Łowy królewskie/Tom III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Numer Trzynasty.

Mnich, jakeśmy już nie raz widzieli, doskonale wiedział o wszystkiém co się w mieście działo. Zaledwie wsadzono Alfonsa na okręt, a mnich już i o tém był uwiadomiony. Ostatnia ta okoliczność nie zadziwi wiele tych czytelników, którzy potrafili przeniknąć tajemniczą zasłonę, jaką się ta osoba pokrywała.
Podczas, gdy niespokojny i wypadkami dnia tego wstrząśnięty. Castelmelhor, samotnie wracał do pałacu — mnich, rozsyłał swoich ajentów po całém mieście, zalecając im, aby zwoływali lud na jutro, skoro świt, na plac pałacu Xabrega.
Tymczasem w nocy, dwa liczne i dobrze uzbrojone oddziały wyjechały z domu, zajmowanego przez rycerzy Niebokręgu. Jednym dowodził Antoni Conti; drugim, piękny Ascanio, który z wielkim żalem wyrwał się z objęć młodéj i zachwycającéj małżonki.
Conti wraz z swym oddziałem uda? się ku pałacowi Xabregas. Padewczyk pojechał inną drogą. W krótce dowiemy się dokąd.
W pałacu Xabregas wszyscy spali. W żadnym z licznych okien tego ogromnego gmachu, światła widać nie było. Na przeciwnéj stronie placu, wznosił się ponury klasztor Matki Bożéj. Conti z oddziałem swym zbliżył się pod sam pałac; nic jednakowoż nie okazywało, by ich kto dostrzegł.
— Na ten raz — zawołał dawny faworyt — nie wyślizgnie mi się ta Francuzka, jak ją nazywa stary hypokryta Fanshaw... Sztukajcie, tylko silnie.
Natychmiast brama zadźwięczała od silnych uderzeń.
— Otworzyć w imieniu króla! — wrzasnął Conti; Przebudzona nagle służba pobiegła do infanta po rozkazy.
— Zabarykadujcie wrota! — rzekła królowa — może nam nadejdzie jaka pomoc.
Mówiąc to, myślała o Vasconcellos’ie.
Infant wstał i uzbroił się. Rozłączając się, z królową, rzekł do niéj, całując jéj rękę.
— Nie powinienem przedwcześnie i tak na domysł obwiniać człowieka, w którym pani zupełne położyłaś zaufanie..... człowieka, który mi dał więcéj szczęścia, niżelim s
ię mógł w tém życiu spodziewać....Lecz.... jednakże. — O kim, księże, chcesz mówić? czy o Vasconcellos’ie? — spytała królowa, a blade jéj oblicze szkarłatem się powlekło.
— Tak, mówię o Vasconcellos’ie.
— I księże o nim wątpisz?
— Podczas ślubu mówiłem do siebie: Skoro nieprzyjaciel daje nam tyle szczęścia, to się w tém pewnie jakaś zasadzka ukrywa.
— Jest-że Vasconcellos twoim nieprzyjacielem?
— Vasconcellos kocha cię pani.
Królowa ledwie zdołała powstrzymać wykrzyk gniewu.
— Księże — rzekła słabym głosem — wielką trzeba miéć duszę, by zrobić z siebie ofiarę dla podobnego tobie!... On mię kochał... a ja twoją zostałam żonę.,. onto sam mą rękę z twoją połączył.. A twe serce, zamiast wdzięczności, nienawiścią mu tylko i podejrzeniami odpłaca.
— On jest bratem Castelmelhor’a! — poszepnął don Pedro ponuro.
— Ach! książę! — zawołała królowa z oburzeniem i pogardą — a tyś brat don Alfonsa.
Don Pedro zbladł i wyszedł natychmiast.
— O! dziecko podejrzliwe! bez serca! — rzekła Izabella, odprowadzając go gniewliwém wzrokiem — wszystko co tylko było szlachetnego i wielkiego w krwi Braganckiéj, zstąpiło do grobu wraz z Janem IV.
Lecz po chwili, dręczona zgryzotą sumienia, uklękła na modlitewniku, u stóp jéj łóżka stojącego, i wyrzekła te wyrazy: odpowiedz naiwną na tajemne wyrzuty sumienia.
— Ja go zapomnę o Boże! postaram się go zapomniéć.
Infant zszedł ze schodów. Rycerze Niebokręgu w chwili, gdy on wchodził do przedsionka, drągami wywalali drzwi. Otworzywszy okienko przekonał się, że oblegających jest mnóstwo, i że opór niepodobny.
— Któż tam śmie ubliżać sztandarowi króla Francji? — spytał przez okienko.
— Żaden sztandar powiewać nie może nad przestępcami — odpowiedziano zewnątrz, bramy — w imieniu króla, ja Antoni Conti de Vintimille, żądam by brama natychmiast otworzoną została.
Infant polecenie to spełnić kazał.
Conti wszedł zaraz, wraz z swym całym oddziałem.
Infant obnaży! szpadę i stanął w obronnéj postawie.
— Gdzie rozkaz królewski? — zapytał.
Conti podał mu rozwinięty pargamin, który Infant szybko przebiegł oczyma. Przeczytawszy, rzucił szpadę, którą pochwycił któryś z rycerzy Niebokręgu.
— Zdrajcy oszukali mego brata — powiedział — lecz nie do mnie należy zastanawiać się nad tém, czy on jest lub nie jest winnym?.... Jestem na pańskie rozkazy; królowa zaraz będzie gotową. Wybacz pan, lecz muszę ją iść uprzedzić.
Izabella z wielką obojętnością, przyjęła tę nieszczęśliwą wiadomość. Nie pozwoliła nawet na obudzenie panien de Saulnes.
Naco zasmucać biédne dziewczęta widokiem więzienia? — powiedziała — ich pocieszające słowa byłyby dla mnie zbytecznemi; zupełnie jestem na wszystko zrezygnowaną.
Karetą Infanta powiozła jego i królowę do Limoeiro, gdzie ich zamknięto w więzieniu, izbą królewską zwanmé.
Królowa usiadła. Infant ukląkł przed nią i zaczął usprawiedliwiać swe niedawne postępowanie; w obawie, czy nie obraził Izabelli, w jak najczulszych wyrazach błagał ją o przebaczenie.
Królowa z przymusem uśmiéchnęła się.
— Wcale się na ciebie nie gniéwam don Pedro — odpowiedziała — wiem, że mnie kochasz, i jestem ci za to wdzięczną.
— A ty, Izabello.... nie kochasz-że mnie? spytał don Pedro.
Odpowiedź zamarła na ustach królowéj.
— Nie — mówił daléj Infant — nie... ty mnie kochać nie możesz!... O! dodał po chwili z uniesieniom — jakżesz nie nawidzę tego człowieka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym-że samym czasie, piękny Padewski kawaler równie ważną uskutecznił zdobycz. Ściśle spełniając otrzymane polecenia — rozkazał wywalić bramę od klasztora Benedyktynów i zapytał piérwszego napotkanego braciszka o celę mnicha.
Początkowo zakonnik wzbraniał się ją wskazać; Jęcz gdy Ascanio ze złości strasznie wąsa pokręcił — natychmiast rozkaż uskuteczniono.
Mnich spal. Ascanio tym samym co wyżéj sposobem drzwi od jego celi otworzył. Kilkanaście porządnych uderzeń siekierą, zastąpiły klucz. Ten sposób otwierania, jakkolwiek dość pośpieszny, trwał jednak tyle czasu, że go mnichowi wystarczyło na wyskoczenie z łóżka i ubranie się. Nawiązał brodę i włożył kaptur. Zdążył nawet zaopatrzyć się w sztylet i dobrze wypchany woreczek.
— Wielebny ojcze — rzekł wchodząc Ascanio — przykro mi bardzo, że cię o podobnéj godzinie niepokoję. Racz mi więc to wybaczyć.
— Co tam? — z zimna krwią zapytał mnich.
— Wiele bardzo nowości — odpowiedział Macarone, i wykręcił się, wskazując na gruppę kilkunastu rycerzy Niebokręgu, uszykowanych na korytarzu. — Przedewszystkiém ci oto zacni panowie chcą mićé zaszczyt złożenia Waszéj Wielebności swego uszanowania... Mam także karteczkę, podpisany przez Jego Excellencję hrabiego de Castelmelhor, który zaprasza was, ojcze, na nocną wraz z nami przechadzkę.
I przy tych, słowach pokazał pomieniony papier.
— Wielebny ojcze — mówił daléj — dziwaczny ten kaptur nie dozwala W am dobrze patrzéć; a trzeba przeczytać...
I nagle, tak że się mnich spostrzedz nawet nie mógł, w tył mu kaptur odrzucił.
— Nędzniku! — zawołał mnich z zaiskrzonemi oczyma, Macarone stanął osłupiały.
— Per Baccho! — pomruknłą — nie znam téj twarzy!.. Jednakowoż zdaje mi się..... tak, to są jego oczy!... lecz podobną brodę kapucyn tylko miéć może!.. Czy Wasza Wielebność w istocie jest mnichem?
To mówiąc podniósł świecę i raz jeszcze zdołał spojrzéć na swego więźnia.
— Jakiż ze mnie osioł!... mogę to sam sobie przyznać; lecz powtórzyć tego nie pozwolę nikomu, choćby samemu papieżowi!.. Broda siwa zupełnie, a włosy czarne....
— Dosyć tego! — rzekł, zniecierpliwiony mnich.
— Jestem cały na usługi Waszéj Wielebności i czekam na jego rozkazy.... No, daléj w drogę, dzieci!
Mnich zakapturzył się i udał się za rycerzami Niebokręgu, nie rzekłszy ni słowa. Macarone postępował na czele, pogwizdując jakąś miłosną piosenkę. Czasami tylko przestawał, mówiąc do siebie.
— Broda zupełnie siwa!... Założyłbym się, że znam podbródek, który się pod nią ukrywa; muszę koniecznie wykryć tę tajemnicę.
Mnich szedł krokiem pewnym; w chodzie i ruchach jego nie było téj niespokojności, jaką zwykle widziéć można u więnźi, czychających na dogodną chwilę do ucieczki. W istocie téż nie myślał on o tém. Wiedział że go prowadzą do Limoeiro, i rachował na swe liczne w tém więzieniu znajomości.
Na nieszczęście omylił się w swych rachubach. Instrukcja, dana Padewczykowi, wypadek ten przewidziała; ten téż ją co do joty wykonał.
Gdy się już zbliżyli do więzienia, Macarone zatrzymać się kazał oddziałowi, i zarzucił na ramiona mnicha płaszcz jednego z rycerzy Niebokręgu. Mnich chciał stawić opór; lecz dwadzieścia silnych rąk pochwyciło go i okręciło w płaszcz, jak-by w pieluchy nowo-narodzone dziecię. Następnie czterech ludzi wzięło go na barki.
— Jeśli wielebny ojciec krzyknie lub choć jedno słowo powie w przestrzeni od zewnętrznej bramy więzienia do drzwi swego przyszłego mieszkania — rzekł Macarone wesołym tonem — to wszyscy przeszyjcie waszemi szpadami niesiony tłomoczek; a wtedy można już być pewnym że ani piśnie.
Wtedy dopiéro bojaźń mnichem owładnęła; a była-to bojaźń okropna, nie do zniesienia! ujrzał się on zgubionym — widział, że już niéma dla niego nadziei. Przeczuwał, że więzienie, do którego go prowadzą, za kilka godzin stanie się dla niego grobem. Jego nieustraszoność, energja ugięły się pod tym strasznym ciosem. Lecz po chwili przyszedł do siebie; odważa wracać mu zaczęła... umysł zaczął być czynnym.
Gdy rycerze Niebokręgu złożyli go na podłodze, w jakiéjś ciemnéj i wilgotnéj izdebce, któréj ani nieznał położenia, ani do któréj nie wiedział drogi — jego zdumiewająca zimna krew już mu wróciła. Zrzucił z siebie płaszcz i siadł na ławie.
Macarone polecił swym pomocnikom cofnąć się na korytarz, a sam pozostał z mnichem. W ręku trzymał pochodnię.
— Teraz — ozwał się — życzę Waszéj Wielebności dobréj nocy; lecz pierwéj niech mi będzie wolno dotknąć téj szanownéj brody, która już w krotce oblicze tylko świętego zdobić będzie.
I szybko posunął rękę ku brodzie; lecz mnich odepchnął go z taką siłą, że Macarone wyleciawszy za drzwi, oparł się dopiéro o przeciwległy mur. Mnich rzucił się zanim, jakby mu chciał zadać jaki cios; nie przekroczył jednak progu; za to rad był i temu, że mógł w trakcie tego rzucić spojrzenie na zewnętrzną stronę drzwi.
— Numer trzynasty! — poszepnął.
I z największą spokojnością wszedłszy nazad do swego więzienia, wyrżnął na prędce na pierścieniu ostrym końcem sztyletu te dwa wyrazy: Numer trzynasty.
— Bodojem został ścięty.... — zawołał Macarone — boć przecie nie można takiego jak ja szlachcica powiesić... jeśli ci kiedy jaką grzeczność zrobię, mości mnichu!.... Per Baccho; jak na Bożego sługę za wielki z jegomości grubijanin!.. Chciałem widziéć twe oblicze.... bo tak jakoś.... Lecz czyż to nie wszystko jedno, skoro za godzinę?.....
I Macarone zatrzymał się i uśmiéchnął.
— Ale, zapomniałem objawić Waszéj Wielebności pewną wiadomość, która bez wątpienia Ją zajmie — ozwał się znowu, poprawiając pomięte skutkiem szturchańca mnicha koronki — bo niegodzi mi się zamilczéć tego. Oto za godzinę... może nawet prędzéj, otrzymasz, czcigodny ojcze, koronę męczenników.
Mnich milczał.
— A zatém — mówił daléj Padewczyk — zechciéj się przygotować, mości mnichu, na śmierć; — a jeśli gdzie na tamtym świecie spotkasz którego z mych znakomitych przodków, proszę cię, racz mu oświadczyć uszanowanie odemnie. I powiedziawszy to wyszedł, zakręciwszy klucz w zamku.
— Zostań! — rzekł mnich.
— Nie mogę, ojcze, spieszę się.
— Zostań, mówię ci! — powtórzył mnich, przerzucając w ręku pełnym workiem.
Dźwięk złota zrobił na Padewczyku zwyczajny skutek. Jego oczy zaiskrzyły się; uśmiéch osiadł na ustach; a on sam jakąś niezwalczoną pociągany siłą, wszedł znowu do więzienia.
— Spiesz się, wielebny ojcze — powiedział — miłość mnie w swe objęcia przyzywa; ty nie wiesz, ojcze — dodał teatralnym tonem — co to jest miłość!
— Wiem — odrzekł mnich — że senor Ascanio nie może czuć wstrętu do dobrze wypchanego worka.
— O nie! nie, w istocie! nie jestem znowu tak dalece zepsutym....
— Powziąłem myśl — znowu rzekł mnich — zrobienia cię, senor Ascanio, moim sukcessorem.
— Dowodzi to, że Wasza Wielebność umiesz oceniać ludzi.

—Dzielny z ciebie żołnierz, Macarone....
Ten się skłonił.
— Masz dobre, czułe serce.
Macarone skłonił się znowu.
— Jestem też przekonany, że spełnisz dosłownie ostatnią wolę umierającego.
Macarone przy tych słowach przybrał teatralną postawę.
— Ostatnia wola umierającego — rzekł — jest rzeczą świętą; i choćby mi nawet przyszło który-kolwiek z członków moich stracić, spełnię ją niezawodnie!
— Nie stracisz nic, a zyskasz przeszło sto gwinej z wyobrażeniem króla Karola; są one tu, w tym worku.... Oto, posłuchaj mnie... mam w Lizbonie przyjaciela....... krewnego, któregom od dawna nie widział, lecz któremu chciałbym zostawić jaką pamiątkę.
— Jak się on nazywa.
— Baltazar.
— Widać, że ów mnich nizkiego pochodzenia — pomyślał Macarone. — Znam tego Baltazara — dodał głośno — służył niegdyś u mnie.
— Wysoki?....
— O! ogromny!.. Jakbym go widział!... Czy trzeba mu będzie dać parę gwinej?
— O nie! Trzeba mu tylko oddać ot ten pierścień, który nie wart i pistola.
Padewczyk wziął pierścień i zważył go.
— Prawda — rzekł — nie wiele on wart... oddam mu go, gdy się z nim zobaczę.
— O nie, senor Macarone — żywo przerwał mnich. — Pierścień ten nie powinien tak długo zostawać w cudzych rękach. Trzeba mu go odnieść natychmiast.
— Więc pierścień ten jest bardzo drogim? — niedowierzająco spytał Macarone.
— Umrę spokojnie, jeżeli się dowiem że pozostaje w rękach Baltazara.
— To dosyć; wielebny ojcze! — rzekł Padewczyk, oczy w niebo podnosząc — ostatnia wola umierającego jest rzeczą świętą.
Przy tych słowach, worek z rąk mnicha przeszedł w jego ręce.
— Do widzenia! albo raczéj, żegnam was, ojcze! — rzekł, zamykając drzwi więzienia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.