Łowy królewskie/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Przed burzą.

— Pozbiéraj te szpargały — rzekł król — nienawidzę wszelkiego pisma... muszę kiedy sprawić sobie przyjemność i podpalić, archiwa krolestwa... to będzie bardzo zabawne!
Castelmelhor nie czekał powtórzenia tego rozkazu. Schował spiesznie oba akta i wziął za kapelusz, zabierając się do wyjścia.
— Już! — zawołał Alfons — nie powieszże mi nic o naszém polowaniu? Chcę aby było piękne, don Ludwiku, rozumiesz? Chcę, ażeby Lizbona długo go pamiętała!
— Będzie go pamiętała, najjaśniejszy panie — rzekł Castelmelhor tonem tak poważnym, że Alfons mimowolnie zadrżał.
— Znowuś kwaśny! — rzekł — dopóki nie zrobię czego chcesz, pochlebiasz mi filucie!.. Lecz skoro tylko położę moje nazwisko na tych przeklętych pargaminach, przestajesz się przymuszać; zdaje mi się, że mnie nie kochasz, mości hrabio.
Castelmelhor był jak na torturach. Każdy wyraz króla rozdzierał mu serce jak sztyletem. Jakkolwiek zatwardziałe, serce jego nie ogołocone było jeszcze z wszelkiego uczucia delikatności i honoru. Widok tego nieszczęśliwego króla, który sam wpadał w zastawione na siebie sidła, obudzał w nim wyrzuty od dawna uśpione; wolałby był znaleźć przed sobą przeszkodę, dla nabrania odwagi w czasie walki. Lecz darmo! ofiara wyciągała szyję pod żelazo. Z tych aktów, które Alfons podpisywał nie czytając ich, jeden zawierał rozkaz aresztowania, gdziekolwiekby ich znaleziono, królowéj i infanta, winnych zbrodni obrazy majestatu.
Drugi był po prostu jego abdykacją.
Gdy więc nieszczęśliwy król mówił, że ostatnie rozkazy podpisywał, nie wiedząc o tém mówił istotną i straszliwą prawdę. Gdy śmiejąc się, nazywał Castelmelhor’a złym i zdrajcą, mówił nie ledwie za mało. Cóż dopiéro, gdy wymówił słowa:
— Zdaje mi się, że mnie nie kochasz, mości hrabio! Hrabia chciał odpowiedziéć; lecz takie było wzajemne położenie tych dwóch ludzi, że odpowiedz jego w skutek fatalizmu nowém stała się przystosowaniem.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — muszę się oddalić, gdyż chcę jak najprędzéj oswobodzić Waszą Królewską Mość od kłopotów Ten powód musiał być dostateczny wymówkę dla króla: gdyż rzekł łagodnie:
— Jesteś perły przyjaciół, hrabio; idź i postaraj się, aby nasze dzisiejsze polowanie odznaczyło się pod każdym względem.
Castelmelhor wybąknął kilka słów i wyszedł śpiesznie. Król zaczął się znowu bawić ze swojemi wyżełkami.
Hrabia powrócił do pałach w inném wcale usposobieniu niż widzieliśmy go niedawno. Jeszcze pod wpływem swojego widzenia się z Alfonsem, wstydził się swojego postępowania i brzydził sam z sobą.
Lecz w miarę jak wspomnienie o królu zacierało się, ambicja brała górę. Widział się królem silnym i potężnym, przyprowadzającym — Portugalją na stopień, z którego strąciło ją niedołęztwo Alfonsa. Wypędzał Anglików, powściągał Hiszpanów i przywracał tronowi dawny świetność.
— Nie jest-że to dostateczném — pytał sam siebie — dla okupienia téj wątpliwéj zbrodni, którą nazywają uzurpacją? Zresztą, władza nie należyż się z prawa temu, który jest jéj godniejszy?
Któremu to winowajcy zabrakło kiedy rozumowań na usprawiedliwienie we własnych oczach swojéj zbrodni? Castelmelhor zaledwie potrzebował bronić swéj sprawy: był on zawczasu przekonany.
Hrabia przywołał Antoniego Conti, i miał z nim długą naradę w przedmiocie odbyć się mających nazajutrz wypadków. Naprzód, polowanie królewskie; potém, uwięzienie królowéj i infanta; daléj schwytanie mnicha; a następnie, może, w głębi ciemnego lochu, morderstwo dokonane na téj straszliwéj i tajemniczéj osobie.
Noc już była gdy się rozeszli.
Pomimo to, Conti udał się natychmiast do koszar Fanfaronów królewskich, i kazał zbudzić pięknego Padewczyka, który we śnie polował na lisa w hrabstwie Northumberland.
Ascanio, nieukontentowany, wyskoczył z łóżka i zszedł obaczyć, co za natręt przerwał sen jego.
— Mój szanowny kolego — rzekł, ujrzawszy Conti’ego — czy nie przestaniesz nadużywać mojéj ku lobie życzliwości? Zaprowadziłem cię do Castelmelhor’a, więcéj zrobić dla ciebie nie mogę... Życzę dobréj nocy.
To powiedziawszy, odwrócił się i chciał powrócić do łóżka; lecz Conti zatrzymał go.
— Rozkazuję ci pozostać — rzekł.
— Hę!.. ty?.. ah! ah! ab! ah!.. Rozkazujesz mi?..
Conti, za całą odpowiedz, pokazał mu rozkaz Castelmelhor’a, który mianował go swoim zastępcą.
Ascanio przetarł oczy i przeczytał.
— A co! — zawołał — nie mówiłem że wam, senor, że moja uboga protekcja przyda wam się na cóś?... Zachwycony jestem tém położeniém rzeczy! Szczęśliwym się mienię, iż mogę wam tego pierwszy powinszować.
Padewczyk pozbył się całéj poufałości. Prawiąc ten komplement z przyzwoitym zapałem, kłaniał się za każdym wyrazem. Na zakończenie zaś, wziął rękę Conti’ego i z powagą ją do ust poniósł.
Były faworyt, który odzyskał dawną swoją pychę, nie okazał bynajmniéj zdziwienia na tę uniżoność. Wydał w krótkości Włochowi rozkazy, tyczące się jutrzejszego polowania, i dał mu do zrozumienia, że ważne zlecenie było dlań przeznaczone.
— Jestem cały na usługi Waszej Wielmożności — rzrekł Macaroue. — Szczęśliwy jestem, żem potrafił w niepomyślnych dla niego czasach, przekonać go o mojéj prawdziwéj i szacunku pełnéj sympatyi... Czy mogę co takiego uczynić, coby osobiście było mu przyjemném?
— Możesz — odrzekł sucho Conti — nieprzypominać wcale mojéj Wielmożności o tém, co nazywasz niepomyślnemi dla niego czasami.
Ascanio na znak przyświadczenia, schylił się aż do ziemi.
— Bodaj go djabli porwali! — pomruknął, skoro Conti wyszedł. — Wyrzuć kota przez okno, upadnie na nogi. Faworyci mają tęż samą naturę; trzeba ich pokrajać na cztéry kawałki, chcąc być pewnym że nie wrócą.
Po téj filozoficznéj uwadze powrócił do łóżka, spodziewając się, że przyjemne sny nawiedzą go znowu; lecz omylił się, gdyż widział tylko bladą postać miss Arabelli Fanshaw. Całą noc dręczyła go zmora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O téj saméj godzinie, mnich czuwał także w swéj samotnéj celi. Sen uciekał od niego; lecz bezsenność jego nie była skutkiem wyrzutów sumienia. Rozgłaszając wieść o tajemném małżeństwie królowéj, podłożył niejako ogień pod minę prochową, mającą wysadzić tron.
Wiedział o tém i nie żałował swojego postępku. W miarę jak zbliżała się krytyczna chwila, jego wątpliwości rozpraszały się; czuł, że odwaga jego wzrasta; a sumienie mówiło mu, że dopełnił powinności.
Spokojny i pełen téj stałości umysłu, tworzącej prawdziwą odwagę, uzbrajał się do walki, którą przewidywał, że będzie zaciętą. Jeżeli niekiedy chmura przesunęła się po jego czole, to dla tego że czuł, jaka niezmierna odpowiedzialność ciąży na jego głowie; że przyznawał sam przed sobą, iż w walce, która miała nastąpić, główną jego pomocą miał być naród, — a nie miał wielkiego zaufania w narodzie.
Piérwsze promienie dnia, przenikając z trudnością przez ciemne i grube szkło szczupłego okienka, zastały go jeszcze na nogach i rozmyślającego głęboko.
Wzniósł czoło i dumnym wzrokiem powitał wschodzące słońce.
— Ty to może — poszepnął — przyświecać będziesz ocaleniu Portugalii!!
Ukląkł przed drewnianym krucyfixem, wiszącym na jednéj ze ścian jego celi, i zaniósł do nieba krótką i gorącą modlitwę.
Gdy wstawał, odgłos kroków rozległ się w korytarzu, i prawie w téj saméj chwili zapukano do drzwi celi.
Ludzie, w rozmaitych ubiorach i rozmaitego stanu, których widzieliśmy już odwiedzających mnicha, weszli i pozdrowili go z uszanowaniem. Było ich daleko więcéj niż zazwyczaj, i tym razem klassa ludu miała licznych reprezentantów.
— Wasza Wielebność nie przywołałeś nas — rzekli zbliżając się — a jesteśmy nieszczęśliwi; dzień zaś tyle razy obiecywany nie nadchodzi.
— Moi synowie — odrzekł mnich — dzień ten zbliża się; bądźcie tylko cierpliwi do jutra.
— Jutro! — powtórzyli z radością wysłańcy narodu.
Pomiędzy niemi czytelnicy nasi mogliby poznać kilku z owych śmiesznych knowaczy spisków, których przedstawiliśmy im na początku naszego opowiadania, zgromadzonych w oberży Miguela Osorio, na przedmieściu Alcantara. Lecz zmienili się oni bardzo; nędza zagrzała ich męztwo, a ponura stałość błyszczała teraz w ich spojrzeniach.
— Jutro, tak jak i dziś, będziemy gotowi, mój ojcze — rzekli oddalając się.
Inni nadeszli znowu. Pomiędzy niemi, mnich spostrzegł ogromną głowę Baltazara, który przewyższał wzrostem wszystkich swoich sąsiadów, jak w panoramie miasta, wieża katedry panuje nad mniejszemi kościołami. Baltazar niósł na plecach ciężki worek, porządnie wyładowany. Mnich przywołał go i dał znak wszystkim aby pozostali.
Baltazar wraz z workiem przysłany był przez milorda, który, nie widząc się z mnichem dnia poprzedzającego, udzielał mu pomocy, celem utrzymywania zapału pospólstwa dla sprawy Wielkiej Brytanii.
Mnich natychmiast zrobił z niego użytek. Rozdzielił pomiędzy ubogich, otaczających go, obfitą jałmużnę, tak dla nich jak i nieobecnych ich braci. Błogosławieństwa wybuchły ze wszystkich stron, wraz ze szczercmi przyrzeczeniami.
Ajenci mnicha zbliżyli się wówczas jeden po drugim, i uwiadomili go o wszystkiém, o czém się dowiedzieli.
Większa część nic nie wiedziała. Miasto było spokojne i dwór zdawał się być pogrążonym w zwykłéj odrętwiałości. Jeden jednak i tych ludzi, ukrywający pod obszernym płaszczem ubiór stróża więzienia Limoeiro, udzielił wiadomość, która obudziła uwagę mnicha.
— Senor — rzekł on — jakiś człowiek którym, jak mi się zdaje, jest dawny faworyt, Antoni Conti de Vintimille, przybył przededniem do więzienia. Troskliwie obejrzał wszystkie warty, a kilka obsadził rycerzami Niebokregu.
— Którymi? — zapytał niespokojnie mnich.
Stróż wymówił cztéry czy pięć nazwisk.
— Traf nam sprzyja! — zawołał mnich. — Ci ludzie do nas należą. Ponieważ jednak nie wiele więcéj są warci jak i ich współbracia, poléć w mojém imieniu dozorcy Pio Mata Cerdo, ażeby ich strzegł pilnie.... Czy to wszystko?
— Nie, senor.... Antoni polecił, aby przygotowano na dziś wieczór pokój królewski.
Byłoto obszerne więzienie, umieszczone w samym środku Limoeiro, gdzie, według podania, Jan II-gi trzymany był przez zbuntowanych poddanych. Pokój ten służył tylko dla przestępców krwi królewskiéj.
— Dobrze — odrzekł mnich, nie okazując żadnego zdziwienia.
Po kluczniku zbliżył się ten sam służący w liberyi domu Souza, którego widzieliśmy już w celi.
— Wczoraj — rzekł — Jego Excellencja naradzał się późno w noc z senorem Conti de Vintimille. Nic nie mogłem pochwycić z ich rozmowy; lecz gdy przechodzili przez przedpokój, usłyszałem wymówione wasze nazwisko.
— Cóż mówiono o mnie?
— Mówiono o użyciu przemocy... Zdaje mi się, że układano plan pochwycenia Waszéj Wielebności.
— Nie odważyliby się — mówił zwolna mnich — a zresztą, mjeliżby czas?
— Ostrożność nie zaszkodzi! — rzekł służący odchodząc.
W celi pozostał tylko mnich i Baltazar.
— Ostrożność nie zaszkodzi! — powtórzył ten ostatni.
— Hrabia obawia się was, senor, a wiecie do czego on jest zdolny.
— Nie mamże władzy w Limoeiro, tak jak na wielkim placu Lizbońskim? — rzekł mnich — niech mnie uwiężą, a na jeden znak mojéj ręki, zapory opadną przedemną.
— Bądźcie ostrożni! — pomruknął jeszcze Baltazar głosem, którego wyraz miał w sobie cóś prorockiego.
Mnich odpowiedział na tę złowieszczą przepowiednię uśmiéchem pełnym zaufania.
— Niech się dzieje wola Boża! — rzekł — późno już cofać się.
Baltazar, wyszedł; mnich udał się także wkrótce za nimi, pragnąc niecierpliwie widziéć i wywiedziéć się o wszystkiém osobiście. Wszystko mówiło mu, że chwila walki była blizką, a chciał aby piérwsze starcie zastało go na polu bitwy.
Powierzchowność miasta była smutna, lecz spokojna. Wszystkie jednak sklepy były zamknięte jakby w dniu wielkiego święta lub wielkiego jakiego nieszczęścia. Tu i owadzie, poformowały się gromadki mieszczan i rozpraszały natychmiast, po zamienieniu kilku słów z tajemniczą miną. Jeżeli przypadkiem ujrzano jaką kobiétę na zakręcie ulicy, to ta sunęła się szybko, wzdłuż murów, spiesząc do swojego domu, jak biedny ptak szukający gniazda za nadejściem burzy, Wielkie ulice w środku miasta, były puste. Żadnéj ciekawéj głowy w oknie, żadnego łoskotu warsztatów, żadnego poruszenią, żadnego znaku życia, mogącego przerwać tę grobową ciszę.
Było w tém wszystkimé cóś nadzwyczajnie smutnego. Mnich uległ powoli posępnemu wpływowi tej sceny. Zwiesił głowę na piersi; czuł, że mu się serce ściskało.
— Bądź ostrożny! — szepnął, wymawiając pomimowoli te wyrazy, które rozlegały się jeszcze w jego uchu — gdyby to było przeczucie! gdyby, w chwili zwycięztwa!.. Nie! Bóg jest sprawiedliwy. Jeżeli ja mam zginąć, nie dozwoli aby moje dzieło pozostało niewykonaném.
Przybył na koniec ulicy Nowéj, i wszedł na wielki plac, gdzie, przed siedmiu laty, Conti ogłosił przy dźwięku trąb edykt królewski, który o mało co nie spowodował rewolucyi. Plac równie był napełniony tłumem jak w owym dniu, i głośny gwar, rozlegający się ze wszystkich stron, tworzył osobliwszy kontrast z cichością przyległych ulic.
Ten sam lo był tłum co i dawniéj; lecz odzież jego zużyła się na sterczących z pod skóry kościach. Widać tam było same tylko łachmany i ogniste spojrzenia, wytryskające z wklęsłości oczu, zapadłych przez pędzę. Ów tłum nędzarzy był żyjącą i straszliwą groźbą.
Na widok mnicha, wszystkie głowy odkryły się; gorąca nadzieja błysnęła we wszystkich spojrzeniach. Wśród zgiełku, te słowa dochodziły do jego uszu:
— Czy chwila nadeszła?
Mnich potrząsnął głową i przeszedł.
— Wielebny ojcze — rzekł jakiś głos blizko niego — jesteś istotnym królem tego tłumu. Uwielbiam twoją zręczność, podziwiam ją... Godnym byłeś urodzić się Anglikiem, wielebny ojcze.
Mnich odwrócił się i poznał lorda Ryszarda Fanshaw, który odbywał także incognito przechadzkę, w celu czynienia spostrzeżeń.
— Jego Królewska Mość monarcha nasz Karol, nie potrafi dość cię wynagrodzić — mówił daléj Anglik. — Tyto będziesz prawdziwym zdobywcą Portugalii... W istocie, tłum ten do doskonałego punktu jest doprowadzony. Udzielałeś mu wspaniale tyle, ile potrzeba było aby nie zginął z głodu, lecz nie więcéj; to wybornie!.. Niech umrę, jeżeli żałuję gwinej Jego Królewskiéj Mości. Umieściłeś ich na dobry procent. Czy nie zdaje ci się, wielebny ojcze, że zbliżamy się do rozwiązania?
— I owszem, milordzie. Jesteśmy na ostatnim akcie.
— Co do mnie — rzekł wesoło Anglik — gotów jestem wołać brawo!
— Masz do tego powód, milordzie, większy aniżeli sądzisz. Gotuję dla Waszéj Miłości na zakończenie niespodziankę.
— Niespodziankę? — rzekł Fanshaw, ciskając na mnicha podejrzliwym wzrokiem.
Nim ten ostatni mógł odpowiedziéć, nastąpiło wielkie poruszenie w tłumie, który rozstąpił się, zostawiając na środku placu szerokie przejście. Świetny orszak, złożony z króla, dworu i rycerzy Niebokręgu w wielkim uniformie, zbliżał się ulicą Nową.
Król jechał pomiędzy Castelmelhor’em i Conti’m.
— Na bok łotry! miejsce dla Jego Królewskiéj Mości! — wołali Fanfaroni królewscy, rozpychając tłum.
Nie jedna ręka sięgnęła pod łachmany i ścisnęła długi ukryty sztylet; nie jedno spojrzenie zapytywało z daleka mnicha; cały ten tłum czekał tylko słówka, znaku, aby się rzucić. Mnich był niewzruszony.
Gdy król przejeżdżał koło niego, ukłonił się z uszanowaniem.
— Witamy Waszą Wielebność — rzekł wesoło Alfons — mamy dzisiaj uroczystosć w naszym pałacu Alcantara, mości mnichu; zapraszamy cię na nią z całego serca.
— Przyjmuję, Najjaśniejszy Panie — odrzekł mnich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.