<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




III.
W CIEMNOŚCI.

XXIX.

Zmierzch zapadał. Na wielkie, nizkie, ciche pokoje, na poważne kształty sprzętów staroświeckich, na spłowiałe złocenia ram u obrazów i na grupy zielonych roślin u okien, zapadał zmierzch. Za oknami, gdzieniegdzie, wznosiły się nieruchomo czarne kolumny modrzewi i wiatr wstrząsał szkarłatnymi wachlarzami sumaków, a u filarów ganku rozwiewał pręty uwiędłych powoi. Jesień, opuszczając na ziemię płaszcz ze szkarłatu i złota, stała pod niebem w szarości i mętnej bieli. W oddali, czarna smuga puszczy odrzynała niebo od ziemi i szedł stamtąd głuchy, tęskny szum.
W wielkich, nizkich, cichych pokojach, o zapadającym zmierzchu, Seweryna przechodziła od okna do okna i od sprzętu do sprzętu, a kroki i poruszenia jej miały chwiejność, wahania, porywania się i omdlewania, znamionujące niepokój. Była istotą, która nieznośnym niepokojem zdjęta, przechodzi z miejsca na miejsce i w żadnej myśli, w żadnym zamiarze, w żadnym pokoju, na żadnym sprzęcie spoczynku i ukojenia znaleźć nie może.
Tak stawała w progach szyb wysokich i z szyją, podaną naprzód, patrzała w głąb bezludnego pokoju, jak w pustkę przepaści, poczem, zniechęconym krokiem go przebywszy, ręką roztargnioną przerzucała książkę, i opuszczając ją, kładła ręce na klawiszach fortepianu; lecz zaledwie nut kilka dobyło się z pod jej palców, usta drżeć zaczynały od wzbierającego płaczu, i szybko zwróciwszy się ku oknu, wzrok omglony zawieszała na czarnych kolumnach modrzewi, czy słuchała głębokiego, tęsknego szumu puszczy.
Lecz gdziekolwiek szła, albo stawała, cokolwiek-by mocą nawyknień, lub konieczności czyniła, zmysły jej, zarówno jak myśl i uczucia, omijały wszystkie widoki, dźwięki i roboty, pogrążone w rozważaniu, w powtarzaniu, w braniu do serca coraz głębiej i głębiej, otrzymanej przed dwoma dniami wieści. Idalia Olska, z wielkiej stolicy, w której przez nadchodzącą zimę poić się zamierzała nektarem światowych wesołości i tryumfów, przesłała jej słowa, które tyle razy powtórzyły się jej w pamięci, że jaśniały tam aż do ostatniej zgłoski widne i wyraźne.
«Mamy tu w kółku naszem zmartwienie ciężkie i taki niepokój, że zatruwa mi nawet najmilsze wrażenie urządzania sobie zimowego gniazdka w moim ukochanym grodzie naddunajskim. Bo gdybyś ty, Sewerko, widzieć mogła te teraźniejsze mebelki według wzorów secesyjnych, które ja dziś właśnie oglądałam na Grabenie! Azagino-Sabro — wiesz? ten sekretarz ambasady japońskiej, o którym ci już raz pisałam — namawia mię na styl czysto japoński, ale ja przepadam za secesyą i zresztą dwa te style zostają z sobą w ścisłem pokrewieństwie i można dokonać z ich połączenia coś przedziwnie oryginalnego, o czem przekonałam się wczoraj, odwiedzając żonę Azaginy, zupełnie dystyngowaną i ładną Gotarę-Gimę. Spotkałam się tam z samym ambasadorem, Jamato-Dahem, który najpiękniejszą w świecie angielszczyzną powiedział mi parę najgrzeczniejszych w świecie rzeczy i lada dzień, najpewniej, złoży mi wizytę. Z moją manią osobliwości i egzotyczności, apartament w stylu secesyjno-japońskim i ambasada japońska w komplecie... wyobraź sobie. A że i inne okoliczności równie wybornie się składają, mogłabym na tę całą zimę tworzyć sobie horoskop najmilszy, gdyby nie to zmartwienie, mącące mi spokój i psujące humor. Jesteśmy tu wszyscy w kółku naszem zaniepokojeni o Tadeusza Rodowskiego, do tego stopnia zaniepokojeni, że ojciec jego, pomimo odznaczającej go zawsze zimnej krwi (ktoś złośliwszy ode mnie powiedziałby może: zimnego serca) wkrótce puścić się ma na odszukiwanie go wśród alpejskich lodowców i przepaści. Dawno już powinien był to uczynić, ale, gdy mu o tem mówią, z tą swoją powagą niewzruszonego statysty, która mię zawsze do pasyi doprowadza, odpowiada: «Trzeba jeszcze zaczekać!» I czego tu czekać? Tego chyba, aby chłopak ten do reszty pogrążył się w czarnej melancholii i dobrowolnie, czy pomimo woli, roztrzaskał sobie o jaki zrąb skalny swą piękną, rozumną głowę? Może zresztą ten ojciec i kocha syna po swojemu, a że bywa z niego niekiedy dumny, to odbija się wyraźnie na jego wygolonej twarzy i ociężałej figurze; ale że ta miłość i ta duma ojcowska wielkiego dyplomaty nic wcale Tadeuszowi w desperacyach jego dopomódz nie mogą, to rzecz najpewniejsza. «Jaka desperacya? Czego on ma desperować?» z pogardliwą miną, choć ogromnie zafrasowany, zapytuje mię ten Machiawel, podszyty Lukullusem, a kiedy mu odpowiadam, że kto tam z nas odgadnąć zdoła, jakie poruszenia duszy powstawać mogą u takich, jak Tadeusz, myślicieli i poetów, dziwi się bez granic. «Myślicielstwo przecież czyni właśnie ludzi trzeźwymi, a wierszy Tadeusz nie pisze». No, i gadaj tu z takim! Jednak pojedzie, za dni parę najdalej pojechać musi, aby na żywe oczy zobaczyć, co się z tym kochanym szaleńcem dzieje. Już ja go wyprawię, choćbym wszystkich kolegów jego, dyplomatów chińskich, korejskich i syamskich na niego nasłać miała!
«Ale, powiedz mi, Sewerko, jaka to bieda na tym świecie z temi wszystkiemi zawikłaniami ludzkiemi, w których mój przynajmniej biedny kolibrzy rozumek gubi się i nic zrozumieć nie może. Taka naprzykład, jak u Tadeusza bujność, lotność, wrażliwość myśli, czy wyobraźni, czy serca, nie wiem, — mówmy ogółem: duszy — to w człowieku przymiot przedni, urok wielki i zarazem pewny zadatek nieszczęścia. I tak bywa zawsze; natura zdaje się mówić: masz, człowieku, coś pięknego, rzadkiego, w dobrym gatunku, ale płać za to, płać! Nic darmo!
«Bo czego on właściwie od życia chce, tego, po prostu rzeczy biorąc, odgadnąć niepodobna; ale w tem właśnie leży słowo zagadki, że tacy, jak on, po prostu rzeczy brać nie umieją. Gwiazd niebieskich zachciało mu się chyba, bo ziemskie wszystkie posiada, lub posiąść może, gdyby tylko rękę chciał po nie wyciągnąć, ale nie chce, obrzydły mu, myśmy wszyscy mu obrzydli i do pary ze światem iść już mu niepodobna. Zauważyłam to w lecie, bawiąc z nim razem w Szwajcaryi, gdzie w towarzystwach najmilszych, najbogatszych w różne ponęty, albo milczącym i zimnym był jak głaz, albo gryzł rzeczy i ludzi ironią, czy jakąś skrytą trucizną wszystko ogarniającej krytyki i niechęci. Jednak z wycieczek letnich powrócił tu, na stanowisko swoje, pracować zaczął, w towarzystwach ukazał się parę razy, i zdawać się mogło, że wszystko z nim jest dobrze, jak zwykle. Ja jedna spostrzegałam, że nie jest ani dobrze, ani jak zwykle, a przenikliwości tej nie przypisuję wcale temu, abym mędrszą od innych być miała, lecz tylko temu, że on mię więcej, serdeczniej, niż innych, obchodzi.
«Bo prawdę mówiąc, w naszym świecie to tak: blask lubimy, więc gdy człowiek czemkolwiek błyszczy, kręcimy się koło niego, jak planety około słońca, i sprawiać to może złudzenie, że go kochamy. Ale w gruncie rzeczy, kochania w tem niema żadnego; w blask lecimy, jak motyl w płomień świecy, lecz świeca, z której płomień wytryska, interesuje nas tyle, ile śnieg zeszłoroczny. Są jednak wyjątki, i ja do Tadeusza wyjątkowo, od dzieciństwa jego, przywiązaną jestem, en tout bien tout honneur, po macierzyńsku; chociaż przed Tobą, Sewerko, wyznać mogę, że macierzyńskiemu uczuciu temu nic nie ujmuje, ale, owszem, wiele dodaje to, że nie jest on moim synem.
«Jakkolwiekbądź, zaraz przy pierwszem spotkaniu się tu naszem spostrzegłam, że mu coś jest, że jest on więcej, niż zwykle, niezwykłym. Ale byłam ogromnie zajęta sprawunkami, wizytami, nie miałam czasu dopytywać się, ani czynić dokładniejszych spostrzeżeń, i widywałam go zresztą krótko, dorywczo. Nie ze swojej winy, bom zatrzymywała go i zapraszała, ile razy do mnie przyszedł, ale on to wyglądał tak, jak gdyby w towarzystwie mojem więcej nad kwadrans żadnym sposobem wytrzymać nie mógł. Przebaczałam mu to, tak go lubię, i zresztą, tłómaczył się grzecznie tem, że pracuje. I rzeczywiście zabrał się był do pracy, wiedziałam o tem od ojca jego i od wspólnych znajomych. Jak Benedyktyn przesiadywał w pracowni swej po dniach całych, a oprócz tego obowiązki zawodowe spełniał z pilnością pedantyczną i niebywałą przedtem świetnością. Już też blask zdwojony otaczać poczynał imię i osobę jego, gdy raz przychodzi do mnie i rozmowę o różnych naszych kochanych fraszkach przerywając, mówi mi, że wyjeżdża do Szwajcaryi. Jakto? Kiedy? Poco? «Koleją żelazną? Dziś w nocy. Aby Alpy zobaczyć». Jezus, Marya! A któż o tej porze puszcza się w Alpy! Myślałam, że zwaryował. Z załamanemi rękoma pytam: cóż będzie z rozpoczętemi pracami, z lekcyami? A on na to: Pereat mundus! i ani słowa więcej. Cała przejęta macierzyńskiem uczuciem, poczęłam prawić mu perorę i sama czułam, że prawię pięknie, gdy on przerwał mi, mówiąc, że mnie jedną o zamiarze swym uwiadamia, i to dlatego, że ma do mnie prośbę. «A inaczej, wyjechałbyś bez pożegnania się ze mną». — «Naturalnie. Czyliż do was należę, abym nie miał prawa bez oznajmiania odbierać wam siebie?» — A prośba taka: Może tu przyjść ze świata coś do niego, dla niego, więc oto adres, pod którym wszystko wysyłać należy, nic więcej. «Na długo wyjeżdżasz?» — «Nie wiem». — «I czego ty chcesz o tej porze od tych Alp swoich?» — «Aby zasłoniły mię przed tem, co nie moje». — «A cóż jest twojem?» — «Nic». — Dał kartkę z adresem i już odchodził. Ze łzami w oczach wyraziłam mu żal, że nie mogę z nim być w tych okropnych teraz Alpach i podzielać... Nie dał mi dokończyć. «Naprzód — rzekł — że Alpy mogą być kiedykolwiek okropne, to bluźnierstwo, bo są one zawsze i o każdej porze najwznioślejsze i najłaskawsze z dziewic tego świata, a następnie, po co być razem? Ludzie z ludźmi bywają razem tylko na godach i giełdach». — «Co ty mówisz! — zawołałam — a w chwilach ciężkich do przebycia, czyż nie bywają z sobą?» — «W takich chwilach — odpowiedział — nikt z nikim nie jest». — I nie potrafię określić uśmiechu, z jakim słowa te wymówił, i błysku ironii, czy gniewu, czy wrzącego bólu, którym oczy mu zaświeciły. Ale ten uśmiech zaraz zniknął, błysk zgasł i wyszedł zimny, z zimnem światłem w źrenicach, głębokiemi cieniami, na podbladłej w ostatnich czasach twarzy, okrążonych. Odtąd, żadnej wieści: jak kamień, który do wody wpadł. Zniknął. Ten nagły wyjazd jego obudził sensacyę powszechną. Stanowisko i wpływy ojca, a bardziej jeszcze waga, którą wysokie sfery naukowe przywiązują do niezwykłych przymiotów jego umysłu, zapobiegną następstwom, które dla kogoś innego sprowadzićby musiała taka dezercya. To jedno mię pociesza, że gdy powróci, znajdzie wszystko takiem, jakiem było. Ale, kiedy powróci? I czy powróci? Nie umiem z zupełną jasnością określić przed samą sobą tego czegoś, co w nim było, gdy ze mną się żegnał, a co mię przy każdem przypomnieniu przejmuje dreszczem trwogi. Gdyby ktokolwiek miał moc odwołania go z pomiędzy tych skał i lodowców, z nad tych przepaści, w które tak łatwo osunąć się mogą zrozpaczone, albo po prostu roztargnione stopy! Ja tam pod chmurami zimno być musi i jaka nad chmurami straszna, bez granic samotność!...
«Rozgadałam się tak długo o tem naszem, a najwyłączniej swojem zmartwieniu, ponieważ wiem, że los Tadeusza i dla ciebie, Sewerko, zupełnie obojętnym być nie może. Wspólny to krewny nasz i w dodatku, zasłyszałam trochę o tem, że myśli wasze par monts et par vaux od dość dawna ku sobie latają. Gdy prosił, abym pod wskazanym adresem wysyłała wszystko, cokolwiek-by ze świata do niego przybywało, pewna jestem, że myślał o tobie, może o twojej puszczy, o twoich polach itd., itd... czy ja wiem? Bo ty ze swoją puszczą, ze swojemi polami i wszystkiem w tym rodzaju, tworzysz taką nierozerwalną jedność... ale mniejsza o to! pewną tylko jestem, że o tem myślał, a już się ja w rzeczach takich mylić nie mogę; więc na wszelki wypadek, oto ten adres. Może przemówisz, zawołasz... może usłucha!
«Albo, wiesz? Od kilku już dni jestem przez myśl tę napastowaną... Przyjeżdżaj, przyjeżdżaj co prędzej do mnie, do tego pięknego miasta i napełniających je uroków wielkiego i pięknego miasta i napełniających je uroków wielkiego i pięknego ruchu, sztuki, wesołości, que sais-je? wszystkiego, co miłe, żywe, kolorowe, aksamitne, grające, pieszczące. W gniazdku mojem ciepło i ładnie, a ja mam dla ciebie serce siostry. Naradzimy się, pomówimy, co czynić? O, z jakąż radością przycisnęłabym cię do serca i tobie Wiedeń, a Wiedniowi ciebie z dumą pokazywała! Pędziłybyśmy z sobą dnie anielskie. A potem... Któż wiedzieć może, coby mogło stać się potem? Przyjedź! Zaklinam cię, abyś przyjechała! Za kilka dni być już tu możesz. Przecież, jeżeli zechcesz, nic ci nie przeszkodzi powrócić do Krasowiec; nie spalisz za sobą żadnych mostów. Ale spróbuj przynajmniej spotkać się ze światem i... no, co tam! będę zupełnie już szczerą! rękę pomocną wyciągnąć nad przepaściami ku temu, w czyje myśli i marzenia, głęboko, jak mi się zdaje, wplątały się anielskie twe skrzydła...»
Przez dwa już dni słowa te, jak płomień, owijały jej mózg i serce, niczemu innemu przenikać do nich nie dając. Wszystko, co otaczało ją, wydawało się snem i złudą, a one były jawą i rzeczywistością, które natarczywie i bez ulgi dopominały się o postanowienie i czyn. Przeminęły minuty wahających się marzeń i stanął przed nią nieubłagany w żądaniu odpowiedzi moment przeznaczenia. Powinna wiedzieć, czego chce i co wybiera. Musiała wiedzieć, bo nie o nią jedną tylko szło, bo strasznie zimno musiało być pod chmurami, a nad chmurami — bez granic samotnie... Każda myśl o tem przeszywała jej serce i każda godzina, którą wybijał zegar, rozlegała się po jej domu, jak dźwięk pogrzebowego dzwonu. A jednak nie wiedziała jeszcze. Czuła, że każda minuta zwłoki pada na nią kroplą ciężkiej winy — i nie wiedziała.
Gdy z wysileniem budząc w sobie całą przytomność i jasność myślenia, zstępowała w głąb siebie samej i nić po nici rozbierała wszystkie rozsnute tam przędze, dowiadywała się tylko: czego pragnie, lecz to, co uczyni, kryło się i umykało za zasłony, których nigdy do końca rozchylić nie mogła.
O tem, czego pragnie, wiedziała dobrze i ze wstydem. Nie ulegała żadnemu złudzeniu. To, co ją stąd na daleki świat wołało, nie było czystym, wspaniałomyślnym ruchem współczucia, bo ze współczuciem mieszało się przejmujące ją z mocą, nigdy przedtem nieznaną, pożądanie własnego szczęścia. Dlaczego, w sercu jej, jak w każdem sercu ludzkiem, zawsze istniejąc, wezbrało ono teraz w oddech tak potężny, że chwilami przepalała się w nim pamięć na to: kosztem czyjego nieszczęścia i kosztem jakiej winy zadość mu stać się może? z tego również zdawała sobie jasną sprawę.
Przestała żyć pod nieskazitelnemi oczyma gwiazd swoich, nie widywała już swojej białej łani dobrych natchnień, stanęła pod chmurą zwątpienia o podniosłości przeznaczeń człowieka, o dalekiej nieraz, lecz niewątpliwej skuteczności jego pokornych poddawań się i ofiar; a gdy to się stało, samotność, która dotąd zlekka tylko muskała ją skrzydłami swych melancholii i tęsknot, opuściła się na nią, jak wieko trumny, zamykające w śmiertelnych ciemnościach i ciszach ciało i duszę, życiem wrzące. Wtedy dom rodzinny wydał się jej dnem przepaści, z którego żadnych promieni radości ani nadziei dostrzedz niepodobna, i obudziły się w niej wszystkie siły młode, wołając o radość i nadzieję. Powstały w niej bunty, przedtem nieznane, i obległy ją marzenia z rozkazującymi wyrokami praw nieuznanych i żądających wypełnienia. To, czego wyrzekła się była, jako drogi nie przed nią wytkniętej, jako uciech wysokich, ale jej, przez wolę wyższą odmówionych, teraz ukazywało zdala czarę, pełną powabów nieprzepartych.
Była to naprzód czara wielkiego Piękna, której wyrzekła się dla służenia wielkiemu Dobru; była to Sztuka, która zarzucała na nią z oddali tęcze, nabrzmiałe boską harmonią tonów, barw, linii. Ona do pojenia się tym nektarem przysposobioną była myślą, sercem, smakiem i odmową swą gwałt im zadała, więc teraz wołały, że gwałt ten był nadaremnym, i że stała się im krzywda.
Ale w samą siebie niżej zstępując, znajdowała jeszcze coś innego. Jak drobne perełki piany, które rozbiegają się po gorejącej w słonecznych żarach fali, przebiegały ją dreszcze drżących tęsknot ku rzeczom jasnym, radosnym, wesołym, lekkim, których nie trzeba dźwigać i znosić, lecz z któremi można śmiejąc się igrać, jak śmiejąc się igra dziecię z ładnemi, lekkiemi cackami. To, czem dotąd gardziła, jak fraszką: życie żywe, kolorowe, aksamitne, śpiewające i pieszczące, wydawało się jej potokiem, rozedrganym w perły, w dyamenty, w różane wonie i w harfiane dźwięki, w których dobrze być musi utopić pamięć o tem, co niedościgłe i o tem, co trudne, co żałobne, co mgłami niepewnych przyszłości zasnute — o wszystkiem, co boli... Nęciły ją wyciągnięte ku niej siostrzane ramiona Idalii, nęciło figlarnym wdziękiem jej ładne i ciepłe gniazdko, zrozumiała nawet, że zobaczenie Azagina-Sabro może sprawić rozrywkę, niosącą uśmiech. W łzach tonąc, zatęskniła do uśmiechów, i z głuchym gniewem poczęła się upominać o nie u życia. W bezbrzeżnej ciszy zanurzona, z upragnieniem marzyła o rozmowach gwarnych, w których, jak iskry słoneczne w strumieniu wartkim, myśli ludzkie drgają, igrają, pałają, i o tych innych rozmowach, czy nawet wymownych milczeniach, w których dwa serca, jak dwie rozwarte korony kwiatów, pogrążają się jedno w drugiem.
Zapragnęła rozwarcia się obręczy, które ściskały jej serce, roztajania tego serca, skrzepłego od zawodów, poniesionych na innych i na samej sobie. Radość życia stała przed nią i opływała ją różanym obłokiem szaty swej w iskry tkanej; w jej źwierciadlanych, w jej migotliwych, w jej pieszczotliwych źrenicach zapragnęła utopić pamięć rzeczy ważnych, rzeczy trudnych, rzeczy wzniosłych, rzeczy niedościgłych. Pojęła, na jak niedościgłych wysokościach waży się ideał i jak ona sama jest małą i słabą, a jak ciężkiem dla istoty ziemskiej ciągłe myślenie o rzeczach niebieskich.
Lecz nad to wszystko przenikliwszą jeszcze była trwoga, która na dalekiem tle z głazów i lodów, pędzlem, maczanym w purpurze krwi i bladościach śmierci, malowała jej grozę, imienia niemającą. Tęsknotą, rozpaczą i — zarazem — rzecz dziwna! przenikliwą słodyczą rozlewała się w niej skarga: «Nie zdołałem przywołać cię do siebie... Wszystko we mnie rozprzęgło się i wszystko zagasło...»
Ach, on nie wiedział, że gdyby przywołał, nad głową jej nie jaśniałyby już gwiazdy, pogasłe w ciemnych roztokach złego czynu...
Tu oblatywać ją poczynały zygzaki myśli wykrętnej, przebiegłej, usłużnej. Zły czyn? Czy to nie złudzenie? Zło i dobro! Czy to nie wymysł? Dlaczego prawo do szczęścia ma służyć istocie jednej, a nie służyć drugiej? Kto ustanawia hierarchię ofiarników i ofiar? Czy ktokolwiek tam, w górze, przyjmuje dymy, wzbijające się z zakrwawionych trzewi ofiar? Dlaczego jej serce ma być okupem tego, co posiądzie inna? Kto zna miary wartości i wie, komu u biesiadnych stołów życia należy się miejsce przednie? Wszyscy tłoczą się do miejsc przednich, do fontan, bijących winem i miodem, a jakiż występek, jaka wina, albo jakaż nadludzka dostojność miałyby ją wyłączać z powszechności, z ciżby? Pamiętała dobrze, co ją z nich dotąd wyłączało, lecz gorzki uśmiech wisiał jej na wargach. Omyliła się. Teraz rozumowania kłębami biją jej do głowy i jasno, jak na dłoni, ukazują omyłkę.
Po wiele razy przez dwa te dni oskarżała się i rozgrzeszała, gardziła sobą i hardo podnosiła zbuntowaną głowę; po wiele razy przebiegła pamięcią całą znajomą przestrzeń świata, szukając na niej ręki pomocnej, myśli doradczej, serca współczującego, któreby zrozumiało, nie odepchnęło, pomogło: nie znalazła — i doświadczyła uczucia wielkiej niesprawiedliwości. I któż ją wśród niesprawiedliwości namaścił na sprawiedliwą i wśród niewdzięcznych na rozdającą dary?
Ona sama to uczyniła. Duch brata na skrwawionem skrzydle porwał ją wysoko, potem szepty i pieśni starej piastunki zatrzymały na górnych szlakach. Ale ich już niema i któż wzbronić jej może zstąpienia na poziom zwykły, ludzki, powszechny? Kiedyś było z nią, czy w niej, coś pięknego, wielkiego, ale już przeminęło, jak wszystko przemija, a teraz...
Teraz, w zmierzchu, który zaczynał stawać się ciemnością, u okna, za którem, do cyprysów mogilnych podobne, stały czarne modrzewie, podniosła wysoko głowę i wstrząsnęła kajdanami. Opadły z brzękiem podobnym do jęku, który echowo rozległ się po głębiach jej istoty, ale opadły. Ściągnęła brwi i zbladła, lecz był to krótki moment, poczem na policzki wypływać począł rumieniec coraz różowszy i oczy wśród zmierzchu zapłonęły.
Jutro, może jeszcze dziś w nocy, jak najrychlej! Pośpiech jest koniecznym; gdyby mogła, pożyczyłaby sobie skrzydeł u tych dużych, czarnych ptaków, których stado na nocny spoczynek opada pomiędzy drzewa. Postanowiła, wybrała. W kierunku pragnień swych wytężyła całą swą wolę, i wybrała. Jednak nie czuła, że ma wolę; przeciwnie, czuła, że spełnia rozkaz, któremu oprzeć się nie chce. Gdyby chciała! Ale nie chce; usta jej, jak pąk kwiatu w błogiem świetle słonecznem, rozkwitają w uśmiechu. Za kilka dni, za parę dni...
Ruchem, sennym jakby, czy upojonym, osunęła się na sprzęt u okna stojący i z przymkniętemi powiekami, z uśmiechem na rozchylonych wargach, długo pozostawała nieruchomą.
Wzięła ją na posłanie z róż i aksamitu łódź marzeń, tak cicha, jak widmo, i po toni świetlanej, jak księżycowe promienie, powoli, powoli, bez ruchu wioseł i bez plusku fali, niosła ku światom dalekim, przejasnym, ku ogrodom kwietnym, rajom nieznanym, ku grocie mirtowej, cienistej i wonnej, w której śpiewał błękitny ptak szczęścia. Jakieś powiewy pieszczotliwe i świeże muskać poczęły płonące jej czoło, jakieś pocałunki długie, marzące, dotykały powiek i, prześlizgując się po ustach, lgnęły do rąk lepem przenikliwie słodkim; jakieś niejasne, lecz zgiełkliwe głosy powstawały w piersi i dobywały się z niej w westchnieniach... Do kogoś bardzo smutnego, jak do rozpłakanego dziecka, mówiła w sercu: «cicho! cicho!» i nad czyjąś twarzą bladą pochylała się z uśmiechem, który koi, leczy, od którego łuna szczęścia zapalała się w oczach mądrych, w oczach głębokich, w oczach zdręczonych i ostygłych od pustki i nieba. «Widzisz — mówiła — przyszłam! Stłukły się moje kolorowe lampki i zrobiło mi się ciemno. Z ciemności uciekłam do ciebie».
Wtedy, w dalekim pokoju czyjeś ręce dotknęły klawiszów fortepianu i, wywoławszy z nich kilka akordów, snuć poczęły dalej i dalej przędzę czystych i zrazu cichych tonów. Jakkolwiek ciche, tony te miały w sobie coś z gromu, który uderzył w kobietę, płynącą po bystrym, po rwącym, po słodkim potoku marzeń i nagłym rzutem wyprostował omdlałą jej kibić. W ruchu, którym podniosła głowę i ręce zacisnęła dokoła twardych rzeźb sprzętu, był przestrach, a w szerokim rozwarciu się oczu, przedtem upojonemi powiekami osłoniętych, odmalowała się rozpacz.
Henryka grała.
Grała pięknie. Myśl muzyczna, zawikłana i mądra, wzbiła się wśród ciemności i płynęła zrazu po bezbrzeżnej ciszy powagą tajemnicy, pełnej potajemnych i niejasnych śpiewów; a potem był to strumień szeroki, coraz wyżej i szumniej podnoszący wzburzone fale nad głębokimi nurtami; i jeszcze wielki zgiełk akordów, orkanem wybuchający z dna okrytego czarodziejską gęstwiną marzeń, których słodkie szmery płynęły spodem rozszalałej burzy.
Tak grać nie może dziecko, wypowiadające na pamięć dobrze wyuczoną lekcyę; tak nie śpiewa ptaszyna drobna, wyszczebiotująca poranną piosnkę do świata, z za gęstwiny, chroniącej jej gniazdko. Tak bujać po krainie sztuki może tylko dusza wolna i siebie świadoma, na własnych i silnych skrzydłach. Jest to dusza kobiety i artystki, z utajoną siłą uczuć wzniosłych i uczuć namiętnych, które monarchini królestwa czarów, sztuka, wyzwala z obsłon nieśmiałości, dobywa na jaw, uskrzydla. W toniach tej duszy przejrzał się możny pan duszy, smutek, lecz zgonić z nich nie zdołał jutrznianych smug nadziei, więc dusza zapytuje, drży, szuka, wyrzeka, że szczyty dalekie, że szczęście rozchwiewa się w niepochwytną mgłę...
Z daleka, przez wiele drzwi naoścież otwartych, muzyka wpływała do ciemnego pokoju i od brzegu do brzegu napełniała ciemność rozskarżonem, rozełkanem przyzywaniem czegoś, co przybyć nie chciało, czego może niema na ziemi. Bo tak językiem sztuki skarży się, modli się, łka i woła duch ludzki, gdy w okowach ziemskiego kształtu błądzi po splątanych drogach Bożego dzieła, z głuchą pamięcią o Bożych krainach nieskazitelnego piękna i szczęścia. Z głuchej pamięci wybucha upragnienie palące i nad splątanemi drogami zawiesza chmury tęsknoty. Z rojami muzycznych tonów, do pokoju napełnionego po brzegi ciemnością, wpływała tęsknota bez granic, wraz z głuchem wspominaniem o jakiemś, kędyś, szczęściu bez miary...
Seweryna płakała. Z pod rąk, któremi zasłoniła oczy, gorące krople łez płynęły po jej policzkach, słoną goryczą pojąc usta. Gdy muzyka na chwilę umilkła, za oknem, w głębokich mrokach rozesłanych po świecie, wydobył się z ciszy bezbrzeżnej daleki szum puszczy. Nad ciemnemi, śpiącemi polami toczył się potężny i tu przynosił te tajemnicze gamy, któremi szczyty wyniosłe i rozechwiane prowadzą rozmowę z wichrami i niebem. One tonami tej górnej mowy opowiadają i zapytują nieba o skryte cele dróg mlecznych i wozów gwiaździstych, które po jego bezmiarach nad małością ziemi przeciągają w nieskończoność i nad znikomością jej zjawisk i zdarzeń — w nieśmiertelność. Górna rozmowa ta szczytów z niebem wielkim pathosem zalała bezbrzeżną ciszę, gdy tylko tony muzyczne przebrzmiały; lecz choć ozwały się znowu, nie umilkła, tocząc i tocząc dalej melopeę, snującą się z samej siebie bez przerwy i końca. Jak po klawiszach olbrzymiego organu przebierała ona po czarnych kolumnach modrzewi, po rozedrganych w wichrzystej burzy wachlarzach sumaków, od brzegu do brzegu wypełniając ciemność.
W ciemności, pomiędzy tą pieśnią, w której dusza ludzka wyśpiewywała samą siebie, a tą, którą rozmawiały z sobą noc, puszcza, wichry i niebo, Seweryna odjęła dłonie od oczu spieczonych łzami i ruchem błagalnym splotła je u piersi.
— Boże!
Nic więcej, tylko to jedno słowo, wymówione szeptem, ale słowo wytrysnęło z serca, a szept — był przenikliwszym od krzyku.
— Gdy nikogo przy mnie niema, Ty bądź ze mną!...
Przestała słyszeć muzykę; słyszała tylko szum wielkiego lasu, pełen powagi podniebieskiej.
— Gdy ciemności otoczyły mię, zapal światło!...
Na wysokości podniebieskie brać ją zaczęła rozmowa nieprzeliczonych wierzchołków puszczy z wichrami i z niebem. Co za szerokość i jaka głąb’! Ogromy, otchłanie, bezmiary. Nieprzeliczone gwiazdy nad ziemią, nieprzesłuchane wzdychania na ziemi, niepojęte miliony pomarłych w ziemi. Ziemia, niebo, bezgraniczne przestworza nadniebieskie. Wszechświat i — zaświat. Zaświat sypiący na ziemię, jak iskry, roje dusz...
— Dla duszy mojej, która jest iskrą, od Ciebie oderwaną i z przepastnych głębin zaświata rzuconą na świat — która ku Tobie woła w momencie grozy...
— Tyś to ją stworzył tak, że czuje grozę zła i przez zło tknięta, ku Tobie powraca...
Powracała. Powracała tknięta przez Zło, które po mózgu i krwi jej rozlało grozę. Tak była stworzoną...
Są dusze tak stworzone, że czują spójnię, wiążącą je z wysokościami, bez granic wyższemi nad wysokości ziemskie, i taką była jej dusza. Był moment, że uczucie to w niej zgasło, lecz teraz błysnęło znowu i drgnęła w głębokościach swoich od przestrachu i od żalu, dla których niema słów, ani nazwy...

«Zawsze leciałam do Ciebie,
O światło,
Zawsze leciałam do Ciebie,
O światło wieczne na niebie!
Kiedy grom
Zatrząsł te węgły i ten dom,
W błyskawicowych ogniach cała
...Przez Tobą-m z pieśnią stała,
O światło!»

Szum puszczy wzdął się i z hukiem grzmotu, uderzywszy o ściany domu, dotknął naraz wszystkich klawiszów olbrzymiego organu przyrody, a potem wzbił się ku górze. Wzbił się ku górze i, jak skrzydło w niebo branego olbrzyma, ją z sobą porwał na wysokości, z których samą siebie ujrzała w postaci pyłku. Jakże drobna i znikoma jest zagadka szczęścia, albo cierpienia pyłku! Lecz świeci w nim iskra-dyament: dusza. Ta to jest, której drogi są wieczne...
— Dla robotnicy Twej, mającej po drogach wiecznych służyć dziełu Twojemu... zapal światło nad drogami obłędnemi!...
Czy Henryka grała jeszcze? Może; ale Seweryna nie przebywała już wśród pieśni ziemskich. Myślą wzbiła się ku tym kołowrotom nieśmiertelnym, które na wysokościach niedościgłych przędą losy światów i duchów; po sercu jej rozlała się wielka pokora i razem z nią przybyła ta dobroć, która modli się — nie za siebie.
— Zapal światło i zaświeć niem przed krokami tych, którzy błądzą wśród jarów pustych i lodowców mroźnych tej ziemi... Przed krokami obłąkanych, które od smutków życia uciekają nad ciemne rozdoły i pną się po głuchych stromiznach, zamknij gardziele przepaści, rozciągnij wstęgi ratunku...
— Gdy przy cierpiących i smutnych, przy skrzywdzonych lub obłąkanych nikogo niema, Ty bądź z nimi!
— Dlatego, że są to twory Twoje uskrzydlone, których skrzydła łamią się na złych wichrach ziemskich, twory Twoje piękne, których piękność powleka się ciemnością ziemska...
— Dlatego, żeśmy wróble maleńkie, które z jednej ciemności wylatują, w drugą wlatują, nie wiedząc: skąd i dokąd?
— Żeśmy pyłki, napróżno obracające się dokoła osi swej niemocy, aż dopóki moc twoja nie pchnie nas na szlaki, wiodące ku twoim gwiazdom!...
Tak coraz wyżej wzbijając się myślą i sercem, gdy szum Puszczy z hukiem grzmotu bił o węgły domu i po czarnych kolumnach modrzewi, po rozwichrzonych wachlarzach sumaków chodził gamami niekończącej się melopei,

W błyskawicowych ogniach cała

stanęła z pieśnią duszy, któą wicher boży unosił ku gwiazdom.

............
............

Ktoś w pobliżu zapalił wielką lampę. Przez drzwi otwarte do ciemnego pokoju wtargnęła struga światła i rozesłała się na ziemi. W ten szlak blado-złoty, do rozpostartej sieci promieni księżycowych podobny, Seweryna wpatrywała się długo, aż spostrzegła, że coś dziwnego dziać się z nim poczynało.
Poczynał on drgać, migotać, wzdymać się, płynąć falami, aż rozpylił się w opar blado-złoty, w mgłę prześwietlaną, która szła ku górze, rozpościerała się naokół i zbliżała się do stóp jej, osrebrzając suknię. Była to jutrznia dziwna, w której wszystko, co było naokół, znikało, i która ją samą brała na falę łagodną, jak z rwącego potoku bierze czółno na toń zwierciadlaną bezbrzeżne i ciche jezioro.
Wszystko zniknęło; nie było ścian domu, ani ciemności świat oblegających, ani świata — nic dokoła. Umilkły dźwięki pieśni ziemskiej, umilkł podniebny szum Puszczy — cisza! Tylko samo jedno było to morze jasne, przeczyste, bezbrzeżne, unoszące ją na fali łagodnej kędyś nad ziemię.
Straciła uczucie związku z ziemią i doświadczyła tegosamego zachwycenia, które już raz — udręczoną i walczącą — wzniosło ją było nad pustynne rozłogi Nikaru.
Coś, czego istoty nie znała, co pod grubemi warstwami doświadczeń, wrażeń, myśli, żyło na spodach jej świadomej głębi, pod gruzami niepamięci, wzdychało głuchą pamięcią, a w widzialnej powłoce ciała, imię jej noszącej, było bezimienną i skrytą nią samą, oddzielało się od swej powłoki, porzucało ją na nizinach i w morzu światła przeczystego wzbijało się ku coraz wyższym jego strefom.
Po chwili uczuła, że nie jest samą. Ktoś był przy niej. Był przy niej ktoś bardzo kochany, odgadła to po tchnieniu niewymownie ciepłem, które ją owiało, a po chwili, chociaż nie trącił o nią dźwięk ani obraz żaden, z uśmiechem takim, z jakim usta długo zmartwione witają nagłą radość, szepnęła:
— Adaś!
Wiedziała, że w tem przestworzu nieznanem i błogiem on był przy niej, brat, ten, nad którego czulej i głębiej nigdy nie kochała nikogo, którego ukochanie dla rzeczy świętych i wielkich mocniejszym było nad śmierć. Rozstała się z nim tak dawno, szła drogą tą samą, z której on zstąpił w wieczność, a gdy miała zejść z niej na inną... on znalazł się przy niej.
Jakkolwiek w świetlanem przestworzu nie rozlegał się dźwięk żaden, wiedziała, że do niej mówi i chciwie słuchała jego mowy. Uczuła, że łagodnie przychyla do piersi swej płonącą jej głowę, i że od tej braterskiej pieszczoty serce jej, w goryczach i mrozach ziemskich ścięte, rozwiera się, taje, kroplę po kropli pije wskrzeszający nektar słodyczy.
Razem z nektarem tym spływały w nią przypomnienia wszystkich jej górnych myśli, przeczuć wielkich, upragnień doskonałego dobra... I pomimo, że nie trącał o nią dźwięk żaden, słyszała słowa tego, który jej rzeczy niebieskie tłómaczył.
— Żeś górnie myślała, żeś miała przeczucia i upragnienia wielkie, zstąpiliśmy na krótką falę twego ziemskiego czasu i — jesteś wśród nas.
Była wśród nich. Nie on jeden był przy niej. Uczuła przy sobie dech niewymownie ciepły, po którym rozpoznała, że jest obok niej wielki, acz prosty duch piastunki, u którego anielskiej dobroci tuliła niegdyś pierwsze płacze życia. Po dwu jej stronach były: męstwo bohaterskie i dobroć anielska, a na błękitnych i złotych przestworzach spostrzegać poczęła znaki mistyczne, dające znać o obecności duchów wielkich.
Ani obliczy, ani kształtów, tylko symbole. Mgły srebrzyste, tęcze opalowe, jaśnienia świateł błogich, bo od jaskrawości ognia ziemskiego zbawionych, róże czwórlistne, róże purpurowe, lilie dziewictwa, palmy męczeństwa, liry złotostrunne... sznury łez brylantowych, szerokie cienie skrzydeł w górę wzbitych lub ruchem litości chylących się ku niewidzialnym nizinom...
Jutrznie i zorze, błękity ukochań wiernych, słońca wiary, strzały miłości gorejących w purpurze boleści...
W ciszach rajskich grały lutnie poetów, w nieskończoność płynęły rzeki wielkich myśli i — w hymn chwały, w pean zwycięstwa przemienione wzdychania, łkania wszystkich kochanków Ideału...
I pomimo że nie trącał o nią dźwięk żaden, słyszała mowę brata:
— Żeś zasłuchaną była w ich pieśni i myśli, że duch twój przestawał z nimi, żeś ich kochała...
A potem zapytał:
— Czy ich opuścisz?
Pojęła, że zbawia ją przeszłość, te lata górnych myśli i upragnień, te długie szeregi dni, przez które obliczem w oblicza i duszą w dusze tych wielkich patrzała, tych, co z oków materyi wyzwalając ducha, uduchowieni do ostatka, na skrzydłach Serafów ważyli się teraz w gloryi tryumfującego Dobra...
Ku towarzyszowi swemu obróciła twarz wniebowziętą, mówiąc, czy łkając:
— Bracie mój! bracie! bracie!
A on, w tem jednem słowie, w tem słowie, na którem waży się szczęście serc i zbawienie świata, usłyszawszy duszę błagającą, duszę jeszcze skarżącą się, lecz już silną, ukazał się jej w błękitych przeźroczach takim, jakim kochała go na ziemi.
Źrenice miał zamyślone, żarem wielkich miłości płonące, czoło odważne i był w rycerskiej zbroi. Tylko na bladych skroniach perlił się mu znój ciężkiej męki ziemskiej, a usta rozkwitały uśmiechem zachwycenia, że ciężką mękę przeniósł za swoją gwiazdę.
Takim z krótkiej fali czasu swego zstąpił on w wieczność, takim ujrzała go w gloryi błękitnych przestworzy i, z krzykiem ramionami szyję jego oplatając, na pierś mu upadła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.