie sięgały wysoko, tak, że wszyscy widzowie mogli się widzieć dokoła. Oczy Tekluni skierowały się na mężczyznę w futrze, podpasanego skórzanym paskiem, który stał w czapce, z oczyma wlepionemi w arenę, ale tak, jakby jéj wcale nie widział.
Idąc za kierunkiem oczu Tekluni, zdziwiona hr. Sermazy postrzegła, że przedmiot ciekawości jéj, nie był ani młodym, ani ładnym, ani dostatnio wyglądał, ani bardzo dystyngowanie. Należał oczywiście do klassy bardzo średniéj, odziany był ubogo prawie — cóż w nim mogło tak wybredną istotę zajmować?
— Któż to jest? spytała hrabina.
— Cała drżę — wystaw sobie — to ten, który mi syna porwał...
W istocie był to Czokołd, powracający ze Spiżu, który dla pokupek dziecku potrzebnych zatrzymał się w Warszawie i nie wiedzieć jakim wypadkiem poszedł na hecę... około budy powracając do domu.
— Jeśli się nie postrzegł, szepnęła hrabina... trzeba korzystać z tego, pilnuj go osłoniwszy twarz, a ja wysunę się... pojadę do kogokolwiek, przyjdzie straż marszałkowska i weźmiemy go tutaj.
Teklunia cała była drżąca, zarzuciła zasłonkę na głowę, dała znak hrabinie i siedziała... nie spuszczając z oka Czokołda...
Powóz zaturkotał, przyjaciołka pojechała, winowajca stał.
Nie zdawał się mieć najmniejszego pojęcia o tém co mu groziło i nie śpieszył wyjść z widowiska, które wpuszczeniem kilku nieszczęśliwych psów obiecywało się stać dramatyczniejszém. Jakoż ta zwierzęca intelligencya rozmyśliwszy się zaraz u wnijścia, poszła przerwać spoczynek niedźwiedziowi, który przyparłszy się do drewnianego szalowania, podniósł się na tylne łapy i stanął w pozycyi obronnéj... Wszystko to jednak odbywało się powoli jakoś, i prolog stanowiło do właściwéj tragedyi. Wilk ruszył się nie w chęci wmieszania, nie miał najmniejszéj ochoty interweniowania, szukał niespokojny otworu, którymby się z tego towarzystwa niewłaściwego wyrwał na świeże powietrze. Piękna Teklunia mimo zajęcia, jakie teraz scena przedstawiać obiecywała, patrzała ciągle na tego człowieka­‑wilka, który stał obojętny, znudzony, sam zapewne nie wiedząc po co tu przyszedł i na co czekał...
Są takie przeznaczeń godziny... Chwila oczekiwania wydała się pani stolnikowéj nader długą, ale też niełacno było o téj porze kogoś znaleźć w Warszawie, bo od panów i urzędników począwszy, do sług i pachołków, każdy tę godzinę miał za swą własną i szedł używać jak mu się podobało. Hrabina w ulicy pochwyciła kogoś znajomego i kazała mu szukać z sobą marszałka lub dowódcy straży jego. Nierychło, po kilku próbach próżnych, znaleziono ostatniego, a choć się wahał bez rozkazu swéj władzy postąpić tak zuchwale aresztując szlachcica, gdy znana pani wzięła to na swą odpowiedzialność, oddał się pod jéj rozkazy i pośpieszył za nią do hecy. Razem z powracającą hrabiną wszedł do loży dowódca, aby mu ukazano zawsze jeszcze stojącego z założonemi rękami winowajcę, i zniknął. Teraz na prawdę rozpoczynała się heca w arenie, bo niedźwiedź jednego psa podarł jak rękawiczkę, a wilk zapachem świeżéj krwi ożywiony, widocznie nabrał apetytu i humoru... oczy mu błyszczały krwawo, ale odwaga nie była na wysokości apetytu... W téj saméj chwili do loży w któréj stał Czokołd, wsunął się dowódca straży, człek zresztą bardzo przyzwoity, który skłoniwszy się sąsiadowi i nie odebrawszy od niego wzajemności, stanął jako powszedni widz przyglądać się przygodom niedźwiedzia, już na prawdę rozdąsanego.
Przybycie nieznajomego zbudziło jakby ze snu Czokołda, który obejrzawszy się po sali, powoli skierował się ku wyjściu. Dowódca powoli wysunął się za nim. U drzwi wązkiego korytarzyka stało gęsto uszykowanych sześciu zbrojnych marszałkowskich pachołków z sierżantem. Czokołd cofnął się zdziwiony widocznie i zbladły. Oczy jego padły na idącego za nim jegomości.
— Darujesz mi pan, rzekł dowódca: jestem zmuszony aresztować go, i nim się rzeczy wyjaśnią, poprowadzić z sobą do więzienia marszałkowskiego...
— Mnie? czy to nie omyłka! zapytał szlachcic dosyć spokojnie.
— Pan jesteś Jan Krajewski? zapytał dowódca...
Czokołd się zawahał trochę, ale snadź rozrachował, że go tu już ktoś poznać i zdradzić musiał, a wypieranie się byłoby upokarzającém kłamstwem:
— A gdyby tak było?
— Zmuszony byłbym wziąć pana.
— Na czyją instancyę?
— Wszakci się to wyjaśni.
— A neminem captivabimus...
— Wszak Jan Krajewski stoi pod bannicyi wyrokiem? rzekł dowódca.
Na te słowa nie odpowiedział Czokołd, schylił głowę, otoczyli go pachołkowie, i w téjże chwili ujrzał przesuwającą się przede drzwiami twarzyczkę dobrze znajomą pięknéj Tekluni. Zrozumiał już wszystko, usta zaciął, schylił się ku dowódcy i szepnął:
— Dobrze, ale musicie zemną zabrać i rzeczy zostawione w gospodzie, któreby tam czasu aresztu nie były bezpieczne... Mam sumkę niemałą, a nie chcę, by mi ją skradziono...
Zgodził się na to grzeczny dowódca, który wiedział, że w owych czasach fortuna się kołem toczyła i niekoniecznie każdy bannita kładł głowę na pieniek...
W hecy przybycie straży, wypadek z nieznajomym, o którym puszczono wieść, że był zabójcą sześciu żon i kilkunaściorga niemowląt, uczyniły takie wrażenie, iż niedźwiedź został zapomniany. Psy też przerażone losem najśmielszego z towarzyszów, posiadały naprzeciw niego z powywieszanemi językami i tylko boleśnie naszczekiwały...
Z hecy po całéj Warszawie nazajutrz jak piorun poleciała nowina, iż straży marszałkowskiéj udało się pochwycić wczoraj herszta zbójców karpackich, który zabierał się do zaprowadzenia instytucyj nocnych straży w stolicy.
W świecie, do którego należała hrabina Sermazy, nie czyniono tajemnicy z cudownego znalezienia się pięknéj Tekluni, która zamiast zemdleć, miała przytomność posłać przyjaciołkę po straż marszałkowską, i skutkiem jéj heroizmu, porywca jéj syna został uwięziony. Rzuciło to nowy blask na tę piękność, podniosło hr. Sermazy, a nawet straż zawdzięczała wypadkowi temu liczne kieliszki wódki, któremi ją częstowano dla dowiedzenia się o uwięzieniu herszta i jak on mianowicie wyglądał.
Piękna Teklunia raz wszedłszy na drogę heroizmu macierzyńskiego, zdobyła się jeszcze na to, że sama z własnoręcznemi omyłkami ortograficznemi napisała dwa listy i wysłała jeden sztafetą do męża, drugi pocztą do matki.
Pierwsze z nich przynajmniéj nie bardzo było potrzebne, los bowiem, który zawsze kartuje rzeczy bardzo zręcznie, gdy mu to na co się ma przydać, zrządził, iż stolnik sam się wybrał do Warszawy, aby przestać się rozkochywać w kuzynce z turkusowym pierścionkiem. Pomimo jéj zabiegów dla powstrzymania go w Ćwikłach, z rzadką w życiu swém determinacyą Cieszym pożegnawszy Marynię, wyjechał do Warszawy, i na pół drogi rozminął się ze sztafetą pędzącą do Ćwikłów, a niedomyślającą się, iż gospodarz ich o mało kołem o jéj biedę nie zawadził.
Przybył więc do Warszawy daleko prędzéj, niż był spodziewany, i nazajutrz doszły go jakieś plotki o człowieku, którego stolnikowa w hecy aresztować kazała. Tknęło go to... miał już iść sam się dowiadywać, gdy spotkał szambelana Grodzkiego, który acz już był stosunki bliższe ze stolnikową zerwał, liczył się zawsze do jéj dobrych znajomych. Spojrzawszy na szambelana i przypomniawszy sobie opowiadanie starościny, Kobyliński spłonął cały z gniewu, gdy jednak w niewinności ducha Grodzki go nader czule powitał, nie było sposobu za praeteritum plus quam perfectum wyzwać go na pojedynek. Kwaśną minę złożył szambelan na niesłodkie czasy i dusił rękę przyjaciela z czułością niezmierną...
— Winszuję wam, rzekł, szczerze i z serca winszuję — stolnikowéj nadzwyczajna przytomność umysłu, szczęśliwe to rozwiązanie sprawiła.
— Jakie? co? spytał Cieszym — ja o niczém nie wiem, a nadewszystko o żadném szczęściu.
— Wszakże parę dni temu stolnikowa wypadkiem w hecy postrzegłszy tego... Czokołda... kazała go wziąć do więzienia...
— Jakto! wzięty? krzyknął Cieszym, zapominając już o wszystkiém inném — on! wzięty! dawno? nie wiecie? chłopak mój był z nim?
— U stolnikowéj temi czasy nie byłem, odpowiedział Grodzki — dokładnie nic nie wiem... ale mogę zdaje się z opowiadań i słyszenia ręczyć, że tylko Czokołda aresztowano...
Kobyliński usłyszawszy to, zapomniał o rozstaniu na wieki wieków z żoną i pobiegł wprost do niéj. Tego dnia też nie spodziewała się go wcale, a jednak zastał ją samą w towarzystwie zacnéj hrabiny. Na twarzyczce Tekluni malowało się uczucie zwycięzkie... Gdy oznajmiono w salonie byłego męża jéj, potrzebowała dobrze się zastanowić, jak go wypadało przyjąć. Rzuciła okiem na hrabinę, porozumiały się na migi, kazano prosić stolnika...
Byłe małżeństwo kłaniając się sobie zmierzyło oczyma, Teklunia znalazła, że Cieszym utył i stał się niezgrabniejszym niż był, stolnik ujrzał ją piękniejszą niż kiedy, ale jakoś odpychającą przybraną minką i postawą nienaturalną.
— Darujesz mi pani, że tu wchodzę, zawołał — ale byłem zmuszony...
— Wszakże wysłałam po pana...
— Kogo?
— Sztafetę.
— Nie odebrałem jéj, jakieś przeczucie snadź mnie tu przygnało... Prawda to, że Krajewski ujęty?
Hrabina wstała z kanapy i ukazała dumnie w swéj wielkości udrapowaną stolnikową.
— Winien to pan jesteś, odezwała się, niezwyczajnéj przytomności pani, która poznawszy winowajcę... wypadkiem, kazała go aresztować...
— A dziecko?
— O moim drogim, o najdroższym Pawełku, nic, nic jeszcze niewiadomo — poczęła piękna Teklunia. Napróżno posyłałam go dopytywać, mówić nic nie chce... Był sam... Z papierów przy nim zabranych nic nie odkryto...
Cieszym posmutniał widocznie... nie podziękował nawet i nie wynosił pod niebiosa jak inni zasługi pięknéj pani, co ona przypisała zwykłéj złości mężów i tych, którzy nimi byli.
— Teraz, rzekł, ponieważ panu Bogu podobało się przez panią dać nam w ręce winowajcę, do mnie należy dobyć z niego prawdy i odebrać mój skarb.
— Jakto? jakto mój? spytała urażona stolnikowa: przepraszam pana, Pawełek przecież do mnie należy...
Stanęli naprzeciw siebie jak do boju.
— Do pani? ja nie wiem, rzekł Kobyliński — nie rozumiem dla czegoby syn należał do matki, gdy się rodzice rozdzielają — owszem, wedle obyczaju, sądzę, że powinien należeć i oddany być ojcu...
— Otoż przepraszam, syknęła piękna Teklunia — jest małoletni... należy do matki... waćpan mi odebrałeś wszystko i — chcesz jeszcze...
Tu miały się rozpocząć łzy i chusteczka szła już po nie, gdy stolnik dodał chłodno:
— Wszystko? ale coż ja pani odebrałem?...
— Szczęście, młodość... nadzieje...
— Szczęścia pono pani nie miałaś zemną, gdyś go musiała szukać gdzieindziéj, odparł nielitościwie stolnik — młodość pani została... a nadzieję Bóg tylko odebrać może...
Uratował się od wielkiego gniewu tém, że przyznał kobiecie młodość; mniéj więc nasrożyła się na niego, niż była już gotowa, ale łzy, ten ostatni argument niewieści, przyszły w porę dla zamknięcia rozmowy...
— Zresztą, rzekł Cieszym, sąd wyrzecze do kogo dziecię należy, a najprzód wyszukać i odebrać je trzeba...
Zamilkli oboje. Hrabina która się bardzo pilnie przypatrywała tymczasem ex‑mężowi stolnikowéj, uznała za właściwe wmieszać się do przerwanéj rozmowy, zapewne ażeby ją przedłużyć.
— Zdaje mi się, że państwo w téj chwil wspólny macie interes w wyszukaniu dziecięcia; co się tycze przyszłości, o tę układać się dość będzie czasu, gdy dziecię odzyskane zostanie... Pan stolnik wszakże przyznać to zechce, iż najważniejszy krok uczyniony ku temu winien jest...
Chciała powiedzieć: „żonie“, ale poprawiła się i dodała: „pani dobrodziejce.“
— Temu nie przeczę, odpowiedział powoli stolnik, który tymczasem przypatrywał się Tekluni z ciekawością człowieka niezupełnie jeszcze uwolnionego od dawnéj miłości. Teklunia czuła instynktowo uczucie jakie obudzała, pochlebiało jéj to, ale zrozumiała potrzebę okazywania tém większéj obojętności, im stolnik był na oko więcéj nią zajęty...
— Ja — muszę śpieszyć — odezwał się do usuwającéj się nieco od natrętnych wejrzeń stolnikowéj, dawny jéj mąż — muszę się widzieć z tym człowiekiem, muszę wybadać go o dziecię... a jeśli się czego dowiem, przez samą wdzięczność winienem donieść i doniosę pani natychmiast.
— Dobrze, pomyślała w duchu stolnikowa: już znowu się chce do mnie przyczepić...
Ruszyła ramionami, popatrzała i skłoniła mu się tak, że stolnik spełna sobie wytłómaczyć nie umiał, czy mu podziękowała, czy go pożegnała; ukłonił się więc podobnież i z pokoju co najrychléj wysunął. Nie będąc widzianą piękna Teklunia, ciekawie się wychodzącemu przypatrywała... Hrabina ze złośliwym nieco uśmieszkiem siedząca na kanapie, śledziła oczyma oboje... Po wyjściu Cieszyma, z głębokiém westchnieniem Tekla rzuciła się na krzesło, mimowolnie razem spoglądając w zwierciadło naprzeciw, jak też tego dnia wyglądała. Zwierciadło odezwało się bardzo grzecznie...
— No, proszę cię, odezwała się do hrabiny — sama widzisz... możnaż było żyć z podobnym człowiekiem?
— Czy można z nim było żyć! odpowiedziała — ale to ideał męża! ze świecą szukać podobnego trzeba, a znalazłszy za szkło oprawić!! Dosyć na niego spojrzeć! doskonały jakiś człowiek, bo sobie da włożyć nietylko trędzlę, ale bodaj mundsztuk, i nic nie poczuje, i na nic się nie poskarży... Gdybym ja była tobą, anibym się rozwodziła, anibym puściła z rąk takiego dobrodzieja... schwyciłabym go napowrót, a z troszeczką umiejętności, prowadziłabym go gdzieby mi się podobało...
— Ależ nudny! odrzekła stolnikowa.
— Moja duszko, cóż ty masz za pojęcie? przerwała hrabina: alboż to męża rzecz być zabawnym i interesującym!! Mężowie zabawni najczęściéj bawią nie żony, mąż jest pierwszą potrzebą życia jak sztukamięsa, od któréj nie wymaga się słodyczy i nadzwyczajnych woni... Byleby posilny był i niezawadny. W istocie dość, powiadam ci, spojrzeć na niego, aby się przekonać, że to stworzone na męża! Gdzie ty co podobnego znajdziesz!...
Stolnikowa główką ruszała jakoś dziwnie...
— Wieśniak, domator, lubiący ciszę, spokój i to co on nazywa szczęściem domowém, familijném, a co jest gniciem w błocie lub wędzeniem w słodkim dymie wioski...
— Śmieszna bo jesteś! — żywo dodała hrabina. Nie idzie o to, co on lubi, taki człowiek może i musi to lubić co ty zechcesz... z niego rozumna kobieta zrobi co się jéj podoba. Widziałam mu z oczu, że mu jeszcze coś z dawnych dla asińdźki zapałów pozostało... możnaby mu wszystko wytłómaczyć doskonale, bo on tylko tego pragnie, jestem pewna, i — co masz szukać nie wiedzieć kogo — wziąć napowrót to co już znasz, a wiesz jak się z tém obejść.
Stolnikowa nie bardzo się jakoś oburzała.
— Proszęż cię, rzekła, widziałaś go: otyły, niezgrabny, niedźwiedziowaty... do niczego niepodobny.
— Ale owszem, do szlachcica ze wsi; pełno takich tu i na dworze i po salonach, choćby u księcia wojewody znajdziesz; toć to przecie chleb powszedni ta szlachta... Zapewne, mówiła z wolna hrabina, nie powiem ażeby to wyglądało wytwornie, a jednak bezpieczniejsze i więcéj na to rachować można, niż na te szczygły nasze, które są miłe, puste... aż pożal się Boże!
— Ależ bo to ludzkie życie! westchnęła stolnikowa. I panibyś sądziła...
— Jabym sądziła, radziła, namawiała, pomagała, ażeby was pogodzić; nie masz nic lepszego do zrobienia; a ja ci powiem, że gdy tylko zemną się o to umówisz, pomożemy ci tak, że w kilka dni będzie u twych kolan błagał przebaczenia.
— Ja — doprawdy już sama nie wiem co mam począć, szepnęła stolnikowa. Pomówimy o tém, pomyślimy! Nie odstąpię tylko od tego, że musi mnie na kolanach przepraszać...
Hrabina się śmiać poczęła i bardzo cicho dodała:
— Dla tego, że właściwie tybyś go przeprosić powinna!
— Bynajmniéj! oburzyła się stolnikowa. Za co? za co? taki nudziarz! I cóż ja popełniłam tak strasznego? szłam za głosem serca i natury! A on? przecież kochał się w kuzynce i jeszcze nie wiem czy się do téj pory w niéj nie kocha.
— Jemu z oczu patrzy, że tylko ciebie kochać może! Wyście stworzeni dla siebie, poczęła hrabina. Wierz mi, że to najfałszywsza teorya w świecie ta zgodność charakterów... owszem, pierwszy warunek szczęścia, ażeby się nie godziły z sobą. Flegmatyk musi się żenić z żywą, a trzpiotka taka, jak nie przymawiając ty moja Tekluniu, z powolnym, statecznym, szlachetnym... safandułą.
— On bo tak bardzo safandułą znów nie jest, broniła stolnikowa; ma nawet wiele energii czasami; tylko w domu, z kobietami i gdy się zasiedzi... powodować się daje...
— Już nie ma co mówić, my was na nowo pożenimy... śmiejąc się mówiła hrabina — a! jak to będzie wyborne! wyborne!...
— Nie wiem tylko czy on zechce... zobaczymy, mruknęła Teklunia.
— Ty chciéj, a będzie dosyć, skończyła hrabina. Oryginalna historya! a dla saméj osobliwości trzeba tego dokazać. Wiesz, duszo moja, to ciebie niesłychanie podniesie, bo stokroć trudniéj zdobyć na nowo serce, niżeli je po raz pierwszy pozyskać... To będzie... un coup de maitre.
Snadź bawić to musiało brzydką panią, gdyż tłumiąc w sobie napadający ją ciągle śmiech, pożegnała zamyśloną Teklunię, która choć się nie oświadczała z chęcią zgody, wcale przeciwko niéj nie była.
Ze swéj strony poczciwy Cieszym, wyszedłszy od żony, kroczył z głową spuszczoną, długo wzdychając zadumany, i na chwilę nawet o dziecku zapomniał, takie na nim wrażenie czyniła owa niewdzięczna Teklunia. Powieki mu się zwilżyły, lecz otarł je szybko.
— E! toby jeszcze było pono ze wszystkiego najrozumniejsze, mówił do siebie. Szkoda kobiety, żal matki dziecięcia, a to tam co powiadają, mogą być rzeczy zmyślone... Rozerwać się chciała, pozwalam, ale do... złego dopuścić nie mogła. Tak śmiało nie patrzałaby mi w oczy. To są potwarze... kobiety zawsze dają pozorów więcéj na siebie niż w rzeczywistości są winne... Jestem tego pewien. Matce nagadano, napleciono...
Machnął ręką.
— Trochę się potrzpiotała, ale żeby znowu... nie! nie! to być nie może... A tak bądź co bądź, Marynia się do niéj nie umywała... Piękna jeszcze dziś i kto wie czy nie piękniejsza niż była... Chwyciła mnie za serce... Daremne to rzeczy... ona nie zechce, ja się prosić nie mogę, a szkoda kobieciny...
Westchnął.
— Szambelan Grodzki... dodał ruszając ramionami: co to za gadanie! Czyżby się on zemną witał tak serdecznie, gdyby miał co na sumieniu!! At! trochę zaszłapał i koniec... Ten zaś młokos, to dzieciak był prawie... Więcéj pozorów niż istotnéj winy... Znam ją przecie... nieoględna, trzpiotowata, ale grunt poczciwy... Szkoda!
W tych i tym podobnych rozmyślaniach, z których napróżno usiłował się otrząsnąć, Cieszym poszedł szukać drogi, którąby do uwięzionego Krajewskiego mógł się dostać. Miał dawnych znajomych i osobiście nieznanych, ale skolligaconych z sobą ludzi; miłość dla dziecięcia dodawała mu żywości i determinacyi, tak, że tegoż samego dnia poczyniwszy kroki właściwe, nad wieczorem otrzymał pozwolenie widzenia się z więźniem. Nie pora już była dnia tego dobijać się do niego, i musiał odłożyć spotkanie do jutra.
W owych czasach jeszcze z pewnym respektem postępowano sobie ze szlachtą, gdy ją nawet in flagranti delicto pochwycono, témbardziéj jeśli obwiniony choćby o najcięższą zbrodnię nie był jure victus. Wprawdzie miała straż marszałkowska przywileje wielkie, a możni panowie jeszcze większe, i modus in rebus dozwalał chwycić szlachetką, niżby się on wywiódł ze swego szlachectwa, na którego dowód nie starczyło gołe słowo, a potém, potém strony się godziły, płaciły, całowały, zapijały sprawę i żyło się daléj.
Czokołd Krajewski aresztowany na poręczenie hrabiny za popełnioną zbrodnię, chociaż protestował przeciwko dokonanemu na sobie gwałtowi, wzięty był pod straż aż do wyklarowania sprawy, ale osadzony z pewnemi względami stanowi jego należnemi. Dano mu izbę na piętrze z ławą, stołkiem i tapczanem, na którym był siennik słomą niegdyś wypchany, przypluśnięty jednak i wstrętliwy, bo zbrukany wszetecznie.
Pachołek od straży za własny pieniądz więźnia dostarczył mu niezbędnych potrzeb do życia; przyglądano się zresztą ciekawie, nie zmagając się na zbytnie ostrożności co do jego osoby, i nie wyrządzano mu żadnéj przykrości. Usłużniejszy jeden gotów był nawet pójść, jak mówił, na miasto, i dać znać, jeśliby więzień życzył sobie pomocy, poręki lub protekcyi. Czokołd milcząco mu odmówił, co w oczach milicyi mocno go skompromitowało. Wnosząc z jego zachmurzenia i téj jakiéjś rozpaczy a zobojętnienia, pachołkowie mówili sobie, że co najmniéj kogoś zabić musiał. A że o napój, jadło i wygody wcale się też nie troszczył, kiwali bardzo głowami, przekonani, iż niepospolitego zbrodniarza pochwycili. Gdy z kartką zjawił się stolnik, mającą mu ułatwić wstęp do więzienia, poruszyło się wszystko, sam dowódca towarzyszył mu, i otworzywszy drzwi pozostał na straży w korytarzu.
Stolnik wszedł nie bez wzruszenia. Poczciwe jego serce tknięte było głęboko; gniew, oburzenie mieszały się w niém z jakąś żałością, że człowiek, którego był pokochał, któremu zawierzył, mógł się dopuścić takiego nad nim, tak obmyślanego i zdradliwego okrucieństwa.
Czokołd chodził po izbie wielkiemi krokami, gdy się drzwi otworzyły i w progu ujrzał stojącego, milczącego z załzawionemi oczyma Kobylińskiego. Zatrzymał się, stanął, wlepił w niego dzikie jakieś wejrzenie i czekał.
Tamten jakby nie śmiał progu przestąpić, wahał się, naostatek rzucił się gwałtownie i stłumionym od wzruszenia głosem zawołał:
— Człowiecze okrutny! com ja ci uczynił? powiedz, com ci uczynił, byś wszedłszy pod gościnny dach, mając sobie otwarte serce, postąpił tak bezdusznie?
— Ty, tyś mi nie uczynił nic, zaśmiał się Czokołd, — ale ojciec twój wydarł mojemu wszystko: majętność, spokój, zdrowie, życie, honor... Na kimże ja miałem szukać pomsty i zadośćuczynienia? Na tobie!!
— Jeśliś nie chrześciańsko jéj żądał, drżąc rzekł stolnik, który się do środka izby posunął: dla czegożeś nie wolał do otwartéj walki wystąpić? czemuś nie żądał odemnie zadośćuczynienia?
Czokołd ruszył ramionami z owym wyrazem szyderstwa, który czasem przybierał, gdy go wewnątrz coś jadło.
— Mój panie stolniku, odezwał się: zapytaj czemu jedni smakują w rydzach, gdy drudzy ich do ust wziąć nie mogą? Tak mi smakowało i gotowałem sobie przyprawę do mojego gustu! Z tego się przed wami nie będę tłómaczył.
— Aleś mi dziecko wziął! gdzie jest dziecko moje? zawołał Cieszym. Mów! dziecko! oddaj mi dziecko, a nic od ciebie więcéj nie chcę.
— Cha! cha! rozśmiał się Krajewski, i ja od ciebie więcéj nie chcę nic, tylko dziecka... Tego ci właśnie nie oddam.
— Coś z niém zrobił?
— Ja nic nie wiem o dziecku.
— Przecież tylko coś mówił o niém.
— Gadałem z gniewu — nie wiem... dodał Czokołd.
Siadł na stołku, podparł się na łokciu i zamilkł. Pod stolnikiem ze wzruszenia nogi drżały, wsparł się o ścianę.
— Mówmy po ludzku, rzekł powoli: co masz za cel? czego pragniesz? Zdajmy się na arbitrów, niech nas rozsądzą.
Czokołd jak gdyby się namyślił, nagle odkrył twarz zasłonioną.
— Co arbitrowie sądzić mają? zawołał. Sprawy między nami nie ma żadnéj. Ja przyjaciół nie mam, ja pretensyi uzasadnionéj do waćpana mieć nie mogę. Ja nie wiem czego chcesz! Daj mi pokój!
— Czokołd! przerwał Cieszym — to nie jest ludzka odpowiedź; mówmy po ludzku i po chrześciańsku, jeśli nie możemy po bratersku.
— A śliczne mi braterstwo! kaimowskie! rozśmiał się głośno więzień.
— Ależ po ludzku! po ludzku! powtórzył stolnik. Człowiecze! mów czego chcesz?
— Ja, od ciebie? A no, nic! nic!
— Gdzież dziecko moje?
— Widzisz, że go nie mam... nic nie wiem...
— Coś z niém zrobił?
— Jaki dowód, żem ja miał z niém coś zrobić?...
— Ależ Gabryś ujęty, wszystko wyśpiewał! zawołał Cieszym.
— Tak, może swoją zbrodnię na innego zrzucił; ja nie wiem nic.
Obaj zamilkli i patrzali na siebie przez chwilę.
— Cóż tam panie stolniku, drwiąco spytał Czokołd: jak z panią Duńską idzie?
— Co waćpanu do niéj! ofuknął przybyły.
— No, nic, pytam... bom kazał przez Oxtula wam powiedzieć, abyście się skrzypek Pogorzelskiego strzegli.
Począł się śmiać.
— Czy już po rozwodzie? dodał.
— A toś bez litości żmija! porwał się stolnik z miejsca: jeszcze tu mnie kąsasz?
— Za cożeście wy mnie tu wsadzili jak kajdaniarza?
— Bo dziecko oddać musisz.
— Ja o niém nie wiem... zimno począł Czokołd — nic a nic. Dowieść mi nie dowiedziecie, żebym ja je wziął. Wy to najlepiéj wiecie, ile się taki proces ciągnąć może. Będę ja powoli gnił w więzieniu, a wy schnąć będziecie z tęsknoty... Mnie o siebie nie chodzi; a wam co się stanie, nie bardzo markotny będę.
Odwrócił się plecami od niego i zamilkł.
Cieszym nie wiedział co począć.
— Słuchaj‑no, po dobroci, rzekł namyśliwszy się: dawałem za wynalezienie chłopca mojego tysiąc czerwonych złotych, dam ci dwa, wróć mi go.
— Za pieniądze!! ruszył ramionami Czokołd: bodajeś zdechł jeśli go dostaniesz!...
Rozsierdzili się tedy obaj, dysząc i sapiąc. Stolnik niby chciał wyjść a nie mógł, szedł do drzwi i powracał i kręcił się w progu, niechcąc się zbliżać do nieprzyjaciela; tamten głowę wykręcał ku ścianie.
— Po cóż ci to dziecko? zaczął wreszcie mruczeć, powoli coraz głos podnosząc — ażebyś z niego zrobił to, czém sam jesteś, niedołęgę, ciemięgę, ślamazarnika pod pantofel babom... żeby jadł, pił, spał, ziewał, a nic nie robił i stękał gdy go los napędzi do czynu! A po co się to zdało? a co to za życie??
— Jeno mi też nauk nie dawajcie, bo ich nie potrzebuję — odparł podnosząc głos Kobyliński... dość już tego. Masz do wyboru... albo mi dziecko daj dobrowolnie, a wynagrodzę krzywdę imaginowaną... i zapłacę za pamięć ojca; albo nie, jako kryminalistę postawię pod sąd, lub dopomnę się bannicyi, żeby ci łeb ścięto...
— Wszystko to dobre — ozwał się szydząc Czokołd — najlepiéjby ci się wszakże udało, gdybyś mnie bannitą Krajewskim mógł uczynić — bo po tém jeno pieniek i topór i rzecz skończona... Ale jak mi łeb utną, gdzie będziesz dziecka szukał i jak? Powtóre, niełacno ci będzie dowieść czym w istocie ów Krajewski bannita... wprzódy świadków przysięgłych wyszukasz... To tedy jedno. Daléj co? Stawisz mnie przed kryminał, plecie Gabryś na mnie, ja na niego, może kto za mną, a za co ci mogę zaręczyć, to, że przed sądem stanąwszy, jak mi się gęba rozwiąże o tobie, o jejmości, o waszém pożyciu domowém, opowiadając dobrze ludzi naśmieszę. Roztrąbią potém niesławę waszą na cztery rogi świata... Próbuj...
Stolnik się za głowę pochwycił mimowolnie.
— Że nie pożałuję was, to wam poręczam... ej! ej! zaśmiał się Czokołd... i adwokata potrzebować nie będę.
— Tyś się bez serca urodził, bez wiary i Boga żył... bez litości jesteś i jak — pies zdechniesz! zaryczał stolnik w gniewie.
Czokołd począł się śmiać — a jak to był dziwny człowiek, wstał z krzesła, rzekłbyś, że mu pochlebiło to łajanie okrutne — i podszedł do stolnika.
— Przecież ci z pod wątroby dobyłem coś męzkiego! zawołał. A no, łaj! aż miło mi słuchać...
Ale w téj chwili postrzegł, iż oczy Cieszyma we łzach pływały i mowę uciął; pochodził po izbie z rękami w kieszeniach, głowę spuściwszy.
— Nie, rzekł poważnie — to darmo: gdybym je miał, dziecka nie dam... nie dałbym... nie mogę, nie godzi się... nie warciście, ani ty, ani matka, ani babunia.. Pawełek na coś lepszego zasłużył niż wasze pieszczoty, coby go zniedołężniły i popsuły!
— Ale to dziecko nasze!
Czokołd zamilkł i odwrócił się.
— Nie zmuszaj mnie, bym okrutnym był i do ostateczności się posunął, dodał stolnik.
— Słuchaj waćpan co ja powiem, nagle przerwał Krajewski: nie męcz ty dziecka twego męcząc mnie. Oczy wielkie wyszczerzyłeś: tak ci jest. Jeżelim go porwał, toć przecie nie utopiłem, nie zjadłem, nie zarżnąłem, musiałem gdzieś w kąt zapchnąć... Mnie tu potrzymacie, a on tam głód będzie cierpiał, może i gorzéj, bo go obcy ludzie z łaski karmić nie zechcą!
Rozśmiał się. Stolnik stał ogłupiały, nie mogąc wygmatwać się z tych sieci przypuszczeń, w które go Czokołd poosnuwał.
— Więc cóż? co? czego chcesz? co ja mam czynić, aby odzyskać dziecko? zapytał drżąco.
— Nie masz nic czynić, bo ja ci go nie oddam. Ja nie wiem co się z nim stało... przypuszczam i drwię.
Ruszył ramionami.
— Niech cię kaci porwą! krzyknął stolnik.
— Albo ciebie z całą twą familią razem, śmiał się Krajewski...
Pomilczeli, więzień izbę mierzył wielkiemi krokami, nie zważając na gościa.
— Jak wy zemną, rzekł nagle stając, myślicie się mierzyć i chcecie walczyć? Was ogłupiło szczęście, a mnie bieda rozum dała, jam się niedolą uczył, wy w rozkoszy zapominaliście wszystkiego... Jesteście na mojéj łasce, choć ja w więzieniu jestem, a wy wolni. Co wy mi zrobicie? Grozicie śmiercią? albo to ja się jéj lękam? albo mi to życie miłe?
Ruszył ramionami.
— Daremne wasze starania... Słabiśmy byli, kiedyście ojcu odbierali majątek; terazem ja mocniejszy od was... bo nie mam nic, a rozumum nabył. Niechże się cienie ojca pocieszą, żeśmy choć raz górą.
— Słuchaj waćpan, mości stolniku, dodał wracając do stołu — to moje ostatnie słowo, nie gadam więcéj. Czyńcie co się podoba. Bywaj zdrów...
Siadł tedy znowu tyłem, i podparłszy się na obu rękach świstać począł.
Cieszym chwilę poczekawszy, sam nie wiedząc co począć, wyszedł. W głowie mu się zawracało. Z całéj rozmowy pozostał mu jakby tylko szum i wrzawa, a szyderski śmiech zbója tego odzywał się w uszach dochodząc aż do serca. Sam nie wiedział dokąd szedł i co robił; czuł, że sam rady sobie nie da... Machinalnie jakoś zawlókł się pod drzwi mieszkania żony, która go już z okna przychodzącego zobaczyła... Miała u siebie nieodstępną prawie hrabinę, czekały obie na Kobylińskiego, będąc pewne, że nadejdzie. Teklunia prędko siadła za stół, porwała robotę w rękę i zawołała:
— Już idzie...
Milczały obie niby zatopione: jedna w czytaniu, druga w swéj robotce na drutach.
Drzwi się otworzyły i pan Lambert wszedł bez oznajmowania, bo służącemu stosowne wydano rozkazy. Po jego twarzy poznać było można, że z niedobrą wiadomością przychodził. Ledwie głowę skłonił przed paniami.
— A cóż ten człowiek? A cóż? spytano natarczywie.
— Niegodziwy, bez serca, nieludzki! począł Cieszym: znieważył mnie, złajał, wyśmiał, — a dziecko! dziecka oddać nie myśli.
— Musi przecież!... krzyknęła żona.
— A! spieraliśmy się z nim o to, myślę z godzinę, rzekł Kobyliński; straszno przyznać się... ale na niego nie mamy rady! Źle tak, niedobrze inaczéj, trzyma nas w żelaznych rękach i pastwi się... O! nie potrafię téj piekielnéj powtórzyć rozmowy.
Obie kobiety wlepiły weń oczy.
— Czémże się i jak bronić może? dodała hrabina.
— Między innemi i tém, rzekł Cieszym, że im my tu go w więzieniu dłużéj trzymać będziemy, tém pewniéj dziecko z nędzy i głodu może zamrzeć... a gdzie jest, tego i torturami z niego nie dobyć.
— A mój Boże! poczęła oczy zakrywając Teklunia: co tu począć! co począć! Przecież są na świecie sądy! jest sposób dobycia z niego prawdy.
— Z niego?! zawołał Cieszym, ale to żelazny człek, — a mściwy, a zły... A o oddaniu dziecka i słuchać nie chce. Myślałem, że go pieniędzmi ujmę, że wynagrodzeniem tych jakichś krzywd, o które się upomina... gdzie zaś! wszystko nadaremnie!
Piękna Teklunia, któréj się już na łzy zbierać poczęło, zapłakała; hrabina jęła ją pocieszać i tulić, aby omdlenia nie dopuścić; Kobylińskiemu przypomniały się wiejskie fochy miłéj pani i spokorniał wielce, zbliżając się także, chcąc ten żal łagodzić. Ale jak wszystkie téj natury istoty, piękna stolnikowa im się bardziéj koło niéj krzątano, zwykła była coraz się więcéj roztkliwiać. Przyszło więc aż do wody, po którą pobiegł stolnik co żywo, jak gdyby jeszcze mężem był dawnych czasów. Za dobry to znak wzięła hrabina i szepnęła w ucho Tekluni:
— Widzisz jaki czuły... jednak dziś mdłościom daj pokój, oni tego nie lubią.
Gdy Cieszym powrócił ze szklanką na pół w pośpiechu rozlaną, już Tekluni został tylko ów wdzięk osłabionéj, roztkliwionéj pięknéj kobiety, który następuje po mdłościach i płaci za nie spektatorom.
Ten stan serca i umysł doskonale tłómaczył, dla czego stolnikowa, łagodnie obchodząc się z mężem, pomówiła z nim utyskując nad wspólném nieszczęściem i wcale nie spierała się o nic. Zgodzili się na to oboje, iż należało na tak zawziętego nieprzyjaciela szukać ludzi zręczniejszych, wytrawniejszych, przebieglejszych, umiejących go omotać i wybadać, lub dojść do czego dążył z zemstą swoją. Hrabina będąca świadkiem narady, przypomniała zaraz po imieniu i nazwisku najmniéj pięciu czy sześciu takich sławnych jurów, pieniaczy, głośnych z tego, iż się im nic i nikt oprzeć nie mógł. Jeden z tych był właśnie znajomy stolnikowi, i natychmiast postanowił się udać do niego, na własne bowiem siły wcale się już spuszczać nie mógł.
Gdy się to działo w Warszawie, list do starościny wyprawiony do rąk jéj doszedł, a że pobożna niewiasta i ojciec Ksawery też mieli korrespondentów a szpiegów na wsi, wiedzieli dobrze, iż stolnik pojechał do stolicy. Starościnie nic tak nie leżało na sercu jak ocalenie córki, jeśli można od rozwodu i od burzliwych przygód życia, którym z temperamentem swoim oprzeć się nie mogła. List Tekluni i odebrane wiadomości skłoniły starościnę do wezwania ojca Ksawerego na naradę.
Papiery leżały jeszcze na stoliku, dla formy podsunęła je przybyłemu starościna, chociaż wiedziała to z doświadczenia, iż dlań tajemnic nie było, i że zwykle on wprzódy wiedział co zawierały koperty, które do domu przychodziły, niż ta, do któréj adresowane były. Udał wszakże, iż je przebiegł oczyma i milcząc pokornie odsunął.
— Mojém zdaniem, ojcze, odezwała się bez żadnego wstępu starościna: należy mi zaraz jechać do Warszawy i korzystać z tego, że Kobyliński tam jest, aby małżeństwo pogodzić. Nie rozpaczam, jest to wszystko możliwe, mam środki... zdaje mi się... obowiązek matki mi nakazuje...
O. Ksawery z razu zmilczał łagodnie, oderwany rożek papieru od listu wziął w usta i kąsał go bardzo flegmatycznie, głowę spuszczał to podnosił, nie mówiąc nic, jakby się mieszać do sprawy i rady narzucać nie chciał. Ale znała go starościna, że gdy taką rolę odgrywał, już to nie zwiastowało, aby projektowi jéj był przyjazny.
— Coż mówisz, ojcze Ksawery? zapytała.
— Co ja mówię? co ja mam mówić? hm! rzekł duchowny; nic nad to, że się pani starościna, według mojego zdania, napróżno narazisz na niebezpieczeństwo duszne... a... skutek niepewny.
— Jakie niebezpieczeństwo? brew marszcząc spytała pani.
— Są one... tak rozliczne, tak nieodgadnięte, powoli mówił dyrektor sumienia, iż ich naprzód obrachować niepodobna... Już samo wyrwanie się w ten wir, zamęt ze spokoju tego kątka, od regularnych praktyk religijnych — groźne jest... Obojętnieje łacno człowiek i opuszcza się. Daléj, kto może przewidzieć co jeszcze trafi się i jak podziała? Dusza moja czuje to, a wyrazić nie potrafi, smuci się i trwoży.
— Dziękuję kochanemu ojcu — ale ja, może grzeszną jestem, że sobie lekceważę świat i niebezpieczeństwa jego, przecież... gotowam się narazić na wszystko — idzie mi o dziecię.
O. Ksawery skubał po trosze papier i przegryzał go — niby nie śmiał wyrzec całkowitéj myśli swojéj.
— Mój ojcze, ozwała się z odrobiną niecierpliwości starościna — ale bo, jako ojciec duchowny, nie powinniście wcale oszczędzać mnie... i możecie śmiało, a nawet macie obowiązek powiedzieć całą, caluteńką prawdę...
— A! nie wątpię, że starościna ją przyjmiesz odemnie... zawsze jednak... (westchnął) przykro to być zmuszonym zasmucać...
— Mów, mów ojcze — sucho odezwała się kobieta.
— Powiem więc, nie wzdrygnę się — po cichu, łagodnie rozpoczął duchowny. Umiem szanować czynu pobudki... idzie tu o dziecię. Ale natura ludzka słaba jest. Częstokroć, częstokroć gdy z najpiękniejszych pobudek do czynu się porywa, nie uznaje w sobie tego, że obok nich są inne słabości i porywy grzeszne, które do kroku, pozornie szlachetnego, skłaniają. Trzeba zbadać sumienie czyli tam nie zakradła się żądza potajemna wrócenia do tego światka, który zdradził, choć na chwilę, i trzeba sumienie roztrząsnąć, czy ono bezpieczne jest a zbrojne na fałsz, który o nie uderzyć może? Trzeba się wyegzaminować, czy się już ową siłę ma potrzebną do oparcia pokusom, złemu, mowom, widokom, które w wir dawny na skały i rafy porwać mogą... Anibym to wszystko przypuszczał, ani się tak lękał, dodał ojciec duchowny, gdyby mnie powierzona sumieniowi memu, a dobrze znana przeszłość starościny, do obaw nadmiernych nie upoważniała...
— Mój ojcze, cicho i smętnie odpowiedziała spuszczając oczy starościna — jestem stara, świata się wyrzekłam, życie prowadzę niemal w zakonnym rygorze... ani tęsknię do innego; jestże się tu czego obawiać? Obowiązek względem dziecka...
— Ale czy się też mu tam więcéj pomoże sobą niż listem, lub... lub gdybyś pani starościna posłała kogo...?
Starościna zamilkła, zrozumiała, że O. Ksawery gotów był sam pono jechać do Warszawy; ale znając córkę, wiedziała też, iż nikt chyba matka wpłynąć na nią może, i nikt do Kobylińskiego nad nią skuteczniéj nie przemówi.
— Daruj mi, mój ojcze — odezwała się, ale ja Teklę znam, męża jéj także, tam nikt nic nie zrobi... tylko ja — a jeśli nie ja... darmo się kusić.
— Starościno dobrodziejko, mówię jako duchowny, przerwał O. Ksawery: czy to nie będzie trochę grzeszna zarozumiałość i zbytnie w sobie zaufanie?...
— Ufam w głos krwi, i w to, że znam dziecko moje — rzekła stanowczo kobieta; zresztą w pomoc bożą, któréj matkom nie odmawia nigdy łaska jego.
O. Ksawery trochę własną bronią pobity — zamilkł. Z obu stron pewny chłód zawiał; ksiądz snadź postanowił ustąpić, i rzekł po cichu tylko:
— Jeśli to natchnienie czerpane w duchu pobożności — niech pani postąpi jak serce dyktuje.
— Na ten raz, ojcze, muszę — rzekła kobieta stanowczo — i byłam pewna, że wy mi się nie sprzeciwicie. Nie mam chwili do stracenia... Podstarości pojedzie zemną, dodała głos podnosząc... Jutro w drogę...
Zadzwoniła. Weszła po klasztornemu ubrana służąca, i przyklęknąwszy jak przed ksienią, pocałowała w rękę panią. Obyczaje tu naśladowały zupełnie regułę zakonną, a niewinną tę zabawkę O. Ksawery tolerował.
— Moje dziecko, poszléjcie po podstarościego, niech się do mnie pofatyguje. Siostra Maryanna przygotuje wszystko do podróży...
W taki sposób wybrała się mimo głuchéj do ostatniéj chwili opozycyi otaczających i dworu, w drogę do Warszawy pani starościna. Dawała ona sobą władnąć do pewnego stopnia ojcu duchownemu i tym, co tu byli na straży z ręki jego, ale ojciec Ksawery wiedział też to dobrze, iż po za stanowczo wyrażoną wolę niebezpiecznie było występować, aby dawnéj natury impetycznéj a gwałtownéj nie obudzić i do niebezpieczeństwa nie przywieść.
Powozy były popsute, konie kulały, ludzie chorowali, mnożyły się na każdym kroku przeszkody, a mimo to jednak starościna przemogła i wyjechała. Co większa, raz wybrawszy się w podróż, śpieszyła dniem i nocą, na ostatnich stacyach rzuciła konie własne, a wzięła pocztowe i przybyła do Warszawy, nazajutrz po owéj rozmowie stolnika z Czokołdem w więzieniu, po któréj już się do adwokatów i płatnych pomocników udawać miano.
Powitanie matki z córką było nader czułe, namiętne, ale z obu stron pomieszane z obawą. Nadzwyczaj trafne oko starościny natychmiast objęło położenie, odgadło uczucia, zrozumiało stosunki osób, a gdy hrabina, która jako kuzynka była nieodstępną, powiedziała o stolniku, radością zajaśniała twarz starościny, chociaż stłumioną. Nie wątpiła, że potrafi małżeństwo pojednać; o co jéj głównie chodziło. Ponieważ w domu, który stolnikowa zajmowała, miejsca na dwór i konie matki, ani dla niéj nie było, życzyła też sobie być blizko kościoła i mieć własny kątek, najęto więc bardzo paradny apartament na Krakowskiém, który właśnie po wyjeździe posła jakiegoś wakował. Nie mylił się może ksiądz Ksawery, w podróży téj domyślając się niebezpieczeństw dusznych, i gdyby zajrzał w myśli a uczucie starościny, któréj Warszawa młodość, jéj chwile wesołe, marzenia, złudzenia, zabawy przypomniała zbyt żywo, gdyby dosłyszał wstrząśnień stłumionych, od których wieczorem wsparta na balkonie, chociaż z różańcem w ręku, wstrzymać się nie mogła, byłby się mocniéj jeszcze zatrwożył. Starościna nie poznawała sama siebie, serce było ściśnięte grzesznym żalem po ziemskiém szczęściu, po uronionych nadziejach... łza, łza nie skruchy, ale bolu wydobyła się z pod powieki.
W téj duszy gwałtownie uspokojonéj mrozem, ciepło otaczające wywoływało napowrót wszystko, co w niéj było zastygło, ale z niéj nie uszło. Ze dna stare męty życia dobywały się na nowo i postępowały burząc się na powierzchnię. Starościna ulękła się saméj siebie i schwyciwszy różaniec w dłonie gorące, wróciła z balkonu do samotnego salonu. Wypadek... czy są na świecie wypadki? — chciał, by ten salon widział niegdyś panią swą, scenę jéj życia. Jak przez sen wyszły przed nią postaci namiętne i namiętności z sobą przyniosły. Jedną z nich był młody wówczas Krajewski.
— Ten kochał mnie bardzo! rzekła nierozważnie; ten mnie dziś może kocha jeszcze, tego ja może zgubiłam.
Dziwnym trafem, gdy ludzie, serca, życia zmieniły się, zestarzały, salon zachował też same obicia, ten sam sprzęt obojętny, który widział scen bez liku i przeżył aktorów, a mało się sam postarzał. Te same krzesła, kanapy i stoły, witały starościnę, która będąc młodą poznała może nieco świeższemi tylko. Wkrótce widok téj sali, któréj drzwi trzask niegdyś zamknął rozpaczliwą rozmowę i przekleństwo, stał się dla niéj nieznośnym, wyszła i w sypialni znalazła łóżko, na którém kilka nocy przepłakała.


Nazajutrz rano stolnik dowiedziawszy się o przybyciu starościny, wezwany do niéj, stawił się o naznaczonéj godzinie. Z cieniami nocy uszły i widma nocne. Starościna odzyskała władzę nad sobą i dawną dla zięcia surowość. Przyjęła go majestatyczna, dumna, rozgniewana prawie... Cieszym był bardzo pokorny. Kazała mu opowiadać o jego widzeniu się z Czokołdem; próbował zadośćuczynić żądaniu, ale biedny nadto był namiętny i wraźliwy, oburzało go wszystko, plątał się, narzekał i z jego powieści starościna mogła tylko wnosić jak przykre odebrał wrażenie.
Ucieszyło ją to, że widocznie złagodniał dla żony i przeciwko niéj nie rzekł ani słowa. Chociaż biedny Cieszym wydał się jéj raczéj politowania niżeli gniewu godnym, zburczała go wszakże znajdując, że z téj roli nigdy względem niego wychodzić nie było można. Zarazem jednak starościna zapowiedziała, że ona też użyje środków, aby upór niegodziwego Krajewskiego pokonać.
Adwokat, wytrawny wielce człowiek, któremu dano naówczas przydomek Jeża, już się był starł wczoraj z Krajewskim, trzy godziny się pocił, i najadłszy się drwin nielitościwych tylko, wyszedł z niczém.
— Panie stolniku, rzekł do niego zdając sprawę z bytności: żyłem długo, miałem do czynienia z ludźmi różnego kalibru. Były między nimi i kolubryny i szmigownice, ale takiego diabła jak oto ten, jeszczem nie spotkał. Szatan wcielony, bo i niegłupi, i zły, i jak skóra giętki, i złapaćgo na niczém niepodobna, i ująć go też... Próbowałem z różnych beczek, ale nie widzę sposobu na niego. Życie go tak wygarbowało, iż z niego teraz choćby krajać podeszwy...
O wszystkiém tém Cieszym opowiedział starościnie, słuchającéj go z pogardliwém milczeniem.
— Pani dobrodziejko, rzekł: przypisywałaś mnie niedołęztwo; przecięż Jeż to sławny jest ze swéj przebiegłości w najzawilszych sprawach, z umiejętności zażycia najtwardszych ludzi, a nie zrobił nic.
Starościna ruszyła ramionami.
— Masz waćpan pozwolenie widzenia się z nim? spytała.
— Ile razy chcę.
— Zaprowadzisz mnie, a sam zostaniesz... ja z nim pomówię.
— Pani? rzekł zdziwiony stolnik.
— Tak, ja; powiesz, że baba najpewniéj sobie rady nie da. No! spróbujemy, zobaczymy. Ja po obiedzie pojadę.... ale o tém nikomu ani słowa.
Cieszym zamilkł.
W popołudniowéj godzinie, chodził po izbie więziennéj Czokołd, przemyślając może o ucieczce z niéj, bo po cichu ściany i sąsiednie drzwi badał, gdy koło drzwi klucz chodzić zaczął, otwarły się szeroko, z razu nikogo nie dostrzegł, potém czarny kwef i starościnę. Tego zjawiska nigdy się w życiu nie spodziewał. Stanął też osłupiały z razu, wstrząśnięty, zdziwiony. Za starościną powoli zamknęły się drzwi, jak widmo wstrzymała się w progu, kwef z wolne białą ręką podniosła i ukazała mu znaną dobrze twarz bladą, zmęczoną, cierpiącą a dumną, i owe oczy czarne, co duszę wypaliły.... Wzruszenie Czokołda odbiło się na kobiecie, wargi jéj drżały.
— Pani? tu? rzekł przychodząc do siebie więzień: tu! u mnie!
— Nie zapominaj waćpan, że jako matka i babka przychodzę, odpowiedziała starościna.
Obejrzała się.
Czokołd posłuszny skinieniu podał starościnie krzesło.
— Ani się waćpan zawahać możesz, odgadując, co mnie tu sprowadziło, rzekła usiadłszy. Z rozbójnika stałeś się złodziejem, kradniesz dzieci, aby zmusić rodziców do wykupu? To już nadto! to nadto! Więc się waćpan ani przekleństw, ani szubienicy nie lękasz? i wstydu już ani odrobiny w nim nie zostało?
Czokołd założył ręce na pierś, popatrzał.
— Cóż daléj? zapytał obojętnie.
Starościna, wyczerpawszy co miała najsilniejszego, zamilkła.
— Proszę mówić, odezwał się więzień; ja już niejedną podobną słodycz słyszałem w życiu. Z razu, przyznaję się, mocno mnie to obchodziło, dziś — nic. Nawet się nie śmieję; śmiechby jeszcze gniewu dowodził.
— Ale gdzież serce? gdzie sumienie?
— Gdzie serce? spytaj pani siebie saméj... Zabito je i nie żyje... Sumienie tylko stwardniało.
Starościna chciała mówić, ale widok człowieka obudził w niéj jakieś uczucie nowe, słowa na ustach zastygły, łza dobyła się z oczu.
— Cóż to nieszczęście uczynić może z człowieka! szepnęła, któżby w was poznał tego... tego...
— Tego nie ma ani śladu, rozśmiał się Czokołd. Tamten był głupi, wraźliwy, dający się zwodzić, pełen wiary i ufności, dzisiejszy nie ma tych wad, ot! i lepiéj mu z tém.
— Bannicie? w więzieniu?
— Wszystko jedno, świat także klatką, co chwila się o ściany jéj bić trzeba.
— Czego chcesz od nas, byś się nad nami ulitował? spytała.
— Ja? nic, rzekł Czokołd, tylko abyście mi dali pokój i uwolnili od prześladowania.
— Ależ dziecko?
— Nie wiem o żadném.
— Toż przecię bezwstyd niezrównany! krzyknęła starościna; a któż je porwał? a cóż się z niém stało?
Czokołd zamilkł, postąpił krok i do drzwi wchodowych stukać począł.
— Co waćpan robisz? zapytała go starościna.
— Stukam na pachołków... choć w więzieniu mam prawo przyjąć lub nie przyjąć tych co mnie nachodzą. Uwolnijcież mnie od swych napuści, każcie głowę zdjąć, jam gotów. Jesteście możni, macie wpływy, możecie co zechcecie.
Kobieta popatrzała na niego; szczęściem nikt na stukanie nie przychodził.
— Nie będę waćpana nudziła długo, odezwała się łagodniéj przybyła pani. Myślałam, że do jego serca przemówić potrafię, pochlebiałam sobie, że będziesz względniejszy dla mnie...
— Dla czego? spytał Czokołd.
— Waćpan nie zaprzeczysz temu, że się kochałeś we mnie? szepnęła cicho kobieta.
— Szalenie nawet, rzekł więzień, tak dalece, żem całe serce wykochał... Waćpani za to żartowałaś zemnie. Teraz, po latach wielu, koléj przyszła na mnie: waćpaństwo płaczecie, ja żartuję... kwita...
Zdawało się, że z nim już nic nie było co począć, i takby każdy świadek rozmowy był sądził; starościna parę razy ruszyła się jakby wstać chciała z krzesła i pozostała w miejscu. Dostrzegła ona kobiecym wzrokiem, poczuła instynktem, że ten opierający się jéj tak bezwzględnie człowiek, zaczynał się roztapiać i słabnąć.
Stukanie do drzwi było oznaką, że sobie nie dowierzał. Zmieniła ton, westchnęła.
— Nie ma więc sposobu, środka, nie ma nic coby waćpana zmiękczyć mogło?
Więzień nie odpowiedział; oczy mu błysnęły.
— O! rzekł po chwili z boleścią: powróć mi pani czasy dawne, młodość, daj mi odrobinę nadziei... a zobaczysz! Któż zemnie uczynił tego bezdusznika?
— Ale cóż ja byłam winna?
Czokołd się rozśmiał.
— Ja byłem winien, rzekł, to prawda...
Scena w téj chwili zmieniać się zaczęła, złowrogi wyraz z twarzy Czokołda ustępował z wolna...
— Pani starościno, rzekł: ta sprawa obca wam, chciałem pomścić ojca mojego, zamęczonego przez nich...
— Więc wyznajesz, że dziecko porwałeś?
— A gdyby nawet tak było, odezwał się Krajewski, gdybym ja dziwném zrządzeniem bożém przywiązał się do niego, pokochał je, chwycił się tego ostatniego uczucia jak deski wybawienia...?
— Tobyś waćpan, odpowiedziała starościna, kochał je nie dla siebie, ale chciał jego szczęścia... tobyś je oddał rodzicom.
— Którzy w pieszczotach wychowają próżniaka i niezdarę! podchwycił Czokołd; ale to są przypuszczenia... Ja nic o niczém nie wiem...
Chwycił się za głowę i dodał:
— Gdyby jednak, przypuśćmy, dziecko było schowane... potrzebowało mojéj opieki, a pozbawione jéj zagrożone zostało... coby wynikło z trzymania mnie tu w więzieniu napróżno? Że ja o dziecku nie powiem, to pewna... a jeśli ono mrzeć będzie głód...
— Mamyż się go wyrzec? spytała kobieta łagodnie.
— Toby było najlepiéj — rzekł Czokołd... mogę wam zaręczyć, że z tém mu nie gorzéj będzie...
— Aleś waćpan oszalał...
— Po trosze... rzekł Krajewski... Mimo to jednak, jeśliś waćpani sądziła, że mnie rozczulić potrafisz i wydobyć zeznanie i skruchę dla jeszcze zawsze pięknych jéj oczu... jeśliś pani sądziła, że dam się unieść uczuciu, że się zapomnę...
Domawiał tych słów, gdy z trzaskiem wielkim znowu otwarły się drzwi, piękna Teklunia nie wiedząc nic o bytności matki w więzieniu, biegła sama jeszcze siły macierzyńskiéj wymowy próbować na człowieku bez serca...
Wpadła rozgorączkowana, przestraszona, i ujrzawszy matkę stanęła w progu... Spojrzały na siebie, Czokołd ustępował w głąb izdebki...
— To próżno, głośno poczęła starościna do córki: ani ty, ani ja, ani nikt nic na nim nie wymoże...
Stolnikowa załamała ręce.
— Panie! cośmy my panu uczynili? co ja, biedna matka, abyś się tak srogo mścił nad nami?...
Nie dał jéj dokończyć Czokołd drzwi jeszcze były na pół otwarte, zawołał pachołka...
— Cóż to jest! krzyknął — czy to więzienie czy gospoda? Ja nie chcę tu mieć nikogo oprócz sędziego i kata, i to co najprędzéj. Nie mówię słowa więcéj i żegnam państwa.
Wskazał drzwi, a sam poszedł do okna i głowę wsunął między kraty.
Od czasu jak więzień przez straż marszałkowską ujęty coraz częstsze odbierał odwiedziny dostojnych osób, które powozami przybywały i wyglądały bardzo poszanowania godnemi, pachołkowie i cała służba poczęła mieć i dlań większe daleko względy... Mógł to być wprawdzie zbójca i wielki zbrodzień, ale nie ulegało wątpliwości, że miał znakomite stosunki i należał do uprzywilejowanych. Rozpatrzono się też w jego twarzy i postawie, i wnoszono z nich, że nie był lada hetka pętelka. Przez ludzi też bryznęło coś do więzienia o tém, że dziecko porwał, a nie zwyczajny ten występek, kazał się domyślać jakiéjś tragedyi, intrygi, kobiecych spraw i t. p. Nie można zaprzeczyć, iż tego rodzaju historye zajmują wielce i pociągają ku bohaterom, którzy w nich rolę odegrywali. Nie był to w oczach otaczających pospolity rzezimieszek i lada rozbójnik, ale jakiś desperat... Przypatrywano mu się przez szpary drzwi, przez otwieranie ich, a zawsze widząc twarz posępną, tragiczne ruchy, spostrzegając wejrzenia ogniste, dodawano, że musiał być wielce nieszczęśliwy. Podbudzona ciekawość wszakże niczém się więcéj nad przypuszczenia karmić nie mogła, bo ile razy niejaki Wyrwicz, który był tam najstarszym klucznikiem, próbował zawiązać rozmowę przynosząc różne wnioski mogące osłodzić dolę więźnia, zawsze go mrukliwém a krótkiém podziękowaniem zbywał Czokołd. Po ostatnich odwiedzinach, nie tracąc nadziei, że więzień nareszcie da się uchodzić, Wyrwicz przyszedł znowu, namawiając, żeby też przecie siennik na nowo wypchać, albo coś lepszego do jedzenia przynieść. Czokołd wysłuchał go tym razem cierpliwie, przypatrując mu się bardzo pilnie, postawie, twarzy, nawet ubraniu, gdyż go kilka razy ni z tego ni z owego obszedł dokoła.
Było to o mroku. Wyrwicz stał z kluczami w ręku, za oczyma więźnia chodząc gdy ten go oglądał, coś mu się to podejrzaném wydawało. A był człek niemłody, na jedną nogę z wypadku napadający nieco, stary wojskowy niegdyś, ale od czasu jak okaleczał, żył na tym łaskawym chlebie przy budzie, jak nazywał. Już tu w Warszawie i nie bardzo młodo ożenił się był i żył więcéj z akcydensów więziennych, niżeli z jurgeltu, który mu z własnéj kieszeni płacił marszałek.
Dobre to było człeczysko w gruncie, choć na pozór okrutnie srogi i gdéra i krzykacz. Wszystko się u niego wszakże kończyło na słowach, i zdaje się, że łajał niepomiernie dla tego, aby mieć przyjemność wygadać się. Gdy już nikogo do gderania nie było, mruczał sam do siebie, rękami czyniąc ruchy rozmaite, jakby bił i gnębił kogo, choć rzeczywiście nigdy nie tknął palcem, nawet w największym gniewie. Nie bał się go też nikt, choć Wyrwicz miał się za bardzo strasznego. Ten nałóg mielenia językiem zwiększał się i rósł w nim, gdy się napił; nie przebierał zbytnie miarki, ale kieliszka nie odmówił o żadnéj porze. Jeśli nad miarę pociągnął czasem w dobrém towarzystwie, naówczas zasypiał, i gadanina ustawała. Mając sam siebie za bardzo srogiego człeka, zmuszał się do snu, aby ekscessu nie popełnić. Przeszło mu to w nałóg i prawidło...
Chodząc około Wyrwicza, Czokołd kilka razy pochwycił się za twarz i syknął jakby z bolu.
— Co to panu jest? czy nie ból zębów? zapytał klucznik, bo moja żona zamawiać umie.
— A dajcie mi pokój z zamawianiem! odparł więzień... mnie ono nie pomaga... Jest tylko jedno lekarstwo na świecie na ten podły ból zębów, ale tego trzeba szukać w aptece...
— A no! byle wiedzieć o co idzie, to dla czegoż? ozwał się Wyrwicz; ja nie jestem od tego... mogę służyć...
— Bardzobym wam był wdzięczen, rzekł szlachcic dobywając sakiewki, napiszę na karteluszu o co mi idzie... I za jednym razem, jeśli już grzeczni tak dla mnie jesteście, gdyby flasza albo dobry dzban miodu... najlepiéjbym zęba utulił... A napilibyście się też zemną... No, i zapomniałem... bawełny kawałek, aby lekarstwo na ząb przyłożyć...
To mówiąc, położył Czokołd czerwony złoty na stoliku, Wyrwicz się zbliżył.
— Nie jestem od tego... rzekł, nawet od szklaneczki miodu! uśmiechnął się... Ale, jakiż jegomość lubi? stary? wytrawny? co?
— A no! jeśli pić to nie cieńkusz — odparł Czokołd, którego z przyjemnością wielką widział rozgadującym się Wyrwicz.
— Znać mu coś niezłego dziś przynieśli ci odwiedzający, rzekł w duchu klucznik, kiedy się tak rozruszał... Więc — dodał głośno — powtarzam komendę... lekarstwo wedle notatki, bawełna i miód. Miód wezmę, mój dobrodzieju, u pana Stanisława, Lewartowski jest przedziwny.
— A stary?
— Średni... bo stary ten co go zowią od Wiednia, z czasów odsieczy, to dukat za butelkę.
Czokołd dobył drugi czerwony złoty i mruknął: — Najstarszy...
Wyrwicz ruszył brwiami i do drzwi pośpieszył wesoło...
Po wyjściu jego Czokołd, który z otwierających się drzwi korzystał, by w korytarz spojrzeć, począł chodzić po izbie i opatrywać wszystkie kąty...
Bardzo zręcznie ujął drzwi za wystające listwy i popróbował jak siedziały... Wzruszyć je wszakże łatwo nie było... Siadł za stół, dobrze już ciemniało, gdy pośpiesznym, po kulaniu znacznym z dala krokiem nadbiegł Wyrwicz... Miał na sobie jak przyszedł z miasta wprost, lekką opończę od deszczu, czapkę nasuwistą a pod połą flaszkę czarną, flaszeczkę małą i waty tyle przynajmniéj ileby starczyło na małą poduszeczkę... Wszystko to złożył na stole, a dodatku z sumiennością wielką talar, dwuzłotówkę i pół garści miedziaków. Resztę pieniędzy Czokołd odsunął, milcząc i dając znać, że ich nie przyjmuje... Wyrwicz narzędzie do odszpuntowania miał za pasem, szklanka jedna znajdowała się w izbie... przypomniawszy sobie wszakże iż był proszony, poszedł zaraz po drugą... Ledwie był za progiem, gdy do pozostałéj szklanki nalał miodu Czokołd, dodał lekarstwo przyniesione ile go było i postawił na stoliku... Sam usiadł w drugim końcu... szklanka przygotowana wyraźnie była dla gościa przeznaczona...
Wyrwicz powrócił wkrótce z drugą popłókaną świeżo, co dowodziło, że z niéj jeszcze wody reszty ściekały... a Czokołd skwapliwie ją dla siebie napełnił... i rękę wyciągnął dla uderzenia w obie z panem Wyrwiczem. Ceremonię tę z pewném uszanowaniem dla tak dostojnego winowajcy spełnił Wyrwicz... i ujął swą porcyę prowadząc do ust.
Więzień siadł spokojnie na łóżku ze szklanką, Wyrwiczowi wskazując krzesło... Ponieśli napój do ust...
— Ależ to bo miód! zawołał Czokołd — aż zdębiał.
Wyrwicz skosztował i skrzywił się nieco.
— Trochę zdębiał, tak ściąga...
— Trzeba go duszkiem pić... dodał Czokołd, pierwsza szklanka zawsze się tak wydaje... na zdrowie...
Wychylili tedy obaj, a Wyrwicz aż się wstrząsnął... ale tuż szlachcic mu drugą nalał i woła:
— Zapić! zapić! zobaczycie, że już druga się tak nie wyda! Ja te stare miody znam... to tak, tak zawsze... Czyż wy o tém nie wiedzieliście? Wyrwicz skosztował i wielce się zdumiał.
— A prawda! zawołał — osobliwsza rzecz... ten sam miód a w smaku nierównie łagodniejszy... tylko mu jakiś zapach został... szafran nie szafran.
— Waćpan wiesz, rzekł więzień, szafran to rozweselająca ingredyencya... dodawano go w owe czasy do miodu i to był królewski miód!
Wyrwicz smakował w drugiéj szklance.... rozparł się na stole.
— Miód dobry! począł łykając, i szczególniéj dla ludzi podżyłych zdrowy... Takiego jednak jak ten, tom jeszcze nie pił... dziwny! dziwny! I za czasów kiedym jeszcze służył wojskowo, dopóki nogi nie złamałem, mówił daléj, staliśmy raz w Słonimskiém w Rożance Sapieżyńskiéj. Tam tedy fama była o miodach cudownych, ale do nich nikt się i ze starszyzny dobrać nie mógł. Przyznam się panu, korciło mnie strasznie, aby też popróbować co tam tak osobliwego... bo cuda prawiono o piwnicach sapieżyńskich... Otoż jakoś poznałem się z ogrodnikiem, a przez niego różnemi drogami doszedłem do piwniczego książęcego, który mnie jednéj niedzieli, pod wielkim sekretem, na największą łaskę zaprowadził do lochów... Tych panie lochów jako żyw nigdy nie zapomnę... Chodziliśmy po nich jak po mieście... izb bez końca... wszystko w wielkim porządku... win ogrom, miodów całe beczki na łańcuchach wiszące... butelek różnych przysadzistych, cienkich, małych, gąsiorów, flasz... lasy panie! A porządki jak w bibliotece!... napisy, lata... numera... słowem cuda... Szacowano te piwnice na krocie... Gdyśmy już mieli z tego kwartału wychodzić gdzie same miody były, powiada piwniczy: „A żebyście na całe życie pamiętali żeście miód sapieżyński pili, dam wam po lampce najstarszego... który pamięta Władysława i Cecylię Renatę...” Dobył tedy kubek z murka... i z wielkiéj brzuchatéj beczki utoczył nam, niby smoła czarnego, gęstego a tak wonnego napoju... że już nie wiem czy co na świecie jest smaczniejszego... bo to słodycz niezmierna, a moc wielka, a zapach aromatyczny... a po języku, po gardle i po piersiach i po żołądku płynie jak błogosławieństwo boże. „Widzisz asindziéj, rzekł piwniczy, taki miód po kieliszeczku w niebie aniołom dają na Wielkanoc...”
To mówiąc pan Wyrwicz zachłysnął się, zabełkotał, potarł ręką po czole, otrząsnął się jakby mu co ciężyło, Czokołd mu lampeczkę dolał.
— A nie będzie za wiele? spytał jakoś cicho.
— Co ma być za wiele? butelczyna mizerna na dwóch; co ma być za wiele? pójdziemy spać i po wszystkiém.
— Cożem ja chciał mówić? począł Wyrwicz starając się oprzytomnieć, bo mu ten miód widocznie zawadzał.
— Mówiliśmy o anielskim miodzie w Różance... rzekł uśmiechając się więzień. Mógł on być zapewne lepszy od tego, ale i ten niezgorszy.
— Ten... dobry jest... ale mi czegoś do głowy idzie...
— Tak się zdaje! dodał Czokołd, i mnie był zaszumiał, ale odchodzi... trzeba się chwilę zachować spokojnie...
Stosując się do tego przepisu, Wyrwicz postawił wypróżnioną szklaneczkę, podparł się na stole, ziewnął, kiwnął parę razy głową i ani się spostrzegł jak mu się powieki przymknęły. Więzień patrzący nań z uwagą wielką, siedział w milczeniu i oczekiwaniu jakiémś... z uśmieszkiem na ustach. Wyrwicz poruszał wargami, starał się opanowującéj drzemce opierać, jednak napróżno: co się ruszył, opadał znowu, aż naostatek chrapnął rozgłośnie i usnął na dobre...
Czokołd, który tylko na skutek ten oczekiwać się zdawał, z wolna i ostrożnie zbliżył się do stolika, ujął silnemi rękami starego, zostawując opończę na siedzeniu i na blizkiém łóżku go złożył. W czasie téj czynności zdawało się, że Wyrwicz się przebudzi, zagadał coś wspominając imię — Elżuni... ale natychmiast znów zasnął... Przy pasie klucznika był pęk cały więziennych kluczów, na ziemi leżała czapka. Szlachcic czasu nie tracąc okutał się opończą, na czoło nasunął znalezione przykrycie, odjął klucze i ruszył ku drzwiom...
W korytarza nie było nikogo, wyszedł po cichuteńku, a dla bezpieczeństwa drzwi zaryglował za sobą. Doskonała pamięć miejscowości dopomogła mu do wydobycia się w pierwsze podwórze, gdzie o mroku pomiędzy włóczącą się strażą zjawienie jego prawie żadnego nie uczyniło wrażenia.
— A no, patrzcie, rzekł tylko jeden pachołek do drugiego: już drugi raz Wyrwicz idzie na miasto... W bramie nie miał trudności najmniejszéj, i znalazł się w ulicy prędzéj niż się spodziewał, myśląc już tylko co pocznie z odzieżą, po któréj go poznać było można... Śliczny był wieczór wiosenny, powietrze łagodne po niedawno spadłym deszczyku, miasto roiło się przechodniami...
Nietrudno było zniknąć w tłumie, ale jak sobie daléj poradzić? Czokołd był w życiu swém nadto ostrzelany z różnemi przypadkami, aby go to wielce kłopotać mogło. Do gospody po rzeczy nie było się co zgłaszać, gdyż te zapewne aresztem obłożono... główne jednak mienie, w ciężkim trzosie opasanym na biodrach, Czokołd miał ciągle z sobą, o konia i pakunki nie szło mu już wcale, jeno jakby się ztąd wyrwał. Stolica dosyć znana mu była; opatrzywszy się więc, gdy kawałek drogi ubiegł od więzienia marszałkowskiego, skierował się instynktowo na Pragę... Tam najłatwiéj mu było dostać furmankę lub konia kupić i mknąć daléj ku dziecięciu do którego tęsknił, które też do niego tęsknić musiało... już nad Wisłą piersią całą odetchnął... czuł się szczęśliwszym z tego wyswobodzenia, a może też radość otrzymanego nad nieprzyjaciołmi zwycięztwa trochę czoło rozchmurzyła.
Pomimo staréj znajomości z Warszawą, Czokołd wszakże wprędce postrzegł, iż się zupełnie w małych uliczkach poplątał. Szukał on ich, pilnując tylko kierunku nad Wisłą, a nie wiele się troszcząc kędy pójdzie, byle wielkich ulic uniknął... Wprędce zmiarkował, iż bądź co bądź chyba pytać trzeba, ażeby trafić... Oprócz głównego jądra miasta, reszta stolicy, jak wiele innych europejskich w téj epoce, nie zupełnie była zabudowana. Gdzieniegdzie wznosił się murowany pałac, piękny i obszerny ogród, daléj zaraz następowały kletki, chaty, szopy, płoty, warzywne sady... murki, niebrukowane błotniste przejścia... i labirynty ledwie zarysowanych ulic. Trzeba było nadzwyczajnéj pamięci, aby się tu zoryentować o mroku. Wprawdzie na rozpogodzonych niebiosach wschodził księżyc pełny i jasno było a pięknie, zawsze jednak to blade światło nie starczyło przechodniowi. Musiał się zatrzymać i obejrzeć... Nie był już pewien gdzie się znajdował... Nieopodal od miejsca, w którém stanął, wznosiła się piękna brama murowana wiodąca do cienistego ogrodu... Cicho tu było... ale z za murów dolatywały głosy ochocze i żywa ze śmiechami rozmowa. Zaglądając głębiéj, Czokołd dostrzegł za załomem muru kilka powozów i fiakrów... Miejsce więc było jakieś przez publikę uczęszczane... a może otwarte dla wszystkich. Choć strój mu nie bardzo dozwalał się pokazywać, nie był bowiem zalecający i starczył tylko dla Wyrwicza w pełnieniu funkcyj powszednich, Czokołd posunął się ku bramie. Księżyc oświecał mu twarz całą w chwili gdy zaglądał właśnie, a naprzeciw niego ukazała się figura wychodząca żywo z ogrodu... Dwa krzyki razem się z ust wyrwały i zamilkły usta... Czokołd uczuł dwie ręce na swych ramionach, ale w tejże chwili odrzuciwszy opończę pochwycił przeciwnika z równą siłą.
— Czokołd!
— Tak, panie Kobyliński, odparł szlachcic, ale milcz... bo zaduszę... Trzymał go już za gardło, a miał siłę w gniewie niezmierną... Próżno szabli szukać, zduszę nim jéj dobędziesz... Milcz... a jeśli chcesz... pomówmy z sobą...
Kobyliński stłumionym głosem wychrząknął:
— Puść mnie.
— Na szlacheckie słowo! dobrze, odparł bannita...
Postali moment, bo na pół już przyduszony i przelękły stolnik musiał odetchnąć. Czokołd stał, nie uciekał, czekał na niego spokojny.
— Choć ja słowa nie dałem, ale nie pójdę. A no, rozmówmy się już, do kata! odezwał się po chwili.
— Jakżeś się waćpan wydostał z więzienia? spytał zdumiony Cieszym.
— Mój panie, począł śmiejąc się Czokołd: wydobyłem się gdym chciał i nie miałem z tém nawet trudności...
Machnął ręką...
— Jesteś wolny, rzekł stolnik; teraz jako ludzie swobodni po ludzku z sobą pomówmy.
— Mówmy, już mi to życie dojadło... odezwał się Czokołd, mówmy...
— Ale moje dziecko żyje...
— Żyje i zdrowe, panie stolniku, a wiesz dla czego ci go nie oddam?
Westchnął... po krótkiém milczeniu dodał cicho:
— Dla tego, żem je pokochał, że ono mi zastępuje rodzinę, daje życie nowe, nadzieję, że potrzebowałem kogoś umiłować zeschłém sercem, aby je odżywić... No! i panu Bogu się podobało w zemście mi dać daleko większe szczęście niżem się go mógł spodziewać. Wy, panie stolniku, macie wszystko... majątek, znaczenie, możecie mieć żonę... będziecie mieli dzieci... ja, ja mam zgryzoty, żale, nędzną przeszłość, przyszłości żadnéj, i Pawełka. Pawełek przy mnie zostanie.
Stolnik słuchał jakby uszom nie wierzył.
— Mówże mi ty o nim, zawołał, gdzie on? jak mu jest? ja go tak kocham!... Czokołdzie! miejże serce...
— Mam ja, ale tylko dla siebie i dla dziecięcia, począł szlachcic, dla nikogo więcéj; dziecko moje jest i mojém zostanie. Kwita z Ćwikłów, z zemsty, dam acaństwu pokój, ale Pawełka mieć nie będziecie... bo go nie dam...
Postrzegłszy, że kilka osób ku bramie nadciąga, Czokołd ruszył od niéj. Chodź waćpan kawał zemną kiedy chcesz... rzekł: pogadamy...
Stolnik osłupiały, posłuszny, znękany, na rozkaz posunął się za Czokołdem, który sam nie wiedząc dokąd prowadził go drogą pustą... Gdy się kawałek dobry oddalili, Czokołd się ku niemu odwrócił, i stanął.
— Wedle wszelkiego do prawdy podobieństwa, już my się z sobą w życiu nie zobaczymy, rzekł powoli. Umiałem się wybiegać waszym pogoniom dotąd, jestem pewien, że ich uniknę na przyszłość, z dzieckiem się trzeba pożegnać.
— Ale ono z tęsknoty do nas umrze! zawołał Cieszym.
— Nie, bom się o to postarał, aby o was zapomniało, a mnie musiało pokochać... Postaram się jeszcze, aby w pamięci jego imię się nawet wasze zatarło, przeszłość cała; uczynię z niego innego niż wybyście mogli człowieka, będzie synem moim przybranym, zostanie ubogim, ale mam nadzieję, że się dorobi imienia, fortuny, poszanowania...
Stolnik był cały drżący.
— Czokołdzie, odezwał się, nie dręcz mnie więcéj! Chciałeś zemsty, miałeś ją, dokonałeś swego, czas mieć nad rodzicami miłosierdzie... ja ci dam....
— Ale co ty mi dać możesz! co możesz mi dać za dziecko, które ja kocham? To nieopłacony skarb... Daj mi Ćwikły, a dziecka nie oddam...
Stolnik rękę wyciągnął.
— Ćwikły ci daję, masz szlacheckie słowo, wróć Pawełka...
— A co ja z tém grobowiskiem dziś będę robił? rzekł spluwając Czokołd; po co mi majątek? co ja tam znajdę prócz łez ojcowskich i moich?... prócz okrutnych wspomnień, coby mnie w miesiąc dodusiły? Jabym z tęsknoty do Pawełka umarł, ja dla niego się wyrwałem z więzienia i...
— To wróć z nim do nas... to nie opuszczaj go, wychowuj razem z nami... począł stolnik...
— Na nicby to się nie zdało, głową kręcąc rzekł Czokołd. Tyś niezły człowiek, nie przeczę, ale dobrocią swoją popsułbyś dziecko a mnie zamęczył... Miodem żyć nie można... Żona twoja...
Nie dokończył...
— Wiesz co stolniku ci powiem, odezwał się pomilczawszy: weź żonę nazad, Bóg da potomstwo... Pawełka zapomnisz... odbolejesz... a między nami z zemsty i wszystkiego będzie kwita... Tylem ci miał do powiedzenia...
Ostatnie słowa dopowiadając Czokołd się oddalał nieznacznie, i wnet pośpiesznym krokiem umykać począł, stolnik ruszył się gonić za nim, ale w ulicy topolowéj, w którą wpadł, cienie od drzew, krzaki w rowie rosnące, smugi światła księżycowego, na taką się składały szachownicę, iż w prędce nie wiedział już co czynić z sobą. Potykał się co chwila o gałęzie i głęboko wyryte koleje... wreszcie stanąć musiał... szlachcic zupełnie zniknął mu z oczu...
Już późno w noc stolnikowa powróciwszy z teatru, niespodzianie się dowiedziała od służącego, iż w pokoju na nią czekał od godziny, pan stolnik. Wielce ją to zdziwiło, była sama... godzina dla przyjęcia dawnego męża niewłaściwa, zawahała się już czy wnijść do salonu nawet, gdy na myśl jéj przyszło, że pewnie z ważną jakąś wiadomością przyjść musiał. Była przytém tak do twarzy ubrana, że choć fryzurę nieco gorąco teatralne popsuło, nie wahała się oczom stolnika w tym stanie przedstawić... Weszła po cichu, zdradzona tylko sukni szelestem... Cieszym się odwrócił z twarzą, na któréj łzy, niepokój, smutek głęboki wypisał się dobitnie.
— Wiesz pani, zawołał: Czokołd uciekł z więzienia! Najdziwniejszym wypadkiem spotkałem go na drodze... o mało mnie nie udusił z razu. Rozmawialiśmy potém długo... dawałem mu majątek w zamianę za dziecko! Żadnéj odzyskania go nadziei. Oszalał rabuś, pokochał się w Pawełku naszym, i dla tego oddać nam go nie chce, aby sobie przywłaszczył...
Piękna Teklunia stała jak wryta, tylko ręce załamała...
— O mój Boże! o mój Boże! czyż to może być? uciekł... i ja nigdy już dziecięcia mojego nie zobaczę... nigdy! nigdy!
Posunęła się krokiem niepewnym ku sofie i padła na nią zemdlona. Trzeba było ratować, poruszyły się wszystkie dzwonki, zbiegli ludzie, posłano po lekarza, gdyż omdlenie przeszło w nerwowy płacz serdeczny ze śmiechem zmieszany. Stolnik ani już myślał wychodzić; nadjechała starościna... Płakali wszyscy ile ich tam było, a rozpacz miała ten skutek, że trzeciego dnia potém wyruszyły powozy stolnika, stolnikowéj i starościnéj razem wszystkie ku Ćwikłom, prośby zaś do konsystorza o rozwód podane cofnięto... Hrabina odprowadzała przejednane szczęśliwie małżeństwo do Jeziornéj, a w dowód, iż najmniejszego cienia podejrzeń krzywdzących nie pozostało z przeszłości, przeprowadzali państwo stolnikowstwo, szambelan Grodzki, wojewodzic i kilka osób, w których towarzystwie piękna Teklunia czas przebyty w stolicy spędziła...
Całą zgraję darmozjadów owych, nie wyjmując Oxtula, natychmiast stolnik odprawił, przekonany będąc, że już chyba Opatrzność sama dziecko zginione powróci. Oxtul jednak z innymi abszytowany, na piątéj mili dognał stolnikowstwo, submitował się z przywiązaniem najczulszém i potrafił się im wkręcić na rezydenta... czemu zresztą, stolnik był rad, bo w warcaby grał wcale dobrze.


Znaczną bardzo przestrzeń czasu zmuszeni jesteśmy przekroczyć, śledząc dalsze losy osób, które wchodzą do naszéj powieści. Wiek XVIII się kończył a nowy otwierał, i była znowu tak piękna, ciepła i wonna wiosna jak przed kilkunastu laty... i nie zmieniło się nic w naturze, choć w losie świata zaszły brzemienne następstwami wielkiemi zmiany. Najmniéj się one jeszcze czuć dawały w tych szczęśliwych kraju zabytkach, które dzikiemi zwali ci, co ich nie znali bliżéj, a gdzie życia czasem i myśli było więcéj niż w miejskich ogniskach. Tu obyczaj nie przeradzał się tak łatwo, twarz nie zastosowywała do mody, język nie ulegał kaprysom chwili, ale skupione siły żywotne szukały karmi, czerpały ją z dala, i cokolwiek było w świecie zwiastującego ruch a postęp, chwytały chciwie, przyswajając co znalazły zdrowego. Miasto zastępowały naówczas dwory tych panów, którzy zamieszkując w dobrach swoich, wszystko w nich około siebie gromadzili, co najrozleglejszy świat zastąpić im mogło. Dwory takie magnackie miały naowczas wszystkie prowincye, a mało kto z posiadaczy ich wynosił się za granicę na czas dłuższy. Latem wprawdzie czyniono chętnie wycieczki do Bardyowa, Karlsbadu, do Spaa, do Akwisgranu, ale na zimę wracano do domu, gdzie dwór liczny, rezydenci, rodzina uboga, służba próżnująca, niecierpliwie na nich oczekiwała. Z przyjazdem państwa ożywiała się nietylko rezydencya, ale cały kraj na kilka mil w około. Co żyło należało do klientów magnata, i nikt się nie usuwał od ogniska, chyba najubożsi, którym wstyd się tam było pokazać.

Przez całą zimę trwały niemal od Wszystkich Świętych różne w rezydencyi uroczyste przyjęcia, zabawy, obchody, wigilie, Nowy Rok, imieniny, zapusty, święte Józefy, wielkanocne stoły... aż póki wiosna znowu nie nakazała myśleć o wycieczce za granicę. Przywożono z niéj zawsze zasób na zimowe wieczory, książki, muzykę, opowiadania, sztuczki, które grać miano i t. p. Naówczas jeszcze, choć stary porządek społeczny już się powoli rozpadał, trzymał go obyczaj i nałóg po wsiach w dawnej mierze, nie dzieliły się tak klassy jedne od drugich, nie waśnili tak ludzie o prawa, znaczenie i pierwszeństwo... Uznawano co tradycya z sobą przyniosła i żyło się patryarchalnym porządkiem.
Nie powiem, by było lepiéj, lecz było jakoś inaczéj, nietylko u nas, ale wszędzie. Zdawało się nawet w tych zaciszach, że tak sobie może zostać na wieki... Były to czasy, w których się jeszcze doskonale po staremu bawić umiano; zabawa, któréj my dziś nie znamy, bo dziś są tylko zbytki lub rozrywki, była żywiołem niezbędnym, bez którego żadna nie obchodziła się okolica. Gdzie nie było domów magnackich, aby się tam młodzież zebrała, zjeżdżano po kolei do małych dworków i ściany ich rozszerzały się jak serce gospodarzy, wedle słów poety.
W téj właśnie okolicy kędy mieszkali państwo stolnikowstwo Cieszymowie Kobylińscy, o mil dobrych trzy, niektórzy liczyli ich cztery od Ćwikłów, w miasteczku... którego nie potrzebujemy mówić nazwiska, zamieszkały dziedzic dóbr rozległych i pięknego historycznego nazwiska, obchodzić miał imieniny przypadające na Ś. Stanisław. Było od dawna we zwyczaju, że jak za nieboszczyka ojca pana kasztelanica zjeżdżano na Ś. Paweł, na imieniny jego, tak potém z najdalszych stron tłumnie zbierano się na Ś. Stanisław. Rodzina podążała z różnych części kraju, znajomi ze stolicy, z za granicy, a sąsiedztwo aż do najuboższego szlachcica, który przez cały rok tam nie postał, ściągało się całe, bez wyjątku. Zwykle rozmieszczano się na kwaterach w miasteczku, było tam zajazdów przez dzieci Izraela utrzymywanych podostatkiem, każda familia miała znajomą gospodę, to rozpakowywały się tłomoki, prasowały suknie, układały tapety, oczyszczała uprząż kurzem okryta i powozy obmyte w stawie, ze służbą w liberyi, bez tłomoków, wiozły wyfiokowanych gości przed pałac kasztelanicowstwa.
Rezydencya ta wszystkim wymaganiom odpowiadała, była bardzo obszerna, wspaniale i w wielkim porządku utrzymywana, i zapełniona tém co tylko życie uprzyjemnić może. Pałac, bo go tam tak zwano, był w istocie obszernym bardzo starym dworem, bez piętra, do którego przybudowano dwa skrzydła i wyporządzono go jak na ludne zjazdy przystało. Nowy, drugi, wszystkim wymaganiom smaku epoki odpowiedni, zaczynał się dopiero z muru wznosić nieopodal na pagórku, ale po dwakroć podprowadzany coraz wyżéj, z powodu różnych przeszkód stał tymczasowo pod słomą. Bawiono się tymczasem w starym, który choć był nizki, choć nieco ciemny, przybrany wykwintnie, wygodny, starczył dla kasztelanica i jego rodziny. Po za pałacem tym rozciągał się obszerny ogród i park do rzeki, w nim oranżerye, ananasarnie, inspekta... Osobno stała w ogrodzie piękna murowana kaplica. Sam dwór zawierał salę z chórem dla muzyki, bibliotekę, piękne obrazy, a wszystko co ówczesna Europa znakomitego wydawała znajdować się musiało na stoliku kasztelanica, który był miłośnikiem sztuki, literatury, muzyki, a po trosze i gospodarzem. Trzymano kapelę z dwudziestu kilku ludzi złożoną, któréj Niemiec pan Düdler dowodził; nie było też roku, by się tu jakiś artysta na dłuższy czas nie przybłąkał. Rodzina składała się z obojga państwa, osób w średnim wieku, jedynaczki córki, nadziei rodziców i gwiazdy familii a przyszłéj dziedziczki milionowéj fortuny, nareszcie z cioci hrabiny, osoby niemłodéj, bezdzietnéj, niegdy na stanisławowskim dworze świetniejącéj, osoby miłéj, lubiącéj elegancyę i żyjącéj już tylko wspomnieniami. Rezydentów i rezydentek różnego rodzaju wyliczyć trudno, zmienili się z nich niektórzy, inni od dawna do rodziny byli przyrośli, a dworki nade drogą do miasteczka wiodącą, oficyny i pawilony pełne ich były.
Na dzień Ś. Stanisława występowano co się zowie po pańsku; kasztelanic i zacna jego żona, częstokroć wielką mieli trudność przybywających gości nazwać po imieniu, gdyż znaczniejszą ich część raz ledwie w rok widywali. Tłumy się na ten dzień zbierały, a w sąsiedztwie kto miał gościa choćby z daleka, z sobą go przywoził, wiedząc, że gospodarstwo każdemu będą radzi. I w tym też roku nader piękna wiosna spodziewać się kazała licznego zjazdu, mówiono już naprzód nawet kto i jak licznie się wybierał, a w rezydencyi wszyscy byli zajęci przygotowaniami do przyjęcia. Niemała to bowiem była rzecz sto kilkadziesiąt, czasem do dwustu osób ugościć, nakarmić, napoić, ubawić, nikomu nie uchybić, każdemu okazać uprzejmość. Było też obowiązkiem rezydentów i rezydentek wyręczać w tém gospodarzy, którzy nigdyby sobie rady nie dali. Od tygodnia pracowano w kuchni i śpiżarniach, około kredensów i piwnicy, aby na niczém nie zbywało. Srebra raz w rok tylko dobywane czyszczono, staroświeckie wazy, półmiski, porcelany, szkła, a co najwięcéj, butelki węgrzyna, których liczba niezmierna w roku pękała. Samego stołowego zieleniaczku, którego rozchodu niepodobna skontrolować było, spotrzebowywano kilkaset flaszek. Szlachetniejszych i wytrawniejszych win niemal drugie tyle. I choć nie było pijatyki, wieczorem zwykle towarzystwo musiało być podochocone. Porządek solenizacyi raz na zawsze ustanowiony, rzadko się kiedy w czém odmieniał. Z rana począwszy od córki i żony, które przychodziły z wiązaniem własnemi najczęściéj rękami wykonaném, schodzili się z powinszowaniami domownicy, kapelan, służba, gromady... Około dziesiątéj uroczysta msza odprawowała się w kaplicy, w czasie któréj już zjeżdżali goście powoli, nieprzestannie potém przybywając do godziny trzeciéj i czwartéj. Około południa zastawiano sute śniadanie, odnawiając je póki gąb stało; po trzeciéj siadano do stołu. Ten nakrywany był w tak zwanéj białéj sali, i dwóch przyległych na wszelki przypadek tak, by dwieście osób mógł pomieścić. Obiad z toastami trwał co najmniéj do szóstéj, poczém towarzystwo się rozpierzchało w ogrodzie, w gankach, w dziedzińcach, a panie szły przebierać się do tańca... Z zapaleniem świateł muzyka odzywała się na galeryi, i od poloneza rozpoczynały się tany, raz tylko przerwane wieczerzą, zwykle trwające przy zamkniętych okiennicach do białego dnia. W przytykających do sal pokojach był nieustający bufet, wina, przekąski, ciepłe napoje, przy którym gospodarzył jeden z rezydentów i jedna z krewnych pani... Dla starszych w przyległych izbach stawiono stoły do maryasza, kwindecza lub nawet faraona, i całe regimenta butelek, aby sobie powoli smoktać mogli i zbytnio się nie nudzić. Najzdolniejszy do przewodniczenia przy kieliszku zastępował tu kasztelanica, który prawie nie pijał... Dnia tego już o godzinie dwunastéj z liczby przybyłych wnosić mogli doświadczeni starzy tutejsi rezydenci, iż frekwencya będzie ogromna; osób naliczono półtora sta, nawet takich, które od lat kilku Ś. Stanisława zaniedbywały...
Jakoż do wieczoru pełno było już wszędzie, choć wielu do stołu się opóźniło i z kieliszkami tylko po za krzesłami wizyty oddawali. Kasztelanic był w humorze wyśmienitym, jejmość uprzejma nad wyraz, a panna Iza promieniała jak wschodzące słońce w blasku lat szesnastu i wdzięków prawdziwie arystokratycznych. Nie mogli się jéj goście nauwielbiać, a rezydenci naopowiadać dosyć o cudownych jéj talentach: muzyce, śpiewie, tańcu, malowaniu, dowcipie i dobroci... Panie składały ręce pobożnie mówiąc o niéj... młodzi mężczyźni spoglądali z dala jak na niepościgniony ideał...
Już muzyka od poloneza Ogińskiego rozpoczęła była tańce... bo naówczas kompozycye jego w wielkiéj były, niemal europejskiéj renomie; pary poszły wiedzione przez gospodarza po salach... gdy uwaga wszystkich zwrócona została na drugą nadzwyczajną piękność, która się ukazała w pośród tańcujących i niemal z Izą współubiegać się mogła o wdzięk twarzy i postawy. Była to młodziuchna brunetka z czarnemi oczyma, z kruczym włosem, biała jak mleko, rumiana jak niebo na zaraniu, wesoluchna jak ptaszę... Wszyscy z niezmierną ciekawością o tę nieznaną jeszcze w sąsiedztwie piękność dopytywali, tém bardziéj, że przy nadzwyczaj skromnym i niewyszukanym stroju, na szyi miała w aksamitnéj przepasce spięcie dyamentowe zwiastujące pochodzenie z pańskiego i zamożnego domu...
Z razu nikt nie umiał powiedzieć, ktoby ona była, ale w ostatku dowiedziano się, iż w niéj sąsiedztwo witało jedynaczkę córkę państwa stolnikowstwa Kobylińskich z Ćwikłów, wychowaną pono w Warszawie, gdzie matka długi czas jedynie dla dozoru świetnéj edukacyi przemieszkiwała. Imię jéj było Astrea... Czy się ono znajdowało w kalendarzu, o to zapytany ksiądz proboszcz nie umiał stanowczo odpowiedzieć, ale brzmiało pięknie. Była też i matka jéj, wcale jeszcze młodo i świeżo wyglądająca pani, acz nieco już za nadto wspaniałych kształtów. Twarz tylko z dawnéj słynnéj piękności pozostała niemal nietknięta, a oczy śmiały się ogniem dwudziestoletnim. Przybył z nią też zacny, poczciwy, słynny z tego, iż wszystkie kompromisa sądził i zwaśnionych u swojego stołu godził, stolnik Lambert Cieszym Kobyliński, posiwiały, otyły, ale różowo i krzepko wyglądający mężczyzna... Fortuna obojga państwa, nieco, jak mówiono, nadwerężona podróżami i kosztowném córki wychowaniem, na nowo została zrestaurowana spadkiem po niedawno zmarłéj prawdziwie świątobliwym zgonem starościnéj. Część jéj tylko rozpisana klasztorom i duchownym, odpadła na pobożne fundacye... Być może, iż panna stolnikówna Astrea, byłaby z Izą córką gospodarstwa królową tego dnia, gdyby w czasie tańców już nie przyjechał niejaki Twardoszewski, stary szlachcic, który się nigdy prawie z domu nie wychylał i słynął z odosobnionego życia, przywożąc z sobą młodzieńca świeżo z zagranicy przybyłego, wychowanka, jak mówił i pupilla, czy też krewniaka, którego męzka piękność, elegancya, maniera, znalezienie się, wszystkie panie i panów zachwyciły. Czém były między płcią żeńską Iza i Astrea, tém pan Paulin Krajewski wśród męzkiego grona gości. Zbudowany jak Antynous, z twarzą, nadzwyczaj wdzięczną i wyrazu słodyczy pełną, z krasą młodości, z ogniem w oku i rozumnym charakterem oblicza, — pan Paulin zarazem łączył znalezienie się najwytworniejsze, swobodę, śmiałość młodzieńczą bez zuchwalstwa, coś piękną i szlachetną duszę znamionującego. Nie dziwno też, że się na niego oczy pań szczególniéj zwracały, że go sobie prezentować kazały, że wypłynął choć nieznajomy po nad fale młodzieży, obudził zazdrość współzawodników i powszechne zajęcie.
Zkądinąd od Twardoszewskiego, który zaprezentowawszy go już przy kieliszku siedział, nic się dowiedzieć nie było można nad to, iż młodzieniec sierota, wychował się za granicą, że miał trochę majątku, ale talentami niechybnie wielką musiał w świecie zrobić karyerę. Sam gospodarz znęcony tu postacią miłą, wdał się w rozmowę z panem Paulinem, i wyszedł po godzinie prawie olśniony, zachwycony, nie kryjąc się z tém, iż między pierwszemi familiami w Królestwie trudno było spotkać tak znakomicie wychowanego kawalera. Porywano go sobie z rąk do rąk, a choć zmuszony był rozmawiając z mnóztwem osób coraz mówić o czém inném, z największą przytomnością umysłu starczył na wszystko i podobał się nawet najbardziéj przeciwko niemu uprzedzonym... Nawet młodzież nieznajomą i chętną do szukania zwady, pozyskał sobie grzecznością i serdeczném jakiémś zbliżeniem się do niéj.
Szczęśliwy ten śmiertelnik, zaszczycony został zaproszeniem do tańca przez gospodarza dla córki, która jak to naówczas było we zwyczaju, miała się z solowym pas popisywać, wymagającym kawalera. Właśnie pan Paulin jeden był w stanie oddalonego nauczyciela francuza zastąpić. Okazał w tym popisie tyle szlachetnego wdzięku, taką gracyę męzką, taki styl (wyrażenie kasztelanicowéj), tak umiał podnieść piękny taniec panny Izy, iż począwszy od jéj rodziców, wszyscy odchwalić go się nie mogli. Taniec ten zbliżył szczęśliwego do najpiękniejszych panien, zapoznał się z córką gospodarstwa i cudowną Astreą... Od pierwszego wystąpienia jego piękna Warszawianka nie spuszczała z niego oka, i on czuł się ku niéj pociągnionym jakby siłą magnetyczną. Obcy czynili tu osobliwszą uwagę, że choć panna Astrea inne miała rysy, obie twarze Paulina i jéj, nadzwyczajne z sobą łączyło podobieństwo wyrazu... głos ich dźwięczał jednakowo, ruchy wdzięczne przypominały w Astrei Paulina, w nim ją...
Zapoznawszy się z sobą przez pannę Izę, tak jakoś przylgnęli do siebie, iż odstać, rozłączyć, rozejść się już nie mogli. On patrzał jéj w oczy, ona uśmiechała mu się wdzięcznie, a nadchodząca w téj chwili matka panny porwana także wzrokiem tego czarownika, jak przykuta, drżąca, uśmiechnięta, wzruszona stała przy nim razem z córką zarzucając go pytaniami.
Z dala na to spoglądał zadumany stolnik, któremu nazwisko Krajewskiego przykre na myśl przywiodło wspomnienia. Człek mu się źle wcale nie wydawał, ale to imię przeklęte... I zkąd, jaki to się wziął Krajewski?... powtarzał po cichu... Nie chcąc się młokosować,[1] sam ze znajomością nastręczać, stolnik poszedł rozpytać Twardoszewskiego, którego nieco znał dawniéj.
Stary domator już był nieco węgrzynem rozweselony, i jak ściskał wszystkich znanych i nieznajomych, tak też podniosłszy się stolnika pochwycił w ramiona, ściskając go i po obu stronach twarzy okładając ciepłemi winnemi całusami.
— Kochanego stolnika mego... mój Boże! zawołał sapiąc Twardoszewski: ażebyś też kiedy na ubogą chatę był łaskaw, a zajrzał. Ja... ja bo nie mogę, mnie trudno... na wiosnę chyba... całą zimę siedzę z nogami jak kłody popuchłemi, rzadko mi to odejdzie... a stolnik niełaskaw! niełaskaw! przecieżby się i polowanko znalazło u mnie...
— Kochany sąsiedzie... ja też jak wy, rzekł stolnik: z za domu się rzadko wychylam... gospodarstwo... kłopotarstwo... Ale, cóż to za cudo nam przywieźliście? jakiego to młodzieńca na utrapienie naszych panien wydobyliście na świat?... Co to za Krajewski...?
— Coż ty chcesz, żebym ci powiedział? odparł Twardoszewski ruszając ramionami.. Krajewski to i Krajewski... Poczciwego ojca syn...
Ten trzymał u mnie dzierżawę a potém sobie folwark kupił... Wdowiec był... pochodził pono z Sandomierskiego czy coś... Znałem go dobrze, choć, dalipan, o procedencyę nie pytałem. Szlachcic i kwita... Jedynaka syna miał, dla którego jedynie też żył... Takiego przywiązania do dziecka, takiego przykładnego, troskliwego rodzica jeszczem w życiu nie spotkał. Pracował dla niego tylko, myślał o nim, wychował go jak panicza, a zarazem gruntownie i co się zowie świetnie... Sam o chlebie niemal suchym, z największą oszczędnością żyjąc, dla niego nic nie żałował... ale go też pan Bóg pocieszył, bo się chłopak udał co się zowie... Powierzył mi go w opiekę...
— Czy zmarł?
— Przed rokiem, panie dobrodzieju, biedne człeczysko strasznie też już znużone pracą, życiem, ba, i nieszczęściami doświadczonemi, jak mi się to słyszeć dawało. Synowi zostawił wcale ładną i okrągłą szlachecką fortunkę... a podobno i nie bez kapitału... Gdyby też jéj nie miał, toby nie zginął... bo to, mosanie, człowiek całą gębą...
Twardoszewski wąsa pokręcił.
— Pierwszy go raz to w świecie prezentuję, ale jak za własne dziecko ręczyć mogę, — wstydu mi nie zrobi... Powiem asindziejowi, ja co go znam z młodych lat, wydziwić mu się nie mogę, bo i gospodarz doskonały a pilny, i żołnierskiéj sztuki się uczył, a ta mu też nieobca, i literata kawał, i języki posiada jakie potrzeba, i takie to stateczne, uczciwe, dobre, miłe... a tak był do tego ojca przywiązany!!
Stolnik milczał słuchając, ale już mu tych pochwał było dosyć i nadto.
— Jakichże to u kaduka Krajewskich...? mało nie o całéj téj rodzinie wiem, bo mi za skórę zalazła... a tu u nas już ich słychać nie było.
— To bo są nie tutejsi... rzekł Twardoszewski... Pamiętam go jeszcze gdy przybył w moje strony, był tu zupełnie obcy... Ojcowie ex‑jezuici, których kilku jeszcze w.... siedziało, zajmowali się początkowo nim i wychowaniem dziecka... I im to on winien, że na takiego człowieka wyszedł, bo niech tam sobie co chcą gadają, nie było to jak jezuickie wychowanie.
— E! zaś, podchwycił inny, nieprzyjaciel zajadły zakonu: oni to nas zgubili...
— Co waćpan prawisz!...
I nuż spór zajadły w obronie jezuitów z jednéj, przeciwko nim z drugiéj strony... Stolnik, który był obojętny w sprawie téj, odszedł.
Coś go pociągnęło do owego Krajewskiego, sam nie wiedział czemu przebił się przez tłumy, wybrał chwilę, gdy chłopak był swobodniejszy, i grzecznie go zagadnął, sam mu się przedstawiając, z jakiéjby był rodziny Krajewskich, gdyż osiedli w tych stronach byli mu po trosze znani.
Paulin skłonił się bardzo uprzejmie i odpowiedział z uśmiechem:
— Wiem tylko z papierów po moim ojca pozostałych, iż pochodzimy z Sandomierskiego... Za młodych lat moich przybyłem tu z nieboszczykiem... a stron, w których wprzódy u rodziny méj dalekiéj wychowywałem się, mało pamiętam... Ojciec odebrał mnie od opiekunów, gdym był jeszcze mały...
Głos pana Paulina, jego uśmiech, wyraz twarzy dziwnie jakoś podziałały na stolnika: słuchał mowy téj słodkiéj, brzmiącéj muzykalnie jak najpiękniejszego śpiewu... doznawał wrażenia, którego sam nie rozumiał. Ostatecznie chłopak choć Krajewski podobał mu się bardzo...
— Gdzież pan mieszkasz? zapytał Kobyliński.
— W sąsiedztwie z panem Twardoszewskim we Wronkach, kupionych przez ojca mojego...
— O! to tęgi kawał od nas! przerwał stolnik... ale majątek, jak słyszałem, dobry. I myślisz waćpan na wsi gospodarzyć?
— A cóżbym teraz miał robić z sobą? odezwał się młodzieniec. Karyera się nie otwiera żadna, szlachcica obowiązkiem roli pilnować... Nie mam też ambicyi wielkiéj...
— Z takiém wychowaniem łacnoby ją mieć można! grzecznie odpowiedział stolnik.
Snadź widząc męża na rozmowie z tym Antynousem, piękna pani stolnikowa choć z trudnością się przecisnęła przez tłum i nadeszła wmieszać się do rozmowy; chłopak ją bardzo zajmował, miała bowiem od czasów szambelana do elegantów słabość i do wytwornie wyglądających ludzi co się o świat ocierali, dla tego może, iż poczciwy gruby stolnik, wieśniaczo bardzo i opuszczono wyglądał.
Piękna Teklunia, którą teraz piękną stolnikową już nazywano, popatrzała na chłopaka i po staremu impetycznie dosyć odezwała się, nie spytawszy nawet męża o konfirmacyę.
— Asindziejbyś też powinien, objeżdżając sąsiedztwo, i do nas przyjechać, a odwiedzić... bardzo mu będziemy radzi... choć to panicz może przywykł do większego świata, ale i myśmy na nim bywali...
— Przyjedź asindziéj, przyjedź, prosimy — dodał stolnik...
Pan Paulin kłaniał się dziękując, ale że go w tém do tańca powołano, ledwie miał czas odpowiedzieć najuroczystszém przyrzeczeniem, że przybędzie. Tém pewniejsi mogli być tego rodzaju rodzice, iż p. Paulin cały prawie ten wieczór, co wszyscy zauważali, uganiał się za ich córką, panną Astreą, która tym zalotom snadź rada była, bo natręta wcale nie zniechęcała ku sobie, owszem postrzeżono to ze zdumieniem, iż parę razy wybrała go do tańca, a w wolnych od niego chwilach, toczyła się między nimi nader żywa i wesoła rozmowa. Na wsi dość tego, by szeptać poczęto, iż się kawaler stara, że się panna zakochała i t. p. Jakkolwiek była pobłażającą dla ukochanéj córki jedynéj, i w ogóle niezbyt ostrą pani stolnikowa, uznała wszakże za zbawienne gdy na to jéj uwagę zwrócono, szepnąć Astrei na ucho:
Ma chérie! zmiłuj się, bądź ostrożną, tyle oczu patrzy na ciebie, a ty tego Krajewskiego, którego pierwszy raz w życiu widzisz, tak kokietujesz... Nikt go nie zna... zmiłuj się... droga moja, miéj się na baczności... ludzie źli i zazdrośni.
Bardzo rezolutna Astrea odwróciła się do mamy z żywą odpowiedzią:
— No, to niech sobie plotą co chcą! Jeden chłopiec co przecie do człowieka podobny... trudno żeby się nie podobał... Nic nie popełniłam tak zdrożnego, żem z nim parę razy tańcowała...
— Bądźże ostrożną...
— Ale moja mamo...
— Duszyczko ty moja... gorączko ty moja... proszę ciebie!
I pocałowała ją w czoło.
Rada macierzyńska o tyle skutkowała, że Astrejka ciszéj mówiła z chłopakiem, któremu zawróciła głowę; ale do białego dnia byli prawie razem ciągle, i przy rozstaniu ponowił jéj przyrzeczenie pan Paulin, że do rodziców jéj przyjedzie, czego Astrejka była najpewniejsza...
Dzień ten cały odznaczył się ożywioną zabawą, harmonią wielką, najmniejszéj zwady i sporu nie było, wesołość niezmierna, a gdy znużeni goście rozjechali się i rozeszli do gospód, nie mogli się gospodarstwa przyjęcia i gościnności odchwalić.
Jeden stolnik był cały wieczór jakiś dziwnie ponury, zamyślony, tęskny, i gdy do miasteczka wrócili, nie rozchmurzył się. Żona z córką poszły osobno, jemu towarzyszył Oxtul, który z nim gwoli jadłu i napojowi tu przybył i nad ranem odprowadzał na wspólną kwaterę. Oxtul postarzały dobrze, na rezydencyi nabrał tuszy, spowolniał i już się ze Ćwikłów nie ruszał. Siedział w oficynie, a że mu się z tém dobrze działo, oddał się dewocyi, jeździł po klasztorach, po odpustach, podejmował się nowenn i nabożeństw za dusze zmarłe, został pono nawet tercyarzem jakimś, aby mieć urzędowy charakter...
Przez całą fetę ową, Oxtul nie wybijając się na wierzch, z bracią szlachtą pilnował szarego końca.
Miało to swą dobrą stronę, gdyż tu poufaléj mógł chodzić około półmisków i butelek. Uraczył się co się zowie, a że mu się udało pół butelczyny starego węgra dostać, zarumienione miał oblicze i błogosławił kasztelanica.
— To jest pan z panów, prawdziwy, mówił po drodze idąc do pryncypała; to mi przyjęcie, to mi wino, to mi panie lusztyk godny jaśnie wielmożnych antenatów... Nie jednemu się zechce coś podobnego zmajstrować, nie potrafi. Będzie na oko niby sumptuose, a wino lura, a po końcach kieliszki próżne... Z jednego stołu rogu sarnina na drugi nie dojedzie, to ją wołowiną sztukują... a tu co się zowie po pańsku... Zieleniaczek nawet był taki, że mu gęby nie żal było dać... piło się jak wodę... a miał swą siłę, zdrowy... Nie ma to panie, jak to wielkie familie! (westchnął), zaraz we wszém magnata znać.. Ale coś pan markotny? dokończył zwracając się do Cieszyma.
— Markotny nie jestem, odparł stolnik, ale mi na sercu czegoś ciężko... sam nie wiem czemu, powiem ci.
— No, ale z czegoż? dla czego? czy że bułany zakulał? to mu odejdzie!
— I mnie i bułanemu odejdzie, odezwał się stolnik z westchnieniem, choć to nie o niego idzie.
— No, to o cóż?
— Albo ja wiem! czasem stare jakieś myśli się wywleką, nie wie człowiek dla czego i po co?
Kobyliński wzdychał.
— Wystaw sobie, mój Oxtul, jakim ja głupi! Jak się co wpije w człowieka, odpaść od niego nie może. Opłakałem mojego pierworodnego, wiem dowodnie, że ten niepoczciwy Krajewski, co go porwał, nie długo się nim cieszył, bo mu dziecko biedne umarło... Wszystko zdaje się skończone, zapomniane; a co powiesz? gdym dziś posłyszał to nazwisko Krajewskiego, gdym zobaczył chłopca w tym właśnie wieku, w jakimby mój Pawełek był, gdyby żył, dusza mi się do dna poruszyła... I ot, widzisz, dla czegom taki smutny...
— Mój stolniku dobrodzieju, rzekł Oxtul: to już darmo! co się stało nie odstanie. Chłopiec przecie umarł, zmarł i ten drapieżny Czokołd, niech mu tam pan Bóg przebaczy... Co już o tém myśleć! co sobie serce psuć darmo...
— A kiedyż to mimowoli przychodzi, i człowiek panem siebie nie jest...
— To, proszęż jegomości, ozwał się Oxtul, który teraz wszystko na swój młyn pędził, jest na to rada. Jeśli się nieboszczyk albo przyśni, albo gwałtem na myśl idzie, dowód, że dusza może ratunku potrzebująca. W takim razie, niech jegomość odmówi nabożeństwo, odprawi nowennę, albo też ja gotów jestem za stolnika to spełnić i suszyć mogę. A te moje modlitwy skuteczne, mam tego dowody...
— Ale ja się za niego codziennie modlę, rano i w wieczór, rzekł stolnik.
— Snadź nie dosyć, przerwał Oxtul, nie ma nic nad Nowennę!
— I wystaw sobie, począł jakby już niesłuchający stolnik, co za głupia imaginacya! Że mi to nazwisko Krajewskiego przypomniało snadź chłopca, więc zaraz i ten pan Paulin wydał mi się do mego Pawełka podobnym...
— Kiedyż Pawełek umarł?
— Toć wiem... a co na to poradzisz... licho wie z czego i głos i twarz... i oczy... Wszyscy też znajdowali, że między nim a Astrejką jest jakby jakie podobieństwo...
— No! co znowu! co znowu! ofuknął Oxtul. Przecież ja go widziałem, panna piękna jak anioł malowany, a to chłopiec, choć nie brzydki, ale się do naszéj Astrejki nie umywał.
— I tak do siebie przylgnęli! dodał stolnik... hm!
— To nic potém... mruknął Oxtul: chłopak ubogi, bo co to dla naszéj panienki Wronki, kiedy ona mieć będzie Ćwikły i Morochowszczyznę i klucz Zabilski i... Jużciż państwo za takiego szlachetkę jéj nie wydacie?
— A jak się pokochają?
— Dalipan to być nie powinno, zaczął Oxtul; gotowem na tę intencyę też nowennę pościć, bo nasza panna za hrabiego jakiego pójść musi, albo i lepiéj...
Stolnik się uśmiechnął i westchnął razem.
— Chłopiec mi się bardzo podobał, rzekł: raźny, roztropny, miły, rozgarnięty, ładny... a wychowany jak królewicz.
— I goły! mości dobrodzieju! i goły! szepnął Oxtul: bo co to Wronki dla panicza! a nie ma większéj klęski jak kiedy się wielkie fumy do golizny przyplączą... Et! et! co to gadać! Nasza panna ma czas, my jéj nie wydamy, chyba za księcia...
Tak się ta rozmowa skończyła. Nad rankiem wszyscy legli spać, gdzie kto i jak mógł, potém konie zaprzęgać kazano, i oprócz gości dalekich, którzy pozostali jeszcze we dworze, wszystko się po swoich rozjechało kątach.
Po całém sąsiedztwie rozniosła się wieść o imieninach, o pannach, co na nich świetniały, i o nieznajomym kawalerze, który się po raz pierwszy na horyzoncie pokazał. Szperano i dochodzono zkąd się on wziął, ale oprócz tego co od Twardoszewskiego dowiedzieli się ludzie, nie dobadano się nic.
W Ćwikłach może więcéj niż gdzieindziéj zajęte były umysły panem Krajewskim, bo tu i piękna Astrea marzyła o nim, i mama często go wspominała przeglądając się w zwierciedle według starego obyczaju, i stolnik nawet niecierpliwie go wyglądał.
Ale minął tydzień a kawalera widać nie było, i stolnikowa powiedziała, że niegrzeczny, a Astrea posmutniała... Jednego dnia pan Kobyliński wyszedł był w pole dla uspokojenia sumienia, żeby też zobaczyć jak pod len późny zrobiono rolę, — bo niby to gospodarował. Wracając usłyszał tętent za sobą. Drogą szedł powozik nieznany mu, czterma mierzynami zaprzężony w węgierskich szlejkach... Gdy się zbliżył, poznał w nim siedzącego pana Paulina Krajewskiego; serce mu wesoło uderzyło. Konie kazał zatrzymać, młody chłopak wyskoczył z wózka i przywitał serdecznie gospodarza.
— Korzystam z łaskawego pozwolenia, i stawię się złożyć państwu moje uszanowanie, rzekł wesoło; nie mogłem wprzódy, gdyż pan Twardoszewski po powrocie z imienin mocno chorował, a mego dobrego opiekuna odstąpić mi się nie godziło...
— Niechże koniki idą do stajni, przodem, proszę i obliguję, odezwał się stolnik; a my sobie gawędząc pieszo podążymy za niemi...
Dał znak pan Krajewski słudze, który z wózkiem ruszył, a sam przy gospodarzu został... Rozglądał się nader ciekawie po okolicy.
— Czyś pan tu w tych stronach nigdy nie bywał? spytał stolnik.
— O ile sobie przypominam, nigdy, rzekł przybyły; a jednak, dziwna to zaprawdę rzecz, jak mi to miejsce przypomina... jak przez sen... coś... owo, w którém się wychowywałem przez pierwszych kilka lat mego życia, dopóki mnie ojciec nie odebrał...
— W jaki sposób przypomina? zapytał stolnik.
— Nie umiem dobrze powiedzieć... zapewne położeniem... rzekł Krajewski. Zdaje mi się jakbym oto tę ulicę, dwór... pola, lasek, kiedyś gdzieś widział... Chociaż, dodał, czysta to imaginacya, bo wiem, że chowałem się w Sandomierskiém.
Stolnik, który słuchał zdziwiony, spuścił głowę, szli daléj razem. Poczęła się rozmowa o Twardoszewskim i jego chorobie, o wiośnie, o zasiewach... o roli, o wschodzie jęczmienia. Przyszli tak pod murowaną figurę stojącą naprzeciwko dworca. Był to słup, u którego góry stał posążek kamienny Chrystusa, w cierniowéj koronie, z palmą w ręku. Krajewski podniósł głowę i stanął wryty...
— Mnóztwo takich figur po świecie, odezwał się, ale ta mi w osobliwszy sposób przypomina stojącą przy dworze u nas...
— Gdzie u was? spytał stolnik.
— W Sandomierskiém, rzekł gość.
Zbliżyli się tak do dziedzińca, a choć Krajewski nie chciał się okazać śmiesznym albo pochlebnikiem przez wynajdowanie w tém miejscu podobieństwa do miejsca pamiętnego mu z dzieciństwa, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakiego doznawał.. Ciągle mu się zdawało, iż widzi przed sobą znane mu budowy, miejsce jakieś pamiętne, co większa, rozbudzone wspomnieniami, dozwalały mu odgadywać rzeczy nim je zobaczył. Przypomniał tak sobie studnię, która powinna była stać w prawo przy stajniach, a w chwilę potém zobaczył ją tam gdzie się jéj domyślał. Dziwném mu się to wydało, ale niepodobieństwo było przyznać się przed gospodarzem do takiego śmiesznego przywidzenia...
Obie panie stolnikowa i córka jéj były w ogrodzie, gospodarz więc poprowadził Krajewskiego z sobą szukając ich, a tu wszedłszy chłopak doprawdy myślał, że oszaleje zobaczywszy otłuczoną figurę kamienną na wysepce kanału, do któréj pamiętał już, że niegdyś z małego łuku strzelać próbował...
Nogi mu zadrżały, krok spowolniał, zrobiło się jakoś przykro, bo się lękał, aby to wszystko nie było oznaką chorobliwego usposobienia i zwiastunem umysłowéj słabości. Czuł wszakże, iż nie ma gorączki.
Szczęściem dla niego w téj chwili ukazała się piękna Astrea biegnąca z bukietem w ręku przed matką.
Nie spodziewała się ona obcego spotkać, a ujrzawszy go spłonęła cała, cofnęła się, i choć się już rozpędziła, w poważnym ukłonie zatrzymała... Za nią toczyła się matka ocierając chustką czoło, bo dzień był gorący... Ta na widok nieznajomego zmieszała się jeszcze więcéj niż córka, gdyż strój miała na sobie nie do gości, lekką suknię perkalową... i głowę odkrytą i włosy w nieładzie. Chciała się odwrócić, ale już było za późno. Krajewski szedł do ucałowania rączek... Obie panie były prawie gniewne, że ten kawaler z wielkiego świata schwytał je na gorącym uczynku zaniedbania, i nie dozwolił wystąpić w całym blasku... Astrea wszakże mniéj nad tém bolała, matka była niepocieszona... suknia perkalowa paliła ją jak szata Nessusa.
— Zastajesz nas pan... tak po wiejsku... poczęła stolnikowa.
— Myślałem, że już chyba nie przyjedzie — rzekł stolnik; ale Twardoszewski temu winien, bo się snadź najadł czy napił na imieninach i mocno chorował...
Rozmowa szła tém opieszaléj i niezręczniéj, że przybyły był ciągle pod wrażeniem téj hallucynacyi wskazującéj mu miejsca znane... Im się więcéj rozpatrywał tu, tém go to silniéj uderzało. Ale stolnik poprosił do pokojów i tu Krajewski odetchnął. Matka wyszła bądź co bądź zrzucić szatę Nessusa, a córka z ojcem gościa bawiła... Oczy dwojga młodych ludzi sympatycznie się spotkały, zajęli się sobą, humor powrócił gościowi i o chorobie swéj zapomniał.
Powtarzały się jednak jéj symptomata wieczorem, gdyż mimo wesołéj pogadanki, i pokoje, i meble, i obrazy znowu przekrzywiały mu się przeszłością... Nareszcie nadeszła pora rozejścia, bo nocować było potrzeba. Krajewski chcąc odjeżdżać nazajutrz rano, pożegnał zatrzymujących go napróżno choć do śniadania gospodarzy, i poszedł na górę do pokoju, który ma przeznaczono.
Tu pochodziwszy długo jeszcze, aby się uspokoić i wybić sobie z głowy osobliwsze przywidzenie, o którém nikomu wspominać nie chciał, położył się spać pan Paulin, i skutkiem zapewne podraźnienia wyobraźni, we śnie widział jeszcze obrazy z dzieciństwa swojego, postaci jakieś dziwnie zrosłe z temi, które oglądał żywemi. Zdawało mu się jakby w tym ganku, około tego domu, z tymi ludźmi żył niegdyś..., a szczególniéj odnowiła mu się w pamięci jakaś dziecinna przygoda, gdy ojciec wracający z podróży węgierskiéj przywiózł mu stroik... Najfantastyczniéj poplątane marzenia i widziadła przez całą noc wirowały po jego głowie, gorączkowo wznawiając się i rozpływając w mgłach ciemnych... Sen miał niespokojny i zawczasu też bardzo się zbudził... Ranek był cichy, rosą cały oblany, a słowiki wśród milczenia tego na wyścigi w gąszczach wywodziły swe pieśni... Słońce jeszcze się nie podniosło nad ziemię... i we dworze spali wszyscy, gdy zmęczony walką z widziadłami nocy młody Krajewski postanowił przebudziwszy się wstać, pójść do swych koni, kazać je zaprzęgać i natychmiast odjechać. W miejscu tém doświadczał wrażeń tak niezwyczajnych, iż go one w końcu przestraszać zaczynały i niepokoić. Zwykle spokojny i pewny siebie, tu czuł się jakby na jakieś niebezpieczeństwo narażony i pod władzą budzących się myśli, którym zapanować nie mógł. Przypisywał to znużeniu a może usposobieniu chorobliwemu, z którém w obawie obłóżnéj jakiéjś słabości, wolał być w domu niż u obcych. Wstał więc po cichu, ubrał się i zszedł powoli szukając drogi ku stajni. Ale drzwi na dole były pozamykane i wyjść inaczéj niepodobna tylko przez ganek od ogrodu, do którego już był ktoś wcześniejszy od niego szklane drzwi otworzył. Wysunął się więc tędy i znalazł się w ogrodzie, zkąd sądził, że mu już łatwiéj się będzie dostać na dziedziniec.
Wczorajszego dnia idąc na spotkanie pań, widział już ogrodu tego cząstkę małą, i zrobiła na nim właśnie najsilniejsze wrażenie, które się i teraz odnowiło... Był najmocniéj przekonany, że tę figurę kamienną otłuczoną znał i że do niéj z łuku strzelał. Powrót do téj wizyi rozgniewał go niemal na samego siebie; śmiało więc wkroczył daléj w ogród, aby się z sobą rozprawić i wybić sobie z głowy te widzenia. Napróżno: im daléj bowiem postępował w głąb ogrodu, tém szpalery, kanały, tarasy, drzewa, altany, żywiéj mu się przypominały dziecinnych lat znajomością. Z kolei tak teraz przepowiadała mu pamięć, co miał gdzie znaleźć, iż nie omyliła się nigdy. Krajewski pod wrażeniem strachu nieopisanego nad tym fenomenem dusznym, którego zrozumieć nie mógł, przypadł na ławce... Przypatrywał się jéj z trwogą jak innym przedmiotom, bo był przekonany, że i tę ławkę kamienną znał... Powoli myśl rozbudzona coraz mocniéj zaczęła mu przywodzić sceny zapomniane z lat dziecinnych, które się w tych właśnie ramach mieściły. Jakkolwiek z trudnością dobywał z siebie te zatarte stare malowanie duszy — zblakłe obrazy, w miarę jak się w nie wpatrywał coraz wyraźniejszemi się stawały.
— To już coś niepojętego! zawołał do siebie. Ojciec mi wyraźnie mówił, że to było w Sandomierskiém... W tém chyba jest jakaś tajemnica...
Mimowoli przyszło mu na myśl, iż umierający ojciec zostawił opieczętowaną wolę swą ostatnią, którą Paulin mógł dopiero odczytać, gdyby postanowił się żenić... Twarzyczka Astrei stanęła mu w oczach uśmiechnięta... Czuł się pociągnionym ku niéj, ale doznane wrażenie wcale nie było ową namiętną miłością, jakiéj się kiedyś doznać spodziewał. Była mu sympatyczną, pociągała go jakby ciekawością jakąś, nie rozgorączkowywał się dla niéj.
Wszystko dlań w tém miejscu zagadkowe było, głos pani stolnikowéj, stolnika brzmiał mu jak znajomy, jakby dawniéj ukochany... I śmiał się z siebie, i gniewał na siebie, i niecierpliwił.
Przebiegł ogród wielkiemi krokami, nie chcąc już nawet przypatrywać mu się, i szukając tylko wyjścia ku stajniom, gdy na ścieżce spotkał wczoraj u wieczerzy poznanego Oxtula.
— A co to tu kochany pan robisz tak do dnia? zagaił rezydent, który rano wstawszy odmawiał już koronkę przechadzając się po ogrodzie.
— Muszę wyjeżdżać, odparł Paulin; chciałem wyjść z domu do stajni, aby ludzi pobudzić, a tu się z ogrodu wydobyć nie umiem...
— Ale po cóż tak rano? spytał Oxtul. Wprawdzie dla koni chłodek to dobry... a no, bez kawy i ciepłego pożywienia nie puszczą pana i gniewaliby się gdybyś tak odjechał...
— Ludzi jednak pobudzić muszę... i bardzobym był obowiązany panu, gdybyś mi wyjście ztąd ułatwił.
— Z miłą chęcią, rzekł Oxtul; ale z warunkiem, żeby nie uciekać, czasu dosyć, dzień nie będzie gorący...
Poszli tedy razem, a rezydent pokierował ku przysłonionéj furtce ogrodowéj, tak, iż wkrótce znaleźli się niedaleko od stajeń, gdzie już czujna służba młodego pana ruszała się przy koniach. Dosyć więc było jednego słowa, ażeby przyśpieszyć zaprzęganie. Oxtul poprowadził do ogrodu, a przezeń do oficyny, prosząc do swéj izdebki i obiecując, że on zaraz tu kawę przynieść każe.
Zamieszkana przez Oxtula komnata w oficynach nie bardzo była przeznaczona na przyjmowanie gości, ale z biedy było w niéj parę krzeseł i jeden stolik, na którego rogu kawa stanąć mogła. Całe to mieszkanie, w którém Oxtul ze skrzętnością wiekowi i stanowi właściwą gromadził co tylko gdzie złapał i przywłaszczył, zarzucone było rupieciami najrozmaitszemi. Stając się na starość pobożnym, Oxtul zarazem zrobił się skąpym i ciułał co tylko w jakimkolwiek przypadku przydać się mogło, a chwilowo pana nie miało. W tym zbiorze czuć było jakby już manię chorobliwą. Po kątach leżała stara uprząż na konie, wory zgrzebne, motki nici, suszone grzyby kupowane na spekulacyę dla molów i myszy, suche jagody, połamane sprzęty; a w jednym kącie podkowy i bretnale pogięte zajmowały przy piecu zasiek cały. Dosyć przytém było brudno, a zapach tych przeróżnych zbiorów, po woni poranka, był przykry dla gościa...
Gospodarz zostawiwszy go tu samego na chwilę, wprędce jakoś powrócił i znalazł przypatrującego się tym zbiorom osobliwszym.
— Co to pan kochany widzę dziwuje się? dziwuje... a może i śmieje się ze mnie? rzekł: rupiecie, gałgaństwo na pozór, ale ludzie przez to do majątków czasem przychodzą z niczego. Proszę pana dobrodzieja, przyjdzie głód, cena wysoka, znajdzie się kupiec, to co na nic się zdało jeszcze się spienięży i grosz zrobi. Ja zbieram i szpilki, i połamane igły, i druty i pestki od śliwek, nawet i korki od butelek... Niech się sobie śmieją, to coś zawsze warte będzie...
W zbiorach tych, jak się łatwo było naocznie przekonać, były i rzeczy zupełnie wartości nie mające, kawałki sznurków, wyporki z nici... Co jednak najbardziéj zwróciło uwagę przybyłego, to wiszący między odzieżą wyszarzaną, przykryty nią prawie spencerek dziecinny z guzikami błyszczącemi.
Oczy w niego przerażone wlepił pan Paulin i zawołał:
— A cóż to tu robi?
— A! to historya cała! zaraz ją panu opowiedzieć mogę, ale niech‑no pan siada... Wziąłem dla schowania tę sukienkę, aby się poczciwy stolnik, ciągle w nią wpatrując, do zbytku nie rozczulał i nie gryzł. Trzeba wiedzieć, panie dobrodzieju, że państwo mieli synka ukochanego, pierworodnego, którego osobliwszym sposobem postradali... Ostatnia to jego sukienka... Stolnik po nim dotąd płacze...
— Cóż się z nim stało? zapytał Krajewski.
— Teraz to już podobno umarł, nawet pewnie mu się zmarło, ale był przez zemstę ukradziony, porwany, w bardzo młodym wieku... przez...
Tu już miał nazwisko Krajewskiego powiedzieć Oxtul, ale przypomniawszy sobie, że z Krajewskim też mówił i że mu to przykro być może, dokończył inaczéj i wymienił Czokołda.
Młody człowiek słuchał z zajęciem wielkiém.
— Jakto? porwany? ukradziony? zkąd? zkąd?
— Ztąd... ze Ćwikłów! rzekł Oxtul. Jakim oni sposobem dziecko zhołubili sobie i jak je ten nieszczęsny Gabryś pochwycił, do téj pory rzecz niejasna. Potrafili wszakże tak je skryć doskonale, iż ojciec go mimo największych starań odzyskać nie mógł nigdy... Ja o tém najlepiéj wiem, bo dyrygowałem poszukiwaniami, a cośmy karków nakręcili!... Bogu tylko wszechwidzącemu wiadomo! Naówczas to stolnik, dobrodziéj mój dzisiejszy i chlebodawca, mógł się przekonać o mnie, jakim mu byłem sługą, i zawdzięczam temu wypadkowi, iż na starość u niego przytułek znalazłem...
W czasie tego opowiadania Krajewski blady patrzał na sukienkę pożerając ją oczyma, prawie drżący...
— Jak się zwał ten, który tego syneczka porwał? zapytał.
— Czokołd... Czokołd — rzekł chrząkając Oxtul; znałem go dobrze, prawy awanturnik był, człek gwałtowny, a co w świecie historyj napłatał, wyliczyć trudno. Aż sobie na bannicyę zasłużył. Kochał się w nieboszczce strościnie matce pani stolnikowéj, i dla téj mało karku nie skręcił...
— A za cóż się mścił na stolniku?
— Za ojca, którego znów ojciec pana Kobylińskiego z tego oto majątku, mówiąc między nami, per fas et nefas wykurzył.
— Cóż to za osobliwszy skład okoliczności! zawołał zamyślony Paulin... A pan... znasz te dzieje dobrze?
— Ja? spytał z uśmiechem na pół skromnym, na poły dumnym Oxtul, uderzając się szeroką dłonią po piersiach: ja? A toć mości dobrodzieju, quorum pars magna fui, godzi mi się powiedzieć. Ratowałem, pomagałem, byłem prześladowany, ścigałem i — choć dziecka odzyskać okazało się niepodobieństwem... zawsze zarobiłem sobie na wdzięczność biednego ojca.
— I mówisz pan, iż ono umarło? spytał Krajewski.
— Przysłano sepulturę tylko ojcu, to wiem, formalną... opłakał i pogrzebł nareszcie, bo dotąd zawsze trwał w zabobonnéj nadziei, że mu się kiedyś syn ten zjawi i że go odzyszcze...
— A któż to był ten Czokołd? począł z ciekawością Krajewski.
— Był to panie....
Tu już już właściwe nazwisko miał na wargach powtórnie Oxtul, ale się znowu powstrzymał. Był to panie, rzekł, wielkiego animuszu człowiek, śmiały, desperat, a zręczny, a przebiegły... jedném słowem nie dzisiejszego pokolenia... takich już ludzi nie ma. A kto go tam wie, może w gruncie niezły nawet, tylko zgorzkniały od gorzkiego losu... bo mówiono, że się do dziecka przywiązał i dobrze z niém obchodził...
Wśród téj rozmowy, bardzo ciekawéj i zajmującéj snadź dla gościa, który jéj pilnie słuchał na ów spencerek spoglądając... wniesiono kawę, zmienił się przedmiot opowiadania, bo Oxtul swoją biografię napoczął, a potém o nabożeństwie coś prawił. Gość pośpiesznie wypiwszy swe śniadanie, pożegnał wreszcie grzecznego rezydenta, siadł za bramą na wózek swój i pojechał milczący a dziwnie przejęty..
Gdy się stolnik obudził i dowiedział, że mu wczorajszy gość tak uciekł, bardzo się zafrasował, miał nawet za złe Oxtulowi, że go nie zbudził i wypuścił tak chłopaka, ale już było po czasie. Późniéj od saméj pani i panienki dostał Oxtul burę także; obiecywano sobie jednak, że miły chłopak powróci, a stolnik zamierzał go przy pierwszéj zręczności odwiedzić, choć do Wronek nie było blizko.
W ogólności wrażenie, jakie po sobie zostawił pan Paulin w Ćwikłach, było dlań bardzo korzystne; znajdowano go miłym, dobrze wychowanym, a stolnikowi, który szanował naukę i światło, choć sam szczupłym ich wymiarem na własny użytek się obchodził, imponował młodzieniec pełny wiadomości i talentów.
— Ten, mówił stolnik, w lepszych czasach poszedłby daleko... ma z czém. Takich ludzi u nas mało! to głowa statysty i wodza!
Z innych zalet sądziła go pani i oceniała panienka, ogładę w nim francuzką, piękną powierzchowność, dowcip i talenta podnosząc. Był bowiem po trosze muzykiem i wcale nieźle rysował, a pierwszego wieczoru z czarnego papieru wykroił bardzo zręcznie sylwetki, naówczas ulubione, pani stolnikowéj i gospodarza. Słowem tęskniono do niego, a on też do tego dworu, w którym doznał wrażeń szczególnych, tęsknił także i gorąco pragnął drugi raz tam być, aby samego siebie doświadczyć, czyby się one powtórzyły.
Jakiś czas jednak od pierwszych odwiedzin upłynął, stolnikowi nie chciało się ruszyć z domu, Krajewski nie śmiał się nabijać, aż sama pani, któréj się chłopak podobał, a bodaj może sentymenta córki zbadała, napędziła męża, aby wizytę oddał i Krajewskiego do bywania w ich domu zachęcił.
Stolnik był tak nawykły do posłuszeństwa jejmości, a miłował do tyla spokój domowy, iż nazajutrz kazał do dnia konie mieć w pogotowiu i do Wronek ruszył nie zwlekając... Drogi był taki kawał, że i popasać musiał koniom i sam choć dwa razy się posilał, raz jajami na twardo, drugi bigosem podróżnym przysmażonym, przybył do Wronek wściekle głodny, a więc i w bardzo złym humorze. Położenie choć wcale piękne, bo dwór stał nowy na pagórku nad samą prawie rzeką okolony starym lasem, wydało mu się smutne... Na dobitkę gospodarza nie zastał, bo ten do późna w polu sam dozorował roli; ale go rozbroiło to, że stary jakiś kucharz w białym fartuchu w téj chwili przyszedł do niego po komendę... Zwiastowało to należny we dworze porządek i karność. Stolnik powiedział dając tajemniczo talarka przybyłemu:
— Mój dobrodzieju! smaż, gotuj, rób co chcesz... ale prędko, bo z głodu mrę.
W téj chwili też nie czekając aż Paulin wróci, nakryto do stołu, w pół godziny był obiad naprędce i wcale niezły, wino dobre, poczém oczy się otworzyły stolnikowi, i zaczął znajdować, że we Wronkach tak było pięknie, porządnie i wygodnie jak nigdzie. W istocie dworek był szlachecki, ale wytwornie urządzony, dostatni, zasposobiony we wszystko i utrzymany z holenderską czystością.
Stolnik chodził, rozpatrywał się, dziwił, i doczekał już w dobrym humorze powrotu Krajewskiego, który go z wielką wdzięcznością i serdecznością powitał. Wieczór spędzili na miłéj gawędce i opowiadaniach o krajach, które był młody panicz zwiedził. Nocleg nader wygodny, nazajutrz kawa z kożuszkiem i sucharkami doskonałemi, śniadanie gorące obfite, a nadewszystko uprzejmość Paulina tak usposobiły stolnika, iż wyściskawszy wprost mu powiedział, iż go za najmilszego poczyta gościa w Ćwikłach.
Ze strony ojca, który miał córkę na wydaniu, było to już bardzo a bardzo wiele. Stolnik w powrocie zawadził o parę dworów w sąsiedztwie, a zajechawszy do domu, nie mógł się przed żoną Wronek i ich gospodarza odchwalić.
— Powiem Tekluni, rzekł, iż to jest wzór dla młodzieży, perła ten Krajewski... klejnot...
W kilka dni przybiegł z podziękowaniem Paulin do Ćwikłów pilnując siebie jakie teraz te miejsca wywołają uczucie. Bardzo był rad, że zobaczy Astreę, że uściska stolnika, którego dobroduszność pokochał, że pocałuje rączkę miłéj pani, ale... w sercu nie odezwało się już nic tak niepokojącego jak wprzódy. Miejsca te widziane raz, nie pociągały za drugiemi odwiedzinami urokiem jakichś zagadkowych wspomnień. Był tu jak w domu, czuł się swobodnym, w sercu miał żywe przywiązanie do osób wszystkich, ale czułość ta tłómaczyła się dobrze okazywaną mu z ich też strony życzliwością.
Drugie te odwiedziny w Ćwikłach przeciągnęły się dni kilka, bo go po prosto nie puszczano, a na ostatku koła mu zdjęto. Pan, pani, wszyscy go jakoś pokochali niezmiernie; wcale się nie łudząc, mógł Krajewski z tych oznak miarkować, iż rodzice daliby mu chętnie córkę, która mu się podobała, i któréj, jak wnosił, nie był wstrętliwym. Panna Astrea wzięła wiele z matki i babki, z téj krwi jakiéjś gorętszéj, któréj część w jéj żyłach płynęła, ale zarazem i z łagodności a dobroci serca ojca. Nie był to już temperament pięknéj Tekluni, a może i wychowanie wpłynęło na uczynienie jéj powolniejszą, mniéj żywą, czulszą sercem, a nie dozwalającą nad sobą wszechwładnie fantazyi panować.
Matka, do któréj była podobna z twarzy, dziwiła się nie znajdując w niéj tego usposobienia gorączkowego, którego się dla niéj lękała, sądząc ją z siebie. Astrea czuła może więcéj, ale okazywała mniéj na zewnątrz, co się w sercu kryło.
Oboje Paulin i ona od pierwszego widzenia podobali się sobie; nie była to wszakże namiętność, ani miłość niepohamowana, która się rodzi w młodości z taką potęgą, jak gdyby całemu życiu panować miała. Z każdym dniem i rozmową rosła ta sympatya i zaufanie wzajemne, tęskno im było do siebie, spędzali długie godziny na rozmowie i muzyce... a mimo to spokojna ich miłość, któréj może zawad brakło, aby gwałtowniejszą się stała, miała pozór jakiéjś serdecznéj tylko przyjaźni. Pani stolnikowa, która ich już koniecznie pożenić chciała, gniewała się na chłopca, że się namiętniéj nie kochał, na córkę, że go nie umiała pociągnąć, — stolnik zaś bardzo to rozsądném znajdował, że wpuszczony do domu kawaler nie posuwał się za daleko bez pozwolenia rodziców.
Po tych drugich odwiedzinach, znowu czas jakiś upłynął, nim Krajewski przybył, ale tym razem z Twardoszewskim, co już zwiastowało, iż dziewosłęba wiózł z sobą i miał się przez niego, wedle zwyczaju, z zamiarem starania oświadczyć, prosząc o pozwolenie bywania w domu i t. p.
Było to bardzo prawidłowém, ale trochę z jego strony zimném, wedle matki, która przed swoją przyjaciółką domową po cichu zeznała, że Krajewski i w ogóle teraźniejsi kawalerowie kochać się wcale nie umieją. Pozwolenie starania się zostało tedy urzędownie udzielone, co starczyło niemal za przyrzeczenie i dawało kawalerowi prawo częstszego bywania a jawnych konkurów. Tak zeszła reszta wiosny i lato, nadbiegła jesień i formalne oświadczenie się Krajewskiego już nastąpić miało niebawem, bo nie było z czém zwlekać, gdy z rozpoczęciem polowania, pan Paulin czując potrzebę ugoszczenia przyszłego teścia i sąsiadów, sprosił wszystkich do Wronek.
W lasach były dwa gniazda wilków, sarn dosyć, a zajęcy i lisów bez liku... Pierwszy raz występując w ten sposób, młody gospodarz musiał pokazać obywatelstwu, iż chce i umie wystąpić. W życiu dawném nie mierzono się szczelnie możnością, ofiarność nawet w gościnności do ostatecznych posuwała się granic. Zastaw się a postaw się, było aksyomatem powszechnie przyjętym. Jeszcze za czasów Kochanowskiego gospodarz nieraz bywał zjadany przez gości, ale też miał prawo tak samo iść jeść sąsiada...
Pan Paulin sprosił osób mnóztwo, umiał wszakże tak się urządzić, aby nikomu nie zbywało na najmniejszéj rzeczy. Dworek cały oddany był dla gości. Nie było naówczas szczególnością żadną dobre znaleźć przyjęcie i wszystkiego w bród, ale ład i porządek i pewną organizacyę przy takim występie widzieć w małym dworku szlachcica, niełatwo się trafiało. Tu wszystko szło jak z płatka, myśliwstwo, śniadanie w lesie, obiad po polowaniu, a że goście dalsi zostali na noc, rozporządzono też tak, aby każdy miał nocleg wygodny. Stolnikowi dostał się na sypialnię pokój najlepszy może, bo gospodarza samego, który go odprowadził, zainstallował, uściskał, i po krótkiéj gawędce, namawiając do prędkiego wypoczynku, pożegnał.
Stolnik, człowiek nie nowéj daty, zwykł był zawsze rozebrawszy się część modlitw wieczornych odmawiać na klęczkach, a część chodząc, gdyż dla otyłości, która mu się z każdym rokiem zwiększała, długo już wyklęczeć nie mógł. Odprawiwszy więc przy łóżku co najuroczystsze modlitwy, wstał potém, by rozmyślając koronkę, godzinki i nabożeństwo za duszę rodziców i krewnych odmówić. Świeca woskowa w srebrnym lichtarzu paliła się na stoliku... Pierwszy to raz pan Kobyliński znajdował się w tym pokoju... i ciekawość go wzięła obejrzeć sypialnię przyszłego zięcia, bo mieszkanie uczy człowieka. Komnatka była skromna, ale z wdziękiem przystrojona, choć bez wielkiego i niewieściego wykwintu. Koło łóżka makatka turecka, po ścianach myśliwski przybór. Szafka z książkami, stół do pisania i kilka obrazów zajmowały kątki. Pan Kobyliński wziąwszy świecę w rękę, począł obchodzić pokój i przyglądać mu się bliżéj.
Na jednéj ze ścian dalszych, od dawna go uderzył majaczący w cieniu portret mężczyzny, którego bladą twarz tylko było można rozpoznać. Ciekaw będąc kto to był, podniósł do góry lichtarz, stolnik i wlepił oczy... W téj saméj chwili ręka mu zadrżała, okrzyk dobył się z ust, i Cieszym odstąpił parę kroków zmieszany... Powtórnie potém zbliżył się, uważniéj wpatrywać zaczął, i dźwigając ramionami, rzucając rękami, mrucząc coś sam do siebie, odszedł, by znowu powrócić. Portret ten wiązał go, pociągał, niepokoił do tego stopnia, że mimo otyłości przystawiwszy krzesło zdjął go ze ściany sam, postawił na ziemi, świecę obok umieścił i schylony długo się weń wpatrywał.
Malowanie, acz wcale dobre, nie zasługiwało może na tak pilne badanie, a stolnik nie był też żadnym znawcą. Zwykle gdy się z obrazami spotykał, miał jedną metodę sądzenia o ich wartości: dotykał palcami, a znalazłszy nałożoną farbę nieoględnie, wyrokował, że malowanie grube było... Tu malowanie też było dosyć nie wykończone, śmiałe, a postać, którą wystawiało, uderzała chyba jako niepospolity typ, których mało spotykało się w kraju. Nie było to oblicze jasne, pogodne, zrozumiałe, całém życiem duszy wylewające się na zewnątrz, ale dziwna, znękana, smutna choć szlachetna, zdziczała bolem fizyonomia. Biło z niéj jakieś narzekanie na losy, jakby przeznaczenia przekleństwo, pogarda świata i zamrożona rozpacz jakaś.
Wizerunek ten tak bardzo zamącił stolnika pokój, tak go zajął i przestraszył zarazem, że i pacierzy podobno nie skończył, i spać się położyć nie mógł, i świecy nie zagasił, a napatrzywszy się nań, w końcu widoku jego wytrzymać nie mogąc, przewrócił twarzą do ściany.
Właśnie był dopełnił tego dziwactwa, stuknąwszy mocno ramami o ścianę, gdy posłyszał pukanie do drzwi, te się z wolna otwarły i Oxtul głowę łysą wścibił.
— Czemu to pan stolnik spać nie idzie? czy nie chory? szedłem właśnie na folwark do swoich, ale zobaczywszy światło w oknie, wytrzymać nie mogłem, żeby nie spytać: czy nie chory? możeby kazać zrobić rumianku, albo mięty? bo to się ryby jadło tłuste.....
— Chodźże tu Oxtul, chodź tu, a cicho, zmiłuj się — zawołał przypadając do drzwi stolnik. Patrz‑no, proszę cię... co mnie tu spotkało...
— Pewnie szczur jest! zawołał Oxtul.
— Ale gdzie zaś! szczur! wolałbym dziesięć ich niż tego jednego djabła...
— Cóż takiego? co? łamiąc ręce zawołał z pobożną miną rezydent: Po co stolnik pod noc nieczystą siłę wspomina?.. to niedobrze...
Stolnik w téj chwili gorączkową dłonią odwrócić chciał obraz, aby go pokazać, ale się niezgrabnie wziął, więc padł ze stukiem na ziemię. Obaj stanęli nad nim, Oxtul aż przysiadł i krzyknął:
— Jezu Nazareński! to Czokołd! jak żywy!
— A co? zarazem go poznał! To on. Ale co on tu robi? Kto go tu powiesił? w sypialnym pokoju Krajewskiego? Jakie to ma znaczenie? Myślałem, że mnie oczy zwodzą... Co? podobieństwo?
— Nie kto inny! Czokołd! to nie ma wątpliwości — przerwał Oxtul. Jużciż ja go pamiętam, a takich dwóch ludzi ani dwóch twarzy podobnych nie było na świecie. To on!
— Widzisz, to on! I nie miałżem racyi nie spać? Wystaw sobie, począł żywo Kobyliński, mówiłem koronkę do Przemienienia Pańskiego i miałem rozpocząć nabożeństwo za duszyczkę mojego Pawełka, gdy mnie coś skorciło pójść ze świecą popatrzeć po ścianach... O mało mi lichtarz z rąk nie padł, gdym tego zobaczył... sprawcę moich nieszczęść. I kto go tu powiesił?
— Zważ sam, dodał — Paulin nazywa się też Krajewskim... A katże go wie, może stryj, pewnie krewny... Śliczna rzecz, gdybym był córkę mu dał!..
— Niech‑no się tylko pan stolnik uspokoi i koronkę do Przemienienia Pańskiego zmówi na nowo, rzekł Oxtul pobożnie: nie potrzeba się nadaremnie trwożyć. Jutrzejszego dnia spytamy gospodarza...
— Tak! dobrze ci gadać! a jak ja do jutrzejszego dnia dotrwam? zawołał stolnik. I myślisz, że sam jeden, po nocy, będę tu mógł zasnąć i spać w jednéj izbie z Czokołdem?
— No, to ja go do sieni wyniosę, rzekł Oxtul.
— Gotowi się pogniewać, a nuż krewny! byłaby uraza osobista... ja zaś pewien jestem już, że on tu nie bez kozery...
— A cóż tu począć? spytał Oxtul: boć gdybyśmy go dziesięć razy postawili tak czy owak, aby się na jegomości temi paskudnemi oczyma nie patrzał, zawsze go będziesz jegomość czuł, że on tu jest.
— Jam go już przeczuwał, nim go zobaczyłem! zawołał Kobyliński; a zaraz z nim to mi cała zapomniana żałość wróciła, bo przez kogoż syna straciłem jeśli nie z jego niezbożności?...
— Więc nie ma rady, kładniéj się pan spać, a ja portret nieszczęsny odstawię od ściany i sam tu się gdzie w kącie, czy na krześle, czy choć na ziemi przedrzemię; jakoś jegomości będzie raźniéj.
Nie było w istocie innego ratunku, i ofiarę rezydenta wdzięczném sercem przyjął stolnik, który się czuł zmęczony. Położył się tedy w łóżku, świecy jednak nie zgaszono, a Oxtul mrucząc Zdrowaśki w krześle z poręczami się rozsiadł. Ale cóż? mimo ochoty do snu i zmęczenia, obaj zasnąć nie mogli. Kobylińskiego dusiły wspomnienia i co chwila poczynał:
— Może ty już śpisz, Oxtul, hę? A ja ci chciałem jeszcze coś powiedzieć... tylko nie chcę ci przeszkadzać.
Już pierwsze koguty piały, gdy znużeni się pospali. Świece z lichtarzem wstawiono w miednicę, Oxtul chrapnął i był dzień jasny, gdy się zbudzili... Nie czuli nawet gdy świeca wyskwarzywszy się w lichtarzu zgasła i swąd po sobie zostawiła. Światło dzienne obu znużonych jakoś oprzytomniło. Cieszym sobie zaraz przypomniał portret...
— Mój Oxtul, rzekł, weź‑no ty go ostrożnie a pokaż mi po dniu; może to była imaginacya nocna, albo jaki figiel szatański, to się z nas ludzie śmiać będą.
Poszedł tedy rezydent i przyniósł owo płótno, stawiąc je dobrze ku światłu przed stolnikiem, który w łóżku leżąc z załamanemi rękami, na widok wizerunku tego aż krzyknął.
Czokołd był w istocie jak żywy, a teraz jeszcze, jeśli być mogło, podobniejszy niż wieczorem... Oczy jego zdawały się jeszcze z wyrzutem i pragnieniem zemsty spoglądać na Cieszyma. Przypatrywali mu się w milczenia, gdy gospodarz posłyszawszy snadź w izbie rozmowę, wszedł już ubrany, a dostrzegłszy, iż portretowi się tak przyglądają, spytał:
— Pan stolnik go nie znał?
— Jakto nie znałem! podchwycił Kobyliński, i już miał bryznąć surowiéj, gdy sobie przypomniał pokrewieństwo.
— Pan znałeś mojego ojca? zawołał Paulin.
— Ojca! alboż to ma być...?
— To mój ojciec i dziwnie podobny... Uprosiłem go, że będąc w Warszawie, dał się Grassemu malować...
— Ojciec! toby był ojciec wasz! ale ten, którego ja znałem, a którego ten wizerunek niewątpliwie przedstawia... nie był żonaty, o ile wiem...
— Owszem... musiał się ożenić późniéj niż go pan dobrodziéj znałeś...
Stolnik przecierał oczy zdumiony, niespokojny, rozgorączkowany...
— Przepraszam cię, mój kochany gospodarzu, zawołał nagle: jeśli mi co dobrego życzysz... uczyń to dla mnie, odsłoń mi piersi... prawy bok, prawy bok! na rany Jezusowe! prawy bok!
I jak leżał w łóżku, schwycił się w koszuli przypadając do Krajewskiego... który zbladły stał zdziwiony i drżącemi rękami rozpinał ubranie...
— Jest blizna na prawym boku! czy masz bliznę?
— Mam.....
— Mój syn! mój syn! Pawełek! krzyknął przeraźliwym głosem stolnik, i jak długi padł na ziemię. Oxtul pośpieszył szczęściem głowę podtrzymać, aby nią o posadzkę nie uderzył...
Po nad zemdlonym stolnikiem, pokląkł milczący i blady gospodarz... Jemu w téj chwili na myśl przyszło wrażenie, jakiego doznał pierwszy raz przybywszy do Ćwikłów... i owa sukienka dziecinna, którą na sobie pamiętał...
Płacząc, śmiejąc się, ściskając dziecię odzyskane, bo już był pewien Kobyliński, iż syna swego w nim znalazł, powstał z omdlenia... Oxtul się modlił złożywszy ręce... rozmowa dziwna, niedająca się powtórzyć, poczęła między nimi.
Przypomniał sobie Paulin opieczętowane pismo przybranego ojca, które miał prawo i obowiązek otworzyć, zabierając się do ożenienia... Leżało ono w biurku, poszedł po nie, rozłamano pieczęcie. List był następującéj treści:
„Długo tajoną prawdę zmuszony jestem wyznać tobie, którego jak własne dziecko kochałem. Bóg raczy wiedzieć gdzie cię serce pociągnie; winienem ci w chwili gdy gniazdo dla nowéj rodziny słać zamierzysz, jeśli nie całe wyznanie, to choć przestrogę. Jesteś prawnie i wedle serca synem moim, ale nim nie byłeś i nie jesteś wedle krwi. Urodzenie twe musi być okryte tajemnicą, bo nie chcę, abyś wrócił tam zkąd cię ja wyrwałem... Przebacz mi, nie przeklinaj pamięci méj, ale pod grozą niebłogosławieństwa tego, który ci służył za ojca, zakazuję ci wszelkich stosunków i zbliżenia do rodziny Piętków i Cieszymów Kobylińskich. Byli oni nieprzyjaciółmi moimi i twoimi być powinni. Łączyć się z nimi zabraniam pod zbrodnią i srogiém karaniem bożém... Trzymaj się od nich z dala. Wreszcie życia i losów niech ci Wszechmocny błogosławi...”
Pismo to było jednym więcéj dowodem, że Paulin ów Pawełkiem był i synem stolnika... Teraz zresztą, gdy się rzecz tak dziwnie odkryła, podobieństwo rysów też, głos, mowa i wywołane młodości wspomnienia potwierdzały pochodzenie, o którém ani Oxtul, ani stolnik, ani sam Paweł wątpić nie mógł. Ale co tu było począć? Ogłosić odkrycie i przywalić nowém przekleństwem mogiłę nieszczęśliwego Czokołda, do którego wychowaniec był przywiązany i za którym błagał na klęczkach?... Co było przedsiębrać, aby prawnie przywrócić Pawłowi jego nazwisko i rodzinę?
Potrzebowało to rozmysłu dłuższego, a pora nie była po temu, by się naradzić. Oxtul musiał dać słowo, iż nikomu słowa nie rzecze i pary nie puści. Zaklął się i sam stolnik, że pamięć nieprzyjaciela szanować będzie, a po nieskończonych pocałowaniach i uściskach... musiano daléj z gośćmi pozostałymi odegrywać komedyę... tając przed nimi co zaszło.
Po twarzach zmieszanych sądząc poznali oni, że się coś stać musiało, ale wnosili, iż pewnie się Krajewski oświadczył, a przez stolnika, salva confirmatione został przyjęty...
Sam siebie obawiając się, aby się nie zdradził, szepnąwszy synowi, by przyjeżdżał natychmiast do Ćwikłów stolnik co prędzéj zaprzęgać kazał i pojechał do domu. Szczęśliwy razem i biedny człowiek, nie wiedział co daléj pocznie, a myśląc jakiego uszedł niebezpieczeństwa, gdyby się było pochodzenie syna nie odkryło i staranie jego o siostrę rodzoną przedłużało, trwogą i zgrozą był przejęty. Oznajmienie też o tém żonie uważał za rzecz niełatwą i pewnych ostrożności wymagającą. Naostatek prawne uznanie syna ciągnęło za sobą pośmiertne potępienie Czokołda, wykrycie fałszowanych z jego naprawy papierów, sepultury, metryk i t. p. Trzeba było wmieszać w to osoby, które nie domyślając się, by o co innego szło jak o uprawnienie dziecięcia, rękę do fałszerstw przyłożyły...
Dla poczciwego Kobylińskiego, który powszednim życia kłopotom ledwie stękając mógł podołać, tych nadzwyczajnych wypadków za wiele już było... w głowie mu się mąciło. Płakał ze szczęścia i wzdychał razem: — Co ja tu zrobię!!
Ani się tedy postrzegł, gdy nad wieczorem Ćwikły zobaczył... Oxtul jadąc z nim przez całą niemal drogę milczał. Służba uważała, że pan jest w dziwném usposobieniu jakiémś... myślano wszakże, iż o panienkę idzie.
Znając swą Teklunię, wielce też musiał się naradzać z sobą Kobyliński, jak jéj tajemnicę powierzy, w jaki sposób to oznajmi... Najmniéj lękał się o córkę, która wiele przyjaźni okazując dla brata, zdawała się nie mieć dlań innego uczucia nad przywiązanie siostry...
Ale i dla niéj i dla matki nowina, z którą jechał, miała być uderzeniem gromu niespodzianém.. zwiastunką nowego cale życia...
Nie postanowiwszy nic, znalazł się w ganku, zdając się na łaskę bożą, Oxtula tylko zaklął, by milczał. Zaledwie wysiadł i przywitał się, jejmość poznała po twarzy, iż coś z sobą przywiózł z czém się jeszcze wygadywać nie śmiał. Była i ona pewna, że przyjął proprio motu oświadczenie przyszłego zięcia. Ale milczał, a zagadnięty nareszcie, zbył obojętném słowem i wprowadził jejmość do sypialni jéj.
— Co ci się dzieje? spytała pani Tekla; jesteś jak zwarzony...
Cieszym czoło potarł.
— Moja jejmość, moja dobrodziejko, uzbrój się asindźka w odwagę, mam wielką rzecz powiedzieć.
— No, to mów... Cóż to jest? okropnego się co stało?
— Okropnego razem i szczęśliwego.
— Krajewski się oświadczył?
— Tekluniu! krzyknął nie mogąc się już powstrzymać Kobyliński: ten Krajewski... to jest syn nasz... to Pawełek...
— Zwaryowałeś! on!
— Tak jest... doszedłem za łaską bożą, nie ma najmniejszéj wątpliwości, ma bliznę na prawym boku. Czokołd go sobie na syna przysposobił, ale Bóg łaskaw, że nas od kryminału ochronił i wszystko się wykryło...
Teklunia ręce załamała...
— Mów! jak? co? na miłość Chrystusa!...
— Wołajcie Oxtula, niech mi pomoże, bo mi sił i tchu braknie! rzekł padając w krzesło stolnik...
Posłano po rezydenta, i dopieroż rozwinęła się tu ze wszelkiemi szczegółami cała wczorajsza historya...
— Jak Pana Boga kocham! przerwała płacząc Teklunia: niech mnie Bóg skarze, jeślim ja sto razy nie myślała patrząc na niego, że takiby był Pawełek, gdyby żył... Coś mi w sercu szeptało... że to dziecko moje...
— Ale cóż zrobimy z Astreą? zapytał stolnik...
— Z Astreą! zawołała stolnikowa, to także osobliwa rzecz, że ona go kochała a nie kochała się w nim... Co robić? powiedzieć jéj, zaczerwieni się i zblednie, popłacze i uściska brata...
To są cuda! to cuda! dodała stolnikowa... waćpanowie wszyscy nie czuliście nic, a ja, nie chwaląc się... ja wam mówię, żem przeczuwała... Tylko czemuż natychmiast nie przyjeżdża!! czemu go tu już nie ma?... Powinien był przybyć w téj chwili!
— Trzebaż przecie wszystko przygotować! pomyśleć... jakim sposobem go przyznać za syna... nie gubiąc ludzi... wreszcie...
Machnął ręką stolnik, bo na jego głowę za wiele już tego było.
Jak się w chorobie posyła po lekarza, tak teraz musiano wyprawić sługę po mecenasa, aby z nim za przybyciem Pawła obmyśleć dalszy tok zawikłanéj sprawy. Tymczasem niecierpliwa matka pobiegła, nie mogąc strzymać wiadomości przywiezionéj przez męża, do pokoiku córki, którą zastała zadumaną nad krosnami. Już po chodzie i stuknięciu drzwiami poznać mogła Astrea, że się coś niezwyczajnego święciło; rozpromieniona i zarumieniona twarz matki świadczyła, że nie ze złą przybiegła nowiną. Zaczęła od tego, że się córce milczącéj i zdziwionéj rzuciła na szyję, a potém wachlując się chustką, na krzesło.
— Cóż to mamie jest? co mamie się stało? spytała stając przed nią córka.
— Cicho! cicho! czekaj! myślę jak ci to powiedzieć, a doprawdy sama nie wiem. Kochasz Paulina? Mów, ale mów mi otwarcie.
Astrea się zarumieniła, ale nie okazała nadzwyczajnego zdziwienia ani niepokoju.
— Mów, czy kochasz Paulina...?
— A gdybym go kochała? spytała córka z uśmiechem.
— To ci muszę powiedzieć, że z tego kochania nic nie będzie...
— Doprawdy?? dziwnym głosem odpowiedziała dzieweczka: doprawdy? a dla czego? czy co jest przeciwko niemu?
— Nie ma nic! jest dobry, jest miły, jest mądry, jest piękny, wszystko co chcesz... ojciec i ja kochamy go jak syna... a przecież ty za niego pójść nie możesz?
— Więc cóż to za zagadka? czy mama sobie żartuje?
— Uzbrój się w odwagę, i chodź tu, nastaw ucho, bo jeszcze o tém głośno mówić nie można... Paulin jest — rodzonym twoim bratem, tym Pawełkiem który był zginął...
Dziewczę stanęło strwożone jakieś, zmieszane, i załamało ręce...
— Wprawdzie nie będziesz już jedyną naszą dziedziczką, i w sercu naszém masz teraz rywala, ale starczy ono na was dwoje i majątek też...
— Paulin... mój... brat!! powtórzyła wolno Astrea... mój brat...
Chwilkę jakąś zdawała się walczyć z sobą, potém milcząca rzuciła się matce na szyję i szepnęła:
— Paulin jest moim bratem!... takie rzeczy niesłychane, nas... mnie tylko spotkać mogły...
Uściski matki ułagodziły pierwsze bolesne wrażenie; potém zamknęło się serce dziewczęcia, i już nikt odgadnąć nigdy nie mógł co się w niém działo...
W parę dni przybył Paulin do Ćwikłów, a ci, co go przez lat tyle opłakiwali, teraz naściskać się go, napieścić nie mogli... Jedna siostra nieśmiała była, zarumieniona, trwożna. Paulin wśród rodziny szczęśliwy...
Z pierwszéj jednak z nim rozmowy mógł się przekonać stolnik, iż chcąc prawnie syna odzyskać, będzie musiał postępować nader ostrożnie, gdyż Pawełek zachował najżywszą miłość dla przybranego ojca, największe poszanowanie dla jego pamięci. Zaklinał na klęczkach, aby mu dozwolono zwać się i być synem, nie nosząc nazwiska i nie odbierając siostrze majątku, gdyż odzyskiwanie imienia byłoby pociągnęło za sobą skandaliczny proces i kompromitujące odkrycia... Z razu stolnik o tém ani chciał słuchać, przybycie wszakże mecenasa i narada z nim poufna przekonały go, że przerobienie tego co Czokołd był z wielką przebiegłością zrobił, niesłychanie okazywało się trudném. Była pewność i moralne przekonanie, iż Pawełek pochwycony przemieniony został na Paulina Krajewskiego, ale dowieść fałszu prawie niepodobna. Czokołd na Spiżu umyślnie poślubił jakąś kobietę szlachciankę umierającą, zostawił metrykę ślubną i przyznanego dekretem królewskim urodzonego z niéj syna, którego metryka była także jak najprawniejszą i nie ulegającą najmniejszéj wątpliwości. Wszystkie papiery, może przewidując późniejsze dochodzenie, aktykowane były, legalizowane i licznemi stwierdzone podpisami. Świadkowie na nich dobrali się tak szczęśliwie czy niefortunnie, iż żadnego już z nich o te czasy na świecie nie było. Blizna na prawym boku i wspomnienia dziecięce nie starczyły dla sądowego przyznania syna i zmiany nazwiska. Stała się więc rzecz najdziwniejsza w świecie, iż może jedynym wypadkiem w historyi rodzin szlacheckich, p. Paulin Krajewski miał ojca Cieszyma Kobylińskiego, a nazwiska po nim nie wziął i legalnie był mu niczém.
Krajewscy tego samego herbu i tejże rodziny, dowiedziawszy się o wypadku już głośnym, bo trudno było utrzymać tajemnicę, łakomiąc się na Wronki, przybiegli chcąc wytoczyć proces o nie; zajrzawszy wszakże w papiery dali pokój. P. Paulin a raczéj stolnik nie chcąc, by dziecię jego cudze mienie dziedziczyło, ponieważ Wronki były miłe synowi, okupił je u rodziny i sowicie za nie zapłacił. Ale niemniéj został Paulin Krajewskim na całe życie, z dodatkiem tylko przyczepionego nazwiska i herbu Cieszymów Kobylińskich.
Panna Astrea wyszła potém za mąż za niejakiego pana Semiginowskiego, zamożnego, ale chciwego szlachcica, który korzystając z téj plątaniny prawnéj, cały majątek stolnikowstwa chciał sobie przywłaszczyć; przyszło jednak do ugody, i przyjaciele krakowskim targiem wzajemne pretensye stron obu rozcięli. Zemsta Czokołdowa dała się rodzinie we znaki, jéj przecież winni byli Cieszymowie syna wychowanego tak, jakby go sami nie potrafili wyedukować. Był do starości ich pociechą obojga i najlepszém dziecięciem; a że wysoko poszedł w obywatelstwie, więc się nim i pochlubić mogli. Przez długi czas o niczém w sąsiedztwie, na całém Podlasiu, ba w Lubelskiém i na Mazurach nie mówiono, tylko o téj dziwnéj przygodzie Kobylińskich i o zemście Czokołdowéj.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie powinno być młokosowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.