Życie Chopina (Kaden-Bandrowski, 1938)/Pamiątki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Pamiątki
Pochodzenie Życie Chopina
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAMIĄTKI

Ludzie mówią, o rzeczach: rozumu nie mają i martwe są. Sądzę, że jest inaczej: mają swój rozum, odmienny od ludzkiego, rozsądniej osadzony w pojęciach czasu i ustosunkowany poważniej do zmiennych kolei losu. Rzeczy skupione bywają, obojętne czy roztargnione, mogą trwać całe lata w zamyśleniu, ale kiedy powezmą nagle postanowienie, nic tego nie odmieni.
Niech nikt nie wierzy martwocie przedmiotów. Ileż to razy zdarza się nam wejść do mieszkania i stanąć bez wyraźnej przyczyny w połowie drogi; gdyż zauważyliśmy niespodzianie, że poprzez przezroczystość powietrza połączyła wszystkie przedmioty jakaś wspólna, stanowcza decyzja...
Staramy sobie zawsze później inaczej to tłumaczyć. Człowiek ciągle chce wszystko wszędzie objaśniać samym sobą. Że to on, że to on! Tak chciał, wiedział, rozumiał, pragnął. A tymczasem nieprawda. To rzeczy tak postanowiły, ludzie zaś byli tylko wykonawcami. I tak to idzie razem ku dziwnym końcom: ludzie krzątają się, miotają, a rzeczy oczekują spokojnie, niezmącone w swym tkanym, czy kamiennym, czy drewnianym istnieniu.
Tak właśnie w swoim tkanym, drewnianym i kamiennym sercu postanowiły razem zgodnie wszystkie pamiątki po Chopinie, gdy umarł biedny, schorowany, nieszczęsny: — nie chcemy istnieć więcej, nie będziemy!
Skąd taki wyrok srogi? Czy dlatego, że wielce ceniły swojego przyjaciela, więc by z nim razem ginąć? Czy też postanowienie swoje wzięły z przyczyn wieczystych Chopina? Tutaj żyłeś, a inną ziemię kochałeś. Za tą inną tęskniłeś. Tam twoja pieśń powraca ciągle, tam trwa, tam wiecznie dąży. Nie będziemy połyskliwą, zbytkowną obecnością przeszkadzały tej pieśni w twym udręczonym kraju. Niech sama spełni wszystko.
Wykonały, co były ułożyły treścią swojej drewnianej, tkanej, kamiennej, metalowej i wszelkiej innej materialnej istoty. Któż to je zaraz przygarnia po śmierci ich łagodnego Przyjaciela? Miłość spóźniona, już nie odwzajemniona: panna Sterling, szlachetna Szkotka, która tak wzniośle kochała Fryderyka.
Gdyby się wszystkim owym rzeczom pysznym, pańskim, zbytkownym, klejnotom, sprzętom, kamieniom zechciało tylko zostać, trwałyby po dziś dzień w muzeum Imienia Fryderyka Chopina w Paryżu, które przezacna Szkotka pragnęła tam urządzić. Stałyby sobie za szkłem, czy poza ogrodzeniem dywanowego sznura, w dostojnym zanikaniu przypominając te cudne burze dźwięków, którymi dobry przyjaciel nasycał ich kamienne, drewniane i metalowe dusze.
Nie zgodziły się na to, orzekły co innego: nie chcemy więcej istnieć, nie będziemy!
Ludzie nic o tym nie wiedzący czynili jednak swoje. A na co się to zdało? Rzeczy nie przekonali. Przewodziło im wtedy serce Fryderyka, które wyjęte z piersi stało się też przedmiotem.
O sercu postanowił sam Chopin, aby je zawieziono do Polski. Matka je przewoziła w sukniach, ukryte przed władzą rosyjską, bo jego serce, niesione jawnie, całą Ojczyznę mogłoby w jednej chwili zająć takim płomieniem, żeby się z tego płomienia rozlała krew daleko i szeroko.
Serce to, już nie źródło, już tylko przedmiot zbożny, sprawiło, że po namowach, sporach, wahaniach, różnych zwłokach wmurowano je, jakby zarządził sam: do świątyni, skąd już na wieki słyszy rozgwar rodzinnego miasta.
A wszystkie inne papiery, listy, książki i cudowności od króla francuskiego, od królowej angielskiej, od książąt i magnatów, a papiery nutowe, nad którymi Fryderyk spędzał swój nieśmiertelny czas tworząc, jako sam mówił żartobliwie, swoje nudy pisane, a jak my wiemy dziś — przeznaczenie muzyki?!
Nie masz na świecie pośród najlepszych ludzi zgody niezamąconej. Nie masz jej i wśród rzeczy, chociaż tak zacnie wychowanych jak te, które wychował Chopin. I tu się samowola okazała: kilka spinek, indyjski dzwonek z brązu, różaniec, kilka krzeseł, piękna szafka na buty, dwa zegarki, albumy, jakieś widoczki, lustro: uznały, że nie, że nie chcą ginąć, wolą zostać i trwać.
Więc ocalały samowolne i żałosne wyjątki. Ogół inaczej postanowił: zginął.
Jakże się to spełniło? Krewni spuściznę po Chopinie przenosili, składali, niby to gromadzili. Całą skrzynię pełną projektów kompozycyj zostawili na strychu; a inne rzeczy w pokojach domu, na który dybał pożar. Gdy kraj Chopina podniósł się do nowego Powstania, wypełniło się wszystko.
Nie chcemy więcej istnieć, nie będziemy! Wszystkie nuty, wszystkie drewniane, kamienne i metalowe istoty Przyjaciela zgodnie razem spłonęły.
Najtrudniej przyszło wykonać przeznaczenie listom miłosnym Chopina. Najtrudniej w całym życiu było obojgu, i pani Sand i jemu, z tą bolesną miłością. Szła na przekór całego ich istnienia, wszystkich przekonań, wierzeń. Chociaż poprzez zerwanie trwała do końca dni, choć poprzez gniew i śmiertelną obrazę płonęła ogniem zatracenia, nie zdążyła się zniszczyć.
Jak błądzenie miłości tak i błądzenie listów. Wszystkie wpadły na celnej komorze w ręce rosyjskiej żandarmerii, która, jako papiery podejrzane, pisane w obcym języku, zatrzymała na pogranicznej stacji do zbadania. Zatrzymała, lecz zbadać zapomniała i wszystko najtajniejsze, najpoufniejsze z jego życia zostało w ręku władzy i ludzi, których nienawidził dozgonnie.
Więc leżą te papiery tutaj na żandarmskiej komorze kilka lat. Nigdy do dna nie wysłowiona, rażona tylu ciosami miłość, pośród raportów i doniesień szpiclowskich. Aż kiedy autor Damy Kameliowej, młody Dumas, jechał tamtędy i zatrzymali go z powodu formalności, i czekał, i nudził się na tej granicy, daje mu żandarm, ot dla zabicia czasu, wszystkie te zatrzymane listy obojga kochanków nie wiedząc czyje ani do kogo pisane.
I cóż sekret miłości?! Wszystko, co napisane, zostało przeczytane. Dumas wyjechał, listy zabrał, odesłał pani Sand. Kartka jedna po drugiej... Daty, słowa, pamiątki. Czasie niepowstrzymany, zawsze obecny, żywy, a jednak przeminiony. Czasie nie zachodzący nigdy, a zmierzchły już na zawsze. Nie wyczerpany nigdy, a zawsze bezpowrotny!
Ostatni raz słowa miłości waszej ogląda światło ognia, na wieki raz ostatni znalazły się przy sobie kartki waszego pisma. Gdy pani Sand wrzuciła je w płomienie, ujrzeli się zapewne ostatni raz na ziemi w łunach swojej udręczonej miłości.
Wiedziały listy jak postępować trzeba. A co postanowiły rzeczy, sprzęty, tkaniny natchnioną swoją wolą przedmiotową, to również wykonały.
Nie chcemy istnieć więcej, nie będziemy! Aby to, co największe, grało na zawsze samo, samo jedno, jedyne: nie wyczerpane nigdy, niczym nie tłumaczone, nigdy nie zastąpione: jedna tylko muzyka niech sama spełni wszystko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.