Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Karty weszły teraz na porządek dzienny w życiu młodych. Codziennie, po śniadaniu, paląc fajką i łykając sześć do ośmiu kieliszków koniaku, Julian grał z żoną kilka partyjek bezika. Po skończeniu gry Janina wchodziła na piętro do swego pokoju, siadała koło okna i gdy deszcz tłukł o szyby, lub wiatr niemi dzwonił, ona uporczywie haftowała bieliznę. Chwilami, znużona, podnosiła oczy i patrzyła w dal, w morze ponure, spienione. A po kilku minutach tego nieokreślonego patrzenia, znów podejmowała robotę.
Nie miała zresztą nic innego do czynienia, gdyż Julian objął cały nadzór domu, by zaspokoić swą potrzebą rządzenia, oraz chętkę wprowadzania coraz to nowych oszczędności. Okazał się skąpcem nieubłaganym; nigdy nie dawał żadnych napiwków, żywność ograniczył do pokarmów najniezbędniejszych; Janinie, która od przyjazdu do Peuples co rano dostawała od piekarza świeżą bułeczkę normandzką, skreślił ten wydatek, zmuszając ją do smażonego chleba.
Nic nie powiedziała, pragnąc uniknąć wyjaśnień, sporów i sprzeczek, lecz każdy nowy objaw skąpstwa ze strony męża był dla niej jeszcze jednem ukłuciem szpilki. Dla niej było to czemś niskiem i wstrętnem — dla niej, wychowanej w rodzinie, gdzie pieniądz nie miał żadnego znaczenia.
Ileż to razy słyszała, jak ojciec mówił do mateczki:
— Ależ pieniądze są po to, by je wydawać.
Julian natomiast powtarzał:
— Więc nigdy się nie odzwyczaisz od wyrzucania pieniędzy przez okno?
A ilekroć udało mu się obciąć kilka sous przy płaceniu wyrobnikom, lub załatwianiu jakichś rachunków, z uśmiechem wsuwał do kieszeni pieniądz zaoszczędzony, mówiąc:
— Ziarnko do ziarnka, będzie miarka.
Bywało jednak, że Janina chwilami oddawała się marzeniom. Zwolna przestawała haftować i ze zgaszonem spojrzeniem, z bezwładnie opuszczonemi rękami, wskrzeszała pamięcią marzenia młodej dziewczyny, rojącej o czarownych przygodach.
Lecz nagle głos Juliana, wydającego rozkazy staremu Szymonowi, wyrywał ją z kołysanki marzeń; podejmowała cierpliwą robotę, mówiąc sobie w duchu:
— Skończone, wszystko to już skończone — i łza spływała na palce, ujmujące igłę.
Nawet Rozalia, niegdyś tak wesoła, wciąż śpiewająca, zmieniła się całkowicie. Jej krągłe policzki straciły świeży rumieniec i niemal zapadłe, miały chwilami kolor ziemisty.
Janina nieraz ją zapytywała:
— Czyś ty może chora?
Ale dziewczyna odpowiadała stale:
— Nie, proszę pani.
Za każdem takiem zapytaniem czerwieniła się lekko i co prędzej zmykała.
Zamiast biegać zwinnie jak dawniej, z trudem powłóczyła nogami i przestała się nawet stroić, z niczem odprawiając wędrownych przekupniów, napróżno rozkładających przed nią jedwabne wstążki, gorsety i perfumy najprzeróżniejsze.
I wielki dom robił wrażenie głuchej pustki, pełen smutku, o fasadzie, szaremi smugami porysowanej przez ciągłe deszcze.
Z końcem stycznia spadły śniegi. Zdala już widziano ciężkie chmury, od północy nadciągające nad posępne morze, i rychło rozpoczęła się zamieć białych płatków. W ciągu jednej nocy cała równina została zasypana, a drzewa ukazały się rano w ażurowej szacie z lodu.
Julian, w wysokich butach, z włochatą twarzą, spędzał czas w lasku, zaczajony w rowie, wychodzącym na wydmę, by czyhać na ptactwo przelotne. Od czasu do czasu wystrzał rozrywał skrzepłe milczenie pól, a gromady czarnych, wystraszonych kruków ulatywały z wysokich drzew, kręgi zataczając w powietrzu.
Janina, ulegając nudzie, schodziła czasem na taras. Odgłosy życia dochodziły tu z bardzo daleka, rozbrzmiewając wśród sennego spokoju równi sinej i smutnej.
A później słyszała już tylko jakby chrapanie dalekich fal i ustawiczny, nieuchwytny szmer tego pyłu zmarzłej wody, prószącego bez przerwy.
A śnieżne posłanie ciągle się wznosiło, pod bezustanną falą tego mchu lekkiego a gęstego.
Jednego z tych bladych poranków, Janina, siedząc nieruchomo przed kominkiem, ogrzewała sobie nogi, gdy Rozalia, z każdym dniem bardziej zmieniona, powoli słała łóżko. Nagle usłyszała bolesne westchnienie. Nie odwracając głowy, spytała:
— Cóż tobie?
Pokojówka odpowiedziała jak zwykle:
— Nic, proszą pani — lecz głos jej brzmiał jakby złamany, zamierający.
Janina myślała już o czem innem, gdy nagle zauważyła, że nie słyszy krzątania się pokojówki.
Zawołała:
— Rozalio!
Nic się nie poruszyło.
Myśląc przeto, że wyszła z pokoju, powtórzyła już głośniej:
— Rozalio! — i właśnie wyciągała rąkę do dzwonka, gdy dobiegł ją jak głęboki tuż w pobliżu.
Zerwała się gwałtownie, z dreszczem trwogi.
Pokojówka, śmiertelnie blada, z błądnem spojrzeniem, siedziała na podłodze, z wyciągniętemi nogami, plecami wsparta o krawędź łóżka.
Janina rzuciła się ku niej.
— Co ci, co ci się stało?
Tamta nie odrzekła słowa, nie poruszyła się; utkwiła tylko w swej pani spojrzenie obłędne i dyszała ciężko, jakby potwornym szarpana bólem. Nagle wyciągnęła się cała i osunęła na plecy, dławiąc miedzy zaciśniętymi zębami krzyk rozpaczliwy.
A pod jej spódnicą, jakby przyklejoną do rozwartych ud, zaczęło się coś poruszać. I szczególny wydobył się dźwięk, niby chlipanie, charkot duszącej się istoty, następnie przeciągłe miauczenie, skarga słabiutka a już bolesna, pierwszy zew cierpienia niemowlęcia, rozpoczynającego życie.
Janina nagle zrozumiała i całkiem bezradna wybiegła na schody, wołając:
— Julianie, Julianie!
Odkrzyknął z dołu:
— Czego chcesz?
Z trudem niezmiernym wykrztusiła:
— To... to Rozalia...
Julian wybiegł, przesadzając odrazu po dwa schody i wpadłszy do pokoju, jednym szybkim ruchem uniósł spódnicę dziewczyny i ujrzał straszną drobinę ciała, pomarszczonego, jęczącego, skulonego, lepkiego, poruszającego się pomiędzy dwiema obnażonemi nogami.
Wyprostował się z twarzą gniewną i wypchnął bezprzytomną żonę, mówiąc:
— To nie twoja rzecz. Idź stąd. I przyślij mi Ludwinę i starego Szymona.
Janina, drżąc cała, zeszła do kuchni, a nie śmiejąc wrócić na górę, weszła do salonu, nieopalanego od wyjazdu rodziców, i pełna trwogi oczekiwała wiadomości.
Niebawem zobaczyła służącego, pędem wybiegającego z domu. W pięć minut później wrócił z wdową Dentu, miejscową akuszerką.
Następnie powstał w klatce schodowej ruch, jak gdyby znoszono rannego, a Julian wszedł do salonu, by powiedzieć Janinie, że może wrócić do swego pokoju.
Drżała na całem ciele, jak gdyby dopiero co była obecną przy jakimś wypadku straszliwym. Ponownie usiadła przed ogniskiem, a po chwili spytała:
— Jakże jej?
Julian zamyślony, nerwowy, biegał po pokoju, widocznie szarpany gniewem. W pierwszej chwili wcale nie odpowiedział na jej pytanie, dopiero po upływie paru sekund przystanął i spytał:
— Co ty zamierzasz zrobić z tą dziewczyną?
Nie rozumiejąc, spojrzała nań pytająco:
— Jak to? Co chcesz powiedzieć? Nie rozumiem.
Nagle krzyknął, jakby w uniesieniu:
— Przecież nie możemy trzymać w domu bękarta!
Janina mocno się zmieszała, lecz po długiem milczeniu wyrzekła:
— Mój drogi, a czy nie możnaby je oddać gdzieś na wychowanie?
Nie pozwolił jej dokończyć:
— A kto będzie płacił? Zapewne ty?
Zastanawiała się długo, szukając wyjścia; wreszcie rzekła:
— Przecież tem się zajmie ojciec dziecka, a gdy się ożeni z Rozalią, wszystko będzie załatwione.
Julian, jakby doprowadzony do ostateczności, wściekły, odparł:
— Ojciec!... ojciec!... Czy go znasz... tego ojca?
— Nie! A zatem? No i cóż?...
Janina wzburzona odparła z żywością:
— Ale przecież on tak dziewczyny rzucić nie może. Byłby nikczemnikiem! Dowiemy się, kto on i wynajdziemy go, a będzie się już musiał wytłómaczyć.
Julian uspokoił się i znów zaczął chodzić po pokoju.
— Moja droga, ona nie chce wymienić jego nazwiska; nie wyzna go tobie, taksamo jak nie wyznała mnie... a zresztą, jeśli on jej nie chce?... A my przecież nie możemy zostawić pod naszym dachem dziewki z bękartem, chyba to zrozumiesz?
Janina uporczywie powtarzała:
— Więc to nędznik, ten człowiek; my go jednak musimy odnaleść, a wtedy będzie miał z nami do czynienia.
Julian bardzo czerwony rzucił gniewnie:
— A tymczasem?...
Nie wiedząc, co radzić, spytała:
— A jakbyś ty postąpił?
On miał odpowiedź gotową:
— Och, dla mnie to bardzo proste. Dałbym jej trochę pieniędzy i wypędził do dyabła wraz z bębnem.
Ale młoda kobieta, oburzona, odrazu zaprotestowała:
— Co to, to nigdy! To moja mleczna siostra i chowałyśmy się razem. Popełniła błąd, tem gorzej, ale z tego powodu nie mogę jej wyrzucać z domu. A jeśli trzeba, to ja wychowam to dziecko.
Julian wybuchnął:
— I będziemy mieć piękną reputacyę, my, z takiem nazwiskiem, tak skoligaceni! Zaczną mówić, że protegujemy występek, że dajemy schronienie ladacznicom i ludzie honorowi nie zechcą przekroczyć naszych progów. Nie wiem, doprawdy, jak mogłaś myśleć o czemś podobnem? Szalona jesteś!
Wysłuchała całkiem spokojnie.
— Nie pozwolę wypędzić Rozalii, nigdy! A jeśli ty jej nie chcesz zatrzymać, to wróci do mojej matki; przedewszystkiem jednak trzeba się będzie dowiedzieć, kto jest ojcem tego dziecka.
Wybiegł z pokoju, wściekły, zatrzaskując drzwiami i krzycząc:
— Te idyotyczne babskie pomysły!
Po południu Janina weszła do położnicy. — Rozalia, przy której czuwała wdowa Dentu, leciała w łóżku nieruchoma, z otwartemi oczyma, a akuszerka kołysała na rękach niemowlę.
Na widok swej pani, chora zaczęła szlochać, kryjąc twarz w pościeli, cała wstrząsana łkaniem konwulsyjnem.
Janina chciała ją uściskać, lecz tamta usunęła się, zasłaniając twarz. Akuszerka, pośrednicząc, odjęła jej ręce od twarzy, poczem Rozalia leżała już spokojnie, z cicha tylko popłakując.
Na kominku słaby się tlił płomień; zimno było w pokoju, a dziecko płakało. Janina nie śmiała już mówić, z obawy wywołania ponownego wybuchu łez; ujęła tylko rękę pokojówki, powtarzając machinalnie:
— Nic ci się nie stanie, nic ci się nie stanie.
Biedna dziewczyna ukradkiem spoglądała ku akuszerce, a każdy krzyk niemowlęcia wprawiał ją w drżenie; chwilami wyrywał jej się jeszcze z piersi szloch konwulsyjny, a łzy połykane chlubotały w gardle.
Janina raz ją jeszcze uściskała i cichutko szepnęła do ucha
— Już my się tem zajmiemy, bądź spokojna.
Widząc jednak nowy zalew łez, szybko się wysunęła.
Codziennie przychodziła i codziennie Rozalia na widok swej pani wybuchała łkaniem.
Dziecko oddano na wychowanie do sąsiadki.
Julian natomiast zaledwie mówił do żony, jak gdyby żywił do niej głęboki gniew, że nie pozwoliła wyrzucić dziewczyny. Pewnego dnia wrócił do tej sprawy, lecz Janina wydobyła z kieszeni list baronowej, żądającej, by natychmiast przysłano jej Rozalię, jeśli jej nie zatrzymają w Peuples.
Julian wściekły krzyknął:
— Twoja matka takasama waryatka, jak ty.
Nie obstawał już jednak przy wydaleniu pokojówki.
W dwa tygodnie później położnica wstała i objęła swe obowiązki.
Pewnego ranka Janina kazała jej usiąść, ujęła ją za ręce i utkwiwszy w niej oczy, rzekła:
— A teraz, moja droga, musisz mi wszystko wyznać.
Rozalia zaczęła drżeć i wyjąkała:
— Co, proszę pani?
— Czyje jest to dziecko?
Pytanie to wprawiło pokojówkę w rozpacz straszliwą; ze wszech sił starała się uwolnić swe ręce, by sobie zasłonić twarz.
Janina jednak ściskała ją wbrew jej woli, pocieszając ją, jak mogła:
— Trudno, moja droga, to nieszczęście. Byłaś słabą, ale to się zdarza wielu innym. Skoro ojciec dziecka się z tobą ożeni, wszystko pójdzie w niepamięć, a będzie mógł służyć u nas, razem z tobą.
Rozalia jęczała, jak na torturach, od czasu do czasu starając się wyrwać i umknąć.
Janina znów poczęła:
— Dobrze rozumiem, że ci wstyd, ale widzisz przecież, że się nie gniewam i łagodnie do ciebie mówią. Jeśli pytam o nazwisko tego człowieka, to dla twego dobra, bo współczuję z tobą i nie pozwolą, by cię porzucił. Widzisz, Julian go odszuka i zmusimy go, by się z tobą ożenił; a ponieważ oboje zostaniecie u nas, więc będziemy też czuwać, by był dobry dla ciebie.
Tym razem Rozalia szarpnęła się tak mocno, że wyrwała ręce z rąk swej pani i uciekła jak szalona.
Wieczór, podczas obiadu, Janina zwróciła się do Juliana:
— Chciałam skłonić Rozalią, by mi wyjawiła nazwisko swego uwodziciela. Nie udało mi się. Spróbuj więc ty, bo trzeba przecież zmusić tego nędznika, by się z nią ożenił.
Julian odrazu się rozgniewał:
— Ach, wiesz przecież, ze nie chcę już słyszeć o tej historyi. Uparłaś się zatrzymać tę dziewczyną, więc ją sobie trzymaj, ale mnie już nie zawracaj głowy tą całą sprawą.
Od połogu Rozalii wydawał się jeszcze drażliwszym, niż przedtem; do żony przyzwyczaił się mówić stale głosem podniesionym, jak gdyby stale był rozgniewanym; ona natomiast zniżała głos, była łagodną i uległą, by uniknąć wszelkiego sporu, a nieraz w nocy płakała.
Mimo ciągłego rozdrażnienia, mąż powrócił do dawnych przyzwyczajeń miłosnych, zapomnianych od powrotu z podróży, i rzadko mijały trzy wieczory z rządu, by nie przekroczył jej sypialni.
Rozalia niebawem odzyskała zdrowie i była mniej smutna, jakkolwiek ciągle wydawała się przerażoną, jak gdyby ją tajemna jakaś dręczyła trwoga.
I dwukrotnie jeszcze uciekła, gdy Janina próbowała ją badać.
Nagle Julian stał się uprzejmiejszy, a młoda kobieta, czepiając się nadziei nieuchwytnej, odzyskała wesołość, pomimo że chwilami cierpiała z powodu dziwnych dolegliwości, o których nikomu nie wspominała.
Mróz stale trzymał od pięciu tygodni, a niebo, jasne jak błękitny kryształ, nocą zasiane gwiazdami, jakby szronem przyprószonemi, tak zlodowaciały był cały ogromny przestwór, rozciągało się nad twardym, lśniącym, bezkresnym obrusem śniegu.
Folwarki odosobnione, zamknięte kwadratami podwórków, za firankami rozłożystych, oszronionych drzew, zdawały się spać, w białych koszulach. Ni ludzie, ni zwierzęta nie wychodzili z domów; tylko kominy chat przejawiały życie utajone drobnemi smugami dymu, wzbijającego się prostą linią w powietrzu zlodowaciałem.
Równina, płoty, wiązy parków, wszystko wydawało się martwem, uśmierconem przez zimno. Od czasu do czasu słychać było trzask drzew, jak gdyby drewniane ich członki pękały pod korą; tu i owdzie konar potężny odłamywał się i spadał, gdy mróz wszechwładny wysuszył mu soki i przeciął włókna.
Janina trwożnie wyczekiwała powrotu ciepłych tchnień wiośnianych, przypisując surowości klimatu wszystkie swe dziwne dolegliwości.
Bywało, że wcale nie mogła jeść, czując wstręt nieprzeparty do pożywienia; to znów pulsa jej biły szalenie, lub posiłek bardzo umiarkowany przyprawiał ją o mdłości i niestrawność; a nerwy, ustawicznie napięte, podrażnione, sprawiały, że żyła w stanie ciągłego, nieznośnego wzburzenia.
Pewnego wieczora termometr opadł jeszcze niżej, a Julian, drżąc cały, gdy wstawał od stołu (bo przez oszczędność nie pozwalał opalać jadalni) i zacierając ręce, szepnął:
— Koteczko, dobrze będzie tej nocy spać razem, prawda?
Zaśmiał się swym dobrym, dziecinnym śmiechem, jak dawniej, a Janina rzuciła mu się na szyję; tak się jednak źle czuła, tak była rozbolałą i dziwnie rozdrażnioną, że całując go w usta, poprosiła cichutko, by ją tej nocy zostawił w spokoju. W paru słowach powiedziała mu, co jej dolega.
— Proszę cię, mój drogi; doprawdy, że źle się czuję. Jutro mi pewnie będzie lepiej.
Nie nalegał.
— Jak chcesz, moja droga; skoro jesteś chora, to musisz na siebie uważać.
I zaczął mówić o czemś innem.
Wcześnie udała się na spoczynek. Julian, wbrew zwyczajowi, kazał zapalić w swym pokoju. Gdy mu zameldowano, że „płomień już bucha“, pocałował żonę w czoło i wyszedł.
Cały dom zmagał się niejako z zimnem; mury zlodowaciałe wydawały lekkie szmery, jakby wstrząsane dreszczem, a Janina dygotała w swem łóżku.
Dwa razy wstawała, by podsycić ognisko i zebrać suknie, spódnice, co było pod ręką, by je narzucić na łóżko. Nie mogła się rozgrzać; nogi jej drętwiały, a wzdłuż łydek aż do ud ustawiczne ją przebiegały dreszcze, zmuszając do ciągłego przewracania się, poruszania, w straszliwe wprawiając ją rozdrażnienie.
Niebawem zęby jej zaczęły szczękać, ręce drżały, w piersi czuła ściskanie, a serce biło coraz powolniej, głuchemi uderzeniami, chwilami zdając się przystawać zupełnie, gdy z gardła wydobywało się ciężkie dyszenie, jakby w niemożności chwycenia powietrza.
Trwoga straszliwa ogarniała jej duszę, gdy zimno nieprzezwyciężone mroziło ją do szpiku kości. Nigdy nie doświadczała czegoś podobnego, nigdy nie czuła się tak wyzutą z sił życiowych, jakby lada chwila wydać miała ostatnie tchnienie.
Przez głowę przeleciało jej:
— Umrę... Umieram...
I przerażeniem zdjęta, wyskoczyła z łóżka, zadzwoniła na Rozalię, czekała, zadzwoniła powtórnie, czekając jeszcze, cała zlodowaciała i drżąca.
Pokojówka nie przychodziła. Pewnie zasnęła tym pierwszym, twardym snem, którego nic przerwać nie zdoła; i Janina, tracąc zastanowienie, bosa, wybiegła na schody.
Weszła cicho, po omacku trafiła do drzwi, Otworzyła, zawołała: — Rozalio! — ciągle podchodząc, dotknęła łóżka, powiodła po niem rękami i przekonała się że puste. Puste było i całkiem zimne, jakby nikt nie był w niem spał.
Zdumiona pomyślała:
— Cóż to, w taki czas, miałażby jeszcze gdzieś uganiać?
Gdy jednak serce jej, nagle wzburzone, podskakując rytmem gwałtownym, dławiło ją i uciskało, zeszła na dół, chwiejąc się na nogach, by zbudzić Juliana.
Wbiegła gwałtownie, gnana przekonaniem niezbitem, że życie z niej ulatuje i pragnąc go jeszcze zobaczyć przed utratą przytomności.
Przy odblasku dogasającego ognia, ujrzała tuż obok głowy męża spoczywającą na poduszce głowę Rozalii.
Na krzyk, jaki wypadł z jej piersi, zerwali się oboje. Ona przez jednę chwilę stała, znieruchomiona grozą tego odkrycia. — Następnie uciekła do swego pokoju, a gdy Julian przerażony zawołał: — Janino! — zdjął ją lęk potworny przed jego widokiem, usłyszeniem jego głosu, słuchaniem tłómaczeń, kłamstw, spojrzeniem mu w twarz; i znów wypadła na schody i poczęła zbiegać na dół.
Biegła w ciemności, narażając się na runięcie ze schodów, zgruchotanie członków na kamieniach. Biegła przed siebie, pędzona potrzebą nieprzepartą ucieczki, by nic nie słyszeć, nie wiedzieć nikogo.
Gdy zbiegła na dół, przysiadła na schodzie, w samej tylko koszuli i boso; i tak trwała bez myśli, bez ruchu.
Julian wyskoczył z łóżka i spiesznie się ubierał. Słyszała jego ruchy i kroki. Zerwała się, by uciec, a oto był już na schodach i wołał:
— Janino, posłuchaj!
Nie, nie chce go słuchać, ni pozwolić się dotknąć końcami palców; rzuciła się więc do jadalni, uciekając jak przed mordercą. Szukała wyjścia, kryjówki, ciemnego kąta, sposobu uniknięcia jego widoku. Przycupnęła pod stołem. Ale już otwierał drzwi, ze światłem w ręku, wciąż powtarzając: Janino! — więc jak zając skoczyła do kuchni, dwukrotnie się obróciła, jak zwierz osaczony, a gdy ją znów dopędzał, gwałtownie otworzyła drzwi do ogrodu wiodące i pomknęła ku wsi.
Lodowe zetknięcie ze śniegiem, w którym nagie jej nogi brnęły chwilami po kolana, wlało w nią nagle energię rozpaczliwą. Nie było jej zimno, pomimo obnażenia; nic już nie czuła, do tego stopnia konwulsye duszy odrętwiły jej ciało i biała jak ziemia, wciąż biegła przed siebie.
Długą aleją dostała się do lasku, przeskoczyła rówr i rzuciła się wskroś wydmy.
Księżyc nie świecił, a gwiazdy, niby posiew ognisty, migotały wśród mroku nieba; równina jednak była jasna, tą bielą martwą skrzepłej nieruchomości, objętej ciszą bezkresną.
Janina szła szybko, wcale niezdyszana, nie wiedząc, nie myśląc o niczem. I nagle znalazła się na skraju skały. Przystanęła w okamgnieniu instynktownie i przycupnęła, pozbawiona doszczętnie myśli i woli.
W ciemnej dziurze, tuż przed nią, morze, niewidzialne i milczące, wyłaniało słony odór morszczyzny, pozostałej po odpływie.
Tak pozostawała długo, obumarła duszą i ciałem; następnie zaczęła drżeć raptownie, dygocąc straszliwie, jak żagiel, szarpany wiatrem. Ramiona jej, ręce, nogi trzęsły się, drgały w nagłych podrzutach i nagle wróciła jej świadomość, jasna, kłująca.
A później przesunęły jej się przed oczyma obrazy dawne: przejażdżka z nim w łodzi ojca Lastique, ówczesna rozmowa, jego rodząca się miłość, poświęcenie łodzi; a potem cofnęła się jeszcze dalej, aż do owej nocy kołysanej marzeniami, gdy po raz pierwszy przybyła z klasztoru do Peuples. A teraz! teraz! Och, życie jej zdruzgotane, wszelka radość skończona, wszelka nadzieja uniemożliwiona, a czeka ją przyszłość straszna, pełna udręki, zdrad i rozpaczy. Raczej umrzeć i skończyć odrazu.
Lecz głos jakiś dobiegł ją z daleka:
— Tędy, tu widać ślady; prędzej, prędzej, tędy!
To Julian ją szuka.
Och! nie chce go widzieć. W otchłani, tuz przed nią, usłyszała teraz lekki szmer, nieokreślony szum fal, potrącających o skały.
Wyprostowała się i przechyliła nad skalną krawędzią, a rzucając życiu pożegnanie zrozpaczeńców, jęknęła ostatnie słowo umierających, słowo konających młodych żołnierzy, którym kula przeszyła wnętrzności:
— Mamo!
Nagle przeszyła ją myśl o mateczce; ujrzała ją łkającą; ujrzała ojca, klęczącego przed jej zastygłemi zwłokami; w jednej sekundzie przeżyła całą ich rozpacz.
I bezwładna opadła na śnieg; i nie uciekała już, gdy Julian ze starym Szymonem, za którymi szedł Maryusz z latarnią, chwycili ją za ramię i odrzucili w tył, tak była przechylona nad otchłanią.
Robili z nią, co chcieli, gdyż nie mogła się już poruszać. Czuła, że ją niosą, następnie kładą do łóżka, następnie wycierają gorącą bielizną; a później cała pamięć się zatarła, cała świadomość zniknęła.
A później napastowała ją jakaś zmora — czyżby zmora? Leżała w swym pokoju. Dzień był, a ona nie mogła wstać. Czemu? — nie wiedziała.
I wtedy usłyszała na suficie jakiś szmer, jakby skrobanie, czy łaskotanie, i nagle mysz, szara myszka przebiegła szybko po jej prześcieradle. Po niej wbiegła druga i trzecia, szybko, zręcznie podbiegając ku piersi. Janina się nie bała, chciała jednak pochwycić zwierzątko i wyciągnęła rękę, lecz się jej nie udało.
I wtedy inne myszy, dziesięć, dwadzieścia, setki, tysiące, wybiegły ze wszech stron. Wspinały się po słupach, goniły po tapetach, pokrywały całe łóżko. A niebawem wsunęły się też pod kołdrę; Janina czuła, jak ślizgały się po jej skórze, łaskocząc po nogach, biegając tam i napowrót wzdłuż ciała. Widziała, jak wyłaziły od stóp łóżka i sunęły wzdłuż krawędzi ku jej szyi; zaczęła się tedy szamotać i wymachiwać rękami, by schwycić chociaż jednę, lecz ciągłe zamykała dłoń pustą.
Miotała się, chciała uciec, krzyczała i zdawało jej się, że ją przytrzymują, że silne ramiona oplatają ją i obezwładniają, lecz nie widziała nikogo.
Zatraciła najzupełniej świadomość czasu. Musiało to trwać długo, bardzo długo.
Później nastąpiło przebudzenie, powolne, męczące, a jednak słodkie. Czuła się słabą, tak słabą. — Otworzyła oczy i nie zdziwiła się, zobaczywszy w swym pokoju mateczkę, siedzącą obok jakiegoś grubego mężczyzny, którego nie znała.
Ile może mieć lat? Nie miała wyobrażenia i uważała się za małą dziewczynką. Nic też nie pamiętała.
Gruby jegomość rzekł:
— Widzi pani, odzyskuje świadomość.
A mateczka zaczęła płakać.
Zaś gruby jegomość dodał:
— Proszę, niech pani baronowa się uspokoi, teraz już mogę ręczyć. Tylko proszę jej o niczem nie wspominać, o niczem. Niech śpi.
I zdawało się Janinie, że bardzo jeszcze długo żyła tak we śnie, ponownie snem ciężkim zmożona w chwili, gdy zaczęła myśleć; nie próbowała sobie jednak przypominać czegokolwiek, jak gdyby instynktownie obawiała się powrotu świadomości.
Aż tu pewnego razu, zbudziwszy się, ujrzała Juliana przy sobie; i nagle wszystko stanęło jej w pamięci, jak gdyby raptownie podniesiono zasłonę, kryjącą jej życie ubiegłe.
W sercu uczuła ból potworny i chciała znów uciekać. Odrzuciła kołdrę, wyskoczyła na podłogę i upadła, nie mogąc się jeszcze utrzymać na nogach.
Julian rzucił się ku niej, a ona zaczęła wyć, by jej nie dotknął. Wiła się, tarzała po łóżku.
Drzwi się otworzyły. Wbiegła ciotka Liza z wdową Dentu, następnie baron, a nakoniec mateczka, zadyszana, przerażona.
Ułożono ją napowrót, a ona natychmiast przymknęła oczy, by nie mówić, a myśleć bez przeszkody.
Matka i ciotka pielęgnowały ją, krzątały się, dopytywały:
— Janinko, moja droga Janinko, czy słyszysz, że do ciebie mówimy?
Udawała głuchą, nie dając żadnej odpowiedzi, lecz doskonale zdawała sobie sprawę, że dzień dobiega końca. Nadeszła noc. Koło łóżka ulokowała się pielęgniarka, od czasu do czasu podając jej coś do picia.
Piła w milczeniu, lecz już nie spała; rozmyślała, mozolnie szukając rzeczy, które jej umknęły, jak gdyby w pamięci jej były dziury, duże białe karty, na których zdarzenia wcale się nie odbiły.
Zwolna, po długich wysiłkach, odnalazła wszystkie wypadki.
I rozmyślała nad nimi z uporczywością niewzruszoną.
Mateczka przybyła i ciotka Liza i baron, więc była bardzo chora. Ale Julian? Co on powiedział? Czy rodzice wiedzą? A Rozalia? gdzie ona? I co począć teraz? co począć? — Błysła jej myśl: wrócić z ojcem i mateczką do Rouen, jak dawniej. Będzie wdową, i koniec.
I czekała, słuchając, co koło niej mówią, rozumiejąc wszystko bardzo dobrze, lecz nie dając tego poznać, korzystając z odzyskania świadomości cierpliwie i przebiegle.
Wieczór nakoniec znalazłszy się z baronową sam na sam, zawołała cichutko:
— Mateczko!
Zdziwił ją dźwięk własnego jej głosu, tak wydał się jej zmienionym. Baronowa ujęła ją za ręce:
— Moja córuchno! Janinko kochana! córuchno, ty mnie poznajesz?
— Tak, mateczko, tylko proszę cię, nie płacz; mamy wiele do omówienia. Czy Julian ci powiedział, dlaczego uciekłam w nocy i ukryłam się w śniegu?
— Tak, pieszczotko, miałaś straszną gorączkę, bardzo niebezpieczną.
— To nie dlatego, mamo. Gorączka przyszła potem; ale czy ci powiedział, z czego dostałam tej gorączki i dlaczego uciekłam?
— Nie, pieszczotko.
— Otóż dlatego, że zobaczyłam Rozalię w jego łóżku.
Baronowa przekonana, że to jeszcze majaczenia gorączkowe, pogłaskała ją, mówiąc:
— Śpij, kochanie, uspokój się, próbuj zasnąć.
Ale Janina, nie dając się zbić z tropu, odparła:
— Mateczko, ja mówię teraz całkiem przytomnie; to nie są bredzenia, jakich musieliście pewnie słuchać w ciągu ostatnich dni. Jednej nocy czułam się chorą i poszłam zawołać Juliana. A Rozalia spała z nim. Ze zmartwienia straciłam głowę i wybiegłam na śnieg, by się rzucić ze skały.
Ale baronowa powtarzała:
— Tak, kochanko, byłaś bardzo, bardzo chora.
— Nie o to chodzi, mamo, tylko ze zastałam Rozalię w łóżku Juliana i nie mogę już z nim być dłużej. Zabierz mnie do Rouen, jak dawniej.
Baronowa, której lekarz zalecił, by się Janinie w niczem nie sprzeciwiała, odparła:
— Dobrze, moja pieszczotko.
Ale chora się zniecierpliwiła:
— Widzę, że mi nie wierzysz. Idź, przywołaj ojczulka, on mnie już zrozumie.
I mateczka dźwignęła się z trudem, ujęła obydwie laski i wyszła, powłócząc nogami, a po paru minutach wróciła z baronem, który ją podtrzymywał.
Usiedli przy łóżku, a Janina zaczęła odrazu mówić. Opowiedziała wszystko, łagodnie, głosem słabym, jasno: o dziwacznym charakterze Juliana, jego szorstkości, skąpstwie, a nakoniec o niewierności.
Gdy skończyła, baron czuł dobrze, że to nie bredzenia gorączkowe, lecz nie wiedział, co myśleć, co postanowić i odpowiedzieć.
Ujął jej rękę, pieszczotliwie, jak niegdyś, gdy ją usypiał bajeczkami.
— Posłuchaj, kochanie, trzeba działać rozsądnie. Nie bądźmy zbyt porywczymi; staraj się znosić męża aż do chwili powzięcia jakiejś decyzyi stanowczej... Czy mi przyrzekasz?
Odparła:
— Będę się starała, ale po wyzdrowieniu nie zostanę już tutaj.
Po chwili całkiem cicho spytała:
— Gdzie jest teraz Rozalia?
Baron odparł:
— Już jej nie zobaczysz.
Nie dała się jednak zbyć.
— Gdzie ona? ja chcę wiedzieć.
Wtedy wyznał, że dotąd jest w domu, lecz że go teraz opuści.
Wyszedłszy od chorej, baron wrzący gniewem, zraniony do głębi serca jako ojciec, odszukał Juliana i odrazu przystąpił do rzeczy:
— Mój panie, przychodzę zażądać rachunku z postępowania wzglądem mojej córki. Oszukałeś ją z własną służącą; to podwójnie haniebne.
Ale Julian udawał niewinnego, namiętnie zaprzeczając, przysięgając, Boga biorąc za świadka. Jakiż mają dowód przeciw niemu? Czyż Janina nie jest szaloną? czy nie przebyła dopiero co zapalenia mózgu? czyż nie uciekła z domu nocą, na śnieg, w przystępie obłędu, jakim rozpoczęła się jej choroba? I właśnie podczas tego ataku, gdy prawie naga biegała po domu, twierdzi, że widziała służącą w łóżku swego męża!
Uniósł się, groził procesem, oburzony do najwyższego stopnia. A baron, zmieszany, począł się usprawiedliwiać, przepraszać, wyciągnął nawet rękę na dowód zgody, lecz Julian cofnął swoją.
Janina, usłyszawszy odpowiedź męża, wcale się nie zdziwiła i nie zirytowała, lecz rzekła:
— On kłamie, ojczulku, ale potrafimy dowieść swego.
W ciągu następnych dni była posępna, zamyślona, skupiona.
Trzeciego dnia zażądała, by przywołano Rozalię. Baron odmówił, twierdząc, że pokojówka już wyjechała.
Janina jednak nie ustępowała, powtarzając:
— Więc trzeba ją tu sprowadzić.
Lekarz, który właśnie przybył, zastał ją mocno rozdrażnioną. Opowiedziano mu wszystko, by osądził, co począć.
Ale Janina wybuchnęła nagle płaczem i zdenerwowana do najwyższego stopnia, wołała głosem podniesionym:
— Ja chcą widzieć Rozalię, ja chcą widzieć Rozalię!
Wtedy lekarz ujął ją za rękę i głosem cichym rzekł:
— Proszę, niech się pani uspokoi; wszelkie wstrząśnienie mogłoby się stać niebezpiecznem, bo pani jest w stanie odmiennym.
Osłupiała, jakby pod uderzeniem obucha, i natychmiast się jej wydało, że coś się w niej porusza. Następnie leżała milcząca, nie słuchając nawet, co koło niej mówią, pogrążona we własnych myślach.
W nocy nie mogła spać, podniecona myślą nową i dziwną, że dziecko żyje w jej wnętrzu; posmutniała, zgnębiona, że może to być syn; rozmyślała pełna lęku: a nuż będzie podobny do ojca?
Rano kazała przywołać barona.
— Ojczulku, powzięłam już postanowienie; chcę wiedzieć wszystko, zwłaszcza teraz; słyszysz, ja chcę; a wiesz przecież, że nie należy mi się sprzeciwiać, w moim stanie obecnym. Posłuchaj. Musisz tu sprowadzić proboszcza. Potrzebuję go, by Rozalia nie dopuściła się kłamstwa. Gdy przyjdzie, niech wejdzie tu do mnie, a ty i mateczka musicie być obecni. Przedewszystkiem musisz tak urządzić, by Julian nie powziął podejrzenia.
W godzinę później wszedł ksiądz, jeszcze otylszy niż dawniej, dysząc taksamo jak mateczka. Usiadł obok łóżka we fotelu, a brzuch opadał mu między rozkraczone nogi; z przyzwyczajenia przesuwając po czole swą kraciastą chustką, począł żartować:
— I jakże, pani baronowo, zdaje się, że nie chudniemy; dalibóg, że stajemy się podobni do siebie.
A zwracając się do chorej, dodał:
— Ho, ho! co mi to powiedziano o jednej młodej damie! Rychło podobno będziemy mieć nowy chrzest? Ach! ach! ach! tym razem to już nie łudzi.
I tonem poważnym dodał:
— Będzie obrońca ojczyzny!
A po chwilowym namyśle dorzucił:
— Albo też dobra matka rodu. Jak pani — zakończył.
Wtem otworzyły się drzwi. Rozalia przerażona, zabeczana, wzbraniała się wejść, uczepiwszy się odrzwi, od których baron usiłował ją oderwać. Zniecierpliwiony, wepchnął ją gwałtem do pokoju. Wtedy zasłoniła sobie twarz rękami i przystanęła, łkając.
Janina na jej widok zerwała się gwałtownie i usiadła, bledsza od swej pościeli; a serce, oszalałe, gwałtownem biciem wzdymało koszulę, przylepioną do jej ciała. Nie mogła wydobyć głosu, z trudem chwytając oddech i ciężko dysząc.
Nareszcie głosem drżącym od wzburzenia wyjąkała:
— Nie... potrzebowałabym cię... już badać... Wystarczy widzieć cię... taką... zdjętą... wstydem...
Po chwilowej pauzie, zaczerpnąwszy powietrza, podjęła:
— Chcę jednak wiedzieć wszystko... wszystko... Poprosiłam księdza proboszcza, abyś mówiła, jak na spowiedzi... Słyszysz?
Stojąc bez ruchu, Rozalia wyrzucała głośne krzyki poprzez zaciśnięte na twarzy ręce.
Baron, którego gniew się potęgował, chwycił ją za ręce, gwałtownie oderwał je od jej twarzy i rzucając dziewczynę na kolana, koło łóżka córki, krzyknął:
— Gadaj-że! Odpowiadaj.
Pozostała na ziemi, w pozycyi pokutującej Magdaleny, w czepku na bakier, gdy fartuszek rozwiązany osunął się na podłogę. Wyswobodzonemi rękami ponownie zasłoniła twarz.
Wtedy ozwał się proboszcz:
— Otóż, moja córko, słuchaj, co mówią do ciebie i odpowiadaj. Nie chcemy ci zrobić nic złego, lecz musimy wiedzieć, co było.
Janina, przechylona nad krawędzią łóżka, patrzyła na nią.
Rzekła:
— Wszak prawda, ze byłaś w łóżku Juliana, gdy was przychwyciłam.
Rozalia, poprzez przyciśnięte do twarzy ręce, jęknęła:
— Tak, proszę pani.
Baronowa zaczęła gwałtownie płakać, gdy z piersi jej wyrywały się świsty duszności; a konwulsyjnym jej łkaniom wtórowała Rozalia.
Janina, utkwiwszy oczy w pokojówce, spytała:
— Kiedy się to zaczęło?
Rozalia wybąkała:
— Odkąd tu przyjechał.
Janina nie rozumiała.
— Odkąd tu przyjechał... Więc... od... od wiosny?
— Tak, proszę pani.
A Janina, jakby opętana żądzą badania, pytała głosem naglącym:
— Ale jak się to stało? Jak tego zażądał?
Jak cię wziął? Co ci powiedział? Kiedy, kiedy mu uległaś? jak mogłaś mu się oddać?
A Rozalia, odjąwszy teraz ręce od twarzy, widocznie ulegając też gorączkowej potrzebie wyjaśnienia, mówienia, odparła:
— Czy ja wiem? Tego dnia, kiedy tu był pierwszy raz na obiedzie, przyszedł do mego pokoju. Skrył się na strychu. Ja nie śmiałam krzyczeć, by nie urządzać awantury, i położył się ze mną; a od tego czasu nie wiem, co się ze mną działo; on ze mną robił, co chciał. Ja już nic nie mówiłam, bo mi się podobał!...
Janina krzyknęła:
— Więc... to... to dziecko... jest jego?...
Rozalia zaczęła łkać.
— Tak, proszę pani.
Następnie zamilkły obydwie.
Słychać było tylko płacz Rozalii i baronomwej.
Janina zgnębiona, uczuła, że do jej oczu również nabiegają łzy i cicho spływają po policzkach.
Dziecko jej pokojówki ma tegosamego ojca, co jej dziecko! — Gniew jej opadł raptownie; natomiast ogarnęła ją rozpacz głucha, cicha, głęboka, bezkresna.
Nakoniec podjęła głosem zmienionym, załzawionym, nabrzmiałym łzami:
— Gdyśmy wrócili... stamtąd... z podróży... kiedy znowu rozpoczął?
Pokojówka, całkiem skulona na podłodze, wyjąkała:
— Pierw... pierwszego wieczora.
Każde słowo rozdzierało serce Janiny. Więc pierwszego wieczora, pierwszego zaraz wieczora po powrocie do Peuples, porzucił ją dla tej dziewczyny. Więc dlatego pozwolił jej spać samej!
Wiedziała już teraz dosyć; nie chciała dowiedzieć się więcej, więc krzyknęła:
— Wynoś się! precz!
A gdy Rozalia się nie poruszyła, odrętwiała, Janina zwróciła się do ojca:
— Wyprowadź ją, oddal ją.
Ale proboszcz, który jeszcze nic nie powiedział, uważał, że nadeszła chwila stosowna do wygłoszenia krótkiego kazania.
— Bardzo źle postąpiłaś, moja córko, bardzo źle, i Pan Bóg nie rychło ci przebaczy. — Myśl o piekle, które cię czeka, jeśli odtąd nie będziesz się sprawować porządnie. Teraz, skoro masz dziecko, musisz się już ustatkować. Pani baronowa zapewne coś dla ciebie zrobi i wyszukamy ci męża...
Byłby tak mówił długo, lecz baron chwycił znów Rozalię za barki, popchnął ją, dowlókł aż do drzwi i jak tobołek wyrzucił na korytarz.
Gdy wrócił, niemniej blady od córki, proboszcz ponownie zabrał głos:
— Co począć? One tu wszystkie jednakowe. To rozpacz, ale niema rady i trzeba mieć trochę wyrozumiałości dla ułomnej ludzkiej natury. Nigdy nie wychodzą za mąż inaczej, jak w stanie brzemiennym.
I uśmiechając się dodał:
— Możnaby prawie rzec: zwyczaj miejscowy.
Po chwili tonem oburzenia ciągnął:
— Najgorsze, że to się już przedostało do dzieci. Przecież dopiero zeszłego roku zdybałem na cmentarzu chłopca i dziewczynkę — oboje szkolne dzieciaki. Zawiadomiłem rodziców. I wiecie państw o, co mi odpowiedzieli? „Czego proboszcz chcą od nas; myśmy ich przecież tych świństw nie uczyli, to i nic na to nie poradzimy“... Więc proszę państwa, pokojówka wasza postąpiła taksamo, jak wszystkie inne...
Ale baron, drżąc cały z irytacyi, przerwał:
— Ona? Cóż ona kogo obchodzi! Julian mnie oburza. To z jego strony podłość, i córkę swą stąd zabiorę.
I biegał po pokoju, coraz więcej podniecony, wściekły:
— To podłość, w ten sposób zdradzić moją córkę, podłość! Taki szubrawiec, taka kanalia, nędznik. Ja mu to powiem, wypoliczkuję, obiję laską!
Ale ksiądz, stojąc obok zalanej łzami baronowej, zażywając powoli szczyptę tabaki, pragnąc dopełnić swej roli pojednawcy, podjął od nowa:
— Panie baronie, miedzy nami mówiąc, to nie gorszy on od innych. Wielu to pan zna wiernych mężów?
I ze złośliwą dobrodusznością dodał:
— Ba, założyłbym się, że i pan dopuszczał się takich sztuczek. No, z ręką na sercu, czy tak nie było?
Baron zaskoczony, przystanął naprzeciw księdza, który ciągnął:
— Och naturalnie, nie był pan wyjątkiem. Kto wie nawet, czy się też kiedy nie zadawał z taką, ot, pokojóweczką. Powiadam panu, że wszyscy są jednakowi. A czy pani baronowa była dlatego mniej szczęśliwą, lub mniej kochaną?
Baron stał bez ruchu, mocno wzburzony.
— Dalibóg, prawda, że sam to robił nieraz, często nawet, ilekroć się nadarzyła sposobność; on również nie przestrzegał wierności małżeńskiej, a jeśli pokojówki żony były ładne, to sobie także nie robił skrupułów! A czy dlatego zasługuje na miano nędznika? Czemu więc tak surowo sądzi postępowanie Juliana, gdy siebie samego nigdy nie uważał za winnego?
A po ustach baronowej, całkiem jeszcze zadyszanej od płaczu, przewinął się cień uśmiechu na wspomnienie różnych wybryków męża; należała bowiem do tych istot sentymentalnych, czułostkowych a dobrodusznych, dla których sprawy miłosne są częścią życia.
Janina do cna wyczerpana, patrzyła przed siebie szeroko rozwartemi oczyma, leżąc na plecach, z bezwładnie osuniętemi ramionami, boleśnie zamyślona. Powiedzenie Rozalii raniło jej duszę, niby świdrem wwiercając się w jej serce: — Ja już nic nie mówiłam, bo mi się podobał.
Jej się również podobał; i jedynie dlatego mu się oddała, związała z nim na całe życie, wyrzekłszy się raz na zawsze wszelkich nadziei, wszelkich niespodzianek, wszelkich nieznanych darów jutra. Wpadła w to małżeństwo, w tę otchłań bez brzegów, z której niepodobna się już wydobyć, w tę nędzę, smutek i rozpacz, poniewaź on się jej podobał — taksamo jak Rozalii.
Drzwi się rozwarły, gwałtownie pchnięte z zewnątrz. Ukazał się Julian z twarzą gniewną. Zobaczył na schodach jęczącą Rozalię i chciał wiedzieć, co jest, domyślając się, że coś tu knowają i że pokojówka się wygadała. Widok księdza przygwoździł go na miejscu.
Głosem drżącym, lecz spokojnym, spytał:
— Co? Co to?
Baron, tak gwałtowny przed chwilą, nie śmiał nic powiedzieć, bojąc się argumentu księdza i własnej winy, wskrzeszonej przez zięcia. Mateczka zaczęła łkać głośniej, lecz Janina, dźwignąwszy się na rękach, patrzyła ciężko dysząc, na tego, który jej tak okrutne zadał cierpienie.
Wyjąkała:
— Wiemy już wszystko, znamy te wszystkie bezeceństwa od... od chwili przybycia do tego domu... wiemy, że dziecko tej dziewki jest twoje, taksamo... jak to moje... że są braćmi...
A obezwładniona nadmiarem bólu, wywołanego tą myślą, opadła na pościel, łkając spazmatycznie.
Stał z rozdziawionemi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć, ni zrobić.
Ksiądz usiłował załagodzić:
— No, no, nie martwić się tak strasznie, młoda pani, proszę się uspokoić.
Wstał, podszedł do łóżka i ciepłą swą ręką dotknął czoła desperatki.
To proste dotknięcie dziwnie ją uśmierzyło, ułagodziło; jak gdyby ta silna dłoń wieśniaka, przyzwyczajona do gestów rozgrzeszających, pocieszających, dotknięciem swem przyniosła jej tajemnicze ukojenie.
A poczciwiec, wciąż stojąc koło łóżka, mówił:
— Pani droga, należy zawsze wybaczać. Spotkało panią wielkie nieszczęście, ale Bóg w swem miłosierdziu wynagrodził panią wielkiem szczęściem, skoro zostajesz matką. To dziecko będzie pociechą pani. W jego imieniu panią błagam, zaklinam, byś przebaczyła panu Julianowi. — Ono będzie nowym waszym węzłem, rękojmią wierności na przyszłość. Czy może pani odwrócić serce od człowieka, którego twór nosisz w swem łonie?
Nie odpowiadała, umęczona, rozbolała, wyczerpana, nie mając wprost sił do gniewu, czy urazy. Wydawało jej się, że nerwy ma odprężone, nawpół przecięte — zaledwie żyła.
Baronowa, nie umiejąca do nikogo żywić urazy, o duszy wprost niezdolnej do żadnego wysiłku dłuższego, szepnęła:
— No, Janinko...
Wówczas proboszcz ujął młodego człowieka, przyciągnął go do łóżka i w jego rękę wsunął rękę żony. Na znak pojednania stanowczego przyklapnął obydwie te ręce swoją dłonią, a porzucając ton kaznodziejski i zawodowy, rzekł z zadowoleniem:
— No, już zgoda; wierzajcie mi, ze tak lepiej.
A ręce, chwilowo zjednoczone, natychmiast się rozłączyły. Julian, nie śmiejąc uściskać Janiny, ucałował w czoło teściową, okręcił się na piętach, ujął pod ramię barona, zupełnie bezwolnego i w głębi duszy szczęśliwego, że sprawa dała się w ten sposób załatwić, i obaj wyszli na cygaro.
Po ich wyjściu chora wycieńczona zasnęła, gdy ksiądz z mateczką gawędzili głosem przyciszonym.
Ksiądz mówił, tłómaczył, wyłuszcząjąc swe myśli, a baronowa stale potakiwała ruchem głowy. Nakoniec zakonkludował:
— A zatem ułożone; da pani tej dziewczynnie folwark Barville, a ja się już podejmę wyszukać męża, porządnego chłopca, statecznego. Och! z majątkiem wartości dwudziestu tysięcy franków, znajdzie dość amatorów. Będziemy raczej mieć kłopot z dokonaniem wyboru.
A baronowa się uśmiechała, szczęśliwa, z dwiema łzami zastygłemi w pośrodku policzków, na których już jednak obeschły ślady wilgotne.
Potwierdziła:
— Ułożone; Barville warte na ślepo dwadzieścia tysięcy, lecz majątek będzie zapisany na dziecko; rodzice będą mieć tylko dożywocie.
A proboszcz wstał i uścisnął rękę mateczki.
— Dobrze już, dobrze, pani baronowo, proszę się nie kłopotać; już ja się znam na rzeczy.
Gdy wychodził, spotkał ciotkę Lizę, która szła odwiedzić chorą. Nic nie spostrzegła, nic jej nie powiedziano, i nic nie wiedziała, jak zwykle.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.