Życie Henryka Brulard/Rozdział XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXI

Dziadek mój nie lubił pana Dubois-Fontanelle; dziadek był wcieleniem próżności wykwintnej i nieubłaganej, człowiekiem z wielkiego świata w stosunku do mnóstwa osób, o których wyrażał się grzecznie ale których nie lubił.
Sądzę, że, wszystko zważywszy, obawiał się lekceważenia ze strony biednego Dubois, autora tragedji, która miała zaszczyt wyprawić księgarza na galery. Chodziło o Erycję czyli Westalkę. Była to wyraźnie Erycja czyli Zakonnica, lub też Melania tego intryganta Laharpe, którego zimny talent skradł, jak sądzę, ten temat biednemu Dubois-Fontanelle, zawsze tak biednemu, że pisał drobniutkiem pismem aby mniej zużywać papieru.
Biedny Dubois przybył młodo do Paryża z miłością piękna. Ciągła bieda zmusiła go do szukania pożytku; nie mógł się nigdy wspiąć do rzędu szczęściarzy pierwszej klasy, takich jak Laharpe, Marmontel, etc. Potrzeba zmusiła go do klecenia artykułów politycznych w Journal des Deux-Ponts, co gorsza ożenił się z wielką i grubą Niemką, ex-kochanką króla bawarskiego Maksymiljana Józefa, wówczas księcia Maksa, i pułkownika francuskiego.
Starsza jego córka, córka króla, wyszła za niejakiego pana Renauldon, nadętą figurę, w sam raz na dobrego mera w wielkiem mieście na prowincji. W istocie, był dobrym merem Grenobli od 1800 do 1814, zdaje mi się; co więcej, najbezwstydniej ustrojonym w rogi przez mego kuzyna Pelot, króla durniów, którego to okryło hańbą i zmusiło do opuszczenia kraju z posadą w Droits reunis, z laski dobroczynnego François (z Nantes), potężnego finansisty za Cesarza, tego który dał posadę Parny’emu. Znałem go dobrze jako literata pod nazwiskiem pana Jerôme, około 1926. Wszyscy ci utalentowani ludzie, zawiedzeni w ambicjach, chwytają się literatury w braku czegoś lepszego. Przez swój talent do intryg i przez przyjaciół politycznych osiągają pół-sukcesy: tak np. pan Roederer, pan Français (z Nantes) a nawet hrabia Daru, kiedy, na zasadzie swego poematu o Astronomji (wydanego po jego śmierci) został nadzwyczajnym członkiem Akademji Nauk.
Gdyby, przybywszy do Paryża, biedny Dubois, który się przezwał Fontanelle, dostał pensyjkę stu ludwików pod warunkiem że będzie pisał (jak Beethowen około 1805, w Wiedniu), byłby uprawiał Piękno, to znaczy naśladował nie naturę, ale Woltera.
Zamiast tego, musiał tłumaczyć Metamorfozy Owidjusza, i co gorsze, książki angielskie. Ten zacny człowiek obudził we mnie myśl uczenia się po angielsku i pożyczył mi pierwszego tomu Gibbona. Nauczył się po angielsku bez nauczyciela, z przyczyny biedy, ze słownika.
Ja nauczyłem się po angielsku aż w wiele lat później, kiedy wymyśliłem to, aby się nauczyć na pamięć pierwszych czterech stronic Wikarego z Wakelfield. Było to, zdaje mi się, koło 1805. Ktoś wpadł na ten sam pomysł w Rzymie, zdaje mi się, a ja dowiedziałem się o tem dopiero w 1815, kiedym się dorwał paru numerów Edinburg Reviews w Niemczech.
Pan Dubois-Fontanelle był prawie unieruchomiony przez podagrę, palce jego nie miały już kształtu, był grzeczny, uprzejmy, usłużny, zresztą charakter jego złamało ciągłe niepowodzenie.
Skoro armje Rewolucji zdobyły Journal des deux-Ponts, pan Dubois nie stał się dlatego arystokratą, ale, rzecz osobliwa, został zawsze obywatelem francuskim. To się wyda proste około 1880, ale było istnym cudem w 1796.
Patrzcie na mego ojca, który Rewolucji zawdzięczał to że mógł zająć wybitne stanowisko przez swoje talenty, który został pierwszym wice-merem w Grenobli, kawalerem Legji Honorowej, a mimo to nienawidził tej Rewolucji, która go wyciągnęła z błota.
Biedny i szanowny pan Fontanelle, opuszczony przez swój dziennik, przybył do Grenobli ze swą grubą Niemką, która, mimo swego pierwotnego rzemiosła, miała chamskie manjery i mało pieniędzy. Był uszczęśliwiony, że został profesorem, że dostał mieszkanie; zajął apartament w południowo-wschodniem skrzydle kolegjum, zanim było ukończone.
Miał on piękne wydanie Woltera in 8°, z Kehl; jedyna książka, której ten zacny człowiek nie pożyczał. Książki jego zawierały notki jego pisma, szczęściem prawie niemożliwego do odczytania bez lupy. Pożyczył mi Emila i był bardzo niespokojny, bo przy tej warjackiej deklamacji Russa „Śmierć Sokratesa to śmierć człowieka, śmierć Chrystusa to śmierć Boga“, wlepił świstek papieru, bardzo rozsądny i bardzo mało wymowny, który kończył się przeciwną maksymą.
Ta karteczka zaszkodziła mu bardzo, nawet w oczach mego dziadka. Coby było, gdyby mój ojciec ją zobaczył? W owej epoce, ojciec mój nie kupił Słownika Bayle’a na licytacji naszego kuzyna Drier (hulaki), aby nie narażać mojej religji; powiedział mi to.
Pan Fontanelle był zanadto złamany nieszczęściami i charakterem swojej djabelskiej żony aby być entuzjastą; nie miał najmniejszej iskierki nieboszczyka księdza Ducros; toteż nie miał żadnego wpływu na mój charakter.
Zdaje mi się, że przechodziłem kurs z tym małym jezuitą Pawłem Emilem Teisseire, grubym Marcuis (poczciwym i nadętym bogatym chłopcem z Rives czy Moirans), z Benoît, dobrym chłopcem, który szczerze uważał się za Platona dlatego że lekarz Clapier nauczył go miłości.
To nie budziło w nas zgrozy, ponieważ budziłoby zgrozę w naszych rodzicach, ale dziwiło nas. Widzę dziś, że celem naszych ambicyj było zwycięstwo nad tem straszliwem zwierzęciem: uroczą kobietą, sprawdzianem wartości mężczyzn, nie zaś przyjemność. Znajdowaliśmy przyjemność wszędzie. Ponury Benoît nie zyskał żadnego wyznawcy.
Na tym kursie, jak na innych, był egzamin w środku roku. Odniosłem na nim wybitną przewagę nad małym jezuitą Pawłem Emilem, który uczył się wszystkiego na pamięć, i który z tej przyczyny budził we mnie lęk, bo ja nie mam cienia pamięci.
Oto jedna z wielkich wad mojej mózgownicy: przeżuwam bezustanku to co mnie interesuje; siłą oglądania tego w rozmaitych pozycjach duszy, spostrzegam wciąż coś nowego i zmieniam plan widzenia. Rozciągam rury lunety we wszystkich kierunkach lub też wsuwam je, wedle obrazu użytego przez pana de Tracy (patrz Logika).
Wszystko, czego się uczyłem na lekcjach pana Dubois-Fontanelle, było w moich oczach niejako wiedzą zewnętrzną lub fałszywą.
Wierzyłem w swój geniusz — skąd ja, u licha, wziąłem ten koncept? — geniusz do rzemiosła Moliera i Russa.
Pogardzałem szczerze i bezwiednie talentem Woltera: wydawał mi się dziecinny. Ceniłem szczerze Piotra Corneille, Arjosta, Szekspira, Cerwantesa i — w słowach — Moliera. Trudność była z pogodzeniem ich.
Moje pojęcia o pięknie w literaturze są, w gruncie, te same co w roku 1796, ale co pół roku udoskonalają się, lub, jeśli kto woli, zmieniają się potrosze.
To jest jedyna praca całego mego życia.
Wszystko inne było tylko zarobkiem, zarobkiem połączonym z odrobiną próżności aby zarobić na chleb nie gorzej od innych; wyłączam Intendenturę w Brumszwiku po wyjeździe Marcjala. Był w tem powab nowości, no i nagana wyrażona przez pana Daru intendentowi Magdeburga, panu Chaalons, zdaje mi się.
Mój piękny ideał literacki raczej ma na celu sycić się dziełami drugich i cenić je, przetrawiać ich zalety, niż pisać samemu.
Koło 1794, czekałem głupio na przypływ geniuszu, mniejwięcej tak, jak na głos Boga mówiący z gorejącego krzaka do Mojżesza. Gamoństwo to sprawiło, że straciłem dużo czasu, ale może przeszkodziło mi zadowolić się miernością, jak robi tylu wartościowych pisarzy (naprzykład Loïs Weymar).
Kiedy zaczynam pisać, nie myślę już o moim ideale literackim; oblegają mnie myśli, które muszę zanotować. Przypuszczam, że pana Villemain oblegają formy zdań; a tak zwanych poetów — Delille, Racine — formy wierszy.
Corneilla oblegały formy repliki:
Dobrze, bierz swoją cząstkę i zostaw mi moją... mówi Emil do Cynny.
Ponieważ tedy moje pojęcie doskonałości zmieniało się co pół roku, niepodobna mi zanotować, czem było koło roku 1795 albo 1796, kiedy pisałem dramat, którego tytułu zapomniałem. Główna osoba nazywała się może Picklar, i była może wzięta z Florjana.
Jedyna rzecz, którą widzę jasno, to że, od czterdziestu sześciu lat, moim ideałem jest żyć w Paryżu, na czwartem pięterku, pisząc dramat lub książkę.
Stek upodleń i intryg, koniecznych aby uzyskać wystawienie dramatu, nie pozwolił mi, mimo ochoty, pisać dla teatru. Nie dalej jak tydzień temu, miałem z tego powodu okropne wyrzuty. Naszkicowałem więcej niż dwadzieścia sztuk; zawsze za dużo szczegółów, i za głębokich, za mało zrozumiałych dla publiczności, głupiej jak pan Ternaux, którą Rewolucja z 1789 zaludniła parter i loże.
Kiedy swoim nieśmiertelnym pamfletem Co to jest Trzeci stan? Jesteśmy na kolanach, powstańmy, ksiądz Sieyès zadał pierwszy cios arystokracji politycznej, stworzył, sam nie wiedząc o tem, arystokrację literacką.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.