<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zrozpaczony
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZROZPACZONY.



Niech dyabli wezmą taki świat i takie życie, jak to, które nam urządziła ta nasza wielka, znakomita cywilizacya! Było, zaprawdę, po co przez tyle wieków suszyć sobie głowy, łamać karki i nadwerężać kości! Tylu mędrców i bohaterów, tyle geniuszów i talentów, tyle kłótni, wojen, hałasu, a nadewszystko pracy: i cóż z tego wynikło? Policzyli na niebie gwiazdy i zbadali drogi, któremi one podróżują, zmierzyli ziemię i naokoło ją objechali, do usług swoich zaprzęgli zwierzęta i użyźnili pustynie, góry poprzebijali na wylot i połączyli morza, najlotniejsze w naturze żywioły na posłuszne sobie niewolnice zamienili, nabudowali niezliczoną ilość miast, pałaców, muzeów, cudownych katedr, bajecznych wież, zasmarowali farbami bezmiar płótna i zapisali różnymi sposobami nieskończoność cegiełek, papyrusów, pergaminów i bibuły, w sztuce pasztetnictwa dosięgli najwyższego stopnia doskonałości i doprowadzili storczyki do bajecznej ceny 25-ciu rubli za jeden egzemplarz — i cóż z tego wynikło? Oto, że ja, ja, ja czuję się tak nieszczęśliwym, iż dłużej żyć nie chcę. Może tam ktokolwiek z tych wszystkich prac i zdobyczy odniósł jaką korzyść; nawet tak, najpewniej, odniosła ją garść pączków pływających w maśle, Heliogabalów przewracających się na fiołkach, Midasów, którzy aż po swoje długie uszy grzęzną w złocie. Ale ja nie posiadam nic, we mnie istnieje kolosalna summa niezaspokojonych potrzeb, mnie zawiodły najsłuszniejsze ambicye i nadzieje, mnie zdradziło w cudownie pięknem ciele mieszkające szatańskie serce kobiety, mnie, od szyi do pięt obsiadły pasorzyty długów: więc ja mam prawo gardzić tą ludzkością, tą cywilizacyą i tem życiem, które nie dały mi nic prócz złudzeń, zawodów i ochoty wczesnej śmierci.
»Bo zastanówmy się tylko, przez kogo i dla kogo wytworzona jest cywilizacya? Naturalnie, przez ludzkość i dla ludzkości... Kimże ja jestem? Człowiekiem. Więc mam niezaprzeczenie prawo do udziału we wszystkich korzyściach i zyskach, przez ród mój zdobytych i nikt przekonać mię nie zdoła, aby sprawiedliwem było, że jakiś głupi lord angielski posiada pyszny pałac ze wspaniałym parkiem, a ja żyć muszę w paru pokojach tej psiej kamienicy, za które w dodatku komornego od dawna nie uiszczam. Dlaczego, jakiem prawem Rotszyld posiada miliony, Wiktor Hugo wszechświatową sławę, Bismarck trzęsie światem, jak workiem kartofli, słynny tenor tyle zbiera złota i laurów, że mu się przez garście przelewają, a ja, ja jestem biczowanym przez lichwiarzy golcem, przez jakąś setkę zaledwie osób z nazwiska znanym mizerakiem, samotnikiem zdradzonym przez tę olbrzymią lalkę, wszechstronnym bankrutem życia? Jeżeli takie źródła różnostronnych rozkoszy, jak bogactwo, sława, władza, miłość, są wytworami cywilizacyi powszechnej, powinny też być własnością powszechną, zatem i moją; a skoro tak nie jest, drwię z cywilizacyi, która mnie wystrychnęła na dudka! Widzę, widzę szanowni doktorowie Tem lepiej, jak kiwacie głowami i wskazujące palce wznosząc w górę, mówicie: »To geniusze, kochanku, to są geniusze, różnostronne, nierównej wartości, ale geniusze! Ty zaś...« Cóż ja? Naprzód nie jest wcale rzeczą dowiedzioną, że geniuszu nie posiadam. Owszem, nieraz czuję w sobie prawdziwie niepospolite porywy i natchnienia, które rozwinąć i w konkretną formę przyodziać się nie mogą tylko dla braku odpowiednich warunków. Już w dzieciństwie wyróżniałem się z pośród rówieśników płynnością i obfitością wymowy, a po głowie plątały mi się dziwnie oryginalne i malownicze obrazy i przenośnie. Byłbym niezawodnie wielkim mowcą, albo poetą, gdyby nie brak odpowiednich warunków. Urodziłem się z rodziców biednych jak szczury (jedyne szczęście, że nie z pospólstwa, lecz z podupadłych karmazynów pochodzących). Przez całą też młodość byłem szczurem, który marząc o holenderskim serze, ze złością gryzie stare podeszwy. Niech dyabli wezmą najzłośliwszy ze wszystkich traf urodzenia! Wiem dobrze, iż w dziejach nauki i sztuki znaleźć można sporo ludzi, którzy, żywiąc się staremi podeszwami, dokonywali prac wielkich i tworzyli dzieła, czasem arcydzieła. Ale były to jakieś osobliwsze, niepojęte dla mnie organizacye, były to nawet — śmiem twierdzić — pomimo wszystkiego, co uczyniły, odkryły, utworzyły, organizacye niższego rzędu. Bo, ażeby módz żyć i pracować w tych ciasnych i szarych warunkach, które wytwarza ubóstwo, trzeba mieć duszę niewolniczą i nizki poziom smaku. Dzieła i arcydzieła biedaków wydobyły się z nich nie wiedzieć jak, same przez się chyba, w zupełnie tajemniczy dla mnie sposób, ale dusze ich, do tego stopnia pokorne i ograniczone w żądaniach, ażeby bez swobody ruchów i piękności otoczenia módz aż tworzyć, poczytuję za niewątpliwie ubogie i ciasne. Mnie natura stworzyła wcale inaczej. Ja myślą, wyobraźnią, żądaniami zataczam niezmiernie rozległe koła i potrzebuję obracać się w tych kołach z zupełną swobodą ruchów i wyboru. Wszelka niemożność osiągnięcia w rzeczywistości tego, o czem wiem, co sobie wyobrażam, czego pożądam, wprawia mię w gniew i zniecierpliwienie, które ubezwładniają najwyraźniejsze moje zdolności. Smak także posiadam tak wykwintny i wysubtelniony, że jeden gwóźdź wystający z podłogi lub najlżejsza dysharmonia linij, czy barw na ścianie, tak mię drażni, iż zapał mój stygnie, a imaginacya ku ziemi opada. Wogóle jestem naturą subtelną, wytworną, która, jak ptak powietrza lub ryba wody, potrzebuje przedewszystkiem piękna, a następnie wrażeń, coraz nowych, coraz wznioślejszych lub namiętniejszych wrażeń. To nawet wszelkie wyobrażenie przechodzi, jakim ja jestem pożeraczem wrażeń, jak wiele ich trzeba i w jak wybornym gatunku być one muszą, aby moją myśl, uczucie, wyobraźnię rozgrzać i w ruch wprawić. Ilekroć przez czas nieco dłuższy obracam się w kole jednostajnych widoków, twarzy, wypadków, stygnę, zamieram, samemu sobie do kamienia staje się podobnym. Nie mam w sobie nic wcale z grzyba wrosłego w jedno miejsce, ani z psa, który przez całe życie u wrót jednego podwórka stróżuje. Łańcuchów przywiązania i wierności nie rozumiem, bom nigdy na sobie ich nie czuł i nie tęsknię do nich, bo wydają mi się niegodnymi natur ludzkich, nad zwykły poziom wyższych. Mnie trzeba, jak ptakowi, ciągłych wzlotów i przelotów. Skrzydłami memi muszą być coraz nowe, łagodnie rozmarzające lub namiętnie rozpalające wrażenia; kiedy zbliżanie się chłodów i mgieł uczuwam, potrzebuję przelatywać w inną stronę, tam, kędy znowu może mi być słonecznie i ciepło. Wiecznego słońca, wiecznie a harmonijnie grających wkoło mnie tonów i barw, wiecznych gromów i błyskawic mi potrzeba; ach, orlemi skrzydły lecieć mi potrzeba na niebotyczne szczyty, skrętami gadu wślizgiwać się w tajemnicze groty, bluszczem wyrastać z ciemnych szczelin skał, zwinnym rekinem pływać po morzach... Wszędzie być, wszystkiem się poić, przed wszystkiemi pięknościami przyrody i sztuki na klęczki upadać i nigdy nie zetknąć się z tą lichą poziomością, którą jest troska o pieniądz, z tym więziennym strażnikiem, któremu imię: praca na chleb i z tą najwyższą szpetotą ziemską, którą przedstawia twarz wierzyciela.
Taką jest moja natura, i właśnie dlatego, że jest taką, wierzę, iż zamieszkuje w niej przynajmniej zaczątek geniuszu. Kto mówi: geniusz, mówi: niepokój, burza, bunt przeciw gminnym szarzyznom życia. Jestem duszą niespokojną, burzliwą i zbuntowaną tak dalece, że, pośrodku życia stojąc, pragnę kres mu położyć, i byłbym to już od dość dawna uczynił, gdyby nie ta gorzka ironia, która we wszystkiem stworzeniu żyjącem istnieje pod postacią instynktu zachowawczego.
Traf, który sprowadza na świat człowieka pośród warunków i stosunków jak najmniej z naturą jego zgodnych — to raz; instynkt zachowawczy, który powstrzymuje go od dobrowolnego wytrącenia się z piekielnego koła tych warunków i stosunków — to dwa. Przywiązanie do wszelkiego życia tych dwóch właściwości poczytuję za najgrubszy i najnieprzyjemniejszy z żartów, które wyprawia z życiem siła nieznana, w nieznanych mu celach. Ślepym rodzący się gatunek jaszczurek nie prosił o przyjście na świat w podziemnych kanałach, ani o ślepotę dlatego ponoszoną że tam mu na świat przyjść wypadło; gdyby zając tutejszy nie upodobniał się sierścią do kamienia, a sybirski do śniegu, prędzej kula myśliwca położyłaby kres jego nędznemu istnieniu. Dać zającowi w udziale wieczny głód i trwogę, a sierści jego taki instynkt zachowawczy, aby wyrabiał sobie barwę mylącą oko strzelca — jestże w tem cień sprawiedliwości? Kilka już razy wydobywałem z szuflady rewolwer, oglądałem go, nabijałem i zawsze nie wiedzieć jak i kiedy drżące moje ręce ukrywały napowrót w ciemnościach szuflady tę małą, cienką rurkę, przez którą życie moje ulecieć miało — nie wiem dokąd? — może w płatki róży, kwitnącej pod oknem pięknej kobiety, albo w pierś rumaka przelatującego stepy, w pióra orlę lub w uszy ośle — wszędzie po trosze. Ta rozsypka po świecie moich atomów nabawia je trwogi i wstrętu; opierając się jej, czynią ze mnie na pozór tchórza. Ale to tylko pozór. To tylko atomy moje nie chcą rozlatywać się w różne strony i wchodzić do nowych, niewiadomych związków. Ja zaś, który jestem ich świadomością i samopoznaniem, pragnę umrzeć i dziś... jutro... Tymczasem zajmuje mię jeszcze zastanawienie się nad głupotą i niesprawiedliwością tego wszystkiego, co w języku ludzkim nazywa się światem, życiem, losem...
Ten pokój, naprzykład, po którym teraz biegam, jak w menażeryach biegają po swoich klatkach hyeny i tygrysy, cóż w nim osobliwego? Kobierzec, który posadzkę jego okrywa, jestże perskim, tureckim, babilońskim? Gdzie tam! pochodzi z fabryki krajowej i tani jego gatunek trochę tylko wynagradza się znośnem skopiowaniem wschodnich barw i wzorów. Sprzęty są miękkie i dość zgrabne, ale tandetnej roboty, wcale nie stylowe, a okrywający je plusz dość okazale wygląda, bo czerwony, zaś po przypatrzeniu się — Boże odpuść! nie wiem nawet, czy bardzo smakowałby molom, taki lichy. Te lampy i świeczniki — cóż? japońskie? rzymskie? Louis XIV? Empire? At, styl ich ma tyle wartości, co i pozłota! Świecąca fuszerka! A na ścianach co ja mam takiego? Rubensy? Van Dycki? Greuzy? Meissoniery? Cha, cha, cha, Oleodruki, tout simplement, oleodruki, dość drogie wprawdzie i w bardzo błyszczących ramach, ale które wobec dzieł sztuki, wobec prawdziwego artyzmu, czemże są? — po prostu: śmieciem. Zdaje się, że dla człowieka ucywilizowanego, dla człowieka z ukształconym smakiem, dla człowieka bądź co bądź dobrze urodzonego, trudno wymyślić coś bardziej skromnego i mizernego i nawet takiemu człowiekowi, w takiem otoczeniu trudno wyżyć. Jednak, kiedy rozpoczynając zawód swój, mieszkanie to urządziłem, wielu było takich, którzy nazywali je zbytkownem. Z tego powodu zerwał się nawet jeden z najdawniejszych moich stosunków. Kolega Zygmunt, ten tak szlachetny z pozoru chłopak, gdy tylko dowiedział się, że na stałe już gdzieś zamieszkałem, wpadł do mnie i nagle jak słup stanął.
— Czy to twoje mieszkanie? — pyta.
Z kilku doświadczeń przewidywałem już, co nastąpi.
— A no, moje — mówię. Czegóż się tak dziwisz?
— Czy sukcesyę jaką otrzymałeś?
— Żeby tak pies płakał, jak ja kiedy jakąkolwiek sukcesyę otrzymam, z gołych szczurów zrodzony...
Popatrzył na mnie.
— Za pożyczone pieniądze?
— A no...
Spochmurniał, siadł na tej otomanie i zerwał się zaraz.
— Ja w tych kołyskach siedzieć nie umiem! Myślałem, że w przepaść lecę. Nie masz ludzkiego stołka?
Musiałem mu z jadalnego pokoju przynieść dębowe krzesełko, na którego rzeźbę zezem spojrzał, ale siadł, i wąsa kręcąc — dawaj morały prawić! Nie chce mi się nawet i w myśli powtarzać tego, co on prawił. Najważniejszym jego argumentem było: — »Niczem jeszcze nie zasłużyłeś na prawo i możność dogadzania swoim zachciankom.« I w żaden sposób w ciasną tę mózgownicę wbić nie mogłem, że jakie takie piękno w otoczeniu nie jest żadną zachcianką, ale konieczną, nieprzepartą potrzebą mojej natury. — »No, no — mówił — Rafael, zanim został malarzem, węglem na ścianach cudzych śpichrzów bazgrał. Dickens za młodu mył słoiki u sklepikarza. Kochanowski w skromnym dworku wiejskim... a ty przecież malarzem, ani poetą nie jesteś!« No, gadaj tu z takim! Ale mam duszę malarza i poety, ale zawodem moim nie jest, bądź co bądź, wymiatanie ulic, albo oranie ziemi, albo tam jakieś ciąganie heblem po drzewie, tylko praca umysłowa, która, bądź co bądź, wymaga odpowiedniej hygieny, aby, bądź co bądź... Ale co tu i mówić! Filistry tylko mogą rzeczy tych nie rozumieć, a sami przez się stanowią jedną z siedemdziesięciu siedmiu plag, ciężko natury wyższe dręczących. A rozmnożyło się to, a najróżniejsze postacie na siebie poprzybierało, a nawymyślało haseł marnych i płytkich! Ten, naprzykład, występował z brakiem prawa i zasługi: »Dotąd — prawił — społeczeństwo koszta tylko na ciebie łożyło. Wypłaćże się mu przedtem, nim zaczniesz znowu pożyczać u niego kołysek i szczudeł.« Drugi z uczciwością wystąpił: »Oszukujesz świat, bratku — powiada — ludziom oczy chcesz zamydlić. Biednym będąc, bogatego udajesz!« A jeżeli mi te pozory bogactwa (oj bogactwo!) jak chleb do życia niezbędne? A jeżeli one zapewnić mi mogą powodzenie i w zawodzie moim i w stosunkach towarzyskich? Czym ja temu winien, że na świecie jak widzą, tak piszą? — że ludzie płacą temu, kto dla nich pracuje, nietylko za pracę, ale i za złocone krzesełko, że na mahoniowem biurku nikt miedzianej monety nie ośmieli się położyć, a na sosnowem położy; że grube surduty od drzwi przedpokojów są odprawiane, a fraki do salonów zapraszane tem uprzejmiej, im słynniejszym jest krawiec, który je uszył? Czym ja temu winien, że panie Kamilla, Julia, Emilia ani spojrzeć nie chciałyby na mnie, gdybym od stóp do głowy nie był podobniuteńkim do ich braci i mężów, którzy posiadają krocie lub miliony, i wtedy dopiero, gdy zrobię się do nich podobniuteńkim zewnętrznie, spostrzegają i oceniają, że wewnętrznie nieskończenie ich przewyższam? Oho! otrzymałżebym od Kamilli tyle słodkich, niezapomnianych chwilek, gdybym szaraczkowato i gminnie wyglądał? Miałżebym u siebie na podwieczorkach — nieraz! — Julię, gdybym nie posiadał takiego przynajmniej jak to, mieszkania? A kilka boskich tygodni życia, któremi obdarzyła mię Emilia, byłyżby moim udziałem, gdyby nie posiadała ona przekonania (fałszywego, naturalnie), iż w razie przedłużającego się jej okrucieństwa mogę zawsze znaleźć (kupić) sobie pociechę u słynnej tancerki? Jestem zbyt rozumny, abym mógł nie wiedzieć, że ten szacunek, którego doświadczam w salonach, i ta miłość, którą obdarzają mię te panie, wobec prawdziwego szacunku i prawdziwej miłości zajmują stanowisko tych oleodruków wobec sztuki. Lecz jeżeli, do salonów i do miłości stworzony, obejść się bez nich nie mogę? Co mam uczynić? Muszę zdobywać je w takim gatunku, w jakim je znajduję, i takimi sposobami, jakimi zdobywać się dają. Jeżeli gatunek jest mizerny, krzywda mnie tylko się dzieje; jeżeli sposoby nie są szczerozłote, winna temu cywilizacya, która za każdy swój dar wymaga, gdy nie może złota, to choć jego podobizny. Trzeci z filistrów powiada: »Usiłuj, kochanku, prostować i oczyszczać cywilizacyę tam, gdzie ona spaczoną jest i zbrudzoną, ale nie dodawaj jej we własnej osobie jednego więcej koszlawca i jednej więcej batystowej ścierki!« Stare sztuki! prostować i oczyszczać! Ślicznie na tej robocie wychodzą ci, którzy się jej oddają! Znaczy to przez całe życie pościć. Nie odmawiam, nie odmawiam szacunku swego reformatorom, apostołom, męczennikom, ale do wstępowania w ich ślady powołania w sobie nie uczuwam. I jest to zupełnie naturalnem. W społecznych i w cywilizacyjnych zadaniach, tak, jak we wszelkich innych, koniecznym jest podział pracy. Sama natura, przez wszczepianie w ludzi rozmaitych skłonności i zdolności, tych stawia przy jednym kółku maszyny, tamtych przy innem. Ja nie przy tem postawiony zostałem i — rzecz skończona. Reformatorem będąc, trzeba ogromnie wyrzekać się i cierpieć, a dla mnie wyrzekanie się, cierpienie jest wprost wstrętne. Wiem, że wogóle żyjące istoty cierpieć nie lubią, ale to nielubienie bywa w stopniu nierównym, we mnie zaś dosięga najwyższego. Przecież widywano męczenników uśmiechających się wtedy, gdy zdzierano im skórę z pleców, a i dziś jeszcze można gdzieniegdzie spotkać ludzi zgłodniałych, odartych lub w inny jaki sposób udręczonych, którzy mówią, i szczerze mówią: »Cierpię dla takiej a takiej idei, więc to cierpienie jest mi szczęściem.« To bardzo wzniosłe i jest w tem nawet żywioł piękna: nie zaprzeczam. Sam nawet miałem raz pyszny pomysł do dramatu, którego bohaterem byłby taki wspaniały jegomość. Ale w gruncie rzeczy ani ci ludzie mają więcej zasługi przez to, że ich natura wyższą zdolnością do cierpienia i pocieszania się obdarzyła, ani ja mniej wartości, że nie w ten, lecz w inny sposób obdarzony przez nią zostałem. Bo naprawdę, skoro nie mogę cierpieć tak, jak oni, więc nie mogę, i skądże możność tę wezmę? Próbowałem być (z musu) cierpliwym, wstrzemięźliwym, wytężałem ku temu całą wolę — i nic! Miotam się, wściekam, nerwy mi ledwie nie pękają, wszyscy dyabli we mnie wstępują i tak lub inaczej muszę dogodzić sobie, aby przestać cierpieć. Ale w zamian, — jakże ja umiem używać! Z jak doskonałem znawstwem i z jaką wyrafinowaną sztuką spożywam smaczny kąsek życia, ilekroć mi się on dostaje! Pospolite obżery jedzą mięso wielkimi kawałami i piją wino wielkimi haustami, byle tylko najeść się i napić. Dla mnie każda najdrobniejsza przyjemność posiada właściwą sobie słodycz i woń, któremi rozkoszuję się z osobna i długo, bo przedtem wyobraźnią i potem jeszcze pamięcią. Z tą zdolnością do pogłębiania przyjemności łączy się we mnie zdolność do ogarniania umysłem i zmysłami ich niezmiernie szerokiego pola. Piękny obraz, dobra muzyka, malowniczy widok natury, książka naukowa, albo poemat, w ciszy gabinetu powoli czytany, dramat w blasku gazowych świateł i upale ludzkiej ciżby na teatralnej scenie odgrywany — z jednej strony; z drugiej — kobiety, pasztety, cygara, wina, wonie, szmery, połyski, barwy — na tem wszystkiem znam się, to wszystko jest przyrodzonym moim żywiołem. Chińska waza, japoński wachlarz, tanagryjska figurka, stylowy sprzęcik, kawał starej makaty, zarówno jak malownicze draperye sukni u pięknego ciała i sam jej szelest, jak nawet czarny pyszczek mopsika, po którym przesuwa się biała ręka — i na tem wszystkiem znam się, i to wszystko sprawić mi może dłuższy lub krótszy, lecz zawsze dobrze odczuty i zrozumiany, zachwyt. Śmiało powiedzieć mogę, że niema na ziemi nic pięknego, ani z jakiegokolwiek względu miłego, czegobym nie potrafił rozpoznać, zgłębić, rozłożyć na atomy i z każdego z tych ostatnich wyssać wszystką rozkosz, którą wydać on z siebie może. I w tej-to właśnie sztuce doskonałego rafinowania cieczy życia, w tej umiejętności najrozleglejszego i najsubtelniejszego używania, która jest może najwyższym z artyzmów, bo ogarnia je wszystkie i działa na całej przestrzeni i głębokości zjawisk pięknych i miłych — widzę swoją wartość i zarazem swoje przeznaczenie. Bo nie należy mniemać, aby wielu ludzi w tym, albo i w przybliżonym do tego stopniu sztukę tę posiadało. O nie! Mnóstwo na ziemi znajduje się łakomców, którzy w jednostajny sposób gryzą rzepę i ananas, gburów, dla których przyjemność jest rzeczą, którą się odrazu dławi, połyka i trawi, którzy też, kolosalną jej summę zużywając, istotnej jej wartości ocenić nie są zdolni. Prawdziwie utalentowanych i wykształconych artystów używania istnieje bardzo mało: są też oni najwyżej wybujałym i najdelikatniejszym kwiatem ludzkości. Dla nich-to właściwie pracowały pokolenia i wieki, na ich korzyść przyroda poddawała niewyczerpaną obfitość swoich zasobów przemysłowi i trudom ludzkości. Oni jedni zdolni są do wydobycia z uzbieranych bogactw należytego odsetku i do okazania przodkom swojej wdzięczności przez doskonałe uznanie dobroczynnych wyników ich istnienia, a potomkom — swojej troskliwości przez wlewanie w ich żyły odziedziczonego talentu do coraz doskonalszego z nich korzystania. Do tej grupy nielicznych i dotąd przez świat niesprawiedliwie ocenianych, lecz wysoką społeczną i artystyczną wartość posiadających wybrańców — ja należę; przy tem-to kółku maszyny umieściła mię natura, i zaprawdę nikt umiejętniej i z większem rozmiłowaniem nie obracałby tem kółkiem ode mnie, gdyby... Ach, tu właśnie ogarnia mię wściekłość i rozpacz! Ręce gryzę, włosy wyrywam na myśl, że życie mogłoby być takiem, jakiem ja je rozumiem, gdybym umiejętność i pomysły swoje mógł w rzeczywistość zamienić. Filistry pewno wyobrażają sobie, że byłby to długi ciąg rozpusty. Ciasne głowy, tępe zmysły, poziome wyobraźnie! Byłby to owszem poemat w życiową formę wcielony, byłby to długi, nieprzerwany ciąg wzlatywania nad poziomy, a wobec jego scen i sensacyj pogasłyby żary i omdlały blaski Sardanapalów i Lukullusów. Kiedy pomyślę, że zdolności i natchnień swoich w tym kierunku nigdy nie zużyję, że tego poematu, który mię rozpiera, nigdy z siebie nie wydam, że najwznioślejsza część mojej istoty strawi się bezpłodnie wśród szarzyzny życia, jak szlachetne kadzidło w lampie kuchennej — to ta niemożność wskrzesza we mnie taką nienawiść i wzgardę dla świata, taką do życia odrazę, że ręka moja pomimo woli sięga do szuflady i dotyka małego, chłodnego narzędzia, które jest ostatnią, dobrą ucieczką dla srodze skrzywdzonych....
»Najnieznośniejszy może gatunek filistrów stanowią ci, którzy ciągną mię na niziny społeczne i z maślanemi od rozczulenia twarzami, wołają: »Patrz-no, patrz-no tylko, co tam się dzieje!« No, cóż takiego? Orzą tam, kopią rąbią, dźwigają ciężary i różne inne rzeczy robią... Panie Boże, dopomóż! ale mnie co do tego? Ku tym właśnie celom są stworzeni, nic innego nie umieją, przez to tylko darem życia cieszyć się mogą, to tylko społeczną ich wartość stanowi — podział pracy. Ja w tem niczego innego prócz podziału pracy dopatrzyć nie jestem w stanie. Potem oblewają się! To bardzo dobrze. Dla takich, którzy myją się rzadko, pot jest rodzajem dobroczynnej dla zdrowia łaźni. Głodem przymierają! Cóż znaczy ich głód fizyczny, wobec tego duchowego, który trawi mnie i do mnie podobnych? Wśród pognębiających trudów i cierpień, w zaklętem kole ciemnoty, moralnie wzrastać i doskonalić się nie mogę! Pytanie: czy zdolnymi są do moralnego udoskonalenia się i wzrastania? Moje przynajmniej doświadczenie przecząco na te pytania odpowiada, bo ilekroć zdarzyło mi się spotykać ludzi z gminu, których wykształcenie podniosło ku wyższym warstwom społecznym, były to zawsze niezgrabne kloce i szorstkie gbury. Nie zaprzeczam, że pod tą zewnętrznością znajdowały się niekiedy dość cenne przymioty charakteru i umysłu, które jednak dla mnie, wielbiciela formy, przez przykre niedostatki tej ostatniej, powab i wartość straciły. Śmiem nawet wątpić, czy należy zatruwać przedziwną woń cywilizacyi przez forsowne wciąganie na jej szczyty ludzi, którzy pozbyć się nie mogą odziedziczonego zapachu kożuchów. Wprawdzie ja także nie w książęcych pałacach oczy na światło słońca otworzyłem; ale wyjątkiem jestem i takich wyjątków może być pewna nieduża liczba, co nie stanowi dowodu, aby cała ta gęsta masa niezgrabnych cielsk i ślepych duchów mogła kiedykolwiek stać się czem innem, niż jest. W całem królestwie natury panuje prawo nierówności: czyliż kiedykolwiek słyszano o buncie żab przeciw orłom, albo o prawach pokrzywy do piękności i wzrostu magnolii? Miałażby natura dla jednej tylko ludzkości łamać i zmieniać odwieczne i powszechne swoje prawo? Wątpię. Zdaniem mojem, wyrobnik rąbiący drzewo jest i pozostanie w stosunku do mnie tem, czem żaba w stosunku do orła, dziki chwast do uprawnego kwiatu. Można w tem nawet dostrzedz przedziwną opatrzność i gospodarność natury. Nic w niej nie przepada, ani na marne idzie: co ujmie z jednego brzegu, doda u drugiego; ze łzy tu padającej, tam powstaje perła; rozłożone pokrzywy użyźniają grunt pod magnolie. Nie ja zresztą pierwszy to odkrywam, ale dowiedzioną już jest rzeczą, że bez instytucyi niewolnictwa cywilizacya utknęłaby przy pierwszych swoich krokach. Praxyteles nie mógłby rzeźbić, Apelles malować, Herodot pisać dziejów, Platon filozofować, Alexander Macedoński za pośrednictwem wojen odkrywać nieznanych stron świata, gdyby inni ludzie nie zamęczali się dla nich.
»Tak dzieje się i teraz pod zmienionemi formami. I cóż ja przeciw temu poradzę? Jaka w tem moja wina? I do czego mię to zobowiązuje? Wcale, wcale jednak nie zaprzeczam, że pod tym, jak i pod innymi względami świat ten nie jest rajem, ani natura wzorem dobroci. Daleko przyjemniej zapewne byłoby patrzeć na powszechne i wszechstronne zadowolenie i, gdyby to tylko ode mnie zależało, natychmiast przemieniłbym wszystkich pastuchów w śpiewających i kwiatami uwieńczonych Dafnisów. Ale naprzód nie zależy to ode mnie, a następnie mniemam, że jestem sam stokroć od nich nieszczęśliwszym i srożej skrzywdzonym. Jakiemiż bowiem są ich potrzeby, a jakiemi moje? Jak umeblowaną jest ich wyobraźnia, a jak moja? Czy im, tak jak mnie, niezbędne są do wytworzenia uczucia szczęścia wytworne a niezliczone kombinacye wrażeń wzrokowych, słuchowych i dotykowych? Wcale nie; ich tępe zmysły znajdują pod ręką wszystko, czego im potrzeba, a jeżeli nie znajdują, summa ich cierpień równać się może — rzecz prosta — tylko summie utraconych zadowoleń; gdy zaś ta druga jest mizerną, pierwsza jest też małą. Czy może być bowiem w dziedzinie cierpień i zadowoleń coś pierwotniejszego i grubszego nad zjedzenie lub niezjedzenie kawałka razowego chleba? I możnaż rozsądnie za nieszczęśliwego poczytywać człowieka, który przez połowę każdej doby pług albo kółko maszyny popycha, skoro czyni to, dzięki swoim mięśniom i przywyknieniom, z taką łatwością, z jaką ja grywam w kręgle lub bilard? On ma kości i mięśnie bajecznie rozwinięte, nerwy ledwie zaczątkowe; u mnie, na odwrót, pierwsze znajdują się prawie w zaniku, drugie posiadły delikatność i dźwięczność najwyborniejszego instrumentu. Panującą częścią jego organizmu jest żołądek, mojego — mózg. Jego leniwą wyobraźnię zamykają ciasne granice jednej chwili i jednego miejsca, moja — na ognistych skrzydłach buja po niezmierzonych rozłogach czasu i przestrzeni. Na sąd cygana się zdaję, który z nas więcej cierpieć musi? Dlaczegóż nie piszą książek i nie dokonywają różnorodnych prób, aby ratować od cierpień najwyższy wykwit ludzkości, przeze mnie i mnie podobnych przedstawiany, tak, jak to czynią względem błotnistej jej podstawy? Jeżeli lordowie angielscy swoje parki, a Rotszyldowie kapitały rozdzielać mają pomiędzy wydziedziczonych, bardzo proszę, aby na mnie przypadła część o tyle większa od Dafnisowej, o ile większemi są moje potrzeby i wyższą moja wartość! Pod wartością zaś rozumiem stopień cywilizacyi, jako też umiejętność jej oceniania i używania. Że pod tym względem nikt prześcignąć mię nie może, tego jestem pewien; proszę tedy o wszystkie parki lordów i kapitały Rotszyldów dla siebie jednego... no, niech już sobie dla małej liczby tych, którzy mi dorównywają...
...»Nie mogę więc na wzór dusz więcej tkliwych niż sprawiedliwych znajdować pociechy w umniejszaniu cierpień, które są stokroć mniejsze od moich, ani we wprowadzeniu baranich kożuchów pomiędzy sobole i błękitne lisy, o którego pożyteczności wątpię, które nawet o niejaką szkodliwość posądzam... Współczucie z rozkoszą bliźnich rozwinięte jest we mnie do tego stopnia, że zadowolenie towarzyszów stanowi dla mnie co najmniej połowę przyjemności wesołej kolacyi, a upojenie kobiety co najmniej połowę szczęścia w miłości... Ale za współczucie z cierpieniami bardzo dziękuje! Mam dosyć swoich... Miłość! Ach, zapewne — nie ma na ziemi rzeczy, którąby natura we wspanialszej chwili natchnienia stworzyła, ani takiej, którąby cywilizacya cudowniej uprawiła i wysubtelniła! Wprawdzie mistrzowsko malowane oryginały bywają w tej dziedzinie nader rzadkie, ale spotykałem się nieraz z kopiami tak wybornemi, że długo za ich autentyczność przysięgać mógłbym, a nawet i z dość lichych czerpałem jeszcze momenty zachwycenia. Jednak jakże srogo ćwiknęła mię swoim batem ta błyskawica! Jak okropnie mię okaleczyły ciernie tego kwiatu! Do najpyszniejszego z podzwrotnikowych kwiatów porównywałem tę kobietę, bo posiada ona jego wspaniały i delikatny urok. Nazywałem ją też ostatnią strofą, dla której utworzenia wyśpiewany został poemat dziejów, bo istotnie trzeba było wiekowych prac i odkryć w dziedzinie materyi i ducha, aby mogła na ziemi powstać istota z tak nieskończenie cienką skórą i z tak nadzwyczajnie artystyczną duszą. Na taką cerę i kibić, na takie ręce i ruchy, zarówno jak na taką wyobraźnię i wrażliwość, składać się musiały praca i próżniactwo wieków i pokoleń. Kobiety innych warstw społecznych mogą mieć piękne oczy, świeże rumieńce i inne różne powaby i zalety, ale tak cienkiej skóry i takiej ruchliwej, wciąż od wrażeń drgającej i czegoś spragnionej duszy — nigdy! Kochałem się w tem białem, gibkiem, przedziwnie harmonijnem ciele, nie więcej jednak, niż w tej tajemniczej, pełnej boskich obietnic duszy. Córka milionowego dorobkiewicza, bogata — tem lepiej; jej bogactwo nie przestałoby do niej należeć, gdyby została moją żoną, a obojgu nam udzieliłoby możności utworzenia tego poematu życia, o którym marzyliśmy wspólnie i jednostajnie. Ach, bo oboje należymy do tego ostro zakończonego szczytu ludzkości, będącego jej kwiatem, zaszczytem — kto wie? może celem, do którego nieświadomie ona dąży. Spotkanie się dwu takich istot, w najwyższym stopniu usubtelnionych i ku doskonałemu wyzyskaniu pracy wieków i pokoleń przysposobionych, zdarza się bardzo rzadko, dla tej prostej przyczyny, że istnieje ich bardzo niewiele. Błogosławiłem traf, który na rzecz moją, a raczej naszą, uskutecznił jedno z tych spotkań i zarazem usuwał całkowicie te skrupuły, czy wątpliwości, których kto inny doświadczać mógłby z powodu jej majątku. Tu mezalians z pozoru tylko znajdował się po jej stronie, w gruncie zaś rzeczy ja do związku tego wnosiłem więcej, niż ona: po prostu ratowałem ją od bardzo możliwego mezaliansu fizycznego i duchowego z jakimś, choćby miliony posiadającym, szarakiem. Któż nade mnie mógłby więcej, lepiej uczynić ją szczęśliwą? Z kimże zgodniej i weselej przebyłaby przyszłość, której obraz, tyle razy połączonemi siłami dwóch naszych wyobraźni malowaliśmy wspólnie i zadziwiająco zgodnie. Rozumiała to dobrze. Kochała mię, pomimo wszystko, co zaszło; nie wątpię o tem i nigdy wątpić nie będę. Okazywała mi to tak, jak tylko takie kobiety okazywać umieją. W oczach, uśmiechach, drgnieniach brwi, w modulacyach głosu i samym sposobie milczenia — raje obietnic; w uścisku ręki, w pochyleniu się kibici, gdyśmy walca tańczyli, lub w przelotnej jej posągowości, gdy jej sortie du bal podawałem — słabe zaczątki ich spełnienia. Nie znałem kobiety, któraby w równej z nią mierze umiała grać na wszystkich strunach zmysłów i duszy mężczyzny, nadzieję w zwątpienie i rozpacz w najrozkośniejsze z upojeń przemieniać. Cudna istota! Wówczas naprzykład, gdy spiorunowany nagłą wieścią o wyjeździe jej z rodzicami za granicę, stałem jak posąg, na którego bladem obliczu wyryte jest słowo: rozpacz, przechodząc, zcicha rzekła: »Jedź z nami!« Zdaje się nic: dwa krótkie słówka; ale to spojrzenie, które im towarzyszyło, to drgnienie warg, to opuszczenie wyrazu pan, który jednak wrócił potem w zdwojonej ilości... Gdybym wieki przeżył, nie zapomniałbym tego ogromu artyzmu, które zmieścić potrafiła w tej jednej chwilce, w tem mgnieniu oka... Naturalnie, strzałą latałem wszędzie, gdzie tylko miałem nadzieję dostać — pieniędzy: więc w jedno miejsce, w drugie, w trzecie, w czwarte. Tu, nadaremnością poprzedzających starań zrozpaczony, w brodę najpewniej, ale nie przysiągłbym, czy i nie w ręce także, całowałem brodate bóstwo złotej rzeki. Nic-by to przecież nie pomogło, gdyby nie znajomość bóstwa z bankierem, a zatem i niejaka wiadomość o moich stosunkach z jego domem i — córką Wzmocniłem ją wynurzeniem nadziei, której istotnie więcej, niż kiedy, posiadałem, zdobyłem, com ścigał, i wyjechałem za granicę. Jeździliśmy pięć miesięcy pełnych — jak oko. Przez czas ten, raz z Hiszpanii, drugi raz ze Szkocyi, pisałem do brodatego bóstwa i za każdym razem otrzymywałem — miłą odpowiedź. Zaryzykowawszy raz, ryzykowało się już dalej; ja zaś odbywałem podróż podwójną; przenosiłem się z Hiszpanii do Szkocyi i z Norwegii do Włoch, a zarazem z raju do piekła i z piekła do raju. Wreszcie na jednym z najwyższych szczytów Alp znalazłem się w raju kompletnym: powiedziała, że mię kocha... Wspaniała dekoracya, złożona z gór, skał, wynurzającego się wśród nich słońca i pod stopami naszemi płynących obłoków, godną była nas i naszej miłości. Byłem szczęśliwy; żaden szaraczek przybliżonego nawet, pojęcia o takiem szczęściu mieć nie może.. Było ono niezmierne, szalone, aż do granicy, jakby chłód, jakby klimat tych szczytów przejął ją na wskroś i odmienił... Była to metamorfoza, nie nagła, owszem, ustopniowana z takim znowu artyzmem, że uwielbienia swego odmówić mu nie mogę, chociaż tym razem ofiarą jego padłem. Przedziwna komedyantka! Przyczyna komedyi widoczna. Po wyznaniach wzajemnej miłości na alpejskim szczycie, cóż w domu nastąpić-by musiało? Naturalnie, oświadczyny, zaręczyny, ślub. Tego nie chciała, nie dlatego, aby nie kochała mię; owszem, kochała, lecz przy głębszem zastanowieniu przyszła do przekonania, że ten majątek, który sama posiada, nie wystarczyłby do zrobienia z życia takiego poematu, o jakim marzyła, że zatem, aby cel ten osiągnąć, trzeba doń przyłączyć drugi majątek. Już, kiedy się na dworcu kolei żegnałem, dość wyraźnie do zrozumienia mi to dała, a potem, gdym w rozpaczliwej walce z oczywistością po wiele razy jeszcze do drzwi ich dzwonił, zawsze, niechybnie ten przeklęty automat spotykał mię ze słowami: »Państwo nie przyjmują!« I nie wiem, czy mi się tak wydawało, czy istotnie świdrujące, lokajskie oczy wpijając we mnie, myślał: »Jesteś waćpan takim samym, jak ja, golcem i szubrawcem, tylko, gdy ja znajduję się na właściwem sobie miejscu, waćpan nic wcale nie masz tu do robienia!« Gwałtu! kilka już miesięcy od tego czasu minęło, a teraz jeszcze, gdy o tem myślę, szatany rozdzierają mię na szmaty!
»...Wtedy-to straciłem wiarę w serce kobiety i w sam ideał miłości. Bo Oktawia kochała mię, walczyła i w tej walce — chciwość odniosła zwycięztwo nad miłością. Jakaż więc była ta ostatnia, skoro w tak brudnym żywiole utonęła? Jakiemiż być muszą inne kobiety, skoro ta okazała się taką? Czegoż mogę spodziewać się dalej w tym kierunku? Niczego, bo w nic już nie wierzę. Być może zresztą, iż jaka szwaczka lub guwernantka ofiarowałyby mi na wieki swoje zbiedzone serce, ale ja za wszystkie dary pochodzące z rąk czerwonych, albo atramentem poplamionych, bardzo dziękuję. Palce igłą nakłóte i twarze w pedagogice ukwaszone — nie dla mnie. Bez wdzięku to i bez lotu i choć czasem ładne, jednak brzydkie. Tu więc miłości szukać nie chcę; tam, zwątpiłem, aby istniała, a życie bez wiary w miłość i kobietę... Ach! znowu odsunąłem szufladę i dotknąłem zimnego narzędzia...




»Odkąd wieść o mojem finansowem położeniu rozniosła się po świecie, przyjaciele moi, włącznie z dwoma braciszkami boskiej Oktawii, nigdy już do mnie nie przychodzą, nigdy też ich dla mnie niema. Przy wypadkowych spotkaniach w dłoń mi wsuwają ręce sztywne jak deski, a spojrzenie mają roztargnione i czegoś w oddali upatrujące. Lękają się, abym o pożyczkę ich nie prosił. O, niech będą spokojni! I dumy i estetyki życiowej wystarczy mi na tyle, abym raczej marł głodem, albo przed pójściem do więzienia za długi w łeb sobie palnął, niźlibym miał ich — prosić! To tylko od nich wziąłem i z tem do śmierci już się nie rozstanę, że, jak miłości, tak i przyjaźni — niema na ziemi... W zamian są długi... Hartman i jemu podobni mają słuszność. Gdyby ludzkość posiadała odrobinę rozsądku i ambicyi, oddawna już położyłaby dobrowolnie kres swemu istnieniu. Któż rozsądny nie uzna, że wobec tych cieni lat, które przeminęły i nadziei, które zawiodły, ufać życiu jest głupstwem? Któż dumny nie uczuje że wobec niewiadomości celów, dla których istniejemy i cierpimy, pozwalać wszystkim trafom na igranie sobą jest upokorzeniem? Tyle pięknych i rozkosznych rzeczy z takim ogromem wysileń i bólu tworzyć, a tak mało ich używać, jak to czyni ludzkość — dowodzi tylko owczej bezmyślności i pokory. Utrzymują niektórzy, że dowodzi to niezniszczalnych w niej pierwiastków idealizmu i bohaterskości. Gdyby i tak było, tem większe przejmowałoby mię oburzenie, że wszystkie te idealne, bohaterskie prace i poświęcenia dokonywają się ku tem większej chwale i korzyści kilkuset milionerów. Bo oprócz tych ostatnich, któż na tej ziemi jest szczęśliwym? Może, jak mówi biblia, ten »który wodę nosi i drzewo rąbie?« Czyliż jednak podobna z tak twardą głową i tak grubymi nerwami być szczęśliwym? Może poczciwy filantrop z bajki który znalezione na ulicy dziecię troskliwie do domu swojego niesie? Ależ trochę tylko a zacznie mu ono utuczonemi przez niego piąstkami wyrywać włosy z głowy! Może ten nawskróś uczuciowy chłopak, który w dwóch izdebkach na 4-tem piętrze tak czule i błogo grucha z młodą żoną? No, no, zdaje mi się, że już ją raz dojrzałem, gruchającą o zmroku z jego przyjacielem. A poczciwy Zygmuś, który dowodził, że szczęście człowieka w altruistycznych uczuciach i czynach? Daleko, tak daleko że chyba płowy sobol dostrzedz go może, zajechał na altruizmie. A mój braciszek, który, na paru włókach poojcowskich siedząc, długo kwitł zdrowiem i dobrym humorem, a gdym go o zagadkę ich zapytywał, z miną najszczęśliwszego z kochanków wołał: »Ziemia, bracie, ziemia, ziemia!« Od lat już kilku słońce piecze, deszcze leją, mrozy sieką, grady biją, i ziemia daje mu same figi! Ktoś inny nieustannie kładł mi w ucho: »Rzecz publiczna! rzecz publiczna!«, jak na skrzydłach nosił się po świecie, nie chodził, ale latał, nie jadł chleba i mięsa, ale rzecz publiczną, nie pił wina, ale nadzieję, i było mu dobrze! Cóż? po dość długiem niewidzeniu spotykam go, i zaledwie poznać mogę. Nos spuszczony, oczy stulone. Chudy, ponury; skrzydeł już nie ma i nogi ledwie wlecze. »Wiesz, powiada, tak mi źle! Jedni ciemni i głupi, drudzy źli i samolubni, a pomiędzy nimi, rzecz publiczna bieży ku oczywistej zgubie... Tak mi źle!« Idea, sława geniusz? Ależ prawie każde pokolenie rozbija i w dodatku szpetnie łaje bałwany, które z niesłychanym entuzyazmem lepiło i na ołtarzach stawiało poprzedzające. Ależ ten sławny pisarz jutro może złamać rękę, a genialny malarz oślepnąć. Głupstwo też rzekłem, milionerów szczęśliwymi nazywając. Oni także umierają i, co gorsza, za życia niekiedy swoje miliony składają do grobów. Miewają przytem niewierne kochanki lub żony, niewdzięczne dzieci, podagrę i złe trawienie. Więc niema szczęścia bez skarg i obawy, tak, jak człowieka bez brodawki na ciele lub duszy; niema życia bez końca, tak, jak słodyczy bez kwasu. Może perły na dnie morza są doskonale czyste; lecz wynosi je na świat nurek i cnotliwa dziewczyna sprzedaje za nie swoją cnotę. Może dzikie samotności leśne i górskie są wiecznie niewinne? Ach, w najgęstszych lasach najłatwiej spotkać się z rozbójnikami, a na górskim to szczycie, z obłokami u stóp, Oktawia przyrzekła mi wieczną miłość....
»I nie to jedno. Naturaliści od dawna opisali te okropności, które się spełniają na łonie natury; co do mnie, widziałem raz w głuchym zakącie leśnym rozsypane pióra turkawki, którą zamordował jastrząb i nie zwróciłem na nie żadnej uwagi. Teraz, pewno dlatego, że sam cierpię, myślę nad tem, ile kropli krwawego bólu było w tem jednem morderstwie, które u stóp wspaniałych jodeł przepyszne mchy usiało tym deszczem białych piórek, jedno po drugiem z żywej skóry wydzieranych. Skoro zaś, gdziekolwiek okiem rzucić, samo kalectwo, niebezpieczeństwo, zniszczenie, zawód: nie byłożby godnem wyższej istoty ludzkiej — fatalny ten łańcuch rozkować a skrzydłami niepodległej myśli i woli dumnie w kościstą pierś śmierci zadzwonić: nie ja niewolnikiem twoim jestem, o śmierci, lecz ty ku mnie na rozkaz mój przybyć musisz! Tobie zaś, życie, nie pozwolę być katem swoim; rękę twoją, — która mi niesie wszystko, czem się brzydzę, a czego pragnę, podać nie chce, — odtrącam i z odwróconem od ciebie obliczem odchodzę w nieznane światy!...
»Z ponurą, lecz nieprzepartą ponętą uśmiecha się ku mnie myśl o takim buncie. Są w nim niezaprzeczenie żywioły tragizmu i piękna. Tak umierać — to jeszcze używać; używać najwykwintniejszej rozkoszy zemsty i samo-uwielbienia. Mszczę się na życiu przez wypowiedzenie mu posłuszeństwa i odjęcie od ogólnej jego summy tej liczby, którą ja sam przedstawiam.
Filozofowie utrzymują, że celem natury jest osiąganie coraz powszechniejszego samopoznania. Kiedy tak, to odbieram ci, pani naturo, cząstkę już osiągniętego celu; odbieram ci osobnik, w najwyższym stopniu przez cywilizacyę do samopoznania wykształcony, a natomiast rzucam w twe zimne i srogie łono garść atomów, wcześniej niż chciałeś bezwiedności przywróconych. Czyń z nimi, co ci się podoba, wprowadzaj je w nowe związki, prządź z nich nowe, ciemne nici, kuj nowe szyderstwa i oszustwa: ja nie będę dalej służył ci do urzeczywistniania celów, z których istotą i potrzebą zwierzyć mi się nie raczyłaś.
»To zemsta. A z innej strony: nad nudę i prozę walki o byt unicestwienie przełożyć, potęgą swojej woli zdławić najpotężniejsze prawo życia, którem jest samozachowawczy instynkt, dobrowolnie wyjść na spotkanie tego, przed czem wszystko, co żyje, drży i umyka — nie jest to gminnie i pospolicie umrzeć, lecz wykwintnie i rozkosznie stopić się w uczuciu własnej wielkości i piękności.
»Jakże ja w tej chwili wybornie rozumiem Petroniusza, zadającego sobie śmierć pośród nagromadzonych wszystkich wdzięków życia. Odebrał siebie Neronowi i umarł, jak żył, w uznaniu i uczuciu swojej niezmiernej cywilizacyjnej wyższości nad gminem.
»Nie mogę, szlachetny patrycyuszu, naśladować genialnie wynalezionego tła do obrazu twojej śmierci. Pomiędzy portykiem, wśród którego linij, dźwięków, barw, tyś wrogowi swojemu rękawicę rzucił, a tym moim gabinetem z oleodrukami na ścianach i meblami manczestrem obitymi taka zachodzi różnica, jak pomiędzy ostatecznemi racyami twojego i mojego postanowienia. Twoją racyą był imperator, moją jest lichwiarz. Nic to. Pomimo wszystkie niepodobieństwa, czuję w tobie brata, i to mię dumą napawa. Do obracania tego samego kółka w maszynie powszechnej jednostajnie przeznaczeni i uzdolnieni, będziemy mieli śmierć jednostajną. Czy to ty, duchu, tak do mnie podobny, krzeszesz we mnie ten zapał, pod którego wpływem atomy moje przestają lękać się rozsypki... Zamiar mój, niedawno mglisty i chwiejny, z każdą sekundą staje się niezłomniejszym. Jeszcze pięć minut...
»Upłynęły.
»Co ja mówię o lichwiarzu? Najpewniej nie poniżę i nie oszpecę siebie włóczęgą po sądach i więzieniach za długi, ale to nie jest jedyna moja racya. Obok przyobleczonej w imperatorską purpurę racyi Petroniuszowej moja druga racya bez zawstydzenia miejsce zająć może.
»Nikczemna kokietka! Teraz dopiero w całej nagości widzę bezduszność i bezwstyd tej kobiety — wszystkich kobiet. Jakież uszczęśliwienie uczuwam na myśl, że nigdy już o ich względy ubiegać się nie będę. Ani o wasze, kochani przyjaciele, których ręce, odkąd popadłem w biedę, są już dla mnie skostniałe, oczy roztargnione a drzwi — zamknięte! Od najwcześniejszej młodości swojej widziałem w was wzory szlachetnego ucywilizowania, które zrazu naśladowałem, potem prześcignąłem. Teraz dowiodę tej mojej nad wami wyższości, że wy, jak dorobkiewicze, drżeliście o swoje szkatuły, a ja, jak książę, śmierć nad zastukanie do nich przełożę.
»Jeszcze parę razy przejdę się po pokoju... Ostatni to raz w ruch wprawiałem swoje członki. Już siedzę przed biurkiem, odsuwam szufladę... chciałbym, aby uchodzący stąd spotykali się gdzieindziej... Ujrzałbym cię, Petroniuszu, i do łona twego przypadłbym, jak rozpłakany jeszcze uczeń do dawno w mądrości i chwale uspokojonego mistrza...«


∗             ∗

Tu silny odgłos dzwonka wyrwał go z odmętu myśli i do opuszczenia ręki z morderczą bronią zmusił. W przedpokoju rozległy się liczne kroki i liczne wesołe głosy, które też po kilku sekundach napełniły gabinet, słabo oświetlony płonącą na biurku lampą.
Co to znaczy? Co to się stało? Są to bracia Oktawii i dwaj najbliżsi ich przyjaciele, i jeszcze jeden ich towarzysz, tegoroczny król mody i kotylionów! Same krocie, nawet miliony; sam szyk i wykwint! Sam kwiat ludzkości!
Po co oni tu przyszli? Czemu otoczyli go takiem gwarnem rozgadanem kołem? Po kolei i wszyscy razem ściskają go za ręce, ramionami otaczają, nadają mu przyjacielskie, serdeczne nazwy. Jedni śmieją się i poufale sobie żartują, inni mówią o czemś z namaszczoną prawie powagą; jeden rozczula się tak, że aż końcem palca łzę z oka ściera.
O czem to oni mówią?
Zrazu nic zrozumieć nie może, tak jest zdumiony i ogłuszony tem nagłem wtargnięciem wezbranego życia w jego myśli o śmierci, wesołego gwaru — w przedgrobową ciszę.
Stoi śród nich wysmukły i zgrabny, choć nieco przygarbiony, ze złocistymi włosami zjeżonymi nad bladem czołem, z osłupiałemi oczyma. Jednostajny gatunek i krój ubrania, jednostajna barwa i delikatność skóry, czynią go do nich tak podobnym, jak kropla wody podobną jest do innych. Odrazu też zgadnąć można, że kiedy zacznie poruszać się, będzie poruszał się zupełnie tak, jak oni, a nawet gdy mówić zacznie te same co oni sylaby, będzie skracał lub przedłużał. Tylko pomiędzy brwiami ma zmarszczkę, z której wygląda zgryzota, a której oni nie mają, i w ogólnym zarysie twarzy więcej śladów mózgowej pracy. Teraz także mózg jego pracuje nad przywróceniem sobie przytomności i zrozumieniem tego, coz nim i dokoła niego działo się i dzieje.
Zaczyna już rozumieć... Oni winszują mu czegoś! Śmiejąc się, ściskają mu ręce, wstrząsając go za ramiona, żartując i rozrzewniając się naprzemian, czegoś mu winszują.
Co to? Co on słyszy, czy słuch go nie zawodzi? Jestże podobnem? Ależ tak, tak! Nie, oni chyba drwią sobie z niego. Szydzą, za cel zabawy go wzięli! Jednak, starszy brat Oktawii bardzo poważnie mówi... jemu wierzyć można, prawa ręka ojca, dzielna finansowa głowa...
Ten znowu, król kotylionów, drugą już łzę rozrzewnienia z oka ociera, łzę prawdziwą, tak dużą i świecącą, że gdyby tylko potrafił ją utrwalić, byłaby jednym z najpiękniejszych orderów, rozdawanych w tańcu, nad którym panuje.
Tak, tak, już zrozumiał, ale jeszcze nie zupełnie wierzy, a raczej nie śmie oddać się wierze w prawdziwość tego, co słyszy. Ale brat Oktawii, ten finansista, pod ramię go obejmuje i sztywnego jeszcze na stronę odprowadziwszy, z uśmiechem bardzo przyjacielskim, głosem nieco zniżonym, mówi:
— Na Oktawię, savez-vous, ta wiadomość ogromne, ale to ogromne, wrażenie wywarła... Nie spodziewaliśmy się tego... ale ktoż zgadnie cette eternelle énigme, którą jest serce kobiety?... Wiesz, mon cher, ojciec mój spodziewa się, że w sąsiedztwie naszem dobra nabędziesz... , ... n’allons-nous pas nous amuser là comme de rois... Cóż robisz z dzisiejszym wieczorem? Spodziewam się, że zechcesz spędzić go z nami... Ojciec ma z tobą do pomówienia o interesie, et Octavie est dans son beau jour... czeka cię... heureux vaut-rien!...
Teraz dopiero zrozpaczony podniósł głowę i oczy mu błysnęły. Nakoniec uwierzył. Boże najpotężniejszy, więc to prawda! On wygrał, wygrał, wygrał na loteryi ogromną summę!...


∗             ∗

Odeszli, on pozostał, na pozór ten sam, co wprzódy, lecz bardzo zmieniony. Całą jego istotę przenikała radość tak gwałtowna i wzburzona, że o źródle jej, ani o czemkolwiek innem, zrazu myśleć nie mógł.
Długo nie myślał wcale, tylko był cały radością, która po pokoju nim miotała, jak w przestrzeni wicher miota listkiem. I, jak na skrzydle wichru latający listek, to mknie z chyżością strzały, to wolniej unosi się w górę, to, w dół opadając, swawolnie i bez taktu skacze po grudach ziemi, — tak on, to pędem strzały pokój od końca do końca przelatywał, to przebywał go chwiejnym i mdlejącym krokiem, to po kobiercu, którego lichy gatunek trochę tylko wynagrodzony był deseniem, dość dobrze wschodnie naśladującym, takich dokonywał skoków i susów, któreby najpewniej jednego z jego przyjaciół, tego finansistę, ogromnie zgorszyły, a drugiemu, temu królowi kotylionów, wycisnęły z oka łzę, nad tak grubiańską poniewierką choreografii.
Ale jakże on mógł teraz o tem myśleć i dbać o to, skoro czuł się tak lekkim i sprężystym, że koniecznie skakać musiał, a tak zachwyconym i szczęśliwym, że z każdem odetchnięciem, z każdym obiegiem krwi w żyłach, od stóp do głowy przebiegał go coraz nowy strumień ciepła i energii.
Nakoniec zmordowany na fotel upadł i samemu sobie, zarówno jak zewnętrznemu światu, przypatrywać się i przysłuchiwać zaczął. Zmysły jego z niewypowiedzianą rozkoszą kąpały się w uczuciu życia, którem przed chwilą, jak największem z głupstw i najsroższą z niesprawiedliwości, był pogardził. Czuł ciszę i ciepło pokoju, gwar uliczny za oknem wydawał mu się pełnym rzeźwej wesołości, a melodyjnem i do łez rozczulającem skrzypienie katarynki.
Uśmiechnął się raz: przypomniał sobie brodate bóstwo złotej rzeki, którego lękać się już przestał, któremu przeciwnie spojrzy jutro w oczy dumnie i z tryumfem. Uśmiechnął się drugi raz: trzeba będzie tym poczciwym, kochanym chłopcom taką kolacyjkę wyprawić, aby uczuli, kogo to z kółka swego o mało nie utracili, a teraz odzyskali. Uśmiechnął się trzeci raz: apartamencik na pierwszem piętrze nieduży, ale urządzony... pocałował końce dwóch palców... Uśmiechnął się raz jeszcze — najszczerzej i najradośniej: Oktawia...
Porwał się z fotelu. — Hej, lokajczyku — tymczasem, zanim będzie kamerdyner; ubierać się... wychodzę, wyjeżdżam... tymczasem wychodzę, zanim wyjeżdżać zacznę!
Nie miał czasu, śpieszył, śpieszył! Za temi ścianami było wielkie miasto, pełne gwaru, szumu, wesołości, najrozmaitszych słodyczy, świetności, piękności; za tem miastem był świat szeroki, pełen ogromnych stolic, wspaniałych widoków, wstrząsających wzruszeń, rzadkich rozkoszy...
We wnętrzu tego świata przelewał się, wrzał, głosami wszystkich Syren śpiewał wrzątek życia; u szczytu jego, jak bogini na globie, stała ta kobieta z tak nadzwyczajnie cienką skórą i artystyczną duszą, ta ostatnia strofa, dla której utworzenia wyśpiewanym został poemat dziejów...
Hej, zanurzyć się we wrzątku życia! Hej, z tryumfem na czole i nie już nadzieją, ale pewnością szczęścia rzucić się w objęcia świata! Prędzej! prędzej! prędzej do życia, w świat!


∗             ∗
Cóż to? Czy był on szaleńcem, noszącym w sobie sprzeczne uczucia i myśli, które go pogrążały w otchłań rozpaczy, to znowu napełniały bezmierną radością? Nie; szaleńcem nie był, ale jednym z tych, którym rozpacz w szczęście zamienić mogą — pieniądze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.