Łowy królewskie/Tom I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Ascanio Macarone dell’Acquamonda.

Don Simon de Vasconcellos, przygnieciony wzruszeniami dnia poprzedzającego, całą noc w twardym śnie przepędził. Gdy się ocknął, słońce weszło już oddawna. Otworzył oczy i zdawało mu się że marzy jeszcze. Ciemne i zabrudzone belki krzyżowały się nad jego głową, a przez szczelinę w dachu spostrzegł niebo. Naokoło niego znajdowały się sprzęty, mogące łatwo wzbudzić zadziwienie, w człowieku, wychowanych na łonie prawie książęcego przepychu. Na prostym drewnianym stole w glinianych garnkach stały resztki nędznéj wieczerzy, o kilka kroków daléj, wisiał na gwoździu skurzanny fartuch zbluzgany krwią; z którego kieszeni wyglądał długi nóż.
— Gdziesz jestem? — rzekł Souza przecierając oczy.
— Jesteście u swego przywiązanego sługi, segnor — rzekł Baltazar, wchodząc w téj chwili do izby — sam król Alfons nie może tego powiedziéć w swym królewskim pałacu.
Simon zadrżał, sen wnet mu uleciał z powiek i wszystkie wypadki dnia poprzedzającego stanęły mu na pamięci.
— Więc to nie sen! — zawołał z goryczą, taki-to przytułek przygotował mi hrabia Castelmelhor!
— Daj Boże, aby nie zrobił gorzéj, segnor!..
— Tak!.. donna Inès! Oh muszę ja widziéć... musze się dowiedziéć...
— Uspokójcie się segnor, będziecie mieli o niej wiadomość niewychodząc ztąd wcale. Wczoraj wieczór byłem w pałacu i dowiedziałem się, że wasza szanowna matka odprawiła bez odpowiedzi Antuneza i jego godnych towarzyszy... Wasza narzeczona nie domyśla się nawet chytrości don Ludwika...
— Niech o tém ani ona, ani nikt w świecie się nie dowié, rozumiesz mnie? — zawołał Simon.
— Ktoś już wszystkiego się domyślił — odpowiedział Baltazar. Donna Ximena wie już że jednego tylko ma syna.
— Bogiem się świadczę, że chciałem jéj oszczędzić téj boleści! — rzekł Vasconcellos. Lecz czas upływa Baltazarze, a nikt nie czuwa nad moja narzeczoną... muszę wyjść...
— Przeciwnie raczysz tu jeszcze pozostać segnor.
— Czy chciałbyś mnie zatrzymywać pomimo mojéj woli?
— Czemu-by nie? — odpowiedział z flegmą Baltazar.
— To nadto zuchwałości! — zawołał Vasconcellos. Wyświadczyłeś mi przysługę, wiém o tém i wdzięcznym być potrafię lecz zatrzymywać mnie... jakby w niewoli...
— W niewoli! — przerwał Baltazar — dobrze powiedziałeś, segnor! Chyba po trupie moim przejdziesz ten próg!..
— Posłuchaj — rzekł Simon zniecierpliwiony — wczoraj użyłeś przeciwko mnie siły; przebaczyłem ci to, gdyż działałeś w dobrym celu; lecz dzisiaj...
— Dzisiaj segnor, uczynię podobnie, i znowu użyję siły, jeżeli tego okaże się potrzeba; pierwéj zaś spróbuję prośby...
I złożywszy ręce na piersiach, ciągnął daléj.
— Mówiłem ci segnor, że kocham cię jak mego pana i jak syna; zarazem za pana gotów jestem umrzéć, za syna powinienem myśléć i działać roztropnie... Czy wierzysz w moje przywiązanie, segnor Vasconcellos?
— Wierzę — odpowiedział młodzieniec pokrywając wzruszenie gniewu — lecz jakkolwiek twoje do mnie przywiązanie jest nieograniczone, jest przecież samowładne i gnębiące...
— Dla tego że nie chcę by służalcy faworyta, pochwycili cię jak tylu innych. Ależ ty sam, don Simonie, czyliż nie masz żadnego obowiązku, maszże prawo narażać swoją wolność dla czczego kaprysu? Czyż nie przysiągłeś zguby zdrajcy co opanował i powoduje naszym królem.
— Milcz! — rozkazująco zawołał Vasconcellos — ani słowo o królu! Lecz masz słuszność, przysiągłem, i to wspomnienie działa na mnie silniéj, aniżeli twe błagania lub groźby. Zostaję.
— To dobrze!.. Ja rzucam na dziś suknie rzeźnika i przybieram się w mój dawny mundur trębacza królewskiéj straży. Bądź spokojnym segnor, jeżeli się knuje jaka zdrada przeciwko Wam lub donnie Inès de Cadaval, odkryję ją i użyję wszystkiego co tylko będzie w mojéj mocy, dla zniweczenia zamiarów waszych nieprzyjaciół.
Baltazar chciał odejść.
— Cóż czynią mieszczanie Lizbońscy? — nagle zapytał Simon.
— Czekają na wasze rozkazy.
— Czy można na nich liczyć?
— Do pewnego stopnia.
— Czy aby są odważni?
— Jeżeli ich będzie dziesięciu na jednego, będą się wprawdzie obawiać, ale pójdą naprzód.
Vasconcellos zamyślił się.
— Jestem wygnańcem — rzekł po chwili milczenia — i muszę być posłusznym rozkazowi króla; lecz wykonałem przysięgę, i chcę jéj równie dopełnić. Niech mieszczanie Lizbońscy będą w gotowości. Dzisiejszéj nocy jeżeli mi pomogą, pozbędą się tego podłego faworyta, który ich tyle razy znieważył. Dzisiejszej nocy uderzymy na tę sromotną straż, która hańbi i kala dwór monarchy.
— Czy zechcesz zanieść moje rozkazy okręgowym dowódcom?
— Z największą chęcią!
Simon wydarł z pugilaresu kilka kartek, na których kilka słów nakreśliwszy oddał je Baltazarowi.
— A teraz do widzenia! — rzekł Baltazar — widzę że dzisiaj będę miał wiele do czynienia, dla tego téż spieszyć się muszę.
Zaledwie Baltazar wyszedł na ulicę, spostrzegł z daleka Ascania Macarone. Ten dojrzał go również, i obudwom jedna myśl przebiegła po głowie.
— Otóż człowiek, jakiego właśnie potrzebuję! — rzekł każdy z nich do siebie.
Baltazar potrzebował istotnie którego z służalców pałacowych, człowieka, któryby był świadomy wszystkich intryg dworskich, gdyż chciał się dowiedzieć jakie niebezpieczeństwo mogło jeszcze zagrażać Simonowi i donnie Inès. Macarone znowu szukał człowieka silnego i nieustraszonego zarazem, słowem gotowego na wszystko. Jak jeden tak i drugi, nie mogli się w stosowniejszéj chwili napotkać.
Macarone zbliża! się niby z miną obojętną, nasunąwszy kapelusz na ucho, i wsparłszy ręką na rękojeści szpady, nuci! zwrotkę z baletu Jana Lulli, kapelmistrza dworu króla Francuzkiego, udając że wcale nie widzi Baltazara, który również zbliżywszy się do Włocha powitał go ukłonem, i szedł daléj.
— Przysięgam na skrzypce tego kochanego Lulli, którego zwrotkę dopiéro co śpiewałem — zawołał Padewczyk; zdaję mi się że to mój kochany kolega trębacz Baltazar?
— On sam, segnor Ascanio.
— Ledwiem poznał... Już tak dawno nie dałeś się widziéć!
— Onegdaj byłem na placu — rzekł Baltazar, wskazując ranę na twarzy, którą mu zadała szpada faworyta.
— Ah! więc to z powodu owego zadraśnięcia dwa dni nie wychodziłeś z domu? Do pioruna! czyś nie odziedziczył jakiéj sukcessji Baltazarze, kiedy sobie takich pozwalasz wygódek?
— Cóż nowego zaszło przez ten czas na dworze? — zapytał Baltazar, zamiast odpowiedziéć.
Padewczyk brząknął złotem w kieszeni.
— Wiele, bardzo wiele nowych rzeczy!.. odrzekł.
— Opowiedzże mi je, segnor Ascanio — rzekł Baltazar.
— Łatwiéj mi policzyć, jak opowiedzieć — z miną zadowoloną, odpowiedział Padewczyk, dobywając z kieszeni ze dwadzieścia pistoli.
— Złoto!.. musiałeś szczerze pracować, skoro tyle zarobiłeś segnor.
— Tak... nie wiele!.. Dopomogłem w pewnéj rzeczy Conti’emu, który wynagrodził mię stosownie do wartości przysługi.
— A cóż u ciebie zawsze pustki w kieszeni, nieprawdaż?
— Mam pięć reali.
— Wiedziałem kiedyś co to jest real, ale już zapomniałem; czy chcesz zarobić pięć kwadrupli?
— Niewiedziałem nigdy co to jest kwadrupl i radbym się dowiedziéć. Zgadzam się więc.
— Zgadzasz się, nie pytając co trzeba zrobić?
— A wiele znaczy pięć kwadrupli?
— Dwadzieścia pistoli.
— Zgadzam się więc na wszystko.
— To się nazywa mówić! — zawołał Macarone śmiejąc się.
Baltazar, pomimo prostoty i nieświadomości wybiegów, w téj walce słownéj, swoją krwią zimną odniósł przewagę nad gadatliwym i nieostrożnym Włochem, i zaraz na początku rozmowy, domyślił się że Ascanio ma jakieś zamiary przeciwko człowiekowi którego on bronić postanowił.
Ascanio znowu pomimo zadowolenia jakie na twarzy jego widziéć się dawało, nie liczył na tak łatwą wygrane, znał on Baltazara, i często wyśmiewał się z jego, jak nazywał przesądów; jednakże ta nagła zmiana niewzbudziła w nim nieufności. Sam do wysokiego stopnia zepsuty, nie mógł się dziwić cudzemu zepsuciu, i z tak łatwego zgodzenia się Baltazara, wnosił że ten chytrzejszy niż się spodziewał dobrze się dotychczas maskował.
— Zgoda więc — rzekł — chciałem cię zchwytać za słowo i zaprowadzić jak zwykle dzieje się w romansach, na miejsce działania z zawiązanemi oczyma; lecz to nie podobna, muszę ci wszystko opowiedziéć. Jest tu jedna senoritta, nazwiskiem Inès de Cadaval... Tylko słuchaj dobrze.
Polecenie to było zbyteczném.
— Ta dama — mówił daléj Ascanio — jest piękniejszą jak Venus wychodząca z morskiéj piany, jakby powiedział zachwycający autor ulubieniec Muz, z którym widziałem się w pałacu Soubise; jest czystą i niewinną... Chcę ją porwać.
— Chcesz ją porwać? — powtórzył z zimną krwią Baltazar.
Włoch wziął koniec wąsa pomiędzy wielki i wskazujący palec i pokręcił go uśmiéchając się.
— Mój kochany — rzekł — płacę ci, a zatém nie tykaj mnie... Tak jest, chcę ją porwać!
— Aha! — pomruknął Baltazar — i to ja mam.
— Tak jest.. czy się zgadzasz?
— Czemużby nie?
Wymawiając te słowa ze zwykłą sobie zimną krwią, Baltazar bacznie spojrzał na Ascania. Spojrzenie to niebardzo musiało się podobać Padewczykowi, bo cofnął się krokiem w tył, i oczami podejrzeń cisnął na Baltazara.
— Czy chcesz zadatku? — zapytał.
— Naturalnie; lecz chcę również wyjaśnienia. Należy wszystko powiedziéć albo nic wcale, segnor Ascanio. Zacząłeś bądź wiec łaskaw dokończyć.
— Spodziewam się, iż nie żądasz wyjawienia nazwiska...
— I owszem, warto przecież wiedzieć dla kogo się pracuję.
— Ja sam go nie znam.
— W takim razie segnor Ascanio, udaje się natychmiast do pałacu hrabiego Ludwika de Castelmelhor i powiem mu, że niejaki kawaler Padewski, sługa Conti’ego zamierza porwać kobiétę, którą tenże sam Conti przyrzekł mu wczoraj w ganku Apolina.
— Jakto! — wybąknął Macarone z zadziwieniem — ty wiesz o tém?
— Alboż nie. Zdaje mi się, że Conti chcąc się uniewinnić, każę powiesić Padewczyka, a biedny Baltazar otrzyma w nagrodę więcéj jak pięć kwadrupli?...
— Dam ci dziesięć.
Baltazar powściągnął się i rzekł z prostotą:
— Masz zawsze, segnor Ascanio, nader przekonywające argumenta... Gdzież ma się rzecz odbyć?
— Chciał więcéj wyciągnąć! — pomyślał Włoch odetchnąwszy, jak gdyby mu wielki ciężar spadł z piersi. — Miejsce jeszcze nie obrane — dodał głośno — lecz porwanie ma nastąpić dzisiejszéj nocy, podczas królewskiego polowania.
— Ah! więc będzie polowanie? — zwolna wymówił Baltazar. — I ja mogłem pomyśléć na chwilę, że Conti ośmieli się targnąć na tak szlachetną krew! Nazwisko ofiary, złoto, które rozsypujesz pełnemi rękoma, wszystko to dosyć mi mówi.... Wiem teraz com chciał wiedziéć, segnor Ascanio; będziemy dzisiaj pracować dla króla.
Twarz Włocha przybrała dwuznaczny wyraz, gdy odpowiedział:
— Długo nie mogłeś się tego domyśléć mój kochany...
— Mniejsza o to skorom się domyślił... Do widzenia tedy, segnor, możesz liczyć na mnie.
Baltazar odwrócił się chcąc odejść, myśląc że zaradzi nieszczęściu, skoro uwiadomi o wszystkiem hrabinę; lecz Włoch przytrzymał go za rękę.
— Zaczekaj-no! — rzekł — wiesz nadto dobrze gdzie szukać Castelmelhor’a, i dla tego ani na krok nie odstąpię cię przez cały dzień.
Przyłożył piszczałkę do ust i świsnął.
z całych sił. Prawie natychmiast na obudwóch końcach ulicy pokazali się Fanfaroni królewscy.
— Nie obawiaj się — mówił daléj Padewczyk — nie przeciw tobie przedsięwziąłem te środki ostrożności; czekam tu tylko na; jednego młodego szlachcica, którego mam rozkaz aresztować. Jestto Simon de Vasconcellos. Szpiegi Conti’ego dostrzegli wczoraj jak wchodził do pałacu de Souza... On to obraził Conti’ego... wiész?
— Wiem... lecz czy byś chciał zatrzymywać mnie jakby w niewoli?
— Coś podobnego... aż do wieczora.
Z początku Baltazar chciał się opierać, lecz wspomniawszy na Simona, powściągnął się.
— Jest ich wielu — pomyślał — uległbym sile nie ocaliwszy go.
— Nie obawiaj się — rzekł Ascanio — starać się będziemy uprzyjemnić ci niewolę, i zamiast do więzienia, zaprowadzimy cię do koszar rycerzy Niebokręgu, a jeżeli chcesz, poślemy ci nawet po żonkę.
— To zmienia postać rzeczy — rzekł Baltazar. — Dzień szybko upłynie, a dobre wino ma swoją wartość. Idę z wami, segnor Ascanio.
Włoch przyprowadził swego więźnia do pałacu i dotrzymał słowa. Baltazar dostał doskonałego wina i przysłano mu żonę; ale że nie można razem myśléć o wszystkiém: piękny kawaler Padewski zapomniał zabronić téj ostatniéj wyjścia z pałacu. To téż, pożegnała się niezadługo z małżonkiem i wyszła niosąc do dowódzców okręgowych rozkazy Simona, i list Baltazara do hrabiny de Castelmelhor.
Powróciwszy do pałacu, Ascanio zameldował się Conti’emu, który natychmiast kazał go wprowadzić.
— Czy Wasza Excellencja przyprowadziłeś interes do skutku? — zapytał Padewczyk. — Czy będziemy mieli dziś polowanie?
— Nie masz się o co pytać — odpowiedział faworyt — gdy idzie o szaleństwo, Alfons zawsze gotów.... A ty zrobiłżeś swoje?
— Udało mi się nadspodziewanie. Znalazłem człowieka, który sam jeden wydarłby zdobycz dziesięciu ludziom, i który również przeciwko dziesięciu potrafi ją obronić, gdyby mu ją odbić chcieli.
— Ależ to prawdziwy fenix! — Wasza Excellencja przekonasz się w końcu. Podczas zamieszania donna Inès zniknie; człowiek który ją porwie, będzie niby jéj oswobodzicielem, a tymczasem przyprowadzi ją pod opiekę Waszéj Excellencji.
— Doskonale obmyślone! — zawołał Conti.
— Ona zaś zawdzięczając swemu wspaniałomyślnemu zbawcy — mówił daléj Padewczyk — nieochybnie...
— Odda mi swoją rękę.
— A wtedy, pozdrowimy Waszą Excellence jako księcia de Cadaval! — zawołał z przesadą Padewczyk.
— Przyjmuję przepowiednię, i zapewniam cię, że nie będziesz żałował pomocy, jakiej mi udzielasz do onéj ziszczenia.
Ascanio oddalił się przepełniony radością; już widział się panem bogactw i dostojeństw, któremi bez wątpienia obsypie go przez wdzięczność faworyt.
Skoro wyszedł, Vintimille pomyślał:
— Ten łotr jest mi jeszcze potrzebny, lecz gdy zostanę księciem de Cadaval, wyślę go do Brazylii, jeżeli tylko nie znajdę sposobności oddania mu na dożywotnie mieszkanie jednéj z cel naszego Limoeïro[1].




  1. Więzienie w Lizbonie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Józef Bliziński.