Łowy królewskie/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŁOWY KRÓLEWSKIE
PRZEZ
PAWŁA FÉVALA
Autora Tajemnic Londynu, Syna Sza­tana i innych,
przełożył z francuzkiego
A. Ch.

TOM II.

WARSZAWA,
NAKŁADEM DRUKARNI ADOLFA KRETHLOW,
przy ulicu Długiéj, Nr. 557.

1853.


Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby exemplarzy.
w Warszawie, d. 6 (18 Kwietnia) 1850 r.
Cenzor,
J. Hignet.




I.
Rycerze Niebokręgu.

W pałacu Alkantara znajdowała się obszerna sala, w któréj za panowania Jana IV-go odbywały się narady i posiedzenia ministrów, oraz rady dwudziestu czterech. Od czasu rejencyi, zgromadzenia te odbywały się pod prezydencyą królowéj pałacu Xabregas; sala zaś, o któréj mowa, na inny cel obróconą została. Służyła ona do uroczystych a zarazem błazeńskich posiedzeń rycerzy, Niebokręgu.
— Nie wiadomy jest powód ustanowienia téj osobliwszéj milicyi; do któréj najeżał król, jego dwór i wszyscy żołnierze królewskiéj gwardyi. Pobór do niéj musiał się odbywać w tajemnicy i dla tego to Conti, czy téż inny który pochlebca nieszczęśliwego Alfonsa obmyślił, aby dla rozrywki króla, każdego nowego członka przyjmować z uroczystą teatralną pompą.
Niewzruszeni, to jest żołnierze piesi przyjmowani byli w obec swych towarzyszy; Fanfaroni, czyli jezdni nieinaczéj byli przyjmowani jak przy kompletném zgromadzeniu wszystkich członków. Nakoniec szlachta, z których każdy miał się całować z królem i powinien był miéć swojego chrzestnego ojca, była przyjmowaną w obec wyższego komitetu, składającego się z najznakomitszych członków stowarzyszenia i z deputacyi prostych rycerzy. Alfons z prawa był wielikiém mistrzem, lecz Conti istotnym był naczelnikiem téj licznéj bandy, która postrachem była mieszkańców Lizbony. Komandorami i znaczniejszemi dygnitarzami byli już to magnaci Portugalscy, którzy powodowani, miłością własną, albo też nie śmiejąc opierać się woli królewskiéj, przyjęli owe sromotne dostojeństwa, już też mieszczanie, wykierowani jak Vintimille, na szlachtę.
— Nie bez wstrętu postanowiliśmy dać naszym czytelnikom opis owéj bezwstydnéj parodyi, z rzeczy tak szlachetnéj i pięknéj saméj w sobie, jak jest rycerstwo; lecz opis ten jest niejako dopełnieniem obrazu Dworu Alfonsa Vigo posłuży także do objaśnienia niektórych ustępów naszego opowiadania.
Komedja rozpoczęła się w gabinecie Alfonsa. Za nadejściem nocy, w chwili gdy wnoszono świece, wszyscy dworacy razem, i jakby wspólném poruszeniem, pozrywali z piersi wszelkie oznaki dostojeństw jakie posiadali.. Sam Alfons zdjął z szyi wstęgę Chrystusa i order Złotego Runa, który mu przysłał jego grzeczny nieprzyjaciel stary Filip Hiszpański. Jeden z dworzan zarzucił mu na szyję łańcuch błyszczący drogiemi kamieniami, składający się z gwiazd o pięciu promieniach, połączonych z sobą półxiężycami.
Na ten sygnał, na wszystkich piersiach zajaśniała ozdoba w kształcie gwiazdy, nad którą znajdował się półxiężyc z podniesionemi do góry rogami. Herold, w nocnym uniformie królewskiéj straży, który opisaliśmy już na początku naszego opowiadania, wzniósł sztandar mający na błękitném polu godła rycerzy Niebokręgu i zawołał:
Panowie, kawalerowie Gwiazdy Półxięzyca, słońce jest zwyciężone. Świat cały teraz do nas należy!
— Jakże ci się to zdaje hrabio? zapytał pocichu król Castelmelhora który stał obok jego krzesła.
— Piękne widowisko i dowcipna bardzo allegorya najjaśniejszy Panie.
— Mój to wynalazek... Lecz to nic jeszcze, zobaczysz coś więcéj.
Mówiąc te słowa, król wstał. Ten politowania godzien monarcha, nie umiejący na tronie zachować przyzwoitej powagi, okazywał przy tych uroczystościach godność pełną przesady i śmieszności.
— Chociaż nie piérwszy to, ani setny już raz odnosiemy zwycieństwo nad naszym zuchwałym współzawodnikiem Słońcem, — wyrzekł z powagą; — jednakże cieszymy się niem szczerze. Skoro zaś teraz; świat cały do nas należy, starać się powinniśmy rządzić nim mądrze; dla tego to udamy się do sali nowych obrad.
Dworacy uszykowali się szeregiem. Alfons przeszedł pomiędzy nimi poważnie, wsparty na ramieniu Castelmelhora. Herold niósł przed nim sztandar. Na piérwszym stopniu schodów król zatrzymał się.
— Panowie, zawołał, czy kto z nie widział dzisiaj naszego kochanego Conti? Nikt nie odpowiedział. Bo mały hrabia, mówił daléj Alfons, doskonale zastępuje jego miejsce. Niech umrę jeżeli wiem, dla czego Vintimille nie kazał go dotąd zamordować....
— To zapomnienie może się jeszcze wynagrodzić, odezwał się w półgłośno młodszy Castor.
— Czy słyszałeś hrabio? To bardzo zabawnie. Na twojém miejscu, podziękowałbym panu de Castro za przestrogę.
Król zeszedł ze schodów i zatrzymał się przed salą narad, wtedy puścił rękę Castelmelhor‘a.
— Hrabio, rzekł, nasze ustawy nakazują ci pozostać za drzwiami. Skoro nadejdzie czas zostaniesz, wprowadzony. Alfons wraz z orszakiem oddalił się, Castelmelhor zaś pozostał nagle w zupełnéj ciemności, ponieważ drzwi sali narad zamknięto:
Młody hrabia, pomimowolnie uczuł obawę i serce jego silnie zabiło, gdy jakieś silne dłonie ścisnęły mu ręce, jakby kleszczami.
— Kłamco, zdrajco, nikczemniku! — rzekł jakiś głos, tak blizko od niego, że poczuł oddech na swéj twarzy.
Castelmelhor usiłował wydobyć się lecz nieznajomy był od niego silniejszym; powściągnął się, myśląc, iż może to jest jakaś próba, należąca do błazeńskiéj ceremonii, w któréj odgrywał rolę.
— Twój brat cierpi, — mówił daléj głos; — twoja matka płacze; ojciec twój widzi cię i przeklina... A bogactwa Inezy utracasz!
— Kto jesteś? — zawołał Castelmelhor strwożony.
— Ten sam, którego sztylet dotykał twojej piersi w gaiku Apolina. Dziś, jak i wówczas, twoje życie jest w mojem ręku, a nową zmazałeś się podłością, którą powinienbym ukarać...
Lecz nie drżyj, hrabio Castelmelhor. Dziś jak i wówczas daruję ci życie. Biedny szaleńcze! Zostałeś zdrajcą za wynagrodzenie, które ci wydarto, nim jeszcze je otrzymałeś.
— Niepododna!
— Dzisiaj, wieczorem, skoro dopełnisz już dzieła podłości; gdy gwiazda hańby zabłyśnie na twojej piersi, udaj się hrabio do domu ojców twoich, a dowiész się, czy kobieta, któréj bogactwa obudziły twoją chciwość jest jeszcze w twojéj mocy.
— Inès porwana? — zawołał don Ludwik ocierając zimny pot z czoła.
— Jeszcze nie, i mógłbyś ją jeszcze ocalić.
— Wprowadzić kandydata! — odezwał się w sali donośny głos herolda.
— Prędzéj! — zawołał Castelmelhor odpowiadaj. — Jakim sposobem ją uratować? Cóż mam czynić?
— Uciekaj ztąd... udaj się natychmiast do pałacu Souza....
— Otwórzcie drzwi! — zawołał herold.
— Jeszcze czas!.... Uchodź!
Castelmelhor wahał się.
Uchodź, nieszczęśliwy! — powtórzył Baltazar.
— Nie wiem.... — wyjąkał hrabia; — nie, mogę....
Klucz obrócił się w zamku i ogromne podwoje otwarły się na ościerz. Przedpokój zalany został światłem, Castelmelhor ujrzał obok siebie Baltazara, który wyprostowawszy się, wskazywał mu drzwi gestem pełnym pogardy.
— Idź, człowieku bez czci i wiary! — rzekł... kto inny czuwać będzie nad narzeczoną Vasconcellosa.
Trąby królewskiéj straży odezwały się, i dwóch rycerzy Niebokręgu weszło po hrabiego Castelmelhor, który udał się za niemi blady i przerażony tem co usłyszał. Baltazar wszedł także w kostiumie królewskiego Fanfarona. Ascanio, stojący w pierwszym rzędzie deputacyi rycerzy, powitał go protekcjonalnym kiwnięciem głowy.
Trudno sobie wystawić cóś wspanialszego jak sala, do której wprowadzono Castelmelhora. Alfons pomimo wielkiéj różnicy w obyczajach, miał niejakie podobieństwo do dobrego króla René d’Anjou. Gdyby nie źli doradzcy, którzy przez cały ciąg panowania otaczali go, byłby jeżeli nie wielkim ani nawet godnym szacunku monarchę, to jednym z tych dobrych słabych władzców, którym pomimo to, że ich gani, nieodmawia jednak historya sympatyi.
Alfons, tak jak i René, posiadał w wysokim stopniu wrodzone uczucie piękności artystycznéj. Protegował z zapałem miernych malarzy, którzy kwitnęli wówczas w Lizbonie, i okazał dosyć smaku przy odnowieniu starożytnych pomników Portugalskich. Muzyka jego, której nie nazywał jak inni krolowie swoją kaplicą, lecz balem, składała się z doskonałych artystów sprowadzonych wielkim kosztem z rozmaitych stron Europy. Nakoniec, ostatnia cecha podobieństwa, Alfons pisał także wiersze. Zdaje się zbytecznem dodać, że, lepiej by uczynił, gdyby się, wstrzymał od tego.
Cóżkolwiekbądź Alfons stawał się zupełnie innym człowiekiem, skoro szło o pokazanie artystycznego smaku. Zbyt lekkomyślny, aby miał rachować wydatki, rozrzucał złoto pełną ręką i dokonywał planów najkosztowniejszych.
Sala, w której zbierali się rycerzę Niebokręgu, zdawała się istotnie pałacem boga.. Nocy, Sklepienie wyobrażało niebo zasiane rozlicznemi gwiazdami; nad samym zaś tronem królewskim jaśniał w lekko oświeconém przezroczu, olbrzymi półxiężyc.
Godła towarzystwa błyszczały na obiciach z błękitnego axamitu; meble i kobierce nosiły też same ozdoby. Światło pięciu ogromnych pająków i mnóstwa świeczników odbijając się w tych wszystkich gwiazdach, raziło wzrok a nieprzywykłemu do podobnego widoku widzowi zdawało się, że jest przeniesiony w dziedzinę jakiego genjusza, którego potęga przechodzi ludzkie pojęcie.
W głębi, axamitna firanka ukrywała niszę, w której umieszczono jak by świętych jakich, posągi Wenery i Bachusa. Firanka ta tylko podczas szczególnych uroczystości mogła bydź otwieraną.
Alfons cieszył się przez czas niejaki zdumieniem Castelmelhora na widok takiego przepychu, następnie rozciągnąwszy się; w fotelu umieszczonym na wzniesieniu również obciągniętym axamitem zasianym gwiazdami, rzekł:
— Zbliż się, hrabio; uprzedziliśmy naszego kochanego Conti że sam ma być twoim chrzestnym ojcem.... lecz jakże jesteś blady!... Niezawodnie ten smarkacz zląkł się czego w przedpokoju, gdzieśmy go pozostawili bez światła...
Ogólny śmiech przyjął ten żarcik Alfonsa; Castelmelhor poczerwieniał ze złości, lecz nic nie odpowiedział.
Ale jak widzę, — mówił dalej król, — nasz kochany Vintimille zaczyna postępować po królewsku: każe nam czekać na siebie....Kto z was, panowie! chce go zastąpić?
Nikt nie ruszył się z miejsca; wszyscy obawiali się gniewu faworyta. Lecz skoro król powtórzył zapytanie, prosty rycerz wystąpił z szeregu Fanfaronów, i stanąwszy przed wzniesieniem, przynajmniéj ze dwanaście razy ukłonił się z nieporównaną powagą.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość, raczysz pozwolić, rzekł kładąc kapelusz pod pachę to ja, jako przyjaciel od serca segnora Antoniego Conti de Vintimille z przyjemnością zastąpię jego miejsce.
— Jak się nazywasz, mój przyjacielu zapyta! król?
— Ascanio Macarone dell Acquamonda, Najjaśniejszy Panie, gotów służyć Waszej Królewskiej Mości, na lądzie na morzu i innych miejscach; tak przeciwko Maurom jako i przeciw Chrześcijanów, jak również gotów przebić się swą własną szpadą a to aby dowieść jednéj dziesięciotysiącznej części swego nie zachwianego i gorącego poświęcenia.
— Padewczyk wymówił cały okres jednym tchem.
— A to jakiś zabawny oryginał! rzekł Alfons; — wynagrodzi nam płaczliwą miną hrabiego.... No, Hrabio! czy przyjmujesz, tego człowieka za chrzestnego ojca?
— Jest-że on szlachcicem? — szepnął Castelmelhor.
— Niechaj moi szlachetni przodkowie przebaczą ci to zapytanie, don Ludwika de Souza! — zawołał Padewczyk, wznosząc oczy do nieba. — Mój to prapradziad wziął do niewoli króla Franciszka Igo w bitwie pod Pawią, brat zaś tego nieustraszonego rycerza był kawalerem Rodyjskim i ocalił życie wielkiemu ministrowi Filipowi de Villers o którym słyszał nie jeden z obecnych tu szlachetnych panów.
— Na honor! wybornie! zawołał król. — Powiedz mi, segnor Ascanio, czy nie jesteś czasem potomkiem pobożnego Eneasza i jego syna, który to samo co ty nosił imię?
— Myślałem nie raz nad tem Najjaśniejszy Panie, — odrzekł z powagą Macarone; — że pod tym względem istnieje wielka zmiana w tytułach naszéj rodziny. Istotnie zaś one nie sięgają daléj jak czasów Tarkwinijusza starego, piątego króla Rzymu. Jest to nieszczęście.... któremu trudno już zaradzić.
— No, hrabio, — rzekł Alfons; — w całem chrześciaństwie nie znajdziesz człowieka szlachetniéj urodzonego. Pocałuj go więc i zaczynajmy obrzęd.
Macarone odszedł natychmiast od stopni tronu, i postąpił ku hrabiemu starając się ile możności naśladować chód i ruchy elegantów wersalskich, których podziwiał na dworze francuzkim, gdzie istotnie, był lokajem jakiegoś magnata.
Nasz Padewczyk przepysznie był ubrany. Rąk nie widać mu prawie było wśród koronkowych mankietów, a niezmiernie długie pióro u kapelusza za każdym krokiem zamiatało posadzkę. Jego twarz jaśniała radością. Nadzieje uczynione mu przez Contiego zawróciły mu zupełnie głowę. Castelmelhor dumnie spojrzał na niego, a zobaczywszy junacką minę Włocha, pomimowoli odwrócił się z pogardą, lecz czując, że nie wypadało mu się już cofać, nadstawił policzka, z widoczném obrzydzeniem, które bardzo rozweseliło króla. Macarone pochylił się jak najgrzeczniéj i udzielił hrabiemu pocałowanie.
Castelmelhor podniósłszy oczy, mógł widziéć zdaleka spojrzenie Baltazara utkwione weń z wyrazem wzgardy i politowania.
Nieopowiadamy tu mnóstwa dziwacznych prób, przez które musiał przechodzić kandydat; nieprzytoczymy również długiéj i ojcowskiej mowy Alfonsa którą naturalnie zgromadzenie przyjęło z oklaskami.
Castelmelhor był jak na mękach, zimny pot wystąpił mu na czoło, to cierpiał nietylko z powodu poniżenia, na jakie był wystawiony w obec ludzi, z których żaden wyjąwszy króla nie był mu równym; ale nadto jeszcze z trwogą przypominał sobie słowa Baltazara wróżące, że na próżno wystawi się na poniżenie.
Przeciwnie Macarone, rad był z swojego obowiązku; nie przepuścił on hrabiemu ani jednéj formuły; a było ich bardzo wiele, gdyż ceremonia ta wymyśloną, jak to już wyżéj powiedzieliśmy, dla zabawienia Alfonsa parodijowała obrzędy i zwyczaje wszystkich tajnych zgromadzeń Niemiec, Anglii i Włoch, niemniéj jak starożytne podania rycerskie. Dodano do tego wszystkiego cokolwiek ćwiczeń, przypominających początek instytucji, to jest robienie bronią skakanie, zapasy ręczne i t. d. Czytelnik nie zapomniał, iż za zręczność w tych ćwiczeniach, Conti posiadł łaskę Alfonsa.
Castelmelhor zaczynał tracić już cierpliwość z trudnością ukrywając swój wstręt, gdy wypadek przyszedł mu w pomoc uwalniając go od ostatnich prób, śpiesznie przecisnął się Conti, wszedł do sali przez tłum, i zbliżył się ku tronowi.
— Wszystko idzie dobrze, — szepnął przechodząc do ucha Askania.
Potem, wszedłszy na stopnie wzniesienia, przyklęknął i wyrzekł po cichu kilka słów do króla.
Z początku Alfons przyjął go z surowem wejrzeniem lecz zdaje się że faworyt umiał w zadowalniający sposób wytłumaczyć swoją nieobecność, gdyż twarz Alfonsa wyjaśniła się.
— A więc wszystko przygotowałeś? — zapytał król, zacierając ręce.
— Pozwól sobie, Wasza królewska mość, powiedzieć kilka słów o mojém widzeniu się z królową — rzekł faworyt.
— Jutro, Vintimille, jutro powiesz mi o tém.... Dzisiaj myślmy o polowaniu... Czy będzie zwierzyna?
— Zwierzyna wytropiona, Najjaśniejszy Panie, i wiem już gdzie ją znaleść.
— Czy co dobrego?
— Najpiękniejsza dziewica z całéj Lizbony, perła Portugalii lecz trzeba się pośpieszyć.
— A więc bierz djabli ceremoniją. Hrabio! uwalniamy cię od puharu żarłoków królewskich, w którym się mieści sześć kwart francuzkich i od skoku przez szpadę, który tylko my na całym świecie dobrze wykonać umiemy. Zbliż się tu!
Castelmelhor wszedł na stopnie w towarzystwie Padewczyka, swego chrzestnego ojca. Alfons powstał i dał znak Contiemu ten rozsunął firankę o której mówiliśmy. Statuy Wenery i Bachusa mocno oświetlone, przedstawiły się oczom zgromadzonych.
— Hrabio! — rzekł król; — przysięgnij iż będziesz wiernym Wenerze i Bachusowi naszym ulubionym bóstwom.
— Przysięgam! — odpowiedział don Ludwik, siląc się na uśmiech.
— Przysięgnij, iż na zawsze zachowasz w tajemnicy to coś tu widział i słyszał.
— Przysięgam, — rzekł znowu don Ludwik.
— Przysięgnij, a to rzecz główna, iż nigdy nie dobędziesz szpady na obronę niewiasty ściganéj przez twych braci rycerzy Niebokręgu, chociażby ta niewiasta była twoją matką, żoną, lub narzeczoną!...
Conti spojrzał na nieszczęśliwego młodzieńca z szyderczym uśmiechem.
Castelmelhor cofnął się i milczał.
— Przysięgnij za niego, segnor Turnus, Volscens, czy jak się tam nazywasz zapomniałem twego heroicznego imienia.
Askanio pośpieszył ze złożeniem żądanéj przysięgi.
— Pisz, że przysiągł, — rzekł król do sekretarza, który spisywał protokół całéj téj błazeńskijé sceny.
Następnie, wziąwszy szpadę Askania, Alfons uderzył nią silnie po ramieniu hrabiego Castelmelhor i śmiejąc się na całe gardło zawołał:
— W imie djabła, Wenery i Bachusa pasuje cię hrabio na rycerza!... A teraz na łowy panowie!!
Trębacze zatrąbili odjezdnego i wszyscy, mając na czele króla wyruszyli.
Ascanio zbliżył się do Baltazara.
— Czas teraz działać, — rzekł — idź za mną i bądź gotów.
Baltazar milcząc udał się za nim: Castelmelhor pozostał na klęczkach przed wzniesieniem ogłuszony wszystkiem co widział i słyszał. Lecz kiedy ostatnie dźwięki trąb zamilkły, ocknął się jakby ze snu..
— Jakież dostojeństwa w świecie wynagrodzą mi tę hańbę!... — wyszeptał — Alfonsie! Alfonsie! Będę naprzód twoim faworytem, ale potem!...
Nie dokończył, lecz błyskawica która mignęła w jego oku, byłaby dla każdego dostatecznym tłomaczem jego myśli Castelmelhor niepojechał z królem na polowanie: kazał sobie osiodłać konia i popędził do pałacu Souza.


II.
Królewskie palowanie.

Rozstaliśmy się z hrabiną de Castelmelhor w chwili, kiedy postanowiła błagać królowę o unieważnienie wyroku, który Simona de Vasconcellos na wygnanie skazywał — jak również o odwołanie rozkazu, zmuszającego Inezę de Cadawal do oddania ręki Ludwikowi de Castelmelhor.
Pomimo, że hrabina co wieczór jeździła do klasztoru, w którym mieszkała Ludwika de Guzman, w dniu tym przecież, zamiaru swego dokonać nie mogła. Czule ona kochała obudwóch synów, a myśl, że don Ludwik okrył się hańbą, zadała tak silny cios sercu, że nieszczęśliwa matka zachorowała.
Przez całą noc, dręczyły hrabinę czarne myśli. Widzenie się z królową, które początkowo za jedyny uważała ratunek, teraz ją przestraszało. Donna Ludwika tak namiętnie kochała swego starszego syna, króla! Nic nie wiedziała o jego postępowaniu! Miałażby tedy ona, Ximena, przyjaciółka i powiernica swéj królowéj, zakłócić nagle jéj spokojność i zatruć jej dni ostatnie?
Ta myśl pomnażała boleść hrabinéj. Z drugiéj strony, któż prócz królowéj, może stawić czoło królowi? Niewiedząc czego się chwycić hrabina trzęsła głową. Jéj obawa o Simona, pomimo że Baltazar zapewnił ją o bezpieczném jego schronieniu co chwila wzrastała.
Już świtać zaczynało, a hrabina jeszcze niezmrużyła oka; w reszcie goryczka ustąpiła i hrabina pomodliwszy się ze skruchę, postanowiła rzucić się do nóg królowéj, obiecując sobie nie dręczyć serca nieszczęśliwéj matki i o ile się da, uniewinniać przed nią Alfonsa.
Skoro nadszedł czas, w którym zwykle jeździła do klasztoru Matki Boskiéj — wstała i niezważając na swą słabość, wsiadła do karety z Donną Inezą.
Zazwyczaj Donnę Ximenę, wprowadzono do królowéj natychmiast za jéj przybyciem, dzisiaj przecież damy służbowe wejścia jéj wzbroniły. Królowa już blizko od dwóch godzin rozmawiała z dwoma swemi zaufanemi doradzcami i posłem Alfonsa. Hrabina usiadła w przedpokoju królowéj i czekała końca narady.
Posłem ze strony króla był Antoni Conti de Vintimille! wpisał on na blankiet w ręczony mu przez Alfonsa co sam chciał, i przybył oznajmić wdowie po Janie IV, że król, przyszedłszy już do pełnoletności, sam chce panować i domaga się, ażeby matka zrzekła się uroczyście władzy, oddając mu koronę i pieczęć państwa, według przyjętych form, a to w obecności Grandów Portugalskich.
Królowa przeczytawszy żądanie syna, zdumiała z początku; lecz wkrótce radość wstąpiła w jéj serce. Już to dawno chciała ona zrzucić z siebie ciężar panowania i zupełnie poświęcić się Bogu. Jednakże w wypadku tak ważnym, sama nie chciała przyjąć na siebie całéj odpowiedzialności, i dla tego zawezwała do siebie Don Miguela de Mello de Torres swego spowiednika, i markiza Saldanha, którzy w podobnych razach zawsze byli jéj doradzcami.
Markiz de Saldanha, krewny i przyjaciel nieboszczyka hrabiego Castelmelhor, był-to starzec surowy i sprawiedliwy; lecz na jego umysł osłabiony latami, królowa nie wiele liczyć była powinna.
Don Miguel de Mello de Torres, przeciwnie, był to kapłan uczony i rozsądny; on razem z nieboszczykiem hrabią de Castelmelhor sprzeciwiał się zawarciu związku z Anglią i bardzo często w trudnych okolicznościach korzystnie pomagał Janowi IV.
Conti, po przybyciu doradzców, powtórzył na nowo żądania króla. Saldanha, oświadczył natychmiast, że wypada zadosyć uczynić żądaniom Alfonsa, który już ma prawo objąć ster rządu, według praw i ustaw portugalskich. Miguel de Meilo nie zgadzał się na to. Nie zaprzeczając Alfonsowi praw do objęcia władzy, prosił królowę ażeby zwołała Kortezy, któreby w tym ważnym wypadku rozstrzygnęły.
— Gdyby mi wolno było objawić swe zdanie w obecności Jej królewskiéj mości rzekł Conti — zwróciłbym tu uwagę, że przychylić się do zdania don Miguela, znaczy, wyzwać do boju wszystkie stronnictwa, rozdziérające Portugalją, i że sam Filip hiszpański innéj nie dałby rady.
— Sgénor Conti — gniewnie odpowiedział don Miguel — bywają wypadki; że rady nawet nienawistnego wroga, więcéj są warte od rad podłego przyjaciela. Gdyby na dworze Alfonsa VI było jedną osobą mniéj a mówię tu o tobie, Sénor, pewnie nie wąchałbym się radzie królowéj by jeszcze dziś złożyła swą władzę w ręce syna.
Conti wzgardliwie się uśmiechnął i chciał odpowiedziéć.
— Milcz, Ségnor! — zawołała królowa.
Donna Ludwika tyle miała w sobie królewskiéj godności, że faworyt zwiesiwszy głowę zamilkł natychmiast.
— Dziękuję ci markizie de Saldanha i tobie don Miguelu — mówiła daléj królowa — asze zdania są podzielone; lecz że w was równe pokładam zaufanie, muszę w tym razie trzymać się tego co mi własne poda natchnienie.
Królowa pewnym krokiem przeszła pokój i uklękła przed krucyfixem. Klęczała kilka minut; a powstawszy tak się ozwała:
— Don Miguelu de Mello de Torres, poruczam ci wezwać na jutro, na godzinę dwunastą, naszego syna infanta, ministrów państwa, radzców, gubernatorów zamków, fortec i miast, szlachtę, duchowieństwo, starszych zgromadzenia kupców i naczelników mieszczaństwa — w ogóle wszystkich znaczniejszych dygnitarzy, którzy się znajdują w Lizbonie. Przed zgromadzeniem tém, które jak to jest przepisaném przez nasze prawo na przypadek konieczności, uważaném być ma za kortezy objawiemy naszą wolę.
Królowa podała rękę, którą markiz ucałował z uszanowaniem. Don Miguel ukłonił się, skrzyżowawszy ręce na piersiach; potem wyszli razem z Contiem. Przechodząc przedpokój faworyt spostrzegł hrabinę i Inezę de Cadawal.
— Co za szczęśliwy dzień! — pomyślał Conti — Jutro Alfons będzie władzcą Portugalii, a ja będę władzcą Alfonsa; dzisiaj wieczorem zawładnę kobietę, która mnie wzniesie na najwyższy szczebel wielkości, i zarazem zemszczę się na tym łotrze hrabi Castelmelhor, który mi chce wydrzéć przyjaźń mego króla.... Co za szczęśliwy dzień!
Conti wsiadł w karetę i pojechał drogę Alkantarskę.
Hrabina jeszcze długo siedziała w przedpokoju, mając nadzieję, iż królowa przywołać ją rozkaże. Lecz Donna Ludwika modliła się i myślała tylko o tem co jéj czynić wypada. Wkrótce jedna z jéj kobiét przyszła oznajmić hrabinéj, że królowa tego wieczora już jéj nie przyjmie.
Gdy hrabina z Inezą wsiadły do karety, już wszędzie ognie były pogaszone. Zdala tylko dochodził jakiś hałas dziwny, niedoobjaśnienia: wrzawa ta oznaczała coś podobnego na polowanie bo czasami odzywały się rogi, lecz dźwięk ten znowu po chwili ucichał.
Dla tych co znali sposób życia Alfonsa, hałas ten byłby przepowiednia straszna i wiele znaczącą. Lecz ludzie exkortujacy hrabinę, tylko co przyjechali z zamku de Vasconcellos na wrzawę o ich uszy obijającą niezważali i wcale nie spieszyli do domu. Było ich dwunastu, konno zupełnie uzbrojonych, niespodziewali się, ażeby w stołecznym mieście, o tak wczesnéj godzinie mogło grozić akie niebezpieczeństwo.
Jednakże hałas szybko się przybliżał; już nawet było można słyszéć tentent koni. Na skręcie jednéj ulicy, jeźdźcy exkortujący hrabinę, spostrzegli nagle w odległości stu kroków, ze dwunastu rycerzy z pochodniami. W téj-że saméj chwili kilku przelęknionych mieszczan przebiegło obok karety, wołając:
— Ratujcie się!... to królewskie polowanie!...
Wyrazy te dla wszystkich były zrozumiałe. Orszak hrabinéj poznał niebezpieczeństwo i chciał się cofnąć; lecz już było zapóźno. Rycerze, spostrzegłszy karetę, zgasili pochodnie. W tym również czasie oddział piechotny królewskiéj straży ukazał się na przeciwnym końcu ulicy; tym sposobem kareta hrabinéj ze wszech stron zostaje otoczoną.
Piérwsze natarcie konnych fanfaronów zmieszało cokolwiek ludzi hrabinéj; lecz że orszak jéj składali starzy i waleczni żołnierze, dawni podkomendni nieboszczyka hrabiego de Castelmelhor: szybko się więc na nowo uszykowali. Obydwaj lokaje i woźnica zsiadłszy z kozła dobyli szpad broniąc przystępu do drzwiczek karety. Bój był zacięty, krwawy i mógł się pociągnąć długo, ponieważ ciemność sprzyjała mniejszej liczbie. Lecz wkrótce, na obu końcach ulicy, odgłosy trąb i rogów oznajmiły o przybyciu posiłków rycerzom królewskim.
Hrabina, zawsze odważna i nieustraszona wychyliła się przez drzwiczki.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Polujemy! — odpowiedział niedaleko piskliwy głos Alfonsa VI.
— Nie wiecie na kogo napadacie! — zawołała Donna Ximena — jestem hrabina de Castelmelhor.
— Aha! — krzyknął król — hrabiątko nie powiedziało nam, że jest żonaty. To zdrada!... Huzia!.... Huzia!....
I walka wszczęła się na nowo; a pobudzały ją krzyki króla i dowódzców straży.
Kilku ludzi padło z orszaku hrabinéj; inni już się pomęczyli; kiedy nagle, człowiek olbrzymiego wzrostu, w kostjumie królewskiego fanfarona przedarł się przez tłum walczących wytrącił szpadę z ręki służącego, który bronił przystępu do karety i otworzył drzwiczki. Olbrzym zajrzał we wtnęrze karéty.
Donna Ineza z przestrachem rzuciła się w tył, nawet hrabina pomimowoli zadrżała.
— Która z was jest narzeczoną Simona de Vasconcellos? — zapytał olbrzym.
— Chciałżebyś porzucić córkę księcia Cadawal? — zawołała Donna Ximena.
— Dla czegóżby nie? — z zimną krwią odpowiedział królewski fanfaron.
Donnie Ximenie zdało się, że już gdzieś słyszała i głos ten i słowa; lecz w téj chwili przestrachu, nic nie przypominała dokładnie, i posunęła się naprzód, ażeby sobą zasłonić Inezę.
— Dla czegóżby nie, kiedy jéj już nie można innym uratować sposobem? — mówił daléj olbrzym.... Spieszmy się, niema ani chwili do stracenia, a ja tylko narzeczone Don Simona mogę uratować.
— Kto jesteś?
— Nie znasz Sénora mego nazwiska.... Posłałem ci list z dobrą radą; lekce ważyłaś ją, skoro tutaj jesteś... Zaklinam cię na twego syna... śpiesz się!
Nakoniec nocni łowcy zwyciężyli; drzwiczki z przeciwnéj strony karety otworzyły się.
— Gdzie jest nasz kochany Vintimiil? zawołał Alfons. — Trąbcie, trąbcie!.... Jak-że to jest zabawne!
— Moja córka! Moje biédne dziecię! — wołała hrabina w rozpaczy.
Silna ręka na bok ją odepchnęła. Ochłonąwszy z przestrachu już hrabina Inezy w w karecie nie znalazła.
Znowu zapalono pochodnie. Na około karéty słychać tylko było przekleństwa, krzyki, nawoływania i jęki. Hrabina rzuciła się ku drzwiczkom, szukając oczyma Inezy de Cadawal.
Otóż co zobaczyła:
W odległości najmniéj dwudziestu kroków, jakiś człowiek ogromnéj postaci, którego twarzy dojrzéć nie mogła, w jednym ręku trzymał Donnę Inezę, a w drugiej długą szpadę. Człowiek ten był otoczony tłumem ludzi, śmiejących się, krzyczących i starających się wydrzéć mu jego zdobycz.
— Panowie, zlitujcie się nademną! — wołała hrabina, załamując ręce — to Ineza, córka moja!... Zabijcie tego człowieka, który mi ją porwał! Lecz pośród zgiełku głosu jéj nikt słyszéć niemógł.
Tymczasem Baltazar, bo to był on jak mógł bronił swą zdobycz od natarczywość i towarzyszy. Czekał on chwili, aż się tłum zmniejszył. Hrabina z przestrachem spoglądała na tych ludzi, z których każdy oświetlony jaskrawym blaskiem pochodni, zdawał się bydź szatanem, czychającym na piękną Inezę. Jednakowoż hrabina jeszcze nie traciła nadziei.
— Król — myślała ona — król wkrótce przybędzie.
— Śliczna damo — ozwał się w tejże chwili Alfons z niecierpliwością stojący u drugich drzwiczek karéty — czyż nie zechcesz nam pokazać swego czarującego oblicza?
I przy tych słowach chciał ją wziąść za rękę.
— Precz! — zawołała Donna Ximena. Kto jesteś, że śmiesz dotykać się ręki wdowy po Janie de Souza?
— Tylko syn Jana IV. odpowiedział Alfons z ironiczną pokorą.
— Król! — wyszeptała hrabina z rozpaczą.
— Przepuśćcie królewską zwierzynę ryknął Baltazar i rzucił się naprzód.
Donna Ximena straciła z oczu Inezę.
— Porwali mi ją!... — jęczała Ato wszystko przez ciebie, przez ciebie Alfonsie.
Siły opuściły hrabinę razem ze zgaśnięciem ostatniego promyka nadziei. Donna Ximena zemdlała w karecie.
Straszne zamieszanie panowało na miejscu, gdzieśmy zostawili Baltazara. W saméj rzeczy, trębacz, widząc, że tłumy zamiast się zmniejszać, coraz się ścieśniają, zaczął działać stanowczo i krzyknął tak do nośnie, że go nawet sama hrabina usłyszała.
W téjże saméj chwili, wstrząsnąwszy ciężką szpadę, Baltazar rzucił się między tłum i przeciął go w kierunku prostéj linii tak, jak kula armatnia przecina młody a gęsty krzaczek.
Kiedy go kto zatrzymywał, natychmiast wołał.
— Przepuśćcie królewską zwierzynę!
I przy każdém podobném wykrzyknięciu, jego szpada opadała; przeszkoda niknęła.
Wkrótce znalazł się on w ciemnéj i wązkiéj uliczce. Przed nim nie było nikogo; lecz za nim szedł jakiś człowiek.
— Stój, zaczekaj na mnie, przyjaciela — wołał tenże — Rycerze Arjosta, mego boskiego ziomka, są dziećmy w porównaniu z tobą. O! przepłoszyłeś téż ich niezgorzéj mój towarzyszu.... Lecz zatrzymaj się przecie; niechaj wypocznę i naśmieję się dowoli.
Baltazar biegi daléj udając iż nie słyszy.
— Zatrzymajżeś się! — mówił znowu tamten — czyż nie poznajesz twego dobrego towarzysza Ascania Macarone, który ci obiecał dwadzieścia nowiuteńkich pistoli, i z niecierpliwością oczekuje chwili, kiedy ci będzie mógł je wyliczyć?.... Wstrzymaj się więc!
Baltazar nie zatrzymywał się, Askanio zaczął miéć go w podejrzeniu, gdyż jego dobry towarzysz biegł nie ku Alcantara, lecz ku dolnemu miastu. Podwoił więc usiłowań. Chociaż Baltazar był bardzo silnym, jednakowoż Ineza opóźniała jego ucieczkę, i Włoch wkrótce go dogonił.
— Zapewneś oszalał, mój dobry towarzyszu rzekł Ascanio stając przed Baltazarem tak, iż ten nie mógł ani na jeden krok posunąć się naprzód. — Zdaje się, że ta straszna walka pozbawiła cię rozsądku. No, zwróćże się, przecież jeszcze przed nami daleka droga do pałacu!
— A! pan idziesz do pałacu? z zimną krwią zapytał Baltazar, składając swój ciężar na kamieniu, by nieco odpocząć.
— Naturalnie, że do pałacu, i to z tobą, przyjacielu — odpowiedział Ascanio.
Ineza była zemdloną; lecz chłód kamienia, na którym ją złożył Baltazar, powrócił jéj przytomność.
— Matko.... Simonie!.... ratujcie mnie! — wyszeptała seńora.
— Uspokój się, senora rzekł Baltazar — jesteś teraz pod opieką najwierniejszego sługi Vasconcellos’a.
— Dziękuję ci.... dziękuję... wyszepnęła dziewica i znowu zamknęły się jéj oczy.
— Ten olbrzym jest prawdziwym skarbem! — pomyślał Ascanio — ma siłę herkulesa, i łże wcale niezgorzej odemnie.... No, chodźmy już — dodał głośno.
— Seńor Ascanio — odpowiedział Baltazar — nie idę z panem jedną drogą.
— Mniejsza oto, pójdę tą którą zechesz.... No, chodźmy!
— Ja razem z tobą nie pójdę, z tob!ą seńor.
— Zapewne żartujesz? — fuknął Ascanio.
— Żartuję rzadko, a nigdy uchowaj Boże, z ludzi pańskiego urodzenia. Słyszałeś pan com téj młodéj damie powiedział; a powiedziałem prawdę.
Ascanio zerknął zpodełba na Baltazara; zdawało mu się że ten nie podejrzewając o żaden podstęp, wcale się niema na baczności, więc zręcznie ująwszy sztylet, rzucił go prosto w serce trębacza. Na nieszczęście Padewczyka, Baltazar, pomimo swego powierzchownego roztargnienia, nie stracił an jednego jego ruchu; odskoczył na bok, a sztylet utkwił głęboko w dębowych podwojach sąsiedniego domu. Wprzód zaś nim Włoch uciec zdążył, Baltazar uczęstował jego głowę tęgim uderzeniem szpady; ogłuszony Ascanio padł na bruk.
Dokonawszy tego, Baltazar ciężar swój poniósł daléj.
Król jeszcze stał tam, gdzieśmy się z nim rozstali, obok karety hrabinéj. Zajrzawszy w głąb powozu, przekonał się, że hrabina była samą. Po upływie chwil kilku, Conti ze smutkiem doniósł królowi, że młodsza z dwóch dam zniknęła. Lecz pod tą fałszywą smutku powłoką, faworyt ukrywał radość, którą zaledwie mógł powściągnąć; bo pewnym był, że dziedziczka domu Cadawal w jego już teraz jest mocy. W saméj rzeczy, dla dopięcia tego celu, przedsięwziął stosowne środki i pomysł pięknego Padewskiego kawalera, według wszelkiego prawdopodobieństwa udać się był powinien. Na nieszczęście nikt ani pomyślał o Baltazarze.
— Mój kochany Vintimille — rzekł król ziéwając — zdaje mi się, że już nie umiész mnie bawić.
Wszystkie placówki rozstawione w zaułkach, zeszły się na wspólne stanowisko i Conti wtedy mógł widziéć jak wszyscy prawie uśmiechnęli się, usłyszawszy publicznie wygłoszone niezadowolnienie króla. Pocieszał się on jednak myślą o księstwie de Cadawal, o Inezie któréj już zapewne nie grozi żadne niebezpieczeństwo; bo wierny Ascanio śpiewa jéj pochwały Ina cześć możnego seńora de Vintimille, który przemocy z narażeniem własnego życia, wyrwał ją z rąk królewskich. Takie powiastki — mówił do siebie faworyt — zazwyczaj statecznie działają na serca młodziutkich dziewic.
— Już nie umiesz ułożyć nic zabawnego zaczął znów król — od wieków już niesłyszałem cię zaklinającego się na swych szlachetnych przodków; co było bardzo śmieszném.
— Wasza królewska mość masz prawo śmiać się ze swego najuniżeńszego sługi — odpowiedział Conti, ukrywając gniew — lecz moglibyśmy dalej polować?
Król ziewnął, co było strasznym symptomatem.
— Chcę spać! — zawołał Alfons — Jesteś dobrym sługą, Conti; lecz stajesz się nudnym.... To młode hrabiątko więcéj ma rozumu w małym palcu, niż ty w całém ciele.
— Najjaśniejszy Panie.... — zaczął Conti.
— Twoi szlachetni przodkowie nie byli bardzo szczodrymi w obdarowaniu cię mózgiem; twój brat Jan zdawał się być mądrzejszym od ciebie, a i on był strasznie głupi.... Idzi nie wracaj więcéj mój przyjacielu.
— Conti nizko się skłonił. Dworzanie, wąchający się między nienawiścią ku faworytowi i strachem, iżby król nie zapomniał jutro swego dzisiejszego rozkazu — utorowali ex faworytowi drogę, z zimną grzecznością.
— Jutro Alfons panować zacznie! — myślał Conti prawie w szaleństwie, powracając do siebie — a mnie wypędza.... Conti więc zbudował, to nie dla siebie.... lecz dla kogo innego!
— No! — zawołał król — przyprowadźcie mi zaraz tego małego hrabicza, choćby był na marach! Chcę go widziéć; on mnie bawi.... Ale, ale, ta dama co siedzi w karecie nie może być jego żoną, ponieważ wczoraj podpisałem pewne pozwolenie.... To zapewnie jego matka, panowie; odprowadźcież tedy hrabinę do domu z winnymi dla niej honorami, a następnie w naszém królewskiém imieniu poprosić jéj o przebaczenie.... Uczyńcie to przez wzgląd na tego małego hrabicza, który mógłby się gniéwać.... No! podajcie tu naszę lektykę, i daléj w drogę!


III.
Wielkie czyny Lizbońskich mieszczan.

W komnacie pałacu Souzów, gdzie już wprowadziliśmy czytelnika — zeszli się hrabia de Castelmelhor i Simon de Vasconcellos. Simon czekał dzień cały na Baltazara. Widząc że ten nieprzybywa, nie mógł poskromić swéj niespokojności, i za nadejściem nocy, owinąwszy się płaszczem, poszedł do pałacu swéj matki. Przybywszy już hrabinéj nie zastał. Na stole leżała rozwinięta karteczka od Baltazara. Simon przeczytał ją.
Całą godzinę czekał, trawiony silnmé w zruszeniem. Nareszcie drzwi otworzyły się, Castelmelhor wszedł.
Był on blady, a jego błędne oczy zdradzały nieład w myślach. Zobaczywszy Simona, Ludwik cofnął się w tył, jak rażony piorunem.
— Tyś tutaj — wyszeptał hrabia.
— Uspokój się, don Ludwiku — odpowiedział Simon spokojnie — żadnych wyrzutów robić ci nie będę... Gdzie jest nasza matka? Gdzie Ineza?
— Mnie się o nich pytasz? zawołał Castelmelhor — W téj chwili dowiedziałem się, że Inezę porwano mi, a ciebie znajduję tutaj......
— Porwano! — powtórzył Vasconcellos.
— Więc to nie ty?......
— Bracie — rzekł Simon drżącym głosem — chciałeś mi wyrządzić wiele złego: Boże daj, żeby to złe nie spadło na głowę Donny Inezy!
— Dla czegóż tak myślisz?
— Oto list.... w nim radzą mojéj matce, ażeby przedsięwzięła środki ostrożności, strzegła Inezy, a przedewszystkimé nie wyjeżdżała z domu... Matka pojechała.... A ty sam dopiéro coś powiedział, że ją porwano!
— Ta wiadomość jest zapewne fałszywą.
— Jakiś nieznajomy, w upadlającym kostjumie królewskich fanfaronów....
— Jesteś zbyt surowym, Don Ludwiku — przerwał mu Vasconcellos.
I w téj chwili dotknął palcem gwiazdy, błyszczącej na piersi brata.
Castelmelhor zdarł ją i podeptał nogami. Simon potrząsł głową.
— Na drugi raz — rzekł — zdejmij ją piérw nim wejdziesz pod dach ojców naszych.... Lecz cóż ci powiedział ten nieznajomy?
— Powiedział mi.... lecz to nieprawda!... Ten człowiek jest moim nieprzyjacielem; chciał mnie wczoraj zamordować.... — A! — wyrzekł Simon, bacznie spoglądając na brata — ten człowiek chciał cię zamordować dla tego, żeś mu wydarł tajemnicę, przybrawszy nazwisko swego brata.
Don Ludwik milcząc spuścił oczy. — W saméj rzeczy, hrabio, ten człowiek jest twoim wrogiem — mówił duléj Vasconcellos — bo on uznał za podłość to, by brat mógł niweczyć szczęście swego bra ta chcąc tym sposobem sam się wynieść wyżéj. Lecz to co ci powiedział, jest prawdą; bo on kłamać nie umie.
— Więc Ineza jest zgubioną! — zawołał Castelmelhor.
Vasconcellos nieruchomy stał przed oknem; Don Ludwik szybko chodził po pokoju. Tak upłynął czas jakiś; już było bardzo późno, kiedy karéta zatrzymała się przed bramą pałacu. Braciom silniéj serca bić zaczęły.
Lecz pomimowolnie, wiedzeni jakimś dziwnym instynktem, podali sobie ręce i czekali ze strachem.
Wkrótce kroki dały się słyszéć w przedpokoju. Hrabina sama ukazała się na progu.
— A była do niepoznania, — na jéj nieruchomych i czerwonych oczach błyszczały jeszcze łzy: jéj twarz wyrażała okropną rozpacz. Hrabina nie równemi kroki przeszła przez pokój i uchwyciła za ręce obu synów, którzy się jéj o nic pytać nie śmieli.
— Dzięki Bogu! — wyrzekła hrabina drżącym głosem — że was widzę.... widzę obu! przecież jeszcze jesteś moim synem. Castelmelhorze; przebaczam ci! choć unurzałeś w błocie imie twego ojca, przebaczam ci!... Dwóch synów będzie dosyć dla pomszczenia zniewagi jaką mi wyrządzano.... O! wy mnie pomścicie, nie prawdaż?
— Pomścimy! — zawołali jednogłośnie bracia.
— Lecz mów matko, cóż ci się stało?
— Co mi się stało?... Ah! tak, trzeba w am opowiedziéć.... Dzieci! waszą matkę zelżono w obec gromady nędzników; zatrzymano jej karetę, zabito lub rozpędzono jej dworzan.... porwano jéj wychowankę...
— Inezę! — zawołał Vasconcellos — a więc to prawda!... Któż to uczynił? Kto śmiał to uczynić, matko?
— Wymieniłem swoje nazwisko.... sławą okryte nazwisko waszego ojca, dzieci! lecz nazwisko to zostało przyjęte ze śmiechem i urąganiem...:.
— Lecz któż to wszystko uczynił? — ryknął Simon, którego bladość stała się zatrważającą.
— Pytasz się, kto to uczynił?.... Alfons portugalski — zawołała hrabina silnym głosem i upadła osłabiona na ręce hrabiego Castelmelhor.
Na imię króla, Simon zakrył sobie twarz rękoma.
— Ojcze! wyjąkał głosem duszę rozdzierającym.
Lecz wściekłość wzięła górę nad wspomnieniem przysięgi i Simon jak szalony wybiegł z pokoju.
Tejże chwili, hrabina obejrzała się do koła z zadziwieniem, jakby z głębokiego snu ockniona.
— Gdzie pobiegł Simon? — zapytała Co ja wam powiedziałam? Co on zrobić zamierza.
Potem nagle powstawszy, dodała:
— Tak, przypominam sobie, ja wam wszystko opowiedziałam... Idź, idź.... Zatrzymaj go Ludwiku... On zamorduje Alfonsa!
Don Ludwik starał się ją zaspokoić.
Hrabina żałowała bardzo, gorączkowego pośpiechu, który zmusił ją do domagania się zemsty przeciw królowi; lecz uspokoiła się nieco gdy wspomniała na szlachetny charakter młodszego swego syna.
— Za podobne obrazy nienależy mścić się gwałtem — rzekła hrabina — moja zemsta już gotowa; nie splami jednak ona herbu Souza’ów, Gdy Vasconcellos wybiegł z pałacu, był cały w ogniu; jak szalony, pędził przez miasto sam nie wiedząc gdzie się udać. Słowa bez związku wyrywały się z jego ust, to groził królowi, to użalał się, nad losem Inezy. A miasto było puste i uspokojone. Piérwsza po północy już wybiła.
Simon biegł ciągle bez celu, nie myśląc o niczem.
Wkrótce zbliżył się cło krańców, przedmieścia Alcantara. W chwili gdy przechodził obok oberży Miguela Osorio, drzwi nagle roztworzyły się i liczne tłumy wylały się na ulicę.
Simon zatrzymał się i powiódł ręką po czole, jakby sobie coś chciał przypomniéć.
— Dzieci — ozwał się ktoś z tłumu — rozejdźmy się do domów jak można najciszéj. Do domów! do domów! — zawołało na raz kilka głosów.
— Ah! — krzyknęli inni młodsi i śmielsi — Czyż ci nie wstyd Kasprze Orta Vaz, czcigodny dziekanie cechu Lizbońskich garbarzy?... proponować ucieczkę wtenczas, kiedy już jesteśmy na pół drogi od nieprzyjaciela
Simon słuchał z chciwością, jego wzrok rozjaśniał się zwolna; przypomniał sobie wszystko!
Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia wieczorem, wydał Baltazarowi rozkazy, na mocy których naczelnicy cyrkułów mieli zebrać niezadowolonych z bronią w ręku w Alcantarskiéj oberży. Zemsta więc zdawała się być dla niego możebną szybkę i straszną.
— Moje dzieci — zaczął znowu stary Caspar — przy dobrej sposobności nie jestem ja tchurzem; ale na cóż sobie tłuc na próżno głowę o mury oberży?... Gdzież nasz dowódzca?
— Oto jest! — zawołał Simon, rzucając się w tłumy.
— Możemy rzec z pewnością, że zjawienie się Simona na większéj części poczciwych mieszczan nie najlepsze uczyniło wrażenie; lecz za to podmajstrzowie i robotnicy krzyknęli z radości, kupcy i starsi cechów, byli zmuszeni iść za poruszeniem ogólném. Nawet stary Gaspar Orta Vaz, który codziennie mógł przejadać po pięć dukatów — wyprostował się i z dość wojowniczą miną wzniósł swą zardzewiałą halabardę na ramię.
— Co będzie to będzie! — mruczał — największe nieszczęście jakie nas spotkać może — to katar!
— Naprzód! — zawołał Simon.
Tłumy ruszyły.
— Czy pamiętasz, Diego — rzekł jakiś podmajstrzy do swego towarzysza tego ogromnego rzeźnika, który kiedyś w oberży radził zabić Alfonsa.
— Pamiętam, Marcinie — odrzekł Diego.
— Wiesz że to myśl wcale nie zła.
— Zupełnie dobra.
— Wszak to i dzisiaj było to djabelskie polowanie —.... bo słychać było trąby.
— I krzyki ofiar!
— I obelgi katów! Diego, Alfons musi być szalony.
— Szalony i zły.
Zdaje się, że go trzeba zabić.
— Tak.... trzeba!
— Trzeba! trzeba! — wołali wszyscy, którzy słyszeli tę rozmowę.
Postanowienie to lotem błyskawicy obiegło wszystkie tłumy.
Simon nie stracił ani jednego słowa z téj rozmowy; jego serce mocniej uderzać zaczęło na wspomnienie zemsty; a zemstą swą zajęty nie zaleca! nawet milczenia dwóm podmajstrzym, którzy cały tłum wzruszyli.
Tłum ten rozstawiony zatrzymał się przed zamkiem d’Alcantara. U bram nie było wart i można było słyszéć wesołe okrzyki biesiadujących rycerzy. W dzień polowania w zamku, według zwyczaju wyprawiano ucztę.
— Mieszczanie weszli pocichu.
Zbliżywszy się ku drzwiom, prowadzącym do mieszkania królewskiego, Simon odwrócił się do tłumu i rzekł:
— Wam pozostawiam faworyta i jego fanfaronów! Do mnie Alfons! należy.
— Simonie! — ozwał się groźnie jakiś robotnik — nie myśl czasem uratować króla!
— Uratować! — zawołał, Simoji i jego oczy zabłysły jakimś dziwnym ogniem.
— Twoją lub jego głowę! — wykrzyknęły tłumy.
Vasconcellos zniknął; drzwi zamknęły się za nim. Przeszedł on przez pusty pokój straży, następnie przedpokój, w którym także nikogo nie było: wszyscy bowiem udział w rozpuście przyjęli. Simon dobył szpady i wszedł do pokoju króla.
Zmęczony Alfons, znudziwszy się, opuścił współbiesiadników i do swéj udał się sypialni. Simon, wszedłszy, zastał go śpiącego. Przy łóżku paliła się lampa. Vasconcellos z gołą szpadą zbliżył się do króla, który na szelest kroków ocknął się.
— Ah! to ty, hrabczyku — rzekł kroi z uśmiechem. — Śniło mi się że byłem dobrym królem.... Jabym chciał być dobrym królem.
Na widok tego nieszczęśliwego, który me posiadał ani sił ani rozumu człowieka, gniew Vasconcellos’a rozprysnął się. Uczuł on na raz i litość i uszanowanie.
— Tyś ze szpadę? — zapytał przelękniony Alfons. — Po co trzymasz szpadę, hrabio?
— Nie jestem hrabię Castelmelhor — spokojnie odpowiedział Simon.
— Alfonsa! głowy Alfonsa! — wołały tłumy.
Szybki jak myśl, Vaseoncellos rzucił się ku drzwiom i zamknął je silnie.
— Czego oni tam tak wrzeszczę? — zawołał Alfons ze strachem. — Co to za głosy?... I ty nie jesteś hrabię Castelmelhor!
— Jestem, Simon de Vaseoncellos, ten sam, najjaśniejszy Panie, któregoś bez powodu skazał na wygnanie; któremuś znieważył matkę i porwał narzeczonę....
— Mój Boże — wyszeptał nieszczęśliwy młodzieniec — czyż istotnie ja to wszystko zrobiłem?... W ięc ty mnie zabijesz Vasconcellos’ie?
— Alfonsa! głowy Alfonsa! — wołał tłum zniecierpliwiony dobijaąęc się gwałtem do drzwi.
— Zlituj się nademną! Ah! zlituj się! — wyjąkał Alfons chowając się pod pościel.
— Vasconcellos wzniósł oczy do nieba, złożył ręce i wyrzekł imię swego ojca.
Wstań najjaśniejszy Panie! — rzekł do Alfonsa — umrę za ciebie, królu.
Alfons był posłusznym; wstał, drżąc cały; Vasconcellos przyciągnął go do drzwi i stanął przednim, zdobytą szpadą, gotów odeprzeć piérwsze natarcie.
Drzwi trzęsły się pod uderzeniami i już tylko co się rozleciéć miały. Tłum ryczał z niecierpliwości i gniewu, hałas wzmagał się co chwila. Nagle rozniósł się straszny krzyk.
— Oto on! oto nasz Samson! on wysadzi drzwi i zabije Alfonsa!
Nastąpiło chwilowe milczenie; potem straszny cios i zaraz drzwi z łoskotem wypadły.
— Niech żyje Baltazar! — ryknął tłum, rzucając się ku drzwiom.
— Do mnie! do mnie, Baltazarze! — wołał Vasconcellos, któremu na to imię zabłysła myśl nadziei.
I tejże saméj chwili stanął przed tłumem, zasłaniając sobą Alfonsa. Moment ten wielkiego niebezpieczeństwa przyprowadził Simona do szaleństwa, do zapomnienia o samym sobie; on czuł siłę do oparcia się tłumowi i zwyciężenia go. To téż piérwsi, którzy nań natarli padli pod razami jego szpady, a z ich trupów uformował się wał, za którym Simon silnie się trzymał.
Tłum cofnął się zdziwiony.
— Naprzód! naprzód! — wołano z tylnych szeregów.
Lecz przodkujący nie bardzo pośpieszali z wykonaniem tego rozkazu. Jednakowoż pomiarkowawszy, iż wstyd cofać się — przed jednym człowiekiem, znowu natarli, dziesięć szpad razem zagrażało Simonowi, który w jednéj chwili został okryty ranami.
— Do mnie, Baltazarze, do mnie! wołał młody bohatér.
Straszny zgiełk był powodem, iż trębacz nie mógł słyszeć pierwszego wezwania Vasconcellos’a, usiadłszy bowiem w pokoju straży z zimną krwią poglądał na swych towarzyszy. Lecz tym razem Baltazar usłyszawszy głos Simona rzucił się ku niemu i przybył w sam czas: gdyby nie on, Vasconcellos niewytrzymałby napadu.
— Precz! ryknął Baltazar.
I łącząc czyn ze słowami, odepchnął mieszczan odedrzwi.
Tłum rozwścieczony nie bardzo miał chęć wypuszczenia z rąk ofiary, lecz nadzwyczajna i wszystkim znajoma siła Baltazara wstrzymywała go.
— On nam obiecał głowę Alfonsa wołali tonem uczniów, wypowiadających posłuszeństwo swemu nauczycielowi.
— A na cóż wam się zda jego głowa? — zapytał Baltazar, głupowato się uśmiechając — przecież wiécie, że w niéj nic niéma.
Ten żarcik, doskonale zastosowany do słuchających, nawet najzaciętszych rozśmieszył; a że nikt nie chciał mierzyć się z Baltazarem — wszyscy więc, uznając tę chwilę za korzystną, radzi byli wejść w układy.
— Czyż przynajmniéj — rzekł Gaspar Orta Vaz, dotychczas stojący z daleka, jak to przystawało tak poważnemu garbarzowi — dostaniemy faworyta?
— Także nie — odpowiedział Baltazar — dzisiaj podobało mi się rozrzucać łaski i chcę obronić tego nieboraka Conti, którego nie mamy co się obawiać; gdyż już kto inny jest w łaskach Alfonsa.
— Więc nikt nam się nie dostanie?
— W wielkiéj sali biesiaduje kilkaset rycerzy Firmamentu; tych wam oddaję.... Napadnijcie na nich, jeżeli się czujecie dosyć silnemi....
Mieszczanie zaczęli się wachać.
— Jakoś nie bardzo przypadło wam to do smaku mówił daléj Baltazar królewscy fanfaroni mają przy długie szpady....
— A gdybyśmy też poszli? — zaczął czcigodny Gaspar Orta Vaz.
Baltazar rozdarł chustkę Simona i rozmawiając, przewiązywał jego rany, z których żadna nie była nie bezpieczną.
Mieszczanie naradzali się przez chwilę; nareszcie jeden z nich tak się ozwał:
— Jeżeli odejdziemy, jakąż korzyść przyniesie nasza wyprawa?
— Prawda — odpowiedział Baltazar trzebaby coś dla was wymyśléć korzystnego.... No! dobrze! uprowadźcie z sobą seńora Conti de Vasconcelle i jego adjutanta, kawalera Ascanio Macarone dell’Acquamonvec; pokażę wam zaraz gdzie oni się znajdują. Wsadzimy ich na okręt, który odpływa do Brazylii... A co? jesteście teraz zadowoleni?....
— Niech żyje Baltazar! — zawołał tłum, chcąc tém niby okazać swą radość — otóż zwyciężyliśmy naszych gnębicieli!
Król i Vasconcellos pozostali sami Alfons schował się za swego obrońcę. Podczas całego zamieszania, nie śmiał ani się ruszyć, ani odetchnąć. Skoro tylko tłum oddalił się, i krzyki w oddaleniu ucichły, król nagle wyprostował się i junacką przybrał postawę.
— A to dopiéro było gorąco! — zawołał — ale téż dzielnie im się wykręciliśmy! Opowiem tżé to Menezes’owi.... To bardzo śmieszne!.... Ah! ah! tego hultaja Tavares’a, który zamiast trzymać straż téj nocy, uciekł ze stanowiska — każę powiesić, i jeżeli chcesz, młody człowieku, dam ci jego miejsce.
— Oto nasz król! — pomyślał Vasconcellos.
— No i cóż? i ty nic nie odpowiadasz — mówił dalej Alfons — zdaje mi się, że nie, niémasz w sobie ani odrobiny tego co twój brat.... Idź, mój przyjacielu i zawołaj mi dworzan.... Ale, ale! dzielnie się broniłeś, to prawda,.... lecz gdyby nie moja pomoc, te łotry daliby ci dopiéro ducha.... Cóż ty na to mówisz?... Znowu nic nie odpowiadasz?.... No! idź już sobie nie otrzymasz miejsca po Tavares’ie.
— Najjaśniejszy Panie! — rzekł Vasconcellos — mam prośbę do Waszéj królewskiéj mości.
— Cóż takiego?
— Kocham pewną dziewicę.... która mi dała słowo....
— Doskonale — przerwał Alfons.
Vasconcellos poczerwieniał z gniéwu.
— Tę dziewicę, królu, dzisiaj porwano.
— Któż ją porwał?
— Myślałem, że Wasza królawska mość zechcesz mi wymienić porywcę.
Król przez chwilę patrzał w oczy Simonowi. Nic on nie rozumiał. W tém znagła odwrócił się tyłem do Simona i głośnym parschnął śmiechem.
— Nieborak ten widać oszalał z miłości! zawołał król. Ah! jakież to śmieszne! Ha! ha! ha!
— Zaklinam cię, Najjaśniejszy Panie, na wszystko, co tylko jest dla ciebie świętem na ziemi — zaczął znowu Simon — odpowiedz mi; czyś Wasza królewska mość nie rozkazał porwać dzisiejszéj nocy Inezę de Cadawal?
— Anim myślał! — szybko odpowiedział Alfons — ah! ta to narzeczona hrabicza, a ja za nic w świecie nie chciałbym go czemkolwiek zmartwić.
Simon nie wiedział, czemu wierzyć. Któż więc porwał Inezę? Gdzież ją wynaleść?
Alfons zbliżył się do niego.
— Mój przyjacielu — rzekł — jużeś mnie znudził; idź, zawołaj mi dworzan.
Vasconcellos ukłoniwszy się, wyszedł. Będącjuż na progu, usłyszał, jak Alfons zacierając ręce powiedział:
— Te łotry wybawią mnie od Cont’iego; daruję im wszystko, skoro mi tak wielką wyświadczają usługę!
Baltazar dotrzymał słowa. Poprowadził niezadowolonych do pokoju, które Alfons przeznaczył dla Conti’ego. Faworyta schwytano, lecz nie można było nigdzie znaleść pięknego padewskiego kawalera. Tłum powrócił do miasta z tryumfem niosąc nieszczęśliwego więźnia, który przez całą drogę, rozmyślał bez wątpienia nad niestałością ludzkiego szczęścia. Szczególniéj żałował księstwa Cadawal i przeklinał lud, który zniszczył jego tak pięknie usnute zamiary wyniesienia się.
Okręt, na który go wsadzono, jeszcze tego samego wieczora rozpuścił żagle i popłynął do Brazylii.
Lisbońscy zaś mieszczanie, powróciwszy do domu, rozpowiadali swoim żonom i dzieciom o strasznym napadzie na zamek d’Alcantara, w którym sześciuset rycerzy Firmamentu stało na załodze. Wszakże wszystko to nie mogło się oprzéć ich męztwu; i że jeśli przebaczyli Alfonsowi, to tylko dla tego, iż pod przysięgą obiecał im zmienić swój dotychczasowie prowadzony sposób życia.


IV.
Królowa i Matka.

Gdy Baltazar uwolnił się od Ascania Macarone, za pomocą swéj szpady — począł rozmyślać nad tem coby uczynić z lnezą.
Nie wiedząc jeszcze, że władza Conti’ego zaczęła się chylić do upadku, trębacz nie śmiał przyprowadzić Inezy do pałacu Souzów, gdzieby ona więcéj niż gdziekolwiek na zabiegi faworyta wystawioną była. Z drugiéj strony, jego nędzne mieszkanie nie mogło służyć za przytułek dla księżnéj. Zapytał Inezy; lecz ta z osłabienia niebyła mu w stanie odpowiedziéć, zaledwie tylko wymówiła kilka razy nazwisko hrabinej Castelmelhor.
Tak bijąc się z myślami Baltazar przypominał sobie, że Simon, opowiadając mu wczoraj zdarzenie, zaszłe przy bramie d’Alcantara — nadmienił, że margrabia de Saldanha miał go przedstawić u dworu. Natychmiast więc udał się do pałacu margrabiego i poruczył Inezę jego żonie, Donnie Eleonorze de Mendoza.
Dopełni wszy tego, pobiegł do swego mieszkania, gdzie zostawił Simona*, lecz nie zastawszy go, udał się do pałacu de Souza. Tam zamiast odpowiadać na jego zapytania, zarzucono go tysiącem pytań o Inezę. Baltazar nic nie chciał o niéj powiedziéć w obecności hrabiego de Castelmelhor. Dowiedziawszy się zaś, że rozgniewany Simon wybiegł na ulicę, domyślił się gdzie go szukać wypadało i przybył do zamku d’Alcantara w chwili, kiedy rozjuszony tłum wyłamywał drzwi. Co daléj zaszło, już wiemy.
Pozostawszy sam na sam z Baltazarem, Simon dowiedział się, gdzie Ineza jest ukrytą i jak szczęśliwie zakończyły się wypadki téj nocy. Uniesiony radością i pełen wdzięczności dla swego nowego przyjaciela, który ustawicznie dawał mu dowody swego poświęcenia, Simon rzucił mu się na szyję i zapytał go, czemby go mógł wynagrodzić za tyle Wyświadczonych mu usług.
Baltazar dosyć obojętnie — przynajmniéj na pozór, przyjął uściski swego młodego pana; lecz kiedy Simon wspomniał o wynagrodzeniu olbrzym zmarszczył brwi.
— Podobne właśnie słowa — rzekł — przekonały mnie niedawno w ogrodzie d’Alcantara, iż miałem do czynienia z Castelmelhor’em a nie z Vasconceltos’em.... Don Simonie, za całą nagrodę proszę cię! byś mi nigdy nie wspominał o pieniądzach; a o tę nagrodę nie tylko proszę, lecz się jéj nawet domagam.
W tych jego wyrazach brzmiało niewymuszone uczucie własnéj godności, co wielce zdziwiło Simona.
— Baltazarze — rzekł Vasconcellos — w saméj rzeczy nie jesteś z rodzaju ludzi, których się płaci; ciebie kochać i poważać trzeba. I przy tych słowach wyciągnął doń rękę.
— Podaj mi swoją rękę — mówił daléj Simon — Czy w szczęściu czy w niedoli, Vasconcellos dla ciebie zawsze bratem i przyjacielem będzie.
Trębacz wyprostował się i wszelkiemi siłami starał się zachować swą zwykłą zimną krew; lecz żadną miarą nie mógł tego teraz dokazać; dwie łzy zabłysły w jego oczach i upadły na policzki. Baltazar u całował rękę Simona.
— Być twoim bratem!... twoim przyjacielem! — seńor wyszeptał — nie, to za wiele.... Lecz być twoim sługą — dodał z uniesieniem — twoim obrońcą, twoim pancerzem, który odbije, każdy raz w twoje piersi godzący.... o! pozwól pozwól Vasconcellos’ie... Oto czém chcę być dla ciebie....
Wkrótce potem skoro dzwon w pałacu Xabregas dwunasta uderzył godzinę, odźwierni rozwarli na oścież ogromne podwoje i do radnéj sali weszli wszyscy, mający prawo uczestniczenia podczas obrad.
W głębi sali, pod baldachimem z herbami Braganckiego domu, stał tron nad którym rozwieszone były wielkie srebrne i złote draperje. Obok tronu, również pod baldachimem, stało krzesło Alfonsa, z prawéj strony było siedzenie dla Don Pedra i ławka dla grandów królewskiej krwi[1]; po lewéj zaś, stało krzesło; dla pierwszego ministra Państwa, Don Cezara de-Menezés; a niżej ławka dla jego kolegów.
Po prawéj stronie sali urządzono siedzenia dla duchowieństwa, to jest dla prałatów, inkwizytorów i przełożonych zakonów; po lewéj zaś dla szlachty, to jest, dla właścicieli dóbr, gubernatorów zamków i urzędników; cywilnych, nakoniec na środku sali, stały ławki dla starszych zgromadzenia kupców: i znaczniejszych mieszczan.
Wkrótce wszystkie krzesła i ławki zajęto; czekano tylko na przybycie królewskiéj rodziny.
Straż sztuknąwszy silnie hallabardami w marmurową posadzkę obwieściła przybycie króla. Donna Ludwika de Guzman, z koronę na głowie weszła, opiérając się na ramieniu starszego syna. Za nią postępował sekretarz państwa Melhior de Rego de’Andrave, niosąc w futerale na aksamitnéj poduszce, małą i wielką pieczęć państwa. Na ostatku szedł infant Don Pedro.
Alfons był jeszcze bardzo blady, z utrudzenia po nocném polowaniu; a następnie przestrachu, mimo to na jego twarzy malował się wyraz zupełnéj obojętności. Nie pamiętał on zupełnie o blankiecie, który poprzedniego dnia dał Contiemu; nie wiedział też jaki cel miało to uroczyste zgromadzenie.
— Panowie! — ozwała się Donna Ludwika, zasiadłszy na tronie — wezwaliśmy was na ogólną radę, spełniając życzenie wielce potężnego księcia Alfonsa, Portugalskiego króla, a naszego najukochańszego syna.
Alfons zabierający się do drzymania, nadstawił uszy i spojrzał z podziwieniem na królowę.
— Uznawszy jego żądanie za słuszne — mówiła daléj Donna Ludwika — zważając wreszcie na to, że syn nasz już jest według naszych praw pełnoletnim postanowiliśmy i postanawiamy zlać na niego Naszą władzę.
— A to bardzo zabawne! — pomruknął Alfons.
Miguel! de Mello de Terres, spowiednik królowéj, zasiadający między duchowieństwem, wstał i oddał nizki ukłon królewskiéj rodzinie.
— Mów — seńor — powiedziała królowa.
— Wasza królewska mości! — rzekł don Miguel — sądzę, że obecna chwila nie bardzo sprzyja tak stanowczemu krokowi. Miasto nie jest zupełnie spokojném; nawet dzisiejszéj nocy napadnięto z bronią w ręku na zamek d’Alcantara, rezydencyę Jego królew. mości.
— Wiem o tém; i właśnie też ten napad zmusił mnie do silnego postanowienia. Potrzeba ręki mężczyzny do dzierżenia berła w tak trudnych okolicznościach.
— Ręki mężczyzny! — wyszeptał Mello z westchnieniem.
Lecz nie śmiał daléj mówić i usiadł.
— Panowie, czy niema kto z was co do zarzucenia? — spytała królowa.
Milczenie panowało między zasiadającymi na ławkach duchowieństwa i szlachty.
— A panowie? spytała — znów królowa, zwracając się do mieszczan.
— Niech Bóg wszechmocny i najświętsza Panna Marja błogosławią Waszą królewską mość, i króla naszego monarchę i infanta Don Pedro — odpowiedział jakiś pokorny głos. — Alboż Lizbońscy mieszczanie żądają kiedykolwiek coś więcéj nad wolę swych monarchów!
Mówiącym to był Gaspar Orta Vaz, starszy zgromadzenia cechu Lizbońskich garbarzy.
— Ja znam gdzieś ten głos! — zawołała Alfons.
Gaspar już się miał za, zgubionego; przypomniała mu się nocna potyczka; zdawało mu się téż że już widzi nad swą siwą głową ciążące obwinienie o zdradę stanu; lecz król wyprowadził go z obawy temi słowy.
— Przebacz, matko; lecz kiedy ten kupiec przemówił, myślałem, że słyszę głos starego Marcina Cruz, który ma rozkaz morzenia głodem moich psów, by tym sposobem raźniéj szły na niedźwiedzia.
I Alfons rozparł się w krześle, zupełnie z siebie zadowolony.
Lekki rumieniec wystąpił na twarz króloéj.
Don Ludwika spojrzała ukradkiem na zgromadzenie, chcąc się przekonać jakie wrażenie sprawiło to niedorzeczne odezwanie się Alfonsa. Lecz ani jedna twarz nie zmieniła się. Królowa powstała i wziąwszy z rąk sekretarza futerał, zawierający pieczęcie państwa — tak się do syna swego ozwała:
— Oto pieczęcie, które strzegłam na żądanie wszystkich stanów państwa, w skutek testamentu króla mego pana, przed oblicze Boga powołanego. Składam je w ręce Waszéj Królewskiéj mości zdając mu wraz cały zarząd państwa. Daj Boże, ażeby pod Waszém panowaniem wszystko kwitnęło tak jak ja tego sobie życzę.[2]
Donna Ludwika powiedziała powyższe słowa głosem pewnym i tonem uroczystem. Całe zgromadzenie było wzruszone; wszyscy żałowali, że władza przechodzi z rąk najszlachetniejszéj z kobiét w ręce bezrozumnego dziecka, otoczonego podłymi doradcami. Stary Gaspar Orta Vaz, chcąc objawić swój smutek i tém od ogółu się odróżnić silnie westchnęli pokilkakroć suche obtarł oczy.
Z pomieszaniem słuchał Alfons mowy swéj matki. Bo zazwyczaj kiedy miał mówić publicznie, radził się pierwej Conti’ego; dziś zaś niespodzianie zaskoczony został.
— Nie rozumiem — rzekł król wreszcie — dlaczego mnie tu wezwano z zamku d’Alcantara, i trudzono tych szanownych panów?... Czyliżby tylko dla tego, by mi oddać ten karmazynowy woreczek, w którym jakieś cacka być mają?.... Jednakowoż bardzo pani dziękuję i głoszę się jej najprzywiązańszym synem.
— Boże wspieraj Portugalię! — wyszeptał don Miguel de Torres.
Królowa zdjęła z siebie koronę by ją położyć na głowę syna. Miała to być już ostatnia ceremonija po dopełnieniu któréj Alfons zostałby królem, a Donna Ludwika utraciłaby wszystkie prawa opiekunki i rejentki.
Lecz w chwili gdy jéj ręka z koroną opuszczała się nad głowę Alfonsa, nagle u drzwi powstał jakiś zgiełk i głos kobiéty, głos dobrze znany, doleciał do uszy królowéj.
— Chcę widziéć Jéj królewską mość natychmiast! — wołał ten głos Lecz straż przepuścić ją wzbraniała.
— W imieniu Boga i szczęścia twoich poddanych, zaklinam cię królowa.... Rozkaż mnie wpuścić! — zawołał tenże sam głos.
Donna Ludwika, zdumiona i przestraszona zarazem, dała znak ręką i drzwi się rozwarły. Kobiéta w żałobie z twarzą, czarnym welonem osłoniętą, przeszła przez salę wolnym i pewnym krokiem i uklękła na piérwszym stopniu tronu. Uniosła welon i zarzuciła go na ramiona. Wszyscy natychmiast poznali hrabinę de Castelmelhor i zamilkli, oczekując jakiegoś niezwyczajnego wypadku.
— Wstań, Ximeno — powiedziała królowa — i mów prędko, jeżeli potrzebujesz naszéj pomocy; nadeszła już bowiem ostatnia chwila naszego panowania; a oto, korona, która za chwilę głowę mego syna uwieńczy.
— Ja niepotrzebuję pomocy — powiedziała hrabina, klęcząc ciągle, tak cichym głosem, że zaledwie królowa słyszéć ją mogła. Przyszłam tu nie proźbę, ale oskarżenie złożyć!... Włóż napówrót koronę na swą głowę, Donna Ludwiko; gdyż syn twój uchybił, obowiązkom króla i szlachcica, zboczył z drogi honoru; nie zdejmuj jéj, szlachetna matko; bo korona ta nie może wieńczyć czoła porywcy dziewic i mordercy!
Straszny zgiełk powstał po tych wyrazach. Jedni drżeli, widząc, że tron jest tak wstrząśniony; drudzy napomykali coś o zdradzie. Wszyscy rozmawiali po cichu, zapalczywie wywijając rękoma.
Sam tylko Alfons, jak gdyby nie słyszał poglądał na sufit niezmordowanie ziewając.
Z początku, królowa tak była wzburzoną, że niemiała siły słowa wyrzec; lecz gniew powrócił jéj wkrótce zwykłą energiję.
— Hrabino — nakazawszy milczenie rzekła królowa, każdy wyraz z trudnością wymawiając; — kto obwinia króla, naraża swe życie; dowiedz twego oskarżenia tutaj, natychmiast; lub inaczjé, przysięgam na krzyż Braganckiego domu, umrzesz niechybnie!
— Dowiodę natychmiast Nie jestże nikczemnikiem ten, co znieważa bezbronną niewiastę? Czyż nie jest porywcą ten, kto z orężem w ręku wydziera córkę z objęć matki? Czyż nie jest mordercą ten, kto po mieście rozstawia w nocy swych żołnierzy i morduje służących, za to iż się odważają bronić swych panów?.... Alfons, król Portugalski uczynił to wszystko!
— Gdyby mi to powiedziano, nie uwierzyłabym. Lecz owi zabici słudzy byli moi, porwana córka także moja; ową zaś znieważoną kobiétą — jestem ja sama!
Śmiertelna bladość okryła oblicze królowéj; usta jéj poruszały się, nie wydając żadnego głosu; konwulsyjny dreszcz wszystkie jéj członki przebiegał.
— Matko — ozwał się Alfons ziéwając — pozwól mi pożegnać się z sobą; bo ja chcę odjechać do zamku d’Alcantara.
— Nieszczęsny synu — odpowiedziała królowa stłumionym głosem — czyż nie słyszałeś obwinienia?... Nie zechcesz że się bronić?
— A! to matka hrabicza — zaczął znowu z najzimniejszą krwią Alfons — jéj ludzie bronili się doskonale; to też mieliśmy niezłą bójkę.
— Więc to wszystko jest prawdą!.... — zawołała królowa, prawie odchodząc od zmysłów — a więc syn mój...
Nie skończyła. Przezwyciężając jednak wewnętrzną boleść jeszcze raz zdobyła się na energiją; i włożywszy na powrót koronę na głowę tak się ozwała:
— Panowie! jeszcze jestem królową; sprawiedliwość więc wymierzoną będzie!
— Błagamy Waszą królewską mość — zawołało kilka głosów — racz miéć wzgląd....
— Niechaj milczy ten, kto swe życie ceni — przerwała królowa. — Wstań Ximeno! wstań — dodała z goryczą — jeżeli już nie masz więcéj skarg przeciw krwi Braganckiéj.
Hrabina milcząc powstała.
— Powiedz, don Alfonsie, gdzie jest ta dziewica? — zapytała królowa...
— Jaka dziewica? — zagadł król. Donna Ludwika rzuciła pytające spojrzenie hrabinéj.
— Ineza de Cadawal! — odpowiedziała Ximena.
— A! to ta narzeczona tego smarkacza hrabiego! — dodał Alfons.
Głośny śmiéch rozległ się po tych wyrazach, w drugim końcu sali.
Duchowni, szlachta i mieszczanie zadrżeli: wiedzieli bowiem, że kiedy — co się rzadko zdarzało — donna Ludwika pałała gniewem, jéj charakter zmieniał się zupełnie; stawała się wtedy okrutną. Wszyscy obejrzeli się w stronę, zkąd dał się słyszeć śmiéch. Przy drzwiach stało dwóch ludzi w mundurach królewskiéj przybocznéj straży. Jeden z nich byt winnym; lecz nie tylko że się nie przeląkł, ale jeszcze nie przestawał się śmiać; wszystkich oczy były na niego zwrócone.
Ogólne przecie oczekiwanie zawiedzione zostało; królowa nie uniosła się, jéj serce tak było zranioném, że nie zwróciła nawet uwagi na tak mało znaczącą okoliczność. Rozkazała tylko wyprowadzić zuchwalca.
Lecz człowiek ten wyrwał się z rąk straży, przeszedł zwolna przez salę, i zatrzymawszy się przed samym tronem skłonił się i z przesadą powiedział:
— Gdyby mi wolno było wznieść głos wśród tego dostojnego zgromadzenia, które można tylko porównać ze zgromadzeniem pogańskich bogów na szczycie Olimpu zasiadającém i przewodniczoném pod nieobecność potężnego Jowisza przez jego szlachetną małżonkę Junonę; gdyby mi mówię wolno było nieznanemu szlachcicowi wnieść....
— Posłuchajcie tego zucha! — zawołał radośnie Alfons — Poznaję go; umié on opowiadać bardzo zabawną historyę o swoich znakomitych przodkach... Mów, towarzyszu; możesz się pochwalić, iż nie jesteś tak nudnym, jak my wszyscy tutaj, nie wyłączając i mamy hrabicza, która zresztą, jest pewnie bardzo zacną damą.
Napodobieństwo tonącego, który instynktownie chwyta się za trawę, nie mogącą utrzymać i setnéj części ciężaru jego ciała królowéj zdawało się; że ujrzy w tym tajemniczym nieznajomym zbawcę honoru swego domu; zamiast więc ponowić pierwszy swój rozkaz, rzekła łaskawie:
— Czas jest dla nas drogim; mów seńor, jeżeli masz nam co powiedziéć, lecz mów krótko.
— Postaram się zadosyć uczynić godnym poszanowania rozkazom Waszéj królewskiéj Mości — odpowiedział piękny Padewski kawaler, znowu się kłaniając. — Jedną rzecz tylko mam objawić; lecz ta jest bardzo ważną. Szanowna hrabina de Castelmelhor myli się; nie król don Alfons porwał młodą dziedziczkę Cadaval.
— Prawdaż to? — zawołała królowa.
— Bóg mi świadkiem iż nie kłamię.
— Lecz ja widziałam; słyszałam — wtrąciła Ximena.
— Właśnie téż to do śmiechu mię pobudziło!... Widziałaś hrabino, że człowiek w królewskijé barwie uniósł twoję wychowankę; słyszałaś jak wymawiał imię króla; lecz to był szatański pomysł tego łotra, tego potwora, wyrzuconego na ziemię przez straszliwą paszczękę z bezdennych otchłani Tartaru.... słowem, był to pomysł Antoniego Conti....
— Nie wspominaj mi Conti’ego! — przerwał Alfons, drzemać zaczynający.
— Antoni Conti — mówił daléj Padewczyk — porwał Inezę Cadaval dla siebie; ja zaś mogę o tém najlepiéj wiedziéć, gdyż mnie chciał zmusić, bym mu pomagał w wykonaniu tych podłych jego zamiarów.... Moi znakomici przodkowie niechaj mu przebaczą taką obrazę!
— Przywołać Antoniego Conti! — rzekła królowa.
— Pozwól sobie, Wasza królewska Mość, przedstawić, iż nie tak łatwém jak się zdaje, jest wypełnienie tego Jéj rozkazu. Oto ten szanowny kupiec (Padewrczyk wskazał palcem na Gaspara Orta Vaz) wziął na siebie obowiązek wyprawienia do Brazylii Conti’ego, któremu na drogę zamiast pożegnawczego pocałunku, przyłożył swą starą hallabardą porządny raz na plecy.
Gaspar radby był w owéj chwili zapaść się pod ziemię; nie śmiał podnieść oczu, myśląc, że wszyscy patrzą na niego: w istocie zaś nikt o nim ani pomyślał.
Hrabina znowu uklękła.
— Błagam Waszą królewską mość o przebaczenie — rzekła — przyszłam tu domagać się wydania mi Inezy. — Swoją osobistą obrazę darowywam, a życie mych sług należało do króla portugalskiego. Jeżeli więc potrzeba, jestem gotowa odwołać....
— Ani słowa więcéj, hrabino! — przerwała królowa.
— A więc — zawołał Padewczyk w uniesieniu — sprawa ułagadza się, a ja dziękuję losowi, iż dał mi sposobność wyświadczenia tak ważnéj usługi moim monarchom!...
Królowa zmarszczyła brwi i zamyśliła się.
Alfons spał bardzo smacznie.
W całém zgromadzeniu, jednę tylko może Donnę Ludwikę zadziwiło obwinienie hrabinéj. Jak już wyżéj mówiliśmy, przed królową starannie ukrywano prowadzenie się jéj syna; ona sama nawet długo się zwodziła, nie chcqc dawać wiary wieściom dochodzącym do jéj uszu.
Dla tego téż skarga hrabinéj, tak silnie zraniła jéj serce. Słowa padewskiego kawalera były dla niéj tylko chwilową ulgą, boć przecie nie wszystkoż jedno, czy Alfons lub kto inny porwał Inezę? Całe pytanie mieściło się w tém: czy prawdziwemi były tajemne doniesienia, które dotychczas królowa poczytywała za płody obmowy i złości ludzkiéj? Ale świadectwo donny Ximeny, w któréj królowa zupełne pokładała zaufanie, dostatecznie ją przekonywało, że doniesienia te zmyślonemi nie były.
Królowa namiętnie kochała swego syna; być może, iż skutkiem tajemnego i wielkiego macierzyńskiego instynktu, pokochała go jeszcze bardziéj od chwili kiedy się dowiedziała iż nie jest jéj miłości godnym. Pomimo to nie miała jednak odwagi powierzać steru państwa niedołężnemu dziecku. Spojrzawszy więc ze smutkiem na śpiącego Alfonsa, tak mówić zaczęła:
— Panowie! wezwaliśmy was na to, byście obecnemi byli koronacyi naszego syna. Nie podobało się jednak Bogu, by berło naszego męża przeszło w ręce dostojnego następcy... Pozwalamy wam oddalić się! narady zaś odraczamy do czasu, kiedy zwołane zostaną wszystkie stany państwa.
Nikt nic na to nie śmiał odpowiedzićé i zgromadzenie rozeszło się wśród grobowego milczenia.
— Margrabio de Saldanha — rzekła królowa, wychodząc z sali — odpowiadasz nam za osobę Alfonsa Braganckiego. Nie wypuszczać go z pałacu Xabregas.
Donna Ludwika, wspierając się na ramieniu infanta, wróciła do klasztoru Matki Boskiéj. Na jéj rozkaz udali się za nią; Miguel de Mello de Torres i hrabina de Castelmelhor.
Bezwątpienia, zamiarem królowéj było, poddać pod rozbiór ogólnego zebrania wszystkich stanów państwa, pytanie o następstwie tronu; być może, iż ten środek byłby wybawił Portugalję od rzędów Alfonsa VI. Opatrzność chciała mieć inaczéj.
Zaledwie Donna Ludwika powróciła do klasztoru, natychmiast sztuczna energija, będąca płodem jéj silnéj woli, zupełnie ją opuściła. Dopóki była pośród licznego zgromadzenia, wspierała ja duma królowéj i matki; lecz pozostawszy sam na sam, ze spowiednikiem i z tę, którą oddawna nazywała córką, nie ukrywała już głębokości swéj rany.
Wszedłszy do celi, Donna Ludwika usiadła; zacisnęła zęby i nieruchoma jakby posąg wlepiła oczy w podłogę, Donna Ximena, obok niéj stojąca, ceną swego życia radaby była złagodzić tę rozpacz, któréj sama była przyczyną. Miguel de Mello co chwila dotykał pulsa królowéj, głową w milczeniu potrząsając.
W godzinę może donna Ludwika, odzyskawszy nieco przytomność, zwróciła się ku hrabinéj. Smutny uśmiech przebiegł po jéj ustach.
— Xymeno — rzekła tak zmienionym głosem, iż spowiednik krzyknął z przerażenia — czy pamiętasz moja córko?... mówiłam niedawno do ciebie te słowa. „Jeżeli syn mój uchybi kiedy obowiązkom króla i szlachcica....“
— Litości! litości! — błagała hrabina ze łzami.
— „Jeżeli zboczy z drogi honoru — mówiła daléj królowa, głosem coraz bardziéj słabnącym — nie mów mi tego, Xymeno.... bo tobie bym uwierzyła.... i umarła!...“
Zrozpaczona Hrabina załamywała ręce.
— Jednakowoż, tyś mi o wszystkiém powiedziała.... — szeptała królowa — tak! powiedziałaś mi..... cierpiałam strasznie.... Żegnam cię moja córko!
Spowiednik i hrabina, łzami zalani uklękli.
Donna Ludwika skonała.


V.
Bliźnięta.

Nazajutrz, Alfons został koronowanym w sali pałacu Xabregas, w obecności tegoż samego zgromadzenia, które dnia poprzedniego było świadkiem jego wstydu. Obok króla przy tronie, stał Don Ludwik de Souza, hrabia de Castelmelhor.
Alfons nie był ani wesołym ani smutnym. Kilka razy podczas ceremonii ziewnął i nie był obecnym na pogrzebie królowéj, swéj matki; musiał bowiem odwiedzić swoich hiszpańskich byków, które go już od dwóch dni nie widziały.
Pra w ie wszyscy magnaci zadowoleni w części z wygnania Conti’ego udali się za królem do zamku d’Alcantara. Castelmelhor był wprawdzie również faworytem, lecz można było bez wstydu ulegać jego kaprysom i woli, ponieważ świetnego był urodzenia. W dzień koronacyi; król mianował go ministrem państwa i gubernatorem Lizbony......
W kilka dni po śmierci królowéj, wszyscy członkowie rodziny Souza zebrali się w sali, pałacu tegoż nazwiska, gdzie już czytelnika nie raz wprowadziliśmy. Hrabina Donna Ineza i Vasconcellos byli w podróżném ubraniu. Castelmelhor miał na sobie wspaniały dworski kostjum. Na podwórcu czekały zaprzężone karety.
Żegnam cię, matko — powiedział Castelmelhor, całując hrabinę w rękę — żegnam cię bracie: życzę ci szczęścia.
— Don Ludwiku — rzekła hrabina — przebaczyłam ci. Teraz kiedy już dostąpiłeś godności i zaszczytów! bądźżeż wiernym.
— Don Ludwiku — rzekł Vasconcellos z kolei — nie miałem ci co przebaczać, gdyż nigdy nie gniewałem się na ciebie. Lecz poznałem cię dobrze, jeśli mi teraz odstępujesz ręki Inezy, to dla tego tylko, iż już nie potrzebujesz jej bogactw.
— Vasconcellosi’e... — zaczął don Ludwik.
— Znam cię — powtórzył Simon.
I zbliżywszy się do niego, rzekł po cichu:
— Żegnam cię, don Ludwiku; odjeżdżam stąd... odjeżdżam daleko... daleko, ażeby nic o tobie nie usłyszéć. Lecz jeśli kiedykolwiek głos lizbońskiego ludu doleci do moich uszu, oznajmując mi że Souza wstępuje w ślady Vintimilla; bądź pewien, hrabio, że wtedy powrócę; wszakżeż przysiągłem konającemu ojcu.
Castelmelhor zimno się ukłonił i pocałował Inezę de Cadaval w rękę, nazywając ją siostrę.
Poczém udał się do króla.
Hrabina, Simon i Ineza wsiedli do karety.
Woźnica zaciął konie.....
Czy daleko stad do zamku Vasconcellosa? — zapytał jakiś nieznajomy jednego ze służących hrabinéj.
— Sześć dni drogi.
— To pójdę, z wami.
— Jakto! piechotę? — zapytał zadziwiony dworak.
— Dla czegóżby nie? — z zimną krwią odpowiedział nieznajomy.
W téj chwili kareta przejeżdżała obok dwóch rozmawiających. Simon spojrzał przypadkiem w tę stronę i poznał Baltazara.
— Boże! przebacz mi moją niewdzięczność! — zawołał. — Nie ledwie zapomniałem o człowieku, który dwa razy ocalił mi życie.... a nawet daleko ważniejszą wyświadczył usługę! — dodał Vasconcellos, z czułością spoglądając na Inezę.
Kareta zatrzymała się. A gdy znowu ruszyła, już pełen radości choć pomieszany. Baltazar, siedział pomiędzy hrabiną i Simonem, ku wielkiemu zdziwieniu całéj służby Souzów......


VI.
Przedpokój.

Upłynęło siedm lat. Było to pod koniec 166* roku. W przedpokoju mieszkania lorda Ryszarda Fanshaw, ambasadora angielskiego przy Lizbońskim dworze — znajdujemy naszych dwóch starych znajomych: Baltazara i pięknego Padewczyka, Ascania Macarone dell’Acquamonda.
Baltazar nic się nie zmienił, taż sama zawsze twarz, szczera, naiwna — spoczywa na herkulesowskim torsie, podpartym proporsyonalnemi do ogromu nogami. Baltazar nosi czerwoną liberyę o błękitnych wyłogach: jest więc w służbie milorda-posła.
Ascanio, przeciwnie, bardzo się podstarzał. Jego czarne pukle zaczęły już cokolwiek siwieć; owe piękne i białe niegdyś ręce okryły się zmarszczkami; sinawa czerwoność zastąpiła dawną axamitną świeżość jego policzków.
Natomiast, zachował dawny czarujący uśmiech i niezrównaną swobodę ruchów, i giętkość ciała. Oprócz tego, jego kostjum o tyle stał się piękniejszym o ile jego osoba zbrzydła. Ascanio nosił jeszcze mundur królewskiéj straży; lecz jego kurtka była axamitna, spodnie i szarfa z najdelikatniejszéj jedwabnéj materyi, a buty z miękkiéj skóry ze srebrnemi ostrogami, prawie niknęły wśród mnóstwa pysznych koronek. Na toku jego błyszczała gwiazda, cechująca rycerzy Firmamentu; lecz teraz nie świeciła już ona, jak dawniéj, fałszywym szlifowanego szkła blaskiem — ale jak prawdziwa gwiazda; składała się bowiem z pięciu brylantowych promieni, z których każdy najmniéj tysiąc wart był reali.
Piękny Padewski kawaler był teraz dowódzcą królewskich Fanfaronów; a przed wszystkiemi szczycił się iż posiada zupełne zaufanie Ludwika de Souza, hrabiego de Castelmelhor faworyta króla Alfonsa.
Alfons ster państwa drżącą dzierżył ręką; ztąd nieład straszny panował w Lizbonie.
Prawie wszystkie urzęda obieralne co lat trzy w Portugalii, obsadzone były kreacjami hrabiego de Castelmelhor; naród nie lubił go; sami nawet królewscy Fanfaroni znienawidzili go za to, iż znacznie zmniejszył ich wpływy. Macarone, z którego pięknym charakterem czytelnik już jest obznajmionym, pochlebiał hrabiemu de Castelmelhor; a pomimo to chętnie z towarzyszami wykrzykiwał; „precz z faworytem!“
Baltazar i Padewczyk spotkali się w przedpokoju lorda Fanshaw. Ascanio chodził po pokoju czekając chwili kiedy go szlachetny lord przyjąć raczy.
— Przyjacielu, Baltazarze — rzekł — przypomina się ten niegodziwy figiel, któregoś mi wypłatał.... jeszcze za życia nieboszczki królowéj, któréj niechaj światłość wiekuista świeci.... Tak, tak towarzyszu, był to z twéj strony wcale nie piękny żarcik. Lecz nie jestem mściwym... Daj mi rękę, przyjacielu, Baltazarze!
Baltazar wyciągnął swą szeroką rękę i silnie uścisnął cieniuchne palce Włocha.
— Otóż tak, to dobrze! — zawołał Macarone — niéma gniéwu między nami!....... No! powiedź mi téż, czy ci dobrze u milorda?
— Nieźle.
— Bardzo mnie to cieszy!... Miałem zawsze dla ciebie jakieś przyjazne uczucie... No! czy milord jest hojnym?
— Dosyć.
— Brawo! Nie uwierzysz, ile mi to sprawia przyjemności, iż cię widzę zadowolonym... No, a któż jest teraz u milorda?
— Mnich.
— Mnich! — powtórzył Macarone — jakto! więc on bywa i u Anglika?
— Bywa.
— I... ty go znasz przyjacielu, Baltazarze?
— Nie.
— Rzecz dziwna!... Jesteś tak nierozmównym, jak dawniéj.... Cóż to za rozmowa, mój przyjacielu? Niech djabli wezmą! po siedmioletniém rozłączeniu spotyka się dwóch przyjaciół, i..... No! siadaj przy mnie, to pogadamy.
Baltazar zbliżył się do stołka i usiadł z zadziwiającą obojętnością.
— Przez przeciąg tych siedmiu lat — zaczął znowu Padewczyk — musiało ci się wydarzyć wiele wypadków. Opowiedz-żeż mi coś porabiał.
— Pojechałem z Don Simonem do zamka Vasconcellos — odpowiedział Baltazar; a potem powróciłem do Lizbony.
— Twoja historya jest bardzo zajmującą i wcale zwięzłą.... Więc rozstałeś się z Don Simonem?
Baltazar wzruszył ramionami.
— Niewiem odrzekł czy żyje czy umarł.
— Czy w samjé rzeczy?
— Kiedy trzy lata temu umarła jego młoda żona Donna Ineza de Cadaval, niedługo po hrabinie biedny mój Pan ledwie nie utracił zmysłów..... Ale bo téż Ineza była prawdziwym aniołem.... Wkrótce potem pojechał do Francyi gdzie mu towarzyszyłem i ja, lecz z kąd powróciłem sam tylko.
— Dla czegóż?
— Mniejsza o to..... dosyć że powróciłem.
— Jesteś ostrożnym jak i dawniéj powiedział Macarone lecz ta ostrożność w rozmowie zemną na nic się nie przyda ja wszystko zgaduję..... Don Simon pozostał we Francyi u nóg pięknéj Izabelli de Nemours-Savoie, która jest teraz królową Portugalską.
— Nigdy o tém nie słyszałem.
— Powiedz to komu innemu, bracie!... Vasconcellos był zakochany w królowéj. Jeżeli żyje, to i teraz nim być nie przestał.
Najuważniejszy badacz nie byłby dostrzegł najmniejszego poruszenia na twarzy Baltazara.
— Daj Boże! — odpowiedział spokojnie; — żeby jeszcze żył! Amen! — dołożył Ascanio, niech sobie żyje; wcale się temu nie opieram..... lecz o to pomówmy lepiéj o sobie. Mój Baltazarze, żyjemy w takich czasach, że zuch podobny tobie, od razu może wyjść na człowieka. Naprzykład ja, widzisz, gdzie zaszedłem!
Mówiąc to, Padewczyk wstrząsnął piórami swego toku, i niby od niechcenia zaczął się bawić srébrną sprzączką szarfy.
— Tak jest, — mówił daléj — prowadzę teraz życie, odpowiednie memu szlachetnemu urodzeniu. Jestem dworzaninem, a kochany hrabia bardzo mnie lubi.
— Co za hrabia? — — zapytał Baltazar.
— Hrabia Ludwik de Souza! Czyż nie wiesz o tém, że w Lizbonie jest tylko jeden hrabia, tak jak i jeden tylko mnich.... Radzę ci więc, mój przyjacielu, żebyś mnie naśladował.... a nie spełna w rok będziesz nosić szpadę ze złotą gardą i axamitną kurtkę, jak ja....
— Za cóż senor, otrzymałeś to wszystko?
— Służyłem naprzód jednemu, potém drugiemu, a czasami wszystkim razem. Ty tego nie rozumiesz?.... Słuchaj, zaraz ci to wytłómaczę. W Lizbonie, teraz, każdy coś knuje; mieszczanie, duchowieństwo i szlachta..., słowem wszyscy, pozwalają sobie tej niewinnéj rozrywki..... Policz-no tylko na palcach: mamy stronnictwo infanta, stronnictwo królowéj, stronnictwo hrabiego, stronnictwa angielskie, stronnictwo hiszpańskie....
— Razem pięć stronnictw — rzekł Baltazar — — lecz zapominasz o szóstém, senor Ascanio.
— O którém-że — zapylał zdziwiony Padewczyk.
— O stronnictwie Alfonsa VIgo, króla Portugalii.
Macarone roześmiał się.
— Widać zaraz, żeś przybył z daleka. Stronnictwo Alfonsa!.... Ale prawdę mówiąc, jest to bardzo śmieszna idea, i jutro, będąc na pokojach, rozweselę kochanego hrabiego, gdy mu to opowiem.... Lecz pozwól mi dokończyć: stronnictwo królowéj jest liczne; liczy w swych szeregach prawie całą szlachtę; królowa bowiem jest piękną i godną miłości. Stronnictwo księcia jest słabe; lecz mówią, że się może połączyć ze stronnictwem królowéj, i wtedy stałoby się niebezpieczném...... Stronnictwo Castelmelhor’a składa się ze mnie i ze wszystkich urzędników; stronnictwo to zasługuje na uwagę, ze względu, że rozrządza dochodami państwa. Stronnictwo angielskie składa się ze mnie i z pospólstwa; jest ono dosyć silne, bo lord Ryszard nie żałuje gwinej.... Nakoniec hiszpańskie stronnictwo składa się ze mnie i z królewskiej gwardyi; i to niém nie można gardzić; bo hiszpańskie pistole są wielkie, ciężkie i dobre mają złoto.
— Więc służysz na raz trzem panom? — zapytał Baltazar.
— Przyznaję, że to nie wiele — odpowiedział Ascanio skromnie — lecz cóż robić, — kiedy w kassach królowéj i infanta ani jednego niema dublona.
— A gdybym téż opowiedział naszą rozmowę milordowi?
— Uprzedzisz mnie tylko, nieoceniony przyjacielu — szybko odpowiedział niezmięszany Macarone. — Przyszedłem tutaj z zamiarem sprzedania milordowi dwóch stronnictw, które mają honor posiadania mnie w swém gronie.... Wierz mi: oszukałeś mnie raz, to dosyć... lecz nie kuś się po raz drugi.
— Ani tez myślę — odpowiedział Baltazar — żartowałem tylko.
— Twoje żarty są nieosobliwe, mój przyjacielu; lecz mniejsza o to, mam interes do ciebie... czy chcesz mi wyświadczyć pewną usługę?
— Nie.
— Zapłacę ci za nią.
— Dobrze... mogę ci służyć do czasu, dopóki Vasconcellos nie przyjedzie i nie zawezwie mojéj pomocy, i byleby te czynności nie krzyżowały moich obowiązków względem milorda.
— Zgadzam się. Ale Vasconcellos zapewne już umarł; co się zaś tycze milorda, to przyznana ci się, że nie tylko nie mam zamiaru szkodzenia mu, lecz nawet chcę wprowadzić do jego domu radość i szczęście.
Ascanio, mówiąc te słowa, pokręcił wąsów, stanął na jednéj nodze i sentymentalnie się uśmiechnął.
— O szczęśliwy Baltazarze, ty oddychasz z nią jedném powietrzem.... Czyż nie domyślasz się?
— Nie.
— Precz zimne rachuby polityki! — zawołał Macarone unosząc się — porzućmy na niejakiś czas stér państwa i pomówmy o słodkiém uczuciu, które stanowi jedyne szczęście nieśmiertelników w pałacach Olimpu....
— Ah! domyślam się, jesteś zakochany w garderobianej Miss Fanshaw.
— Jak to! Ja zakochany w garderobianéj!... Ja?.... Znakomici Macaroni, którzy w czasie krzyżowych wojen zginęli w Palestynie, zadrżeliby w swych grobach!... Lecz zawsze w twoich słowach jest cokolwiek prawdy.... Jestem w istocie zakochany czy słyszysz?... ja... jestem zakochany....
— Słyszę.
— Ja, niezwyciężony Ascanio, którego serce, zdawało się być bronione potrójnym puklerzem, uczułem siłę strzał tego swywolnika Amora!... Słowem, towarzyszu dodał Macarone spokojnie — myślę się ożenić....
— Myśl godna pochwały, senor Ascanio!
— Zwróciłem też moje spojrzenie na miss Arabellę Fanshaw....
— Córkę milorda!
— Tak, tak.... tę zachwycającą córkę milorda.
Baltazar nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Byłaby-to dopiéro dobrana para — pomyślał w duchu.
— No i cóż? — zapytał Ascanio.
— I cóż? — powtórzył Baltazar.
— No! co na to powiesz?
— Nic.
— Twoje milczenie jakże jest wymowném.... Potwierdzasz mój zamiar i chcesz mi usłużyć?
— Jakim sposobem?
— Ciszéj! — szepnął Ascanio, a powstawszy, na palcach obszedł cały pokój, jakby się chciał przekonać, czy wszystkie drzwi są zamknięte i czy czasem nie podsłuchuje jakie zbyt ciekawe ucho obcego człowieka.
Wypełniwszy obowiązek delikatnego kochanka, Ascanio powrócił do Baltazara i wyjął z kieszeni liścik starannie złożony i różową związany wstążeczką. Wręczając go Baltazarowi, ucałował go z obudwóch stron.
— Przyjacielu — rzekł Włoch, — powierzam ci szczęście mego życia.
— Jest ono w dobrych rękach, senor Ascanio — odpowiedział Baltazar.
I to mówiąc, schował podany sobie miłośny bilecik. Po chwili namyśliwszy się nieco dodał:
— Może senor chcesz, ażebym go oddał natychmiast?
— Natychmiast?... Ah! Baltazarze, ta myśl przynosi ci zaszczyt bądź spokojnym; zobaczysz, że umiém być wdzięcznym.
Baltazar wyszedł, by dopełnić miłosnego poselstwa.
Zaledwie próg przestąpił, Macarone rzucił się ku drzwiom gabinetu lorda Fanshaw. Przyłożył ucho do zamku, lecz nic nie słyszał. Zmieniwszy wtedy taktykę, przytknął oko do dziurki od klucza.
— Mnich! — szepnął Padewczyk, — tak, w istocie, mnich!.... I zawsze kaptur zasłania mu twarz!.... Niepodobna dojrzeć jego rysów.... Ten człowiek, bez wątpienia, musi miéć bardzo ważny powód ukrywania się!
Włoch wyprostował się i zkrzyżował ręce na piersiach. Zmarszczone czoło i brwi cała twarz w ogóle wyrażała, iż się sili odgadnąć tę tajemnicę.
— Każda tajemnica daje piéniądze — myślał Padewczyk, — piéniądze, dla tego, co ją wykrywa.... Prawda.... czasami zamiast pieniędzy można dostać pchnięcie sztyletu.... lecz pomimo to, koniecznie muszę odgadnąć tajemnicę mnicha.
I znowu przytknął oko do dziurki od klucza.
— Rzecz dziwna! On nawet nie zdejmuje kaptura w obecności milorda! Jakżeż ten mnich moją ciekawość zaostrza. Dałbym dziesięć pistoli, gdybym mu mógł zedrzéć tę maskę, którą się zawsze osłania.... Wszędzie go spotykam: u króla, u infanta.... nawet u hrabiego.... i nakoniec u milorda! Zapewne musi osiągać z tego jakieś korzyści, kiedy ma stosunki z ludźmi należącymi do różnych stronnictw.... Był-że-by on moim współzawodnikiem?
Włoch już chciał odejść ode drzwi, gdy nagle usłyszał w gabinecie brzęk piéniędzy; szybko więc znowuż przyłożył oko do dziurki od klucza.
— Złoto! — wyjąkał Macarone, zaciskając ręce.
Anglik otworzył szkatułę, stojącą akurat naprzeciwko drzwi, a po kilkakroć zanurzywszy w niéj rękę, za każdym razem wyjmował pełną garść złota. Mnich stał nieporuszenie. Dobywszy dostateczną summę, lord Fanshaw przeliczył ją, zsypał złoto do wielkiego bogatego worka, i kłaniając się podał go mnichowi.
— Ah!on mu się jeszcze kłania — wyszeptał Macarone — kto wié, może on mu jeszcze powie: „Wasza Wielebność jesteś bardzo łaskawą, iż ode mnie raczysz zabierać te gwineje....“
W téj chwili lord Fanshaw i mnich zbliżyli się ku drzwiom.
Padewczyk szybko odskoczył.
Drzwi otworzyły się.
— Jestem bardzo obowiązany Waszéj Wielebności — rzekł Fanshaw — i proszę przyjąć odemnie zapewnienie prawdziwéj wdzięczności.
— Do jutra — powiedział mnich.
— Jak się podoba Waszéj Wielebności.... Jestem zawsze na Jéj usługi.
Mnich wyszedł. Ryszard Fanshaw zatarł ręce z ukontentowania.
Piękny padewski kawaler prawie skamieniał z zadziwienia.

— W worku było najmniéj 500 gwinei — pomyślał — a on mu jeszcze dziękuje!

VII.
Gabinet.

Lord Ryszard Fanshaw powrócił do gabinetu, nie postrzegając wcale Padewczyka, w kącie przyczajonego.
— Lord zdaje się byc bardzo zadowolonym — rzekł do siebie Macarone — widocznie, jest tu w tém jakaś intryga, któréj rozwikłać nie mogę Czy to czasem nie formuje się szóste stronnictwo?
W téj chwili wszedł Baltazar.
— No i cóż? — szybko zapytał Padewczyk.
— Oddałem list.
— Czy go przyjęto?
— Naturalnie.
— Jak to! więc prześliczna Arabella przeczytała wyrazy skreślone rękę jéj najuniżeńszego niewolnika?
— Nie tylko że przeczytała.... lecz jeszcze.....
— Co słyszę! — zawołał Padewczyk, odkrywając głowę.
— Czyliżby raczyła odpisać na mój list?
— Większe cię jeszcze nad to czeka szczęście, senor Ascanio.
— Piękny Padewski kawaler przybrał teatralną pozę.
— Baltazarze — rzekł, ciężko oddychając — mów prędzéj, albo moje serce rozpęknie się na cząstki
— Oto Miss Arabella naznacza ci schadzkę, senor Ascanio.
— Schadzkę!... Ah! cóż-to za rozkosz!.... Cóż za szczęście nadziemskie!.... Lecz, gdzie?.... Kiedy?.... Odpowiadaj-że!
— Jutro wieczorem, w ogrodzie pałacu.
— Oto klucz od kraty.
— Czyliż to nie sen?.... Lecz nie! już niema teraz najmniejszéj wątpliwości; wkrótce się ożenię — zawołał Macarone; chwytając klucz.
— Milczenie przedewszystkiém rzekł Baltazar.
— Będę niemy jak mogiła — odpowiedział Ascanio — kładąc prawą rękę na sercu.
Następnie dolał oschło:
— Baltazarze, mój szanowny towarzyszu, niémam teraz piéniędzy; lecz będę twoim dłużnikiem; winienem ci 50 realów.... A teraz pomówmy o drugiej ważnéj rzeczy: mnich już odszedł.
— A więc pójdę oznajmić senora milordowi.
— Ależ zaczekaj.... Ten mnich bardzo moją ciekawość pobudził. Baltazarze, czy nie mógłbyś dowiedziéć się, co on za jeden?
— Mógłbym może.
— A nawet i o tém po co on bywa u milorda? — mówił daléj Macarone.
— O! co to, to niepodobna.
— Baltazarze, wynagrodzę cię po królewsku; pamiętaj tylko o tém. A teraz, idź oznajmić mnie milordowi, i powiedz mu, że na niego czekam.
Lord Ryszard Fanshaw, był-to starzec o bladéj i zimnéj twarzy. Rzadkie i prawie siwe włosy, ku tyłowi głowy sprowadzone, odsłaniały nadzwyczaj wysokie lecz wązkie i spłaszczone czoło. Jego broda, podług ówczesnej mody, spiczasto zestrzyżona, jak również i zakręcone wąsy — zachowała swój naturalny kolor, rudawy. Usta miał wązkie i zawsze blade; lecz przestrzeń pomiędzy ustami a nosem, była, w porównaniu z innemi częściami twarzy, bez żadnéj proporcji. Maleńkie bure oczki, cięgle przymrużone, chytrze wyglądały z głębokich wklęsłości, wcale nic ocienionych brwiami.
Nos lorda był zupełnie prosty, prawdziwy brytański. Choć oczki śmiały się a usta krzywiły, choć gniéw lub radość blade policzki rozrumienił, nos jego jednak pozostawał zawsze nie poruszony i biały, jakby członek martwy, lecz dobrze zakonserwowany. Bywają nieostrożne nosy, które się ściągają, marszczą lub rozdymają, zdradzając tym sposobem tajemne myśli swoich właścicieli; lecz nos lorda Fanshaw niebyt na to wystawiony; nie poruszyłby się on choćbyś go uszczypał; a prędzéj-by można utrzeć go na miazgę, niż najmniejszą czerwoność na jego powierzchnią wywołać.
Dla tego téż lord Fanshaw bardzo go szanował; czemu się czytelnik wcale dziwić nie będzie, gdy się dowie, że nos ten pochodził z jego rodzinnego miasta Yorku, gdzie go kupił od pewnego chirurga za trzy gwineje.
Owóż nos ten był kartonowy ze srebrnym spodem; a tak był doskonale zbudowany, że lord Fanshaw co dzień się cieszył na wspomnienie, iż się pozbył swego pierwotnego nosa, który mu natura narzuciła.
Reszta członków lorda była w zupełnej harmonii z innemi opisanemi już przez nas wyżéj. Ludziom, którzy go nie lubili, zdawało się, że jest garbaty; trudno znowuż było spostrzedz że kuleje, ponieważ uwaga widza zwracała się najprzód na wstęgę orderu Podwiązki, krępujący mikroskopijny łydkę milorda.
Anglicy w ogólności są ludzie przystojni, zgrabni i dobrze zbudowani; lecz nie miło jest patrzéć na nich. W ich twarzach jest zawsze cóś odpychającego; z pod świeżéj cery ich twarzy, z pod miękkiego włosa zarostu, zawsze nieznośnie wyszczerza się zwierzęcy egoizm, który stanowi główny rys ich charakteru.
I lord Fanshaw korzystał z tego przywileju swoich rodaków. Jego powierzchowność obudzała w każdym wstręt i nieufność. Jego odrażający uśmiech zdradzał nawyknienie do kłamstwa i skrytości — nawyknienie, które u niego w chroniczną obróciło się chorobę.
Przesiąknięty na wskroś zasadniczém, jedyném i odwieczném prawidłem polityki angielskiej — Fanshaw uchodził za niezgorszego dyplomatę i był zaszczycony zaufaniem księcia Buckingham, faworyta Sztuarta.
W chwili, gdy do gabinetu wszedł piękny Padewski kawaler — Fanshaw zajęty był pisaniem listu. Poprosiwszy gościa by nie co zaczekał, lord daléj pisać zaczął.
Macarone oddał lordowi ukłon; poczém zasiadł się w fotelu ze zręcznością, na jaką tylko mógł się zdobyć wychowaniec pana de Beaufort.
— Pisz daléj, pisz daléj, milordzie — powiedział Padewczyk — dla czegóż między sobą otwarcie postępować nie mamy? doprawdy! będę w rozpaczy, jeżeli spostrzegę, że milord zechcesz robić zemną jakie ceremonje.
Fanshaw wzniósł na niego swe bure, przymrużone oczy, i na chwilę pisać przestał. Gniéw zmarszczył jego czoło, a uśmiech ironiczny wzruszył rudemi wąsami.
Macarone zaczął się bawić koronkami swoich mankietków, przesławszy wprzód milordowi uśmiéch, zdający się mówić:
— Między przyjaciółmi ceremonje zbyteczną są rzeczą.
— Ten hultaj coś bardzo ciekawy — pomyślał Fanshaw.
I znowu pisać zaczął.
Pisząc, zupełnie po chwili zapomniał o przytomności Padewczyka; zaczął więc sobie dyktować list głośno, jak to po większéj części jest w zwyczaju u myślących ludzi.
Macarone, jak mógł nadstawiał uszy; lecz zdołał zaledwie pochwytać cząstki zdań, z których niczego domyśléć się nie był w stanie. Zrozumiał tyle tylko, że lord jest zadowolonym z dobrego obrotu spraw i że wkrótce spodziewa się dojść do swego celu.
Napisawszy list, Fanshaw zadzwonił.
Wszedł Baltazar.
— Zanieś ten list do mego sekretarza, sir Wiliama — powiedział lord. — Skoro tylko będzie przepisany, przynieś mi go nazad.... — A pan cóż rozkażesz? — dodał, zwracając się do Ascania.
— Milordzie, wiele dobrego możesz mi wyrządzić — odpowiedział Padewczyk, przysuwając się z fotelem do Fanshaw’a — a nawet obaj możemy sobie nawzajem wiele dobrego wyświadczyć.
Lord Ryszard wyjął zegarek.
— Niémam czasu — mruknął.
— I ja również.... Lecz ponieważ tutaj nie idzie o rzecz małéj wagi.... bądź więc łaskaw posłuchać mię, milordzie.... Nazywam się....
— Znam pana. Kończ pan.
— Milordzie, jestem bardzo zadowolony, że mi się udało ściągnąć twoją uwagę.... Śmiem spodziewać się, że milord znasz także don Ludwika de Vasconcellos y Souza, hrabiego de Castelmelhor.
Fanshaw ukłonił się.
— Jest-to pan szlachetny — mówił daléj Ascanio — władza jego wielka; lecz może on wznieść się jeszcze wyżéj; ma bowiem wielkie zamiary....
— A mnie co do tego!
— Milordzie! powinieneś jego zamiary zniweczyć. Wierzaj mi, znam na pamięć politykę, tak twoją milordzie.... jak i mego szanownego przyjaciela i protektora. Obydwaj macie wspólnego nieprzyjaciela; tym nieprzyjacielem jest królowa; lecz cele wasze mijają się z sobą. Ty, milordzie, potrzebujesz, ażeby na tronie Portugalskim zasiadał Alfons VI; cel zaś hrahiego de Castelmelhor jest ażeby....
— Ażeby co?.... — żywo podchwycił lord.
— Moja odpowiedź na to, — milordzie, kosztować cię będzie tysiąc gwinei.
— Cokolwiek-to za droga tajemnica którą już wszyscy znają.
— Więc ją milordzie znałeś?
— Piérwéj niż ty, kawalerze,... a może nawet wprzód od samego Castelmalhor’a.
Macarone spojrzał na lorda z niedowierzaniem; następnie rzucił oczyma z rozpaczą na szkatułę, z któréj Fanshaw czerpał dla mnicha gwineje.
— Czy pan niémasz mi nic więcéj, do powiedzenia? — zapytał Anglik.
— Jako powiernik szlachetnego hrabiego, muszę milczéć — ze smutkiem odpowiedział Ascanio — lecz jako dowódzca królewskich Fanfaronów.....
Fanshaw poruszeniem ręki nakazał mu milczenie; następnie zadzwonił. Baltazar pokazał się we drzwiach.
Wtedy Anglik otworzył szkatułę i podniósł wieko; zdziwiony Ascanio ujrzał przed sobą ogromne stosy złotych monet różnéj wielkości.
— Zawołaj sir Wiljama — powiedział Fanshaw do Baltazara.
Baltazar wyszedł. Lord odliczył sto gwinei na rogu stołu. Ascanio z chciwością poglądał na tę czynność. Jego ręka roztwierała się i znowu zamykała; zdawało mu się, że dotyka tego złota.
W téj chwili, pokazał się sekretarz na progu drzwi, wiodących do dalszych pokoi milorda.
Ascanio spojrzał na sekretarza i osłupiał. Ledwie nie krzyknął z zadziwienia; lecz znak sekretarza, zalecający tajemnicę, trzymał go.
— Milord rozkazał mnie przywołać? — zapytał sekretarz, zwolna zbliżając się do Fanshaw’a.
— Siadaj, sir Wiljamie, i dopisz jeszcze w mym liście następujące wyrazy:
„Dzisiaj wieczorem, Izabella de Savoie-Nemours porwaną zostanie przez królewskich Fanfaronów.
„Wojsko to zostaje na żołdzie Hiszpanii. Najmniejsze więc podejrzenie nie padnie na ministrów Jego Królewskiéj Mości, króla Karola, którego niech Bóg zachowa w szczęściu i zdrowiu!“
Sir Wiljam uskutecznił polecenie.
— Kapitanie! — rzekł lord Fanshaw z powagę — Anglja jest wspaniałą, bo jest potężną. Ona nie tylko że nie ma zamiaru korzystać ze złego stanu królestwa Portugalskiego, by niém tym sposobem zawładnąć; lecz nawet wszelkiemi środkami stara się pomódz temu nieszczęśliwemu krajowi. Królowa była zawadę między różnemi stronnictwami; królowa więc powróci do Francji.... jeżeli tylko w drodze nie przytrafi jej się jakie nieszczęście. Pomyśliwszy potém, jakiemi środkami można będzie dopiąć zamierzonego celu powrócenia pokoju i dobrego bytu téj nieszczęnéj krainie, dla któréj Anglja macierzyńską żywi miłość.
— A komuż będzie poruczoném uprowadzenie królowéj? — zapytał Macarone.
— Tobie, kapitanie.
— Mówisz o tém milordzie z taką pewnością, iż zdaje się, jakobyś nie wątpił wcale, iż ja tego zlecenia się podejmę.
Fanshaw nie zaraz odpowiedział.
Z uwagą przeczytawszy znowu list i przypisek, podpisał się; potém zawołał Baltazara, a oddając mu zapieczętowany pakiet, rzekł:
— Siadaj na koń i odwieź to kapitanowi Smith, którego okręt wkrótce ma wypłynąć z portu. Powiedz mu, ażeby nawet, jeżeli tylko można i wiatry dozwalają, natychmiast rozwijał żagle.
Wydawszy ten rozkaz, lord odwrócił się do Ascania:
— Czy widziałeś i słyszałeś kapitanie!
— Widziałem i słyszałem; donosisz już milordzie o dobrym skutku interessu, który dopiro uskutéecznić wypada.
Fanshaw pogładził ręką rudą szorstką brodę.
— Kapitanie, żądałeś odemnie tysiąc gwinej — rzekł silnym głosem — oto masz sto.... Lecz ich jeszcze nie bierz.., zaczekaj.... Ja cię znam dobrze, kapitanie, i wiem że nie bardzo można liczyć na twoja uczciwość.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Asca1110, z zuchwałą miną pokręcając wąsa.
— Milcz senor! Anglia jest szczodrą, lecz nie lubi płacić na darmo.... Jak się nazywa twój porucznik, kapitanie?
— Manuel Antunez.
Fanshaw wziął pióro, i umoczywszy w kałamarzu podał je Padewczykowi.
— Pisz senor! — powiedział..
— Jednakże... milordzie!...
— Pisz, senor! Macarone przygotował się do pisania.
Fanshaw dyktował.
„Porucznik Antunez wybierze dwudziestu najlepszych i najmężniejszych żołnierzy, i zaprowadzi ich dzisiaj wieczór na plac przed pałacem Xabregas. Tam znajdzie człowieka, którego wszystkie rozkazy wypełni, tak jakby moje własne. Człowiek ten nazywać się będzie Sir Wiljam....“
A co to za jeden ten Sir Wiljam? — zapytał Macarone.
— To ja jestem — odpowiedział sekretarz.
— Pan!.... pan!... — mimowolnie zawołał piękny Padewski kawaler.
Szybki i zaledwie dostrzeżony znak, dany przez sekretarza, zmusił go do zamilczenia.
— Zresztą poszlij milordzie i Sir Wiljama wyszeptał Ascanio — cóż jeszcze rozkażesz dodać milordzie?
„Za dokładne wykonanie rozkazów Sir Wiljama czeka hojna nagroda“ — podyktował Fanshaw; a następnie dodał:
— Teraz podpisz, kapitanie.
— A czy dostane sto gwinei obiecanych? — zapytał Padewczyk.
Zamiast odpowiedziéć, lord przysunął do niego stos złota.
Macarone wziął piéniądze i podpisał.
— Teraz — powiedział milord — jesteś, kapitanie, moim gościem do jutrzejszego dnia.... A ty, sir Wiljamie, spiesz do koszar królewskich Fanfaronów.
— Sir Wiljam! — mruknął Ascanio Macarone — to raczéj szatan!...
Sekretarz zarzucił na siebie ogromny płaszcz, całą twarz mu prawie zasłaniający.
U zewnętrznych drzwi dom u, spotkał Baltazara, właśnie siadającego na koń.
Baltazar spiąwszy konia ostrogami, popędził lotem błyskawicy; wcale jednak nie udał się w kierunku ulic wiodących do portu, lecz sunął po krętych i ciasnych uliczkach górnéj części miasta, zatrzymawszy się dopiéro przed ogromnym, posępnym gmachem.
Był-to klasztor Ojców Benedyktynów.
Baltazar zaczął sztukać do furty.
Furtian wyjrzał przez okienko.
— Czy mnich jest u siebie? — zapytał Baltazar.
Furta natychmiast się otworzyła.


VIII.
Cela.

Człowiek, któregośmy dotychczas nazywali mnichem, i którego w Lizbonie nie znano pod inném nazwiskiem, siedział sam jeden w celi dość obszernéj, należącéj do mieszkania starszego opata Benedyktynów Lizbońskich, ojca de Ruy de Souza de Macedo.
Przez jakąś szczególniejszą łaskę ze strony opata, mnich nie pędził życia na podobieństwo innych zakonników. Nie miał wcale w kaplicy konfessjonału, na którego by gzemsie było wypisane jego nazwisko gotskiemi literami. Nigdy nie odprawiał mszy; a nieraz, gdy dzwoniono na jutrznię lub nieszpór, jego miejsce w chórze było niezajętém.
Przechadzał on się zwolna wzdłuż i w szerz po swojéj celce. Czasami jego usta szeptały jakieś niezrozumiałe wyrazy. Byłaż to modlitwa do Boga? lub téż myśli o kłopotach ziemskich?
Chociaż mnich zdawał się być dobrym chrześcjaninem, jednak chętniej przychylamy się do drugiego przypuszczenia, które zapewne i czytelnicy z nami podzielę, skoro się dowiedzą, że przewielebny ojciec po oddaniu odwiedzin lordowi Fanshaw, złożył swoje uszanowanie królowi, odwiedził infanta i przepędził całą godzinę na tajemnéj rozmowie, z hrabią de Castelmelhor.
U wszystkich tych trzech osób, tak wysoko położonych, jakkolwiek ich znaczenie było odmienne — nasz mnich był przyjęty z równémi względami i szacunkiem. Nawet biédny Alfons porzucił na chwilę niedorzeczne zatrudnienia, prosząc go o błogosławieństwo.
Wszędzie, nawet u samego króla, mnich nie ściągał z głowy ogromnego kaptura, który mu zasłaniał całą twarz. Nikt nie mógł się chlubić, że jego rysy widział. Można tylko było dostrzedz jego błyszszące, rozkazujące spojrzenie i kosmyki siwéj brody.
Skoro mnich przechodził przez ulicę, szlachta kłaniała się, mieszczanie odkrywali głowy, a lud całował skraje jego habitu; szlachta drżała przed nim; mieszczanie go szanowali; a na jeden znak jego ręki, lud gotów był podłożyć ogień pod całą Lizbonę.
Po śmierci królowéj, w przeciągu siedmiu lat, pospólstwo strasznie się wzmogło w sile i zuchwalstwie.
A uzuchwaliła go tak nędza, powszechnie panująca w Lizbonie.
Litość-bo brała patrzéć na niedostatek, w jakim żyli nie tylko wyrobnicy, lecz pomniejsi kupcy i rzemieślnicy. Bogaci zamknęli swe szkatuły. Egoiści głoszący się sami ludźmi bardzo roztropnymi, pozamykali sklepy i rozpuścili robotników. W liczbie tych znajdował się i szanowny Gaspor Orta Vaz, starszy cechu lizbońskich garbarzy, rymarzy, kuśnierzy i białoskórników. Jego robotnicy, przyłączywszy się do niezliczonych mass ludu, nie mającego żadnego zatrudnienia, uformowali kilka band, które wkrótce panowały w mieście. Takiemi-to tłumami rozporządzał mnich.
Mnich po prawdzie był królem tego ludu; bo lud ten żył z niego, wyłącznie z niego. Mnich kupił sobie ten lud. Jego codzienne jałmużny wyrównały dawnéj płacy robotników. Jego liczni i niezmordowani ajenci, pocieszali każdego nieszczęśliwego, pomagali każdemu biednemu.
A osuszywszy łzy i wywoławszy na ich miejsce radość, mawiali oni zawsze wspiéranym nieszczęśliwym:
— Złoto, które uśmiérza wasz głód, zagaja wasze rany, osusza łzy waszych żon i przykrywa nagość waszych dzieci, to złoto należy do naszego pana, mnicha. Bądźcie mu więc wdzięcznymi i czekajcie chwili, w któréj was zapotrzebuje.
I lud, tak nagle z objęć rozpaczy wyrwany, z zapałem miłował tę dobroczynną rękę, która go dźwigała w nieszczęściu. Lud miłował tę rękę tém bardziéj, że był przymuszony nienawidziéć wszystkich, i naokoło siebie nie spostrzegał nikogo, godnego miłości lub szacunku.
Alfons choć słabego umysłu, surowym był bardzo; infant żyjący samotnie w swoim pałacu, słynął jako szlachetny młodzieniec lecz nie umiał się on otoczyć tym urokiem, jaki zwykle wywołują ludzie nieszczęśliwi, umiejący z dumą dźwigać swe zmartwienia. Infant zawsze był milczący, smutny i z zimną krwią znosił ciągłe obelgi, których doznawał ze strony faworyta; miłość dla królowéj była nieustanném jego marzeniem.
Nawet tę śliczną a nieszczęśliwą królowę mało znano w Lizbonie. Lud oskarżał Alfonsa, że się z nią obchodzi po grubiańsku; królowa udała się do papieża z prośbą o udzielenie rozwodu; w uszanowaniu tylko okazywaném jéj przez szlachtę, znajdowała ona niejakąś pociechę.
Castelmelhor był od całego ludu nienawidzony. Już wszyscy zapomnieli o jego świetném urodzeniu; nie zważano wcale na jego znakomite zdolności; lud widział w nim tylko faworyta, i nienawidził go może nawet bardziéj niż niegdyś Vintimiile’a.
Pospólstwo czekało tylko na rozkaz mnicha, któremu we wszystkiém golowe było być posłuszném.
Tę dziwną i nieograniczoną władzę wzmagała jeszcze owa tajemniczość, jaką się mnich otaczał. Nikt nigdy nie widział jego twarzy. Kiedy sam rozdawał jałmużny, natychmiast po pocieszeniu nieszczęśliwego znikał. Znano tylko kształt jego habita; pamiętano dźwięczne i silne brzmienie jego głosu; zachowywano w sercach jego słowa i zaklinano się we wszystkiém ulegać jego woli.
Rzecz naturalna, że różne stronnictwa dzielące Portugalię, bardzo się musiały obawiać takiego człowieka. Jednakże, co szczególniejsza, żadne stronnictwo nie było jego otwartym nieprzyjacielem. Niektóre nawet, same o tém nie wiedząc, pomagały jego wpływowi.
Widzieliśmy, że Fanshaw z ochotę otwiera! mu swoją szkatułę; możemy téż napomknąć tu teraz, że angielskie złoto stanowiła najznaczniejszy część ogromnéj summy, który trzeba było zbierać co miesiąc dla wyżywienia całego prawie pospólstwa. Fanshaw, jak to późniéj zobaczymy, zupełnie zawierzał mnichowi, sądząc, iż on działa na rzecz Anglii. Przeciw nie zaś, Castelmelhor, człowiek zły z wielu względów, lecz mający jeden cel szlachetny — niezłomną chęć oswobodzenia Portugalii od wpływu Anglii, miał powody do myślenia, iż mnich również jak i on nienawidzi Anglików. Ta zobopólna ku wyspiarzom odraza, zbliżała ich do siebie.
Odnośnie do Hiszpanii, mnich wielu liczył stronników między rycerzami firmamentu; a don Cesar de Odiz, markiz de Ronda, poseł hiszpański w Lizbonie, czuł dla niego szczególniejszy szacunek.
Zresztą, nikt nie znał sposobu myślenia mnicha, tak jak i jego twarzy. Kochał on pokój, cięgle wszystkich zachęcając do zgody; a jednak przewidywał wojnę, do któréj już przygotowywał się oddawna. Lecz jeśli się zapali wojna pomiędzy nieprzyjaznemi stronnictwami, pytanie, któremu on pomagać będzie? Każde liczyło na jego pomoc, ale wcale niej pewném nie było.
Tylko jeden człowiek nie liczył na niego: był-to Alfons Bragancki, który nie chciał liczyć na nikogo; gdyż nie przeczuwał grożącéj mu burzy. Nieszczęśliwy ten król w ostatnich latach strasznie się odmienił. Jakaś ponura owładnęła nim melancholia. A jeżeli się z niéj czasami przebudzał, to dla tego tylko, by popełnić jakąś niedorzeczność, zdradliwie mu doradzoną. Jego przyboczna straż łączyła zuchwalstwo ze zdradą. Wszyscy wiedzieli, że Alfons nie ma ani jednego wiernego sługi, któryby gotów był bronić go w chwilach niebezpieczeństwa.
Lecz ogólne mniemanie w tym względzie było mylném. Alfons miał jednego obrońcę... prawda, że tylko jednego; lecz ten starczył za tysiące innych: był nim mnich.
Gdyby kto był mógł śledzić tego tajemniczego człowieka, przekonałby się, że jego przywiązanie do króla nie pochodziło z serca, lecz z przymusowego obowiązku. Obowiązek ten, okrywając się ciałem czynu, ciągle szedł w zapasy z uczuciami, które stłumić przychodziło z wielkim trudem. W saméj téż rzeczy, życie mnicha było ciągłą walką, walką bez wypoczynku, bez końca. Jego serce, harmonizujące z głową, ciągle ucierało się z sumieniem. Walczył on z całym zapałem i wszelkiemi siłami, a nie dbał jednak o zwycięztwo. Jego przywiązanie do króla było gwałtem, weń wpojone... narzucone mu jakąś fatalnością. Można było myśléć, że on, wbrew swojéj woli, krępowany tylko uczuciem honoru, uczynił zadość przysiędze, której nie mógł zapomniéć.
W téj nieszczęsnéj epoce, służyć królowi wcale nie znaczyło służyć Portugalii. Alfons nie tylko że był słabego umysłu, ale nie mógł miéć potomka. Niezdolny rządzić państwem, niemający nadziei dania mu następcy — Alfons żadnych więc nie rokował na przyszłość nadziei.
Mnich wiedział o tmé wszyslkiém, lecz nie przestawał upornie bydź do niego przywiązanym. Może bydź że się spodziewał, iż Alfons jeszcze ocknie się, i, przy jego pomocy, wypędzi z Lizbony i Portugalii zuchwalców, których słabość królewska zachęcała do wszelkich podłości. Wtedy-to mnich przyzwałby sobie na pomoc naród, który żył z jego dobroczynności. Wtedy-to wskazałby im nieprzyjaciela, mówiąc:
— Godzina wybiła! daléj!
Lecz Alfons, dziecko niedołężne, zadrżał by cały, gdyby mu podobny przedstawiono środek. Był on tylko odważnym z kobiétami; a w ostatnich pięciu latach przemawiał głośno do jednéj tylko królowéj.
Mnich wiedział i o tém; a wiedział nawet o tém najlepiéj; gdyż gniew burzył krew w jego żyłach, na wspomnienie obelg, wyrządzanych Izabelli — i ze wściekłością przeklinał szluby, które go przykuły do króla.
Tylko dwa wypadki mogły zbawić Portugalię: wstąpienie na tron infanta, lub dyktatura hrabiego de Caslelmelhor. Mnich już nieraz przedsiębrał działać na rzecz infanta. W takim razie, Izabella, po rozerwaniu jéj małżeństwa przez dwór rzymski, znowu-by mogła siąść na tronie, jako żona don Pedra.
Na wspomnienie tego, serce mnicha przepełniało się radością i smutkiem zarazem; a jeżeli radość przemagała smutek, to tylko dla tego, że sobie mówił:
Ona będzie szczęśliwy!...
Podobne myśli zaprzątały jego umysł nieustannie. One to go zajmowały w chwili, kiedyśmy go zastali przechadzającego się szybkiemi kroki po swojéj celi.
Był on sam; nie obawiając się ciekawych spojrzeń, wtył kaptur odrzucił.
Zdawał się bydź zupełnie młodym. Lecz jego siwe wąsy i broda dziwną tworzyły sprzeczność z połyskującemi kędziorami czarnych włosów, na ramiona mu spadających. Wyniosłe czoło było zorane marszczkami — lecz nie były-to marszczki starości; młodzieńczy ogień jego oczu dostatecznie przekonywał, że to troski lub nieszczęście ślad ten zostawiły.
— Z jednéj strony Hiszpania — mówił mnich do siebie, szybko się przechadzając — z drugiéj... Anglia... Wewnątrz, nieunikniona domowa wojna, drzemiący król... zdrajców siła... A królowa! szlachetna Izabella strącona z tronu!...
Przy ostatniéj myśli, mnich ściągnął brwi. Jednakże dodał zaraz, jak gdyby chcąc zwyciężyć niewidzialnego nieprzyjaciela nowym dowodem:
— Kto wié; może też Francya zechce się zemścić za tak straszną obrazę?...
Nagle, za drzwiami celi dało się słyszéć kilka głosów; zasztukano.
Mnich szybko zarzucił kaptur na głowę i otworzył drzwi. Weszło kilkunastu ludzi różnych stanów: były między nimi i mundury i liberye znakomitszych panów.
Wszyscy, wszedłszy do celi, z uszanowaniem skłonili się i stanęli przy drzwiach.
Mnich pozdrowił ich ręką.
Piérwszy z przybyszów zbliżył się do mnicha, i zaczął doń mówić cichym głosem. Człowiek ten był w barwie hrabiego de Castelmelhor.
— Hrabia, mój pan, dowiedział się — rzekł tenże — że w Lizbonie przebywa jego brat don Simon. Hrabia bardzo się niepokoi tym jego powrotem.
— Dobrze — odpowiedział mnich — a co więcéj?...
— Więcéj nic.
Lokaj hrabiego Castelmelhor oddalił się; zaraz za nim zbliżył się królewski Fanfaron.
— Kapitan Macarone — rzekł żołniérz — chce się zaprzedać, wraz ze swojém wojskiem, Anglii.
— I cóż na to mówią twoi towarzysze?
— Zapytują wiele im za to zapłacą.
— Idź natychmiast do hrabiego de Castelmelhor — rzekł mnich — i donieś mu o téj zamierzonej zdradzie.
— Czego, ojcze, żądasz odemnie? — zapytał trzeci przybysz w ubiorze wieśniaka z Alentejo.
Mnich wziął worek lorda Fanshaw i dał wieśniakowi dwie gwineje.
— Idź do Limoeïro — rzekł doń — wyrobiłem tam dla ciebie miejsce odźwiernego.
— Lecz jednakże...
— Znajdziesz tam swoich dawnych znajomych. Nadzorca więzienia i jego pomocnicy są wassalami rodziny Souza... Idź!
Wieśniak skłonił się i wyszedł.
Zanim kolejno do mnicha zbliżali się służący, żołnierze, wieśniacy i mieszczanie. Jedni z nich byli szpiegami} mającymi zlecenie wywiadywania się co się dzieje u dworu i w mieście; inni zaś byli ajentami, rozdającymi jałmużnę ludowi.
Mnich nieraz jeszcze sięgał do sakwy lorda Fanshaw. Kiedy ostatni ajent już wyszedł, w worku prawie nic nie pozostało.
— Trzeba już raz cóś postanowić i zacząć działać — mówił do siebie mnich, ważąc na dłoni wypróżniony worek. — Moje własne źródła już się wyczerpnęły, a Anglik lada chwila może wszystko odkryć... Co tu czynić? Czy dotrzymać przysięgi, czy téż zbawić Portugalię?
Do drzwi znowu zasztukano.
Wszedł Baltazar.
— Co tam nowego? — zapytał mnich, nie zasłaniając sobie twarzy.
Zamiast odpowiedzi, Baltazar podał mu list, zapieczętowany herbem rodziny Fanshaw, i zaadresowany do Jego łaskawością lorda Jerzego Villiers, księcia de Buckingham.
Mnich schwycił list, szybko rozłamując pieczątkę.


IX.
List.

Oto list lorda Fanshaw:

Kochany lordzie!

„Z największą przyjemnością odebrałem depeszę, wręczony mi od Ciebie przez kapitana Smith. Pamiętać o wygnańcu, jest rzeczy wspaniałomyślną. Dziękuję Ci téż, milordzie.
„Według zapewnień Twoich, nasz ukochany król Karol zadowolonym jest z moich usług, podejmowanych dla Niego w tym dalekim kraju. Cieszę się z tego i smucę zarazem. Cieszę się... bo chciałbym zasłużyć na względy naszego miłościwego monarchy; smucę się znowu dla tego, że względy Jego Królewskiéj Mości zatrzymują mnie tutaj dłużéj; a ja wzdycham i schnę z tęschnoty za tym ziemskim rajem, zowiącym się Londynem — za tmé świetném niebem, na którem ty, kochany lordzie, jesteś najjaśniejszą gwiazdą, a król — słońcem...
„Buckinghamie! czy cię nie napastowała kiedy żądza bydź gdziekolwiek piréwszym, będąc drugim w Londynie? W nieobecności króla gwiazd... gwiazda staje się słońcem. Lizbona także jest stolicą. Tron w niéj wkrótce osierocieje; a ty, Buckinghamie, dobrze-byś wyglądał na tronie. Lecz może nie zechcesz... W saméj rzeczy, cóżbyś robił, gdybyś musiał się pożegnać z pieśniami kochanego Willmot’a i wdziękami Nelli, naszéj wspólnéj władczyni?...
„Gdybyś nie chciał rozstać się z Londynem, i gdyby się nie zjawił człowiek godniejszy odemnie — to ja, kochany lordzie, jestem gotów się poświęcić. Ze łzami w oczach zrzekłbym się nadziei widzenia naszéj pięknéj Anglii. Żywcem zagrzebałbym się w pałacu Alcantara, w pałacu Xabregas, lub jakiéjkolwiek-bądź innéj ruderze o nieskończenie długiem nazwisku, płacząc na wspomnienie Windsoru, Saint-James — kontentując się jedynie tytułem wice-króla.“
— On widać oszalał — szepnął mnich, przestając czytać.
Baltazar, stojący przed nim z odsłoniętą głową, nie śmiał mu odpowiedziéć.
Mnich zaczął czytać daléj:
„...Oto co się tu dzieje: Alfons siedzi na tronie, równoważony dotąd jeszcze, że tak rzekę, przez mnóstwro stronnictw, które go otaczają. Kto piérwszy na niego dmuchnie, ten go zrzuci niezawodnie.
„Nie mam potrzeby Ci mówić, kochany lordzie, że do tego wcale się nie porwie twój przyjaciel i sługa, Ryszard Fanshaw. Na co? po co? Hrabia de Castelmelhor, Portugalczyk, przepełniony żółcią, nienawidzący szlachetnéj Anglii, piérwszy weźmie się do dzieła. W żyłach hrabiego płynie może jedna milionowa cząsteczka krwi Braganckiéj; dla tego téż zdaje mu się, że koniecznie musi zasiąść na tronie, pomimo brata Alfonsa, młodego trubadura, kochającego się na zabój we Francuzce...“
— To zapewne mowa o Izabelli? — powiedział mnich, spojrzawszy na Baltazara.
Ten milcząc ukłonił się.
Mnich znowu czytać zaczął:
„...Don Pedro jest-to rycerz staréj daty. Brat źle się z nim obchodzi, a on nie chce szkodzić bratu. Ja pochwalam to jego postępowanie; a ty, kochany lordzie?...
„Jeszcze mam mówić o Francuzce. Ma ona za sobą portugalską szlachtę i Francyę, tę naszą wieczną rywalkę...“
— Prawdziwy Anglik! — zawołał mnich gniewnym tonem. — Już zapomniał, że Francya niedawno jego żebrzącemu królowi pomoc udzieliła!
Potém czytał daléj:
„...Lecz Francuzka jest kobiétą, i niema wcale doradzców; otóż postaramy się o środki odesłania jéj do brata.
„Uważaj dobrze, milordzie: hrabia strąci z tronu Alfonsa. Wszystkie pozostałe stronnictwa powstaną przeciwko hrabiemu, który koniecznie upaśdź będzie musiał. Wtedy-to twój uniżony przyjaciel i sługa weźmie się do dzieła.
„Mam tutaj w Lizbonie tajemniczego pomocnika; jego utrzymanie bardzo mnie wiele kosztuje; wszakże usługi jego warte są tego. Niéma on wcale nazwiska; znany jest tylko po prostu pod imieniem Mnicha. Zdaje mi się, że to jest jakiś kościelny dygnitarz, mający zamiar zemszczenia się nad Alfonsem, za jego pogardę dla duchowieństwa i religii. W każdym razie, jest on mnie, czyli raczéj nam, milordzie, zupełnie oddany; sądzi bo wiem, iż otrzyma najwyższą duchowną władze w Portugalii natychmiast, skoro tylko Portugalia zostanie angielską. Za pomocą tego-to człowieka, cały lud mam w ręku. Jedném skinieniem palca mogę podnieść całą Lizbonę na nogi. Skoro Alfons runie, wszczyna się walka; ja występuję i gniotę zwycięzcę. A wtedy: God save the King.“
— Już dosyć wiem! — zawołał mnich, mnąc w ręku list — i dziękuję Bogu, żem nie natchnął myślą, zwalczenia tego człowieka jego własną bronią!... Anglicy mieliby być panami Portugalii!... O nie!... nie!... dopóki przynajmniéj choć jedna kropla krwi w żyłach moich zostanie.
Ostatnie słowa wymówił mnich z zapałem; lecz wkrótce jego głowa opadła na piersi.
God save the King! — wyszeptał. — A wszak-to już od lat siedmiu mojém jest także zadaniem! Ocalić króla! co za szlachetny czyn!.... Lecz utrzymać na tronie niedołężne dziecko, i dla niego szczęście własnego kraju poświęcać — jestże to szaleństwem, lub bohaterstwem?
Mnich konwulsyjnie ścisnął swą rozpaloną głowę rękoma, a ukląkłszy przed krucyfixem, wyrzekł:
— Boże mój! oświeć mój umysł, lub daj mi siłę do zniesienia upadku Portugalii.
Baltazar stał ciągle nieruchomie na jedném miejscu, spoglądając na mnicha ze smutkiem.
Mnich długo klęczał przed krucyfixem. Bez wątpienia, jego uczucia staczały w nim straszną walkę; czasami bowiem rzucał się spazmatycznie, a jego blada twarz pokrywała się mocnym, przelotnym rumieńcem.
Gdy powstał, ciężkie westchnienie wydobyło mu się z piersi. Jego twarz nosiła na sobie cechę poprzedniéj spokojności. Złożył on na krzyż ręce, a podniósłszy oczy do góry, rzekł zwolna i poważnie:
— Boże ratuj Portugalię!... Ja przysiągłem; moje życie należy do króla.
Bez wątpienia, Baltazar oczekiwał innego skutku; nie mógł téż dla tego ukryć swego zadziwienia.
— Jeszcześ, senor, wszystkiego nie przeczytał — zrobił uwagę.
I podniósłszy list z ziem i, podał go mnichowi.
Mnich z roztargnieniem rzucił okiem na przypisek; lecz zaledwie tylko piérwsze wyrazy przeczytał, jego czoło zachmurzyło się natychmiast.
— Izabella!... — zawołał. — Przez Boga! nic z tego nie będzie!...
I szybkiemi kroki zaczął celę przebiegać. Znowuż jego umysł opanowała niepewność. Lecz tym razem wewnętrzna walka niedługo trwała. Jakieś inne uczucie przybiegło w pomoc patryotyzmowi i osiągnęło mu wygraną.
— Nic z tego nie będzie — powtórzył mnich, mocno wzruszony. — Wojna zaczyna się... Jeden przeciwko wszystkim!... Lecz cóż znaczy jeden człowiek, kiedy idzie o cały naród?
Nagle zatrzymał się przed Baltazarem i zapytał go:
— Kto ma porwać królowę?
— Królewscy Fanfaroni.
— Ah! już teraz wszystko rozumiem... Zdaje mi się, żem widział tego błazna Padewczyka w przedpokoju lorda Fanshaw.
— Padewczyk pozostał u milorda jako zakładnik... Kto inny poprowadzi Fanfaronów.
— Kto taki?
— Sekretarz milorda.
Gorzki uśmiéch zaigrał na ustach mnicha.
— Sir Wiliam? — rzekł. — I ty jesteś pewnym, że pod tym nazwiskiem fałszywém ukrywa się ten?...
— Jestem tego jak najpewniejszy.
Mnich usiadł, a wziąwszy arkusz papiéru, to na nim napisał:

„Wzywam ministrów Jego Królewskiéj Mości, króla angielskiego, ażeby odwołali lorda Ryszarda Fanshaw, który stał się winnym zbrodni stanu względem naszego monarchy, ukrywając w swoim domu przestępcę, wygnanego z Portugalii na wyrok królewski.
„W pałacu Alcantara, etc. etc. etc.

Piérwszy minister króla don Pedro

Mnich złożył papiér i wsunął go w kopertę, zawierającą poprzednio list lorda Fanshaw. Następnie spojrzał na adress; a nie widząc potrzeby zmienienia go, zapieczętował depeszę swoją własną pieczęcią.
Przez cały ten czas Baltazar stał nieporuszony.
— Odwieź to kapitanowi Smith — rzekł doń mnich.
Baltazar ukłonił się i wyszedł.
Zostawszy samym, mnich przeczytał jeszcze raz cały list i schował go; potém zamierzył wyjść; lecz po chwili namysłu, rozwinął znowu list i oddarł z niego przypisek, w którym była mowa o porwaniu królowéj.
— Ten przypisek należy tylko do milorda, sir Wiliama i mnie — powiedział do siebie, uśmiéchając się — hrabia de Castelmelhor nie powinien znać naszych tajemnic.
I przy tych słowach, zbliżywszy się do łóżka, wyjął z pod poduszki krótki, ostry jak pszczole żądło, kastylijski sztylet. Schował go pod habit i wyszedł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ludwik de Souza, hrabia de Castelmelhor, znajdował się wówczas na szczycie potęgi. Alfons słuchał go zupełnie i działał1 we wszystkiém podług jego woli. Taki stan rzeczy trwał lat siedm. Piérwszego nawet zaraz dnia swojéj władzy, Castelmelhor zmusił króla do spełnienia ciężkiéj ofiary — poddając mu do zatwierdzenia wyrok bannicyi przeciwko Vintimille’owi, przez lud z Lizbony wygnanemu. Podobnego rodzaju próba mogła zgubić nowego faworyta; lecz skoro się tylko udawała, gruntowała odrazu jego władzę. Alfons, nienawidzący wszystkich, natychmiast podpisał wyrok, skazujący na wygnanie jego byłego faworyta, upewniając, że do głowy tego smarkacza hrabiego przychodzę dziwne fantazye.
Osięgnąwszy zwycięztwo w tym względzie, hrabia uczuł się silnym i wcale nie obawiał się nadużywać swéj władzy: zaczął więc rządzić.
Jego dom, a raczéj pałac, starożytna królewska siedziba, którą znacznym kosztem rozkazał odnowić — wznosił się na placu Campo-Grande. Wewnętrzne jego urządzenie, przepychem przewyższało pałac samego nawet Alfonsa. W Lizbonie powszechnie mwóiono, że Castelmelhor chciał zgnębić świetność paryzką, i zrobić mieszkaniu swemu sławę, któraby nawet sławę Pałacu Kardynałów zaćmić zdolną była.
Tłumy pochlebców cięgle oblegały okazały ten budynek. I Alfons bywał u hrabiego bardzo często. Miał nawet w pałacu Castelmelhor’a osobne dla siebie mieszkanie; a pokój, najbogaciéj ubrany po sypialni hrabiego, nosił nazwisko królewskiéj komnaty.
Tego samego dnia, w którym zaszły opowiedziane już przez nas wypadki, i w tym — że właśnie czasie, kiedy mnich wychodził z klasztoru — król dawał posłuchanie w pałacu hrabiego. Cały dwór zgromadził się.
Był tam lord Ryszard Fanshaw i Hiszpan don Cesar de Odiz, margrabia de Ronda; bracia Alarcaon, Sebastyan de Menezes, i wielu innych ze stronnictwa hrabiego de Castelmelhor. Znajdowali się tu także i ludzie nikczemnego urodzenia, piastujący wysokie dworskie urzęda: hrabia w tym względzie musiał naśladować Vintimille’a; i pomimo swéj dumy przyjmował tych panów.
Z pomiędzy tych dworzan i urzędników, kilku zaledwie ośmieliło się nosić u beretu gwiazdę rycerzy Niebokręgu; choc nawet gwiazda ta bywała na wpół zakryta i tak mała, iż ją zaledwie dostrzedz było można. Orderu tego hrabia nie lubił.
Alfons, przeciwnie, ciągle był wiernym téj zabawce. Przy każdej sposobności, król ze smutkiem wspominał o owych nocnych łowach, które przed laty wyprawiał w Lizbonie, i ciągle nudził faworyta, by mu kiedy zrobił tę przyjemność.
Castelmelhor nie czynił zadość jego prośbie, wymawiając się to tém, to owém. Wiedział wprawdzie, że przyboczna straż nienawidzi go; lecz nie chciał jéj przywrócić dawnego wpływu. Nie tajném mu było także zniechęcenie ludu. Jedna iskra mogła łatwo wzniecić pożar. Nie mógł-że więc na wesołe okrzyki królewskich myśliwców odpowiedziéć ryk zbuntowanego ludu!
Lata na Alfonsie żadnéj nie zrobiły zmiany; przeciwnie, jego zdrowie osłabło, a umysł coraz bardziéj niedołężniał. Kulejąc, ledwie jeden krok mógł postąpić; smutny-to był po prawdzie widok patrzéć na to nędzne stworzenie, które samo jedno miało stawić czoło massie rozlicznych stronnictw, lub téż ludziom obcym zaprzedanym mocarstwom.
Opowiadają, że w Seweńskich górach można napotkać dzieci wyklętego jakiegoś plemienia. Są oni nędzni, trędowaci po całém ciele. Jakby dla dopełnienia miary nieszczęść, rodzą się one często ślepemi; póżniéj zaś straszne wichry ich gór słuch im odbiérają. Wtédy-to ci nieszczęśliwi błądzą po przykrych i samotnych ścieżkach; wiatr rozwiewając wiszące na nich łachmany, przedstawia oczom odrażającą chudość; z nóg ich pokaleczonych krzemieniami, ciecze krew; ich ręce chciwie obdzierają z drzew liście, służące im za jedyny pokarm. Nie mają one ani dachu, ani rodzeństwa. Ich ojciec umarł, jego kości bieleją gdzie w głębi jakiego wąwozu. Bracia nie znają ich. Jedyném jeszcze szczęściem tych ofiar stworzenia, jest ograniczony umysł. Nigdy one nie zatęschnią za słońcem, którego nie widziały. Gdy zchodzą z jakiéj przepaścistéj skały, śpiewają monotonną piosnkę; a czasami zatrzymawszy się nagle, zaczynają się kręcić w kółko i tańczyć jakiegoś dzikiego tańca, którego określić niepodobna. A kręcą się zaś one, kręcą dopóty, aż im tchu zbraknie, lub dopóki, potknąwszy się, nie wpadną w bezdenną przepaść, gdzie śmierć kończy ich męki.
Takim właśnie był Alfons. Słaby umysł nie dał mu poznać nieszczęścia. Śpiéwał on i tańczył nad przepaścią.
Osobliwie w dniu posłuchania bardzo był wesół. Cierpienia fizyczne nie napastowały go; chciał téż korzystać z tego dobrodziejstwa.
Castelmelhor dogodził fantazyi króla, który chciał dać posłuchanie w jego pałacu. Zaproszono więc wszystkie osoby, mające Wstęp do dworu.
Alfons siedział w wielkiém krześle; u jego nóg leżały dwa młode brytany, wnuki sławnego i znanego już nam Rodrigo. Obok króla, siedział rozparty w krześle Castelmelhor.
Wszyscy kolejno zbliżali się do króla.
Hiszpan był przyjęty z łaskawym uśmiéchem.
— Don Cezarze — rzekł do niego Alfons — oddałbym Estremadurę, a nawet Algarwię, za waszą Andaluzję. Co-to tam za byki, don Cezarze, co za byki!
— Mam ich jeszcze kilka — odpowiedział Hiszpan — i wszystkie co do jednego są na usługi. Waszéj Królewskiéj Mości.
— Dobrze! dobrze! — zawołał król — w nagrodę przyjmę cię, don Cezarze, w poczet rycerzy Firmamentu.
Don Cezar skrzywił się i odszedł. Po nim zbliżył się lord Fansbaw,
— Milordzie! — zawołał król, skoro go tylko spostrzegł — uwalniam cię od całowania mojéj ręki.
Potém dodał na wpół głośno:
— Aż przykro patrzéć jak ten buldok kuleje. Doprawdy! powiesiłbym się, gdybym tak kulał szkaradnie.
Skoro Fanshaw zbliżył się, Alfons zapytał go:
— Czy zdrowa nasza siostra, Katarzyna?
— Dzięki Bogu, Jjé Królewska Mość, królowa angielska, cieszy się zupełném zdrowiem.
— A nasz szwagier, Karol?
— Jego Królewska Mość, król Karol, zdrów jest także.
— Przypuśćmy, że to prawda... — rzekł Alfons. — Mnie tam to wszystko jedno.... Ale! Powiedz mi, kochany lordzie, czy téż dużo jest w Anglii takich jak ty kulawych straszydeł?
Anglik zbladł.
Wasza Królewska Mość — odrzekł, starając się uśmiéchnąć — czynisz mi wielki zaszczyt, z taką poufałością ze mną postępując... Czuję też całą wartość téj łaskawości dla mnie... Obawiam się jednak, by mi tu tego nie pozazdroszczono.
Alfons ziéwnął i zrobił poruszenie, okazujące, iż już jest zmordowany.
W chwili, gdy Fanshaw obrócił się, by odejść na swoje miejsce, spotkał mnicha.
— Co tam nowego? — zapytał go lord cichym głosem.
— Tss! powiem ci jutro, milordzie... Kto wie, jakim już tytułem jutro cię tytułować będę.
Twarz lorda Fanshaw zajaśniała radością. Chytry uśmiéch chwilowo wzniósł do góry jego szorstkie wąsy.


X.
Oręż mnicha.

Mnich poszedł daléj, zwolna, podniósłszy do góry głowę, lecz starannie nasuwając kaptur na oczy; i wkrótce przecisnął się przez tłumy dworzan, którzy z bojaźliwym szacunkiem ustępowali, by mu przejście otworzyć.
Zbliżywszy się do króla, stanął, zkrzyżował ręce na piersiach i rzekł:
— Niech Bóg błogosławi Waszą Królewską Mość!
— Z całéj duszy życzę ci tegoż samego — odpowiedział Alfons — niech Bóg błogosławi Waszą Wielebność!
Może już raz setny dworzanie spojrzeli po sobie pytająco:
— Co to za człowiek? — mówili do siebie.
Wszyscy zadali jedno i tożsamo zapytanie; lecz nikt nie umiał na nie odpowiedziéć.
— Przyjacielu! — powiedział Alfons, nachylając się do ucha Castelmelhor’a — czy nie chciałbyś czasem wiedziéć, co to za twarz kryje się pod kapturem wielebnego ojca?
Oczy Castelmelhor’a zapaliły się żądzą ciekawości; powściągnął się jednak, z udaną odpowiadając obojętnością:
— Tajemnice wielebnego ojca wcale mnie nie obchodzą. Lecz jeżeli Waszéj Królewskiéj Mości się podoba, rozkażę mu zdjąć ten kaptur.
— Pałac jest twoim, hrabio — odpowiedział mnich — lecz pokój ten nosi imię króla; pod jego zatém znajduję się tu opieką... Choćbyś więc rozkazał, to-bym nie usłuchał.
— A jeżeli sam król ci rozkaże? — dumnie zapytał Castelmelhor.
Mnich przenikliwie spojrzał na Alfonsa; król zadrżał i zmięszał się, jak dziecię pod surowym wzrokiem nauczyciela.
— Król nie rozkaże — rzekł cichym i dojmującym głosem.
Castelmelhor przygryzł usta; mnich ukłonił się i usiadł na ławce, w tyle za faworytem.
— Panowie! — zawołał król, będący jeszcze pod wpływem przenikliwego spojrzenia mnicha — strasznie tu duszno. Przejdzmy się po ogrodzie... Mello, daj mi rękę, i chodźmy!
Król, kulejąc, zeszedł po kilku stopniach z wywyższenia, na którém stało jego krzesło, i przeszedł przez salę.
— Milordzie — rzekł Alfons, przechodząc koło lorda Fanshaw — mówiliśmy ci o twoim garbie dosyć niegrzecznie... Jedna rzecz jednakże pociesza nas: ani słówka nie powiedzieliśmy o twoich nogach... Spodziewam się, milordzie, że będziesz umiał ocenić naszą grzeczność.
— Ah! milordzie — zawołał don Cezar de Odiz, szyderczo spoglądając na piszczele Fanshaw’a — król gniewa się na ciebie!
— Wasza Excellencya — odpowiedział Fanshaw — zapewne słyszałeś o starożytnéj poczwarze, nazwanej Ezopem?
— Nie, milordzie.
— Wcale mię to nie zadziwia. Otóż ten Ezop był garbusek z Tracyi; bawił on na dworze Krezusa, gdzie było wielu pięknych panów, z których niektórzy byli ambasadorami...
— A mnie co do tego? — przerwał don Cezar.
— Jest-to po prostu historyjka, którzy chcę ci, senor, opowiedziéć... Ezop był bardzo szpetny; to téż piękni panowie, z których niektórzy byli ambasadorami, drwili sobie z niego...
— Czy doprawdy?...
— W istocie, senor... Chcąc się nad nimi zemścić, Ezop przekonał ich za pomocą dowcipnie obmyślonych bajek, że są głupcami. Mówię to o pięknych panach, należących do dworu Krezusa, z których niektórzy byli ambasadorami...
— Co to znaczy?... — zawołał don Cezar, domyślając się końca historyjki.
I schwycił natychmiast za rękojeść długiéj toledskiéj szpady; lecz Fanshaw, szyderczo się uśmiéchnąwszy, zniknął w tłumie.
Wszyscy wyszli za królem z sali. Tylko Castelmelhor nie ruszył się z miejsca; pomimowolnie jego głowa opadła mu na piersi.
Pogrążony w smutnych rozmyślaniach, długo tak przesiedział.
Nagle podniósł głowę; jego oczy miotały ogniem gniewu.
Choćbyś rozkazał to-bym nie usłuchał — zawołał hrabia, silnie tupnąwszy nogą — kto mi to śmié mówić w moim własnym domu... w obecności króla... w obecności całego dworu?... Co to za człowiek?... Widziałem już gdzieś tę błyskawicę, tryskającą z jego oka... pamiętam nawet, choć słabo, że już kiedyś słyszałem ten głos...
Przy ostatnich słowach Castelmelhor zadrżał i obejrzał się.
Jakaś ręka spoczywała na jego ramieniu: była to ręka mnicha.
— Wspomnienia nie uwodzą cię, mości hrabio — rzekł mnich. — Już mnie widziałeś i słyszałeś.
— Kto jesteś?
— To moja tajemnica, hrabim.
— Jest-żeś mi przyjacielem lub wrogiem?
— Ani przyjacielem, ani wrogiem.
Mnich zamilkł, i Castelmelhor również nie rzekł ani słowa. Obydwaj stali nieporuszeni, oko w oko, jak dwaj szermierze, co się do walki gotują.
Wszystko, co w dzieciństwie obiecywał Castelmelhor, spełniło się. Był piękny i zręcznie umiał nosić wspaniały strój, wykazujący cudne kształty ciała; jego uśmiéch łudził każdego; a spojrzenie, to dumne, to znowu łagodne, wzbudzało postrach lub czułość. Był-to dworak; prawdziwy ideał dworaka; co więcéj nawet: był-to wielki pan w całém znaczeniu tego wyrazu.
Jednakowoż, pilnie się w niego wpatrując, można w nim było dostrzedz coś dwuznacznego, coś takiego, co odpychało. Uśmiéch jego był zawsze szczery, czoło pogodne; cała powierzchowność tchnęła szlachetnością; lecz, zdawało się, że za jego twarzą była jeszcze druga, że tak powiemy, wiecznie kłamiąca i fałszywa. W jego szczerości przebijało znużenie, jakie się zwykle czuje po odegraniu wyuczonéj a mozolnéj roli. Z pod jego pańskiéj uprzejmości wyszczerzała się zimna rachuba. W uśmiéchu chytrość przeglądała.
Razu jednego, w dzieciństwie, zbliżyliśmy się do krzaka róż, rozlewającego pod wieczór swój przyjemny zapach. Róże kołysały się powabnie na kolczystych prątkach, poruszanych wieczornym wietrzykiem. Stanęliśmy z rozwartemi nozdrzami nad krzakiem, chciwie nań spoglądając; nie śmieliśmy jednak zerwać kwiatu... Nakoniec ściągamy rękę...
A w tém nagle z pośrod wnętrza korony róż wyskoczyła zielonkawa głowa, ze syczeniem wysuwając żądło...
Pod różami ukrywała się żmija.
Tak też i pod piękna maska faworyta, ukrywał się odpychający, zimny egoizm.
Zdaleka, twarz hrabiego zdawała się być piękna, szlachetną, ujmującą; zblizka, w śród uśmiéchu hrabiego, dawało się widziéć żądło.
Twarz mnicha zupełnie zniknęła pod kapturem, lecz w ruchach jego było tyleż dumy, co i w ruchach Castelmelhor’a, a daleko więcéj spokoju.
Obaj byli dość znacznego wzrostu, jak zwykle Portugalczycy, lecz figura hrabiego mogła służyć za model dla malarza, pewny zaś i ciężki chód mnicha, zmuszał do myślenia, iż jego kaptur zakrywał wiele zręczności i siły.
Gdyby walka pomiędzy hrabią i mnichem była podobną, siły byłyby prawie równe.
Mnich przemówił piérwszy.
— Hrabio — rzekł on — zdawało mi się, że w twych słowach wyrzeczonych do króla mieściło się wyzwanie; odpowiedziałem na nie; lecz wchodząc do twego pałacu anim miał myśli pogniewać się z tobą, hrabio. Chciałem cię prosić o posłuchanie; czy zechcesz mnie wysłuchać?
Hrabia zrobił nad sobą usiłowanie, i ze zwykłą sobie uprzejmością odpowiedział:
— Przebacz mi, ojcze, postąpiłem tak jak kapryśne dziecię, którego zachceniom nie chcą zadosyć uczynić. Przyznaję, żem zawinił, lecz mam nadzieję, że mi przebaczysz.
Mnich ukłonił się.
Castelmelhor mówił daléj przyjemnym, lecz cokolwiek złośliwym tonem:
— Mówią, że mój szanowny wuj, Ruy de Souza de Macedo, dał ci schronienie w swoim klasztorze, znając wszystkie twoje tajemnice, wiedząc, czy jesteś mnichem, czy nie... To jest dla mnie dostateczném, i chcę w tobie, ojcze, widziéć przyjaciela ojczyzny, który mnie często dostarczał szacownych wiadomości o zdrajcach, mających zamiar zgubić Portugalię.
Mnich znowu ukłonił się.
— Jakim sposobem osiągasz te wiadomości — mówił daléj faworyt — tego wcale nie wiem, lecz co mi do tego?... Słucham cię, ojcze!
Castelmelhor przysunął dwa krzesła: pańskim ruchem wskazał mnichowi jedno, sam usiadł na drugiém.
Mnich nie usiadł.
— Hrabio — rzekł on — mój czas jest drogi.
I w téjże saméj chwili, wyjął z pod habitu list lorda Fanshaw, który podał faworytowi.
Castelmelhor wziął list, zwolna go otworzył, udając zupełnie obojętnego.
— Chcesz więc, ojcze — rzekł hrabia — ażebym przeczytał ten list; dobrze, jestem na twe usługi.
Hrabia obojętnie spojrzał na pismo. Wszelkiemi siłami starał się zachować zimną krew; lecz zaraz przy pierwszych wierszach zmarszczył brwi.
— Milord — wyszeptał Castelmelhor — jest pewny wygranéj...
A kiedy doszedł do miejsca, gdzie była mowa o nim, wściekłość zabłysła w jego spojrzenia.
— Przysięgam na krew domu de Souza! — zawołał hrabia. — Ja tobie dowiodę, londyński kupcze, żeś nie skłamał, kiedyś pisał o mojéj nienawiści ku twemu nienasyconemu ludowi... Piérwszym czynem mego panowania będzie wypędzenie cię ztąd, jako przeklętego.
— A więc spodziewasz się jeszcze, hrabio, nabyć więcéj władzy? — zapytał mnich groźnym tonem.
Castelmelhor przygryzł usta.
— Sadziłem — dodał mnich — że już nie można posiąść większej władzy, nie targnąwszy się na tron...
— Mylisz się, szanowny ojcze — sucho odpowiedział Castelmelhor. — Anglik i wszyscy, obwiniający mnie o chęć zawładnięcia spadkiem domu de Braganza, kłamią bezczelnie. Jestem gotów dowieść im tego ze szpadą w ręku.
— Na co tu szpada? — zapytał mnich — dowiedziesz tego, hrabio, jeżeli pozostaniesz na swojém stanowisku.
— Dajesz, ojcze, prześliczne rady — odpowiedział hrabia z widoczném pomięszaniem. — Pozwól mi skończyć list.
Skreślenie charakterów infanta i królowéj wywołało uśmiéch na ustach hrabiego; lecz uśmiéch ten zniknął, skoro list zaczął mówić o mnichu.
Castelmelhor przeczytał to miejsce bardzo uważnie; przeczytał go kilka razy.
— Zdaje mi się — rzekł faworyt — że lord Fanshaw mówi tutaj o tobie, ojcze?
— Tak jest, hrabio.
— Rzecz dziwna... A czy wolno mi spytać cię, jakim przypadkiem list ten wpadł w twoje ręce?
— W tém wcale nie było żadnego przypadku.
— Dosyć już tych niedorzecznych sporów, czcigodny ojcze! — powiedział Castelmelhor. — Teraz z kolei ja ci powiem, ojcze: „Mój czas jest drogi... Czy chcesz mi powiedziéć jakim sposobem przejąłeś ten list?
— Nie — odpowiedział mnich.
— Jak ci się podoba... Muszę ci jednak dać radę, przez wdzięczność za radę, którą tylko co mnie dałeś. Oto rada: w naszych czasach zakonny habit jest złem uzbrojeniem.
— Wiem o tém.
— Kaptur może ukryć twą twarz, lecz w chwilę niebezpieczeństwa nie obroni cię...
— Przeciwko człowiekowi — przerwał mnich — potrzeba miéć silną dłoń i ostry sztylet; posiadam i to i to... Przeciwko całemu stronnictwu potrzeba miéć... Hrabio, proś Boga, ażebyś kiedy nie był zmuszonym walczyć zemną.
Castelmelhor wstał. Pomimowoli dając się zwalczyć zimnjé krwi mnicha, usiłował ukryć swe pomięszanie pod żarcikami.
— O rozumie się, ja wcale nie napadnę na ciebie, ojcze — rzekł faworyt — list lorda Fanshaw daje mi poznać twoją tajemniczą potęgę...
— Czas uchodzi — przerwał mnich — a jeszcze wiele mam dzisiaj do czynienia. Hrabio, uprzedziłem cię o nieszczęściu grożącém ojczyźnie dla tego, że w twém sercu, przepełnioném miłością własną, gnieździ się jeszcze uczucie, podobne do miłości ojczyzny. Jesteś Souza! plamiłbyś twą krew, gdybyś nie żywił nienawiści dla Anglii. Zresztą, gdyby chodziło tylko o Portugalię, nic-bym ci, hrabio, nie powiedział, będąc przekonanym, żebyś mnie nie wysłuchał... Lecz chodzi tutaj i o ciebie. Broniąc się sam, tém samém bronisz i Portugalii... Liczyłem, hrabio, na twój egoizm więcjé aniżeli na twą miłość ojczyzny... Niech cię Bóg zbawi!
Mnich zwrócił się ku drzwiom.
Castelmelhor zmięszany stał na jedném miejscu; lecz kiedy mnich doszedł już do progu, Castelmelhor rzucił się za nim i wstrzymał go za rękę.
— Jeszcze chwilkę! — zawołał hrabia, ukrywając swą wściekłość — ojcze, mogę przyjmować rady, chociaż o nie wcale nie proszę; lecz nigdy nie mogę znosić obelg... Wkradasz się do mego pałacu z listem Anglika... z listem, w którym sam Anglik nazywa cię swoim współuczestnikiem i towarzyszem, — z listem, gdzie o tobie mówią, jak o człowieku, który się zaprzedał Anglii; a ty śmiséz mówić głośno, zamiast prosić o przebaczenie... Zapewne zapomniałeś, że jestem piérwszym po królu, i że jednym ruchem ręki mogę cię zniszczyć.
— O niczém nie zapominam — odpowiedział mnich z pogardą. — Jesteś synem Souzy, który był wiernym poddanym króla; lecz ojciec wypiera się ciebie, hrabio Castelmelhor, wypiera się ciebie, ponieważ jesteś krzywoprzysięzcą... i zapewne będziesz... mordercą!
Hrabia strasznie pobladł, na usta wystąpiła mu czerwona piana.
— Kłamiesz! — krzyknął Castelmelhor, dobywając szpady.
Mnich cofnął się do drzwi, za któremi dawały się słyszéć krzyki dworzan, chodzących po galeryi.
— Broń się! broń się! — wołał Castelmelhor w zupełném szaleństwie — mówiłeś że masz przy sobie broń... zapewne ją masz!... Broń się!
Śmiéch i glosy dworzan huknęły jeszcze głośniéj.
— Chcesz zobaczyć mą broń, hrabio — rzekł mnich szyderczo — dobrze, mam ich kilka.
Z szybkością błyskawicy mnich zarzucił sobie na jedną rękę połę habitu, schwycił za klingę hrabiego, i kawałki szpady upadły na posadzkę. Drugą ręką powalił hrabiego na ziemię.
— Oto jeden z moich oręży! — powiedział mnich, dotykając do piersi hrabiego krótki sztylet, o którym mówiliśmy — lecz na ten oręż najmniéj liczę.
Mnich nie zranił hrabiego, lecz nagle wstał i otworzył podwoje prowadzące do galeryi na oścież. Castelmelhor w obliczu najmniéj dwudziestu dworzan, rozmawiających i śmiejących się w galeryi, znalazł się na kolanach przed mnichem.
— A to co? — zapytali dworzanie, jeszcze bardziéj się śmiejąc.
Mnich odwrócił się do hrabiego Castelmelhor i przeżegnał go trzy razy.
— Oto mój drugi oręż, hrabio! — szepnął mnich — na ten najwięcéj liczę.
Następnie, głosem poważnym mnich wyrzekł słowa łacińskie, mieszczące w sobie błogosławieństwo.
Castelmelhor rzucał się ze wściekłości, lecz pozostał na kolanach na jedném miejscu jakby przykuty. Wprzód zanim hrabia zdążył przemówić, podnieść rękę, mnich wyszedł zwolna, dumnie podnosząc głowę.


XI.
Dwór Francuzki.

Izabella de Savoie-Nemours pochodziła z panującéj rodziny Sabaudzkiéj; a przez wujów swoich, panów de Vendôme i de Beaufort, spokrewnioną była z Burbonami.
Gdy Alfons Portugalski prosił o jéj rękę przez margrabiego de Sande — Izabella miała dopiéro ośmnaście lat.
Francya podówczas cieszyła się najświetniejszą epoką panowania Ludwika XIV.
Wersalski dwór przedstawiał oczom zazdroszczącéj Europy znakomitości, niemające współzawodników; kobiéty historycznéj piękności; przepych bajeczny. Wszystko tam było wielkiém, sławném, nieporównaném: wodzami byli Turenne lub Condé; poetami Racine lub Molière; malarzami Lesueur lub Lebrun; urzędnikami Harlai lub d’Aguesseau; kobiétami Sevigné lub la Vallière. Głos Bossuet’a grzmiał pod ogromnemi sklepieniami kościołów; Lulli podkładał pod muzykę przyjemne wiersze Quinault’a; ręka Lenôtre’a urządzała czarodziejskie ogrody Wersalu. I wszyscy ci wodzowie, poeci, kobiéty, artyści, sędziowie — składali świetne koło, środkiem którego był Król.
Król był duszą tego wszystkiego; on dawał życie i światło; wszystkie te wielkości wypływały z jego wielkości; wszystkie te znakomitości były odbiciami jego sławy.
Króla ubóstwiano. Malowano go jako mitologicznego półbożka; tylko poeci mogli napisać jego historyę.
Jego miłość paliła, jak miłość Jowisza. Kobiéta, którą on choć jeden dzień kochał, zamykała się w celi, gdzie przepędzała resztę lat, żyjąc tylko ze swojém wspomnieniem.
Król ten był tak wielkim, iż jego pamięć, po upływie mnogich lat, znalazła oszczerców. Nie dość na tém; wzniósł się nawet głos, który ogłosił światu, że Ludwik XIV był pigmejczykiem. Jak wielka musi to być sława, która się nie podoba ludziom w półtorasta lat późniéj.
Francya była spokojną. Fronda na jedno spojrzenie Ludwika zniknęła, tak jak gęsta ranna mgła znika przed jednym promieniem słońca. Wspomnienia tej domowéj, heroiczno-komicznéj wojny, kołatały się jeszcze tylko w piersiach kilku starych malkontentów, którzy zagrzebali swą rozpacz między zczerniałemi mury zamczysków swoich. Dwór przestał się kłócić; król bowiem wszystkim przebaczył.
W Wersalu zajmowano się tylko uroczystościami i opowiadaniem bohaterskich czynów: przy końcu balu, kiedy królewskie skrzypce ucichały w ostatnich taktach menueta — wesoła nowina rozbiegała się po sali. Panowie, ściskając sobie ręce, rozmawiali po cichu. Damy szeptały, zasłaniając się różnokolorewemi wachlarzami. Na wszystkich ustach igrał uśmiéch; wszystkie oczy rzucały błyskawice.
Szepty wzmagały się coraz bardziéj — i nareszcie spłynęły w jednomyślny okrzyk:
— Wojna!
A wyraz wojna w owym czasie znaczył zwycięztwo. Anglia, Hiszpania, Hollandya, Austrya — z kolei uginały kolano.
Po zwycięztwie tryumf; im zwycięztwo świetniejsze, tém i uroczystość wspanialsza. Ze zdobytych trofeów wznoszono tryumfalne bramy lub kolosalne statuy. Słowa historyi patrzą się z granitu i bronzu.
Izabella przepędziła młodość pośród téj świetności dworu francuzkiego. Jéj ojciec był księciem krwi; jéj matka, Dyana de Chevreuse, wychodząca z domu Lotaryngskiego, zaszczycała się przyjaźnię Anny Austryackiéj. Izabella była tak cudnie piękną, iż mogła błyszczeć u dworu, na którym piękność uważała się tylko za rzecz podrzędną. Oprócz tego, że posiadała posag królewski, Izabella mogła jeszcze odziedziczyć tron Sabaudyi; można więc sobie wyobrazić, jak była u dworu uwielbianą.

ielu magnatów prosiło o jej rękę; a gdy margrabia de Sande przyjechał z Portugalii z oświadczynami od Alfonsa — otrzymał z początku odpowiedz tak zimną, iż myślał, że jego poselstwo już było skończoném. A to tém bardziéj, iż Ludwik XIV życzył sobie, ażeby Izabella de Savoie wybrała sobie męża z grona młodych magnatów, należących do dworu.
Izabella nie dała żadnéj na to odpowiedzi. Wesoła, lekkomyślna, namiętna lubowniczka zabaw i uroczystości — traktowała z jednakową obojętnością i znajomych dworaków i nieznajomego Alfonsa.
Miała-by téż co myśléć o takich drobnostkach!... Przecież codzień musiała zarządzać robotą pięciu lub sześciu szwaczek, które się zajmowały jéj wieczorną toaletą; prócz tego trzeba było nauczyć się nowego menueta, modnych ukłonów; a wreszcie... pomyśléć cokolwiek o pięknym cudzoziemcu, który na jednym z balów, bardzo zręcznie podniósł upuszczoną rękawiczkę, i oddał jéj nie podniósłszy na nią oczu.
Cudzoziemiec jednak piękne miał czarne oczy... które, zdawało się, nie umiały się weselić. Na jego szlachetnéj twarzy malował się głęboki, nieuleczony smutek. Obojętnie przechodził obok tłumów wesołych, napełniających królewskie komnaty. Snadź, jego zmysły zamarły, a dusza gdzieś daleko błądziła.
Niespodziewana, straszna boleść dotknęła go niedawno, wtedy właśnie, gdy się już zupełném napawał szczęściem. Cudzoziemiec ten był Portugalczykiem; nazywał się don Simon Vasconcellos y Souza. Jego żona, Ineza de Cadaval, umarła.
Simon na Inezie zakładał wszystkie swoje nadzieje. Jéj śmierć zabiła go moralnie; po jéj śmierci stracił siłę, odwagę i pamięć; zapomniał nawet o przysiędze, uczynionéj konającemu ojcu, i wyjechał do Francyi, wcale się nie zajmując losem ani Alfonsa, ani Portugalii.
Jakiś czas błądził po prowincyach; nareszcie przybył do Paryża i ujrzał dwór; był to kres jego podróży.
Niektórzy ludzie pieszczą się ze swoim smutkiem; lubią wspomnienia, i ronią słodkie łzy, w pamięć zeszłych z tego świata, a drogich sercu osób. Inni uciekają z miejsc będących świadkami ich upłynionego nieszczęścia; silnie walczy z doznanym żalem; radziby wesołemi tłumami przyjaciół odpędzić od siebie smutek; odpychają wszelkie wspomnienie; bo ono ich rani... zabija. Ci ostatni prawdziwie godni są pożałowania; piérwsi bowiem są tylko marzycielami, dla których smutek jest tylko przedmiotem do elegii. Ich melancholia przechodzi niekiedy w zachwyt; siadłszy na mogile rytmują oni nieskończone strofy, jak Young lub Hervey.
Smutek, przed którym uciekacie i który chwyta za wasze serca, jak czarna tęsknota Horacyusza — oto smutek prawdziwy.
Taki też był smutek Simona. Nieszczęśliwy czuł, że nie wytrzyma téj próby; chciał więc, jak to zwykle mówią, rozerwać się. Na pierwszy rzut oka poznał, że dwór Francuzki jest dla niego lekarstwem; jeżeli na smutek jest tylko lekarstwo. Przedstawił się królowi; zapraszano go na wszystkie bale i uroczystości, i Simon oddał się całkiem zabawie.
Lecz lekarstwo to okazało się bezskuteczném. Żaden zgiełk nie mógł zagłuszyć jego żalu; żadna zabawa nie mogła rozproszyć jego smutku. Smutek ciężał nad nim jak brzemię, którego ani zrzucić, ani unieść niepodobna.
Izabella, jeszcze prawie dziecię, jeśli rzuciła okiem na mężczyznę, to dla tego tylko, by przekonać się, jaki jest kolor jego wstęg orderowych, lub też ocenić wartość jego koronek. Tak ją nudziły nadskakiwania młodzieży, iż wolała patrzéć na jaskrawy dywan lub blade mozaiki, niż na czułe spojrzenia, jakie spostrzegała, skoro tylko oczy podniosła.
Piękny zaś cudzoziemiec wcale na nią nie spojrzał, oddając jéj rękawiczkę. Role zmieniły się: widząc, że on nie patrzy, ona podniosła oczy.
Simon był piękny, pomimo smutku rozlanego na jego twarzy; może też właśnie smutek ten dodawał mu piękności. Izabella nie spojrzała na jego koronki, ani na kolor jego wstęg orderowych; lecz obudziwszy się nazajutrz, była w stanie narysować portret pięknego cudzoziemca.
Zobaczywszy go raz drugi, zarumieniła się; potém, jednego ranka, łzy nagle błysnęły w jéj oczach, z których dotychczas złość, politowanie lub radość, łzy tylko wyciskały. Myślała i nie mogła znaleźć przyczyny tego zmartwienia. Z lekkomyślnéj stała się nagle marzycielką. Od téj chwili ukradkiem tylko spoglądała na pięknego cudzoziemca.
Dworskie bale dla Izabelli bardzo się odmieniły. W ogromnych salach, w których falowały tłumy błyszczące złotem, jedwabiem i aksamitem, widziała tylko jednego człowieka. Chociaż wszystkiemi siłami starała się nie patrzéć na niego, jednakże czuła jego zbliżenie; zgadywała go. Kiedy Simon przechodził obok niéj, magnetyczne drżenie przebiegało wszystkie jéj członki; kiedy się oddalał, słabła i wpadała w senne odrętwienie.
Nakoniec, w skutek coraz wzrastającéj namiętności, jéj charakter zmienił się zupełnie. Biédna, wcale się nie uśmiechała; zaledwie myślała o swoich strojach; natomiast ciągłe dumała: marzyła o nim.
A on, wcale o niéj nie myślał. Smutek go nie opuszczał. Daleki od zabaw, wśród których pędził życie, Simon nic nie spostrzegał. Nie pamiętał, że jéj podniósł rękawiczkę.
Tymczasem miłość zupełnie zawładnęła sercem Izabelli. Dla braku doświadczenia, nie umiejąc udawać, Izabella nie mogła długo ukrywać swych uczuć. Na nią spoglądało tylu mężczyzn, nią się zajmujących.
Jednego wieczora Simon przechadzał się zwolna po salach pałacu, swoim zwyczajem, bijąc się ze smutnemi myślami. Izabella rozmawiała z młodym dworzaninem, panem de Carnavalet. Zaledwie spostrzegła Simona, jéj serce wyrwało się ku niemu. Nie mogła już mówić ani słuchać. Jéj oczy szukały Simona w tłumie, i zdawało się, iż się niepokoiła, ilekroć go razy straciła z oczu.
Carnavalet już oddawna kochał Izabellę; sądził, że ma już do niéj niejakie prawa. Spostrzegłszy jéj nagłe pomięszanie, zaczął patrzéć w kierunku jéj spojrzeń, i jego wzrok padł na Simona de Vasconcellos.
W kilka chwil późniéj, Simon poczuł, iż go któś silnie popchnął. Nie uważał na to i poszedł daléj, Carnavalet grał rolę zazdrosnego kochanka. Widząc, iż piérwsza próba nie udała się, powtórzył popchnięcie, lecz również bezskutecznie. Zamyślony Simon, nie spodziewając się wcale, by go chciał kto obrazić, znowu poszedł daléj, nie obejrzawszy się nawet. Carnavalet do rozpaczy doprowadzony, postawił czerwony obcas na trzewiku Simona, i przycisnął go ile mu sił starczyło.
— Co za niezgrabjasz! — zawołał Vasconcellos z gniéwem.
— Milcz pan! — odpowiedział Carnavalet, chwytając za szpadę.
Wiadomo, co taka rozmowa sprowadza we wszystkich częściach świata. Vasconcellos nic nie odpowiedziawszy, poszedł za panem de Carnavalet, który spiesznie przecisnąwszy się przez tłumy, zeszedł ze schodów i zatrzymał się dopiéro za kratą ogrodu.
— Proszę! — powiedział Carnavalet.
Vasconeellos dobył szpady.
Carnavalet, widząc jego gotowość do walki, zawołał:
— Ach! Jak żałuję, że muszę zabić tak pięknego człowieka! Przynajmniéj panu powiem, za co się bijemy... Kocham Izabellę de Savoie Nemours.
— To mnie wszystko jedno — odpowiedział Simon — jakoś chłodno; czyby nie można skończyć prędzéj?
— Jakto! — zawołał Carnavalet — panu wszystko jedno!... Wszak i pan ją kochasz?
— Nie znam jéj — obojętnie odpowiedział Simon.
— Pan nie znasz Izabelli Nemours?! To rzecz dziwna.
Vasconcellos włożył szpadę do pochwy, i poszedł ku pałacowi.
Carnavalet pobiegł za nim.
— Szanowny panie! — zawołał dworzanin — powinieneś wiedziéć, iż cię nie chciałem fatygować bez przyczyny... Przytém, jeżeli pan jéj nie kochasz, to ona cię kocha... Przecież się znam na takich rzeczach... a mnie to wszystko jedno!... Proszę się bronić!
Vasconcellos znowu dobył szpady. Przy trzeciém wyskoczeniu i złożeniu, szpada Simona została w piersiach pana Carnavalet.
Warto wiedziéć, za kogo się bije w pojedynku, dla tego téż na drugi dzień Simon szukał Izabbelli. Ich oczy wkrótce spotkały się; Izabella zarumieniwszy się, spuściła oczy, i już ich więcéj nie podnosiła. Simon zadrżał; jego oczy zabłyszczały ogniem, jaki się daje spostrzegać w oczach dzieci, które cierpią a nie chcą płakać.
— Ineza! — szepnął Simon, kładąc rękę na sercu.
I pobiegł daleko, daleko, póki chłód ranka nie wysuszył potu na jego twarzy.
— Ineza! — powtarzał Vasconcellos, konwulsyjnie łkając — Ineza!
Być może, że te dwie kobiéty były do siebie podobne, a może téż wzrok Simona wszędzie widział obraz, dręczący jego umysł; w każdym razie, Izabellę wziął za cień Inezy Cadayal.
Ujrzał on Inezę nie taką, jaka była w chwilach przedśmiertnych męczarni, lecz taką, jaką była w piérwszych dniach poślubię. Widział miękkie loki jéj czarnych włosów, jéj wyniosłe, białe czoło, i ciemny lazur jéj wielkich oczu.
Spojrzenie Izabelli wpiło się w jego serce. W tém spojrzeniu była miłość; takie było spojrzenie Inezy.
Tym sposobem w skutek jakiegoś tajemniczego wpływu, pomiędzy nim a zmarłą Inezą, stanęła druga Ineza. piękna, silna, namiętna. Izabella de Nemours wyrwała Simonow i z głowy wszystkie wspomnienia. Poprzednia Ineza niknęła w oddaleniu: zaledwie mógł widziéć jéj bladą twarzyczkę, napół zakrytą jéj rozpuszczonemi włosy; jéj usta otwierające się do wymówienia ostatniego do widzenia.
Przeciwnie Izabella, była tuż, obok niego; zdawało się, że Izabella cieszyła się ze swego zwycięztwa, i stawiała swą piękną twarzyczkę przed oczyma Simona, szukającego wzrokiem swéj Inezy.
Vasconcellos wszelkiemi siłami starał się odpędzić to zjawisko; lecz wzrastająca gorączka nie dozwalała mu tego uczynić. W malignie, brał zimny wiatr za gorącą atmosferę balowych sal, i myślał, że jego usta zlepiają się z ustami Izabelli. Cień Inezy zniknął.
O północy Vasconcellos powrócił do domu. Wymarzone zjawiska zniknęły, gorączka odeszła, lecz wrażenie pozostało. Baltazar, służący Simona, otrzymał rozkaz przygotowania się do odjazdu.
Jeszcze przed świtem Vasconcellos wyjechał do Portugalii. Przybył on do Francyi, ażeby znaleźć spokój, a tymczasem zaznał w niéj nowych męczarni.
Po jego odjeździe, wszystko naokoło Izabelli przyjęło wyraz smutny i ponury. Napróżno dwór ofiarował jéj swoje zabawy: ona nie mogła patrzéć na nie. Uśmiéch już się nie zjawiał na jéj ustach, lecz w jéj oczach dawał się widziéć ogień, skoro przy niéj wymówiono słowo: Portugalia.
Tymczasem, markiz Sande, już raz otrzymawszy odmowną odpowiedź, odważył się jeszcze raz spróbować szczęścia; znowuż mu odmówiono. Izabella żaliła się przed Ludwikiem XIV na to postanowienie.
— Więc chcesz być królową? — zapytał z uśmiéchem Ludwik XIV.
— Wasza Królewska Mość — odpowiedziała Izabella — chcę jechać do Portugalii.


XII.
Dwór Portugalski.

Izabella w towarzystwie markiza Sande udała się do Portugalii.
Kiedy stępiła nogą na brzeg Lizboński, przyjął ją liczny i świetny orszak.
Infant don Pedro ofiarował jéj swoją rękę. Infant był jeszcze wtedy młodzieńcem. Zobaczywszy, że królowa tak jest czarującą, zaczął zazdrościć szczęścia swemu bratu. Jego usta paliły się, skoro całował rękę Izabelli na progu podwoi królewskiego pałacu.
Izabella wcale nie spostrzegła jego w zruszenia. Jéj wzrok chciwie przeglądał tłumy dworzan; szukała w tym tłumie znajoméj sobie twarzy, lecz napróżno.
W skutek przybycia królowej, w Lizbonie rozpoczęły się wielkie uroczystości; lecz królowa zdawała się być bardzo smutną. Wyjeżdżając do Lizbony, powodowała się kaprysem swéj silnéj miłości. Nie zdała sobie rachunku ze swego celu; niepewna nadzieja widzenia, Vasconcellos’a pociągnęła ją. Teraz dopiéro ujrzała, że jest sama jedna; na około niéj, ze wszystkich stron nieznajome twarze; około uszu obijają się dźwięki nieznanego języka. Niéma przyjaciółki, któraby ją pocieszyła, i kiedy zaczęła już drżéć o swój przyszły los, już nie widziała swych przywiązanych sług, ani ojczyzny.
Przy wyjeździe zaledwie pomyślała o ważnych powodach swego wyjazdu. Nadzieja dodawała jéj sił; stawiała Vasconcellos’a między sobą i swoim przyszłym mężem. Lecz teraz ta niedorzeczna myśl zaraz ją opuściła. Izabella znalazła męża i pana; pan ten, skoro go ujrzała, wzbudził w niéj przestrach i wstręt.
Lecz już zapóżno...
Wszystko przygotowane do obrzędu zaślubin: ściany katedry obciągnięte aksamitami, sklepienia ubrane girlandami kwiatów, świece goreją na ołtarzu.
Izabella chciała się oprzéć nienawistnéj konieczności; lecz ujrzała się samą jedną i z rezygnacyą spuściła głowę na piersi.
O! jakże żałowała tych mężnych panów, niedawno jeszcze około niéj gromadzących się, proszących o jedno jéj spojrzenie, będących gotowymi oddać swe życie z miłości ku niéj! Późniéj musiała ich żałować jeszcze bardziéj.
Z początku Alfons zdawał się być zadowolonym. Zobaczywszy Izabellę tak się uradował, jak nigdy się nie cieszył na widok tuzina byków lub buldoga czystej rassy. Król zapomniał o królewskiém polowaniu na trzy dni, i groził szubienicy hrabiemu Castelmelhor za to, że hrabia ośmielił się mówić z Izabellą, nie przyklęknąwszy.
Castelmelhor zgiął kolano, lecz poprzysiągł śmiertelną nienawiść przeciwko młodéj królowéj.
Na trzeci dzień odbyto obrzęd zaślubin. Blada, napół umarła Izabella, zaledwie doszła do ołtarza. Opiérała się na ramieniu infanta don Pedra. Infant, również blady, zdawał się być przyciśniętym jakiemś moralném cierpieniem.
Doszedłszy do środka kościoła, Izabella krzyknęła; zachwiała się na nogach. Po za filarem ujrzała posępną i bladą twarz Vascoucellos’a. Izabella przycisnęła rękę do serca, i wzrok pełen nadziei rzuciła w tżé same miejsce. Lecz Vasconcellos już zniknął.
Teraz serce Izabelli mało się nie rozpękło. Jéj bezwładna i skośniała ręka cisnęła rękę infanta. Kiedy doszła do stopni ołtarza, nogi jéj pomimowolnie zgięły się, i padła przed klucznikiem.
Cała ceremonia zdawała jéj się być ciężkim i strasznym snem. Chciała się obudzić, i obudziła się królową, i żoną człowieka słabego umysłu, który mógł w ręku trzymać nie berło, lecz dziecinną zabawkę.
Infant stał w niejakiéj odległości i nie spuszczał królowéj z oczu. Infant był-to młodzieniec szlachetny, dawano mu wiele rad zdradzieckich i obudzających miłość własną, a jednakże nigdy nie myślał o buncie. W téj chwili, pierwszy raz pozazdrościł bratu, piérwszy raz chciał być na miejscu brata...
— Gdybym był królem — myślał sobie infant — stałbym teraz obok Izabelli, jéj ręka spoczęłaby w mojéj ręce; mnieby poświęciła swe życie i swą miłość.
Obok infanta stał człowiek, starannie zakrywający twarz obszernym płaszczem; człowiek ten również bacznie spoglądał na Izabellę.
Był-to Vasconcellos; chciał ostatni raz widzieć tę, która odjęła mu wspomnienia o Inezie. Simon czule, bez granic kochał Inezę; ją to ubóstwiał w rysach Izabelli de Nemours.
Teraz dwakroć więcéj jéj się obawiał, a wiémy, jakie przywiązanie żywił do króla; bał się Izabelli, ponieważ odgadł jéj miłość, a owładnąć tèm sercem, należącém do Alfonsa, zdawało mu się podłą zdradę; oprócz tego obawiał się jeszcze Izabelli dla tego, ponieważ się czuł obok niéj słabym, i że jego szlachetne serce drżało na myśl uwłaczenia pamięci Inezy.
Lecz miłość jest bardzo wynalazczą. Bardzo często zmienia swe formy, i pod nową formą bierze fortecę, która się długo broniła od miłości swą cnotą.
Odrzuciwszy wszystkie czułe myśli, Vasconcellos uczuł rodzące się współczucie dla biednéj kobiéty. Pamiętał ją żyjącą wśród rozkoszy... a teraz znalazł ją tak nieszczęśliwą!... Wiedział on, lepiéj aniżeli kto inny, jaki los czeka królowę u dworu zaprzedanego faworytowi, który był strasznym nieprzyjacielem dla każdego, kto tylko miał niezaprzeczone prawa do miłości króla. Wiedział on, jakiemi obelgami dręczyli infanta, odejmując mu prawa, jakie mu z urodzenia samego należały; domyślał się jakie poniżenie zagraża Izabelli od chwili, w której radość króla zniknie bezpowrotnie. Bronić, nie znaczy kochać; don Simon przekona się wewnętrznie, że może ją bronić; a potém, kiedy jeszcze rozmyślał nad tym przedmiotem, przekona! się, że bronić ją jest jego świętym obowiązkiem.
Ażeby pogodzić ten obowiązek z sumieniem, postanowił unikać spotkania z królową i bronić ją zdaleka. Rola tajemniczego opiekuna nie przedstawiała niebezpieczeństw; królowa nie widząc go, zapomni o przeszłości, i on tylko jeden będzie cierpiéć.
Po skończeniu obrzędu zaślubin, królowa wyszła z katedry ze spuszczoną głową. Jéj wzrok nie szukał Simona Vasconcellos. Dla czego? Już wszystko skończone, nie ma żadnéj nadziei.
Izabella wsiadła do królewskiéj karety wśród radosnych okrzyków ludu, który się nią zachwycał.
— Izabello — zapytał Alfons z czułością — co ci się lepiéj podoba, czy taniec niedźwiedzi, czy walka dzikich byków z Lenoxu?
Izabella nie odpowiedziała, ponieważ nic nie słyszała.
— Zapewne lubisz i to i to? — mówił daléj biedny Alfons; — o! ty będziesz tutaj najszczęśliwszą z kobiét. Mam włoskich sztukmistrzów, którzy połykają zatrute szpady, i tańcują menueta na linie, wyciągniętéj piętnaście stóp nad ziemią... Że mówię prawdę, daję ci na to moje słowo honoru.
Izabella zakryła twarz rękoma.
— Nie potrzebujesz się chować, jeżeli się chcesz śmiać — mówił znowu Alfons — twoje życzenia sprawią mi radość... Wierz mi, mamy jeszcze tutaj co innego... Są francuzcy sztukmistrze: chodzą na rękach i rzucają się w tył tak, iż sobie całują pięły... Wcale nie kłamię, Izabello!... Mam i komedyantów, którzy śpiéwają jak te bajeczne ryby, które nazywały się... no, wszystko jedno: pamiętam, że te ryby miały kobiéce twarze. Czyś kiedy słyszała o nich, Izabello?
— Boże! mój Boże! — szeptała nieszczęśliwa kobiéta.
— Rozumiem cię, Izabello! — zawołał Alfons — z niecierpliwością oczekujesz na wszystkie moje cuda. Miéj cierpliwość. Nie odmówimy ci téj przyjemności. Oprócz tego, twoja wola będzie dla nas prawem... Lecz jeszcze nie wszystko ci opowiedziałem: mam afrykańską małpę, która się tak wykrzywia, jak jeszcze nikt w świecie się nie wykrzywiał: każde jéj wykrzywienie jest warte dziesięć tysięcy realów... Tak moje hrabiątko oceniło jéj wykrzywiania... Jakże ci się podobał hrabia?
Izabella myślała o francuzkim dworze, o swojej matce, o Simonie Vasconcellos; czuła, że krew ścina jéj się w żyłach.
— Przysięgam ci! — ciągnął Alfons, głośno się roześmiawszy — że mam i francuzkich gladyatorów, na których patrząc udusisz się ze śmiéchu. Gladjatorzy ci biją się głowami jak barany; a kiedy ich głowy uderzą się jedna o drugą, to czasami jedna, czasami obydwie rozlatują się w kawałki jak gliniane garczki!... Jest-to bardzo śmieszne!... Lecz ty, Izabello, śmiejesz się skrycie i nie chcesz mi pokazać swoich pięknych oczu. Bądź łaskawa, spojrzyj na mnie; powiadają, że jestem podobny do Ludwika Francuzkiego.
Mówiąc te słowa, król z czułością odjął ręce królowéj i zobaczył że płacze.
— Co to jest? — zapytał Alfons. — Łzy!... łzy!... Łzy nudzą mnie!
Król ziéwnął i rzucił się w głąb karety.
Było-to piérwsze i ostatnie sam-na-sam Alfonsa z królową. Porzucił ją jak zepsute cacko, lub mówiąc jego ulubioném wyrażeniem, jak zranionego byka.
Tego samego wieczora królowej wyznaczono osobne pokoje.
Castelmelhor nie spodziewał się takiego szczęścia; przekonał się, że nawet nie będzie potrzebować użyć swego wpływu dla zniszczenia wpływu młodéj królowéj: hrabia został zwycięzcą, nie będąc w bitwie. Jednakże pozostał nieprzyjacielem Izabelli, ponieważ ona była przyczyną publicznéj obrazy, jaką mu wyrządził Alfons. Hrabia też nigdy nie przepuszczał powodu, któryby mu pozwalał obrażać Izabellę.
Alfons znowu rozpoczął swe nieporządne życie. Mieszkańcy Lizbony uspokoili się, a królewskie polowania po nocach zostały wznowione. We dnie król zajmował si ęfechtowaniem, kuglarzami i szczwaniem psami.
Nie można nie spostrzedz, że Alfons lubił też same zabawy, jakie dzisiaj lubi paryzkie pospólstwo; lecz na wytłómaczenie Alfonsa można powiedziéć, iż był słabego umysłu, gdy tymczasem gawrony paryzkie są obdarzeni umysłową siłą, i stanowią większą część najoświeceńszego w świecie ludu.
Oprócz wyliczonych tutaj zabaw, Alfons miał jeszcze inne, o których musimy przemilczéć. Pogrążony w nieporządném i nieczynném życiu, bardzo rzadko przypominał sobie, że ma żonę. Lecz przypomnienie jéj sobie, było straszną próbą cierpliwości dla Izabelli. Alfons, jak wszyscy ludzie zepsutego charakteru, był nielitościwym. Przymuszał Izabellę do siedzenia obok niego w amfiteatrze, woził ją do teatrów gdzie się mordowano; nawet kilka razy zmuszał ją do obecności przy jego ordziach.
A ponieważ wszyscy pochlebcy biorą przykład z władzćy, na dworze zaś lizbońskim byli dwaj władzcy, Alfons i Castelmelhor, z których piérwszy obchodził się z królową jak z niewolnicą, a drugi nienawidził jéj; cały więc tłum, odziany w kostjumy dworzan, miał sobie za obowiązek prześladować Izabellę. Królowa ciągle służyła za cel bezecnych żartów ze strony towarzyszy Alfonsa.
Izabella widocznie niknęła. Skutkiem łez jéj wielkie oczy, otoczyły się czarnemi kołami; jéj policzki zapadły; słowem, liczni współzalotnicy, którzy dawniéj szukali jéj wejrzenia, teraz nie poznaliby piękności panującéj w Wersalu.
Lecz nie w bezecnych prześladowaniach, nie w codziennych poniżeniach należy szukać przyczyny smutku, który jéj życie zatruwał.
Izabella kochała, a czas nie zniszczył jéj namiętności. Już dwa lata upłynęły od dnia jéj ślubu, a przez te dwa Jata ani razu nie widziała Vasconcellos’a. Co się z nim stało? Nie wiedziała. Vasconcellos był jéj jedyną, ciągłą mysią; nim tylko żyła. Lekarstwem najskuteczniejszém na jéj smutek, było-by widzenie się z nim.
Zresztą, na dworze był człowiek, którego współczucie siliło się udarować Izabellę pociechą i spokojem. Infant bronił jej wszelkiemi siłami, lecz jego siły były tak małe! Castelmelhor, cięgle wszystkich zapewniał, że infant jest jeszcze małoletnim, dla tego téż don Pedro nie wychodził z pod opieki. Oprócz tego, królowa mieszkała w pałacu Alfonsa, a infantowi wolno tylko było przychodzić do pałacu w dni uroczystości. Jednakże przywiązanie infanta było dla królowej niejakąś pociechą. Zaczęła go kochać jak brata; on kochał ją zupełnie inaczéj; lecz skrępowany okolicznościami, nie śmiał mówić Izabelli o swojéj miłości.
Tymczasem, jeden nieszczęsny wypadek zupełnie zmienił położenie Izabelli.
W jedną z uroczystości, Alfons postanowił wyprawić w swoim pałacu wielką ordżję. Ażeby bal był wspanialszym, rozkazał Izabelli ubrać się kosztownie i uczestniczyć w uczcie. Izabella była posłuszną. Wśród kolacyi, w czasie, kiedy już wszystkie głowy były odurzone winem, Castelmelhor powstał.
— Jednéj rzeczy brakuje uczcie! — zawołał hrabia.
Ogólny śmieéh odpowiedział mu na te słowa.
— Tak jest, jednéj rzeczy brakuje! powtarzam wam! — zawołał silnym głosem Castelmelhor.
— Hrabio, jesteś pijany! — zawołał Alfons.
— W takim razie — odpowiedział Castelmelhor — wypełniam tylko obowiązek przywiązanego sługi: naśladuję cię, najjaśniejszy panie. Lecz tutaj brak jednéj rzeczy...
— Znowu! — zawołał Alfons — lecz czegóż przecie brakuje?
— Wino nie naléwa ręka kobiety.
— Brawo! brawo! — krzyknęli wszyscy — hrabia ma słuszność.
— Hrabio! — zawołał król — zaraz będziesz zadowolonym.
Alfons obrócił się do królowéj, która pomiędzy temi zaczerwienionemi twarzami zdawała się być figurą z białego marmuru i dodał:
— Izabello, weź tę karafkę i naléj tym dobrym panom, których pragnienie dręczy.
Królowa milczała, lecz na jéj twarzy, zwykle miłéj i spokojnéj, odbiły się wszystkie odcienia męczarni obrażonéj miłości własnéj i dumy, nie przyzwyczajonej do takiego obejścia.
Dworzanie patrzyli na nią z ciekawością, lecz wcale nie pojmowali, co się w niéj działo. Niektórzy nie przestawali się śmiać.
Castelmelhor nadstawił szklanki.
Alfons roześmiał się.
Królowa tak zbladła, iż żyły na jej bladém czole wystąpiły, tworząc sieć niebieską. Królowa była dobrą, nawet słabą; lecz płynęła w niéj gorąca krew stronnictwa Frondy — krew, która tylko co nie strąciła kardynała Mazarini w bezdenną przepaść.
Izabella cofnęła się kilka kroków w tył, podniosła głowę do góry i rzekła:
— Hrabio, jesteś podłym! Gdyby los dał mi za męża człowieka, nie żądałabym od niego twego życia; lecz dla czego bym go nie żądała?... Oto, ażeby cię ukarać jak zasłużyłeś... żądałabym, ażeby kat wybił cię publicznie na ulicach Lizbony...
I zwolna wyszła.
— Hrabio! — zawołał Alfons — zraniła cię!
— A ciebie, królu, publicznie zbezcześciła! — odpowiedział Castelmelhor, ukrywając pod swą udaną wesołością, straszny gniéw.
— Ciebie... wybije... kat!... Ah! to bardzo śmiészne.
— Tak, lecz gdyby jjé los dał za męża człowieka! — przecedził przez zęby Castelmelhor.
— Tak, prawda!... prawda!... Ona to powiedziała... — ryknął Alfons — a przecież jestem człowiekiem!... Przysięgam na mą śmierć!... Przysięgam na mą krew!... Jestem człowiekiem!... I biada jéj!... Zawołać mi ją tutaj!...


XIII.
Izabella de Nemours.

Grobowe milczenie panowało w sali; tylko Alfons powtórzył z wściekłością:
— Zawołać mi ją tutaj! zawołać jéj natychmiast!
— Po co? — zapytał Castelmelhor z zimną krwią.
— Chcę jéj dowieść, że jestem człowiekiem! — ryknął Alfons, aż oczy krwią mu zabiegły.
Mówiąc to dobył sztyletu, zgrzytając zębami, i tak silnie uderzył nim w stół, iż żelazo przebiło dębową deskę.
Lecz wysilenie zwaliło z nóg Alfonsa; upadł na krzesło.
— Hrabio Cąstelmelhor — rzekł król — idź do jéj pokoju i zabij ją.
Lecz Cąstelmelhor nie usłuchał go i powiedział:
— Panowie! zostawcie nas samych; król życzy sobie zemną pomówić na osobności.
Dworzanie ze smutkiem spojrzeli na niedopite szklanki; lecz rozkazywał nie Alfons lecz Cąstelmelhor: trzeba więc było być posłusznymi.
Kiedy wszyscy wyszli, Cąstelmelhor rzekł:
— Pozwól sobie powiedziéć Wasza Królewska Mość, że rozkazu twego wypełnić nie mogę... Markiz Sande jest w Lizbonie; z nim przyjechał jakiś Francuz, który zapewne ma instrukcye od samego króla Francyi. Portugalia nie może wypowiedzieć wojny Francyi.
— Już dawno nie przeszkadzałeś mi — odpowiedział król ziewając.
— Lecz mój obowiązek...
— Hrabiczu, zawołaj mi dozorców moich psów... i już sam nie powracaj... Dzisiaj nie jesteś w humorze...
— Pozwól, najjaśniejszy panie, jeszcze jedno sło...
— Ah! — jęknął Alfons z gniéwem.
— Pozwól mi działać względem...
— Czego?
— Królowéj...
— Co takiego?... — wyszeptał Alfons, już zapomniawszy o scenie zaszłéj przy stole co mówisz o królowéj?
— Królowa obraziła cię, królu!
— Obraziła?... A może być!... Dobrze, dobrze, rób co chcesz, oddaję ci ją, tylko idź precz!
Caslelmelhor natychmiast wyszedł. Od czasu, jak hrabia zawładnął królem, znacznie zmniejszył władzę rycerzy Firmamentu; oddalił ich z pałacu i umieścił w oddzielnych koszarach; zawsze jednakże liczył na ich przywiązanie, a to tém bardziéj, że zanominował na dowódzcę Fanfaronów Ascania Macarone, który udawał, że się zaprzedał hrabiemu z duszą i ciałem. Wyszedłszy od króla, hrabia udał się do Padewczyka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Macarone otrzymał rozkaz wybrać dziesięciu ludzi, gotowych na szystko; dziesięciu tych ludzi miało, w godzinę po północy, zająć ulicę Klasztorną, prowadzącą do klasztoru, w którym zwykle królowa słuchała pasterki.
Działo się to przed Narodzeniem Jezusa Chrystusa; królowa, podług wszelkich przypuszczeń, powinna była słuchać pasterki. Castelmelhor, mając ważne powody odsunięcia królowéj od dworu, z radości; schwytał za sposobność; teraz mógł zacząć wykonywanie zamiarów, mających go doprowadzić do zamierzonego celu.
Mncarone w wypełnianiu rozkazów był akuratnym; kazał sobie dwa razy powtórzyć rozkaz, i dobrze się wyuczył swéj roli. Oto, co miał zrobić: porwać królowę i zawieźć ją do zamku Sur, leżącego w prowincyi Tras-Os-Montes.
Królowa, niczego się nie domyślając, a chcąc poszukać pociechy w modlitwie, o północy wyjechała z pałacu do klasztoru.
W godzinę pasterka skończyła się.
Królowa wsiadła w karetę i jechała do domu.
— Stójcie! — krzyknął Macarone.
Fanfaroni rzucili się i zatrzymali konie, Macarone wsunął głowę do karety.
— Czcigodna królowo! — rzekł Ascanio, kłaniając się bardzo grzecznie — otrzymałem rozkaz eskortowania cię do twojéj willi. Czy zechcesz jechać sama jedna, czy téż w towarzystwie tych dwóch dam, których mam honor nazywać się najuniżeńszym sługą?
Królowa chciała zapytać swoich dam honorowych co ma znaczyć ta dziwna mowa, lecz nie zdążyła tego uczynić.
Któś strzegł jéj, i ten któś bezwątpienia miał stronników w koszarach rycerzy Firmamentu. W chwili, gdy Maearone kończył swą mowę drugim ukłonem, również grzecznym jak i piérwszy, na końcu ulicy dał się słyszeć tentent koni.
— Jedź! — zawołał piękny Padewski kawaler, nagle zmieniwszy ton swojéj mowy.
— Kto jesteś? Gdzie mnie chcesz zawieźć? — zapytała królowa.
Tymczasem jeźdźcy szybko zbliżali się. Było ich tylko dwóch. To cokolwiek uspokoiło Ascania; lecz jeden z nich na silnym andaluzyjskim koniu, zbliżał się bardzo do Goliata, co dawało kawalerowi Macarone do myślenia.
— Co to znaczy? — zapytał groźnym głosem młody jeździec, którego bogaty kostjum zabłyszczał przy pochodniach sług królowéj.
Ogromny jeździec nie mówił ani słowa, lecz dobył bardzo długijé szpady.
Usłyszawszy głos piérwszego jeźdźca, królowa zadrżała. Izabella wyjrzała oknem karety i rzuciła na swego opiekuna dziękczynne spojrzenie.
— Szanowny panie, jedź swoją drogą — odpowiedział Padewczyk — i nie mięszaj się w cudze sprawy.
Jeździec nie odpowiedział, lecz wyrwał szpadę z pochwy, i błyskawice przesunęły się przed oczyma Padewczyka. W téjże chwili spiął konia ostrogami, objechał Ascania i natarł na Fanfaronów. Olbrzym nie pozostawał w nieczynności. Pięć lub sześć razy wzniósł swą ciężką szpadę; potmé włożył ją do pochwy, ponieważ już nie było nikogo na placu bitwy.
Pozostał tylko Padewczyk, udając umarłego; chciał bowiem wiedziéć z kim ma do czynienia; lecz kiedy olbrzym postanowił go stratować swym ciężkim koniem, nasz biédny przyjaciel, zapomniawszy, iż jego znakomici przodkowie zarumienią się w grobach, zaczął ze wszystkich sił uciekać.
Tylko dwaj jeźdźcy pozostali na polu bitwy; sługa stanął w odległości, pan zbliżył się do drzwiczek karéty.
— Znam cię! — powiedziała Izabella drżącym głosem, potém dodała bardzo cicho.
— Powierzam ci się prędzéj, aniżeli komu innemu, don Simonie Vasconcellos.
Jeździec ukłonił się.
— Więc racz za mną postępować — odpowiedział Simon. — Na dzisiejszą noc mogę ci ofiarować przyjęcie, jakie może ofiarować biédny szlachcic; lecz jutro będziesz miéć, królowo, opiekę możną i straszną.
Karéta potoczyła się naprzód pod eskortę Vasconcellos’a i Baltazara.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Krewni króla nie mają tytułu książąt krwi w Portugalii; nawet bracia królewscy ten tytuł tylko noszą.
  2. Są to własne słowa królowéj, wyciągnięte z dzieła pod tytułem: Opis Portugalskich zaburzeń.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.