<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Ździś
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Ździś


Nie, nie — i nie!

Nie wierzę w wartość starannego wychowania, nie wierzę w siłę zasad pedagogicznych — zupełnie nie wierzę — w nic nie wierzę...
Bo pomyślcie tylko: Ździś... Kto — ale Ździś? — przecież to okropne. Żeby kto inny, każdy inny, ale Ździś... To przechodzi wszelkie wyobrażenie...
Zaraz: powiem wszystko. Proszę tylko o chwilę cierpliwości. Niech trochę ochłonę...
Ździś był tak starannie, tak troskliwie wychowany.
Jego włoski pięć razy dziennie były czesane i tak wdzięcznie opadały na ramiona. Dwa razy na tydzień zmieniano mu bieliznę, trzy razy na tydzień przychodził nauczyciel gry na skrzypcach.
Ździś nigdy nie dłubał palcem ani w nosie, ani w torcie, nie wyjadał rodzynków z bab wielkanocnych, nie bawił się piaskiem, nie brudził rączek, nie walał ubranek ani kremem, ani wisienkami, ani niczem.
Jak on się ślicznie kłaniał, jak on się umiał grzecznie bawić z dziewczynkami, z jaką powagą i uczuciem deklamował wierszyki na imieninach mamy i papy.
Nigdy nie grymasił: rano wypijał kakao z biszkoptami, potem siedział na krześle i układał domki z cegiełek, potem zjadał kotlecik z białego mięsa, potem przychodziła freblówka na dwie godziny. Przed obiadem wychodził z mamą na wizyty lub za sprawunkami. Potem jadł obiad. Znów się grzecznie bawił, albo miał lekcję konwersacji francuskiej, albo grał na skrzypcach. Potem jadł kotlecik na podwieczorek. Wieczorem jadł z rodzicami kolację, albo szedł do teatru na operetkę.
Było to dziecko tak rozumne, wykwintne, starannie wychowane, wrażliwe.
Oddano go do szkół.
Wrócił raz do domu z guzem na czole. Ojciec był zagniewany na szkołę, a matka płakała i chciała go już w domu kształcić.
Innym razem wrócił ze szkoły i przy stole, przy rodzicach, zapytał:
— Mamusiu, co to jest «psiakrew»?
Matka dostała spazmów.
— Zgubiono mi dziecko, skalano, zdeprawowano — wołała wśród płaczu.
Kazano Ździsiowi wypłukać usta eliksirem i raz na zawsze zabroniono mu nie tylko mówić, ale myśleć nawet o czemś podobnem.
— Jeżeli Ździś raz jeszcze powie coś podobnego, to Ździsiowi język odpadnie, a mama umrze.
Mama pytała:
— Dziecko ukochane, dziecko nieszczęsne — gdzie usłyszałeś ten ohydny wyraz?
— W szkole.
Mama pytała:
— A któż powiedział ten ohydny wyraz?
— Kolega.
Matka wsiadła w dorożkę na gumach i w koronkowej zarzutce pojechała do dyrektora szkoły.
— Żądam — wołała — by ten chłopiec, który szerzy zepsucie w klasie, był wydalony natychmiast.
— A cóż on takiego powiedział? — zapytał dyrektor.
Matka Ździsia przysięgła, że za nic w świecie nie ośmieli się wypowiedzieć zbrodniczego wyrazu. Stanęło na tem, że napisze na skrawku papieru. Drżącą ręką napisała «psiakrew» — i zemdlała.
Dyrektor obiecał, że ukarze ucznia, ale wydalić go nie chciał.
Ździsia ostatecznie już postanowiono nadal kształcić w domu. Mały płakał. Wówczas dla pocieszenia, wzięto go na operetkę, a potem do restauracji na kolację.
Ździś uczył się w domu, czytał zbrodnie w kurjerze i powiastki dla grzecznych dzieci, deklamował wierszyki podczas imienin i innych uroczystości rodzinnych, pił kakao i chodził z rodzicami do Filharmonji i na operetki do teatru. Pozatem bawił się z dziewczynkami i tylko z jednym dobrze wychowanym chłopczykiem z przeciwka.
Mama nawet perfumowała Ździsia, to jest nie jego, tylko jego aksamitne ubranko z białym kołnierzem. A ciocie całowały Zdzisia w rączki i w buzię i przynosiły mu czekoladki i książeczki z powiastkami dla grzecznych dzieci i kolorowemi obrazkami.
To dziecko otoczone było taką pieczołowitą, kobiecą opieką i miłością.
Kiedy Ździsio skaleczył się w paluszek i zobaczył krew — tak zbladł, że trzeba było wezwać dwóch doktorów — i szczęśliwie go wyleczyli.
Postanowiono, że Ździś będzie dyrektorem albo fabryki, albo banku, albo wszystko jedno czego, byle nie potrzebował pracować, ani stykać się z ludźmi źle wychowanymi.
Jedną z dziewczynek Ździś nazywał swoją narzeczoną i za własne pieniądze kupił jej bukiet. Rodzice dziewczynki trochę się śmieli i trochę byli zadowoleni z afektów starannie wychowanego Ździsia który nic sam nie brał, tylko o wszystko prosił, ale się nie napierał.
Kiedy Ździś miał lat piętnaście, pozwolono mu po raz pierwszy wyjść na ulicę w towarzystwie owego starannie również wychowanego chłopca — bez kogokolwiek ze starszych osób. Dla upamiętnienia tego znamiennego dnia wzięto go wieczorem na operetkę.
O, Ździś był już wówczas zupełnie dojrzałym młodzieńcem, starannie wychowanym i nad wiek rozwiniętym, tylko anielsko naiwnym.
Zapytał raz matkę w Dolinie Szwajcarskiej:
— Dlaczego niektóre panie przychodzą tu same, a potem dopiero przysiadają się do stolików swoich mężów i tak wesoło rozmawiają?
Mama odpowiedziała:
— Dla żartów te panie tak robią.
Mama cieszyła się, że do szesnastego roku życia uchroniła biel konwalji — Ździsia, opowiedziała z tryumfem o owym wypadku dwunastu ciociom, i nazajutrz jedna z cioć wzięła Ździsia w nagrodę na operetkę i sama wieczorem odstawiła go aż do mieszkania do samego przedpokoju.
Ździś bardzo wiele czytał, ale wielu rzeczy wcale nie rozumiał, więc czytanie zepsuć go nie mogło.
Ździś sześć razy dziennie jadał mięso, bo był blady, mimo spacerów z mamą albo guwernerem.
Ździś mówił po francusku, jak Coquelin, deklamował, jak Kotarbiński, grał na skrzypcach, jak Barcewicz, tańczył, jak Krzesińska, a ułożenie i ruchy przypominały Ludwika XIV zupełnie...
I ja mam jeszcze wierzyć w wychowanie, gdy dowiedziałem się od zupełnie wiarogodnej osoby, że Ździś, mający dziś lat dwadzieścia sześć, przegrał w klubie w karty bardzo znaczną sumę, sfałszował podpis ojca, zdefraudował powierzoną mu sumę i drapnął niewiadomo gdzie, w dodatku podobno nie sam?
Nie — nigdy, przenigdy!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.