Życie Buddy/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor André-Ferdinand Hérold
Tytuł Życie Buddy
Podtytuł według starych źródeł hinduskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



*   IX.   *

Pewnego dnia doniesiono księciu, że w lesie zazieleniało już, ptaki śpiewają w koronach drzew, a wielkie lotosy rozkwitają na stawach. Przyroda zrzuciła więzy zimy. Ogrody, otaczające miasto, pełne pięknych kwiatów, były ulubionem miejscem przechadzki młodych dziewcząt. Jak młody słoń, więziony długo w stajni, zapragnął książę wyjść z pałacu.
Król dowiedział się o tem i nie umiał odmówić synowi.
— Trzeba tylko zapobiec — pomyślał — by Sidharta nie doznał zmącenia duszy i nie natknął się na zło tego świata. Rozkażę tedy usunąć z drogi biednych, starych, ułomnych i cierpiących.
Przybrano miasto wieńcami, wstęgami, zaprzężono konie do wspaniałego pojazdu i usunięto z ulic, któremi miał przejeżdżać książę, wszystkich ułomnych, starców i żebraków.
O naznaczonym czasie wezwał król syna, ze łzami w oczach pocałował go w czoło, spojrzał nań przeciągle i rzekł: — Jedź! — pozwalając mu tem opuścić pałac, lecz nie spuszczając go z myśli.
Książę wszedł do złocistego pojazdu, zaprzężonego w cztery konie, złotem przybrane, stangret dzierżył w rękach złote wodze, wszyscy dopuszczani do księcia byli bogaci, młodzi, piękni, zatrzymywali się na widok jego i podziwiali go. Jedni sławili łagodne spojrzenie, drudzy majestat wyrazu twarzy, inni piękność rysów, a jeszcze inni bujność sił fizycznych. Wszyscy kłonili mu się, niby sztandary przed posągiem bóstwa.
Pozostałe w domach kobiety słyszały okrzyki z ulicy, porzucając tedy zajęcia, spieszyły do okien, wychodziły na terasy i, podziwiając go, szeptały do siebie:
— O jakże jest szczęśliwą małżonka jego!
On zaś uczuwał radość nową na widok wspaniałego miasta, bogactwa mieszkańców i piękności kobiet.
Atoli bogowie, zawistni o rozkosz niebiańską, jakiej zażywali ziemianie, stworzyli starca i postawili go na drodze księcia, by zmącić pogodę jego umysłu.
Oparty na kiju, zwiędły, pochylony, miał żyły nabrzmiała pod zwiotczałą, pomarszczoną skórą, zęby mu się chwiały, a z czaszki spadało parę jeno kosmyków siwych włosów. Pozbawione rzęs powieki były zaczerwienione, a nogi i ręce drżały bezustannie.
Zauważył książę tego tak odmiennego człowieka, spojrzał nań trwożnie i zapytał woźnicę:
— Cóż to za człowiek zgarbiony i siwy? Wychudłemi rękami dzierży kij, oczy jego nie mają blasku, a nogi się chwieją. Czy to jest potwór, igraszka natury, czy stał się takim przez wypadek?
Nie powinien był odpowiadać woźnica, ale bogowie zmącili mu rozum, a przeto rzekł bez namysłu:
— Człowieka tego opanowała i złamała starość, która niweczy piękno siły, rodzi ból, zabija rozkosz, nadweręża pamięć i stępia zmysły. I on też był dzieckiem, ssał pierś matki, chodził na rączkach, rósł, stał się młodzieńcem, był silny i piękny. Doszedł do wieku męskiego, a teraz jest oto zgrzybiałym starcem.
Książę zapytał wzburzony:
— Zaliż i mnie taki los czeka?
Woźnica odparł:
— I twoja, panie, młodość przeminie, a nastanie przykra starość, wszyscy bowiem tracimy, wraz z wiekiem, siły i piękną postać.
Książę zadrżał, jak byk na odgłos gromu, westchnął, potrząsnął głową, przeniósł ze starca spojrzenie na tłum wesoły i rzekł poważnie:
— Starość niweczy tedy pamięć, piękno, siłę wszystkich ludzi, a świat nie ginie porwany strachem? Zawróć, woźnico! Wracam do domu. Nie sposób mi patrzeć na ogrody i kwiaty, widzę bowiem wszędzie jeno starość i o niej myśleć nie przestaję.
Książę wrócił do pałacu, nie mógł się jednak uspokoić. Chodząc po komnatach, mówił do siebie: - — Ach ta starość! Ta starość!
Odtąd nie zaznał już radości.
Postanowił atoli odbyć drugą przejażdżkę.
I oto zawistni bogowie stworzyli człowieka obarczonego chorobami, stawiając go na drodze, którą przejeżdżał.
Sidharta spostrzegł chorego i spytał woźnicy.
— Cóż to za człowiek o wzdętym brzuchu, dyszący ciężko, obwisłych ramionach i bladej twarzy, który wyrzuca okrzyki rozpaczne, chwieje się na nogach, potrąca przechodniów i pada? Cóż to za człowiek, woźnico?
A woźnica odparł:
— Człowiek ten, o panie, został opanowany rozlicznemi chorobami, dawniej zaś był zdrów i silny!
Książę rzucił choremu spojrzenie współczucia i spytał:
— Zaliż los okrutny prześladuje tego tylko człowieka, czy może choroby zagrażają wszystkim stworzeniom ?
— Ten sam los, o panie, spotkać może każdego! — odparł woźnica. — Choroby trapią świat cały.
Słysząc tę ponurą prawdę, zadrżał książę, jak odblask księżyca w wodzie, i jął mówić z goryczą:
— Jakto! Czyż patrząc na choroby, ludzie nie tracą całej wiary w siebie? Zaprawdę, czemże jest ich nauka? Żyjąc pod ustawiczną grozą śmieją się i radują jeszcze? Zawracaj, woźnico, przejażdżka skończona, spieszno mi do domu. Nauczyłem się bać chorób, a dusza moja odtrąca uciechy, zamykając się, niby kwiat pozbawiony światła.
Wrócił zadumany do pałacu.
Zauważył król Sudhadana smutek syna, zapytał o powody, które skróciły przejażdżkę księcia, a woźnica opowiedział wszystko. Król doznał bólu wielkiego, przeczuwając, że syn umiłowany porzuci go. Straciwszy zwyczajne panowanie nad sobą, rozgniewał się na człowieka, któremu zlecił pilnowanie ulic, i ukarał go. Ale kara nie była zbyt srogą, gdyż nawykł do łagodności. Nadzorca ulic zdumiał się zresztą, słysząc wyrzuty - albowiem sam nie dostrzegł ani starca, ani chorego.
Chcąc za każdą cenę zatrzymać syna w pałacu, dobierał mu król co najwymyślniejsze uciechy. Ale nic wyrwać nie mogło Sidharty z bolesnej zadumy. Tedy pomyślał, że nowa przejażdżka dobrze nań oddziała.
Wydał ostry nakaz, by usunięto starców, chorych i biednych, zmienił też woźnicę i pewny był, że teraz już nic nie zmąci pokoju duszy syna.
Ale zazdrośni bogowie stworzyli zwłoki człowieka, czterech ludzi niosących je i czterech, którzy szli z płaczem za niemi. A wszystko to widział sam jeno książę i woźnica. Sidharta spytał woźnicy:
— Kogóż to niosą czterej ludzie i za kimż to idą czterej inni, z płaczem, w zielonych szatach?
Miast milczeć, odparł woźnica za wolą bogów:
— O panie, człowiek ten nie ma już rozumu, zmysłów, ni tchnienia w piersi. Leży bezświadomie, jak trawa skoszona w lesie. Nie wie teraz co rozkosz, ni ból, a opuścili go zarówno przyjaciele, jak wrogi.
— Czyż ten jeno człowiek znalazł się w takich warunkach? — spytał zmieszany książę. -— Czy, może ten sam koniec czeka wszystko, co żyje?
— Wszystkich, o panie, biedaków i bogaczy, ludzi prostych, zarówno jak książąt czeka nieubłagana śmierć.
Zadrżał, mimo odwagi swej książę, poznawszy co śmierć, oparł się o pojazd i rzekł smutnie:
— Oto wspólny los wszystkich istot! Mimo to jednak, wolen trosk oddaje się człowiek uciechom i rozrywkom! Zaprawdę, zatwardziałą i ślepą jest ludzka dusza. Mając śmierć przed oczyma, ludzkość kroczy drogą radości. Wracajmy! Nie pora mi oglądać kwietnych ogrodów. Jakżeby mógł w godzinie strachu radować się człowiek rozsądny?
Ale woźnica pojechał, jak król rozkazał, do ogrodów, gdzie syn kapłana domowego Udayin, przyjaciel młodości księcia, z polecenia Sudhadany zgromadził mnóstwo pięknych dziewcząt, biegłych w śpiewie, tańcu i wszelakich igraszkach miłosnych.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: André-Ferdinand Hérold i tłumacza: Franciszek Mirandola.