Akwedukty wiosenne
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Akwedukty wiosenne |
Pochodzenie | Ziemia, siostra daleka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa – Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tomik |
Indeks stron |
AKWEDUKTY WIOSENNE
Wspomnij, niechętna moja elegjo! — o jabłoni, I akwedukty przypomnij, — nie stromo-wyniosłe, srogie łuki pory burzliwej młodości, która pyszna i z zadufania uśmieszkiem roi o chwale,
o niej, co nadejdzie, nadchodzi zbyt późno: oczy zamknąć, mieczem z płomienia
rozedrzeć kurtynę ciemności, na mroku lecz harmonijnie-smutne, jak pobłażanie; lecz śmiertelnie-żałosne, jak pojednanie; lecz łagodnie-rozczarowujące, jak rozłąka.
Jak: wysilony uśmiech matki, przed chwilą jeszcze brzemiennej, a teraz wydającej dziecię
(cząstkę jej samej, zawiązek jej soków, płód z pod serca)
na łup niewiadomego świata: wyczerpanej szczęściem, opustoszałej, złupionej ofiarą, znużonej, postarzałej nagle o brzemię, jej zagrabione,
— zbytecznej; o, akwedukty w ruinie! Jak: dziewczyna, której raz pierwszy wargi rozchyliła noc;
tedy: naprzód uśmiech, kryjący przed sobą obecność swą onieśmieloną, lękliwy, jak bazie wierzby popielate, spłoszony byle czem, niby szare obłoki kwietniowe na nieobjętym widnokręgu;
a potem uśmiech drugi: oczekiwania; jeszcze bezcielesnego, bez twarzy, a przecie na obliczu igrający, jak zmienny podmuch, wciąż inaczej marszczący taflę płytkich wód, pozostałych z wczesnej powodzi, mącący zalękłe tonie, co, parując powoli, pragną błogości nieistnienia, jedynego szczęścia: niebytu; niewybierający jeszcze, niedorzeczny, w nigdzie tęskniący, ociekający obietnicą — musi się spełnić! — jak sokiem cierpkim połowa zielonkawego jabłka, strąconego przez ptaki, a przedwcześnie wysilonego ku nieodzownej pełni, ku krągłej harmonji powrotu;
I trzeci uśmiech: niespodzianki, jak struga, w którą raz pierwszy rzuca odbicie niebo bezkształtnie-wiosenne i witka, ledwo rozwita, żółtym osypana puchem, zdmuchiwanym przez wietrzyk najlżejszy (a już się wysmukla ku przyszłej fujarce, przywabiającej ptaki, zawczasu przedrzeźniająca ich miłość piszczałka, zwodząca, dziurawa, nieodparcie ku zagubie szczęścia zawodząca ligawka, — a teraz witka wilgotna i goła);
więc: oczy — tak, one naprzód! — drwiące, obojętne, bezwiedne źrenice, a pewne zwycięstwa, jak motyl, przenoszący pył mokry ze słupka na słupek;
więc: brwi, jak cięciwy ze strzałą skrycie napiętą do lotu, znieruchomiałe chmury, kłujące, a podatne głaskaniu, pieszczocie niezapomnianej, przeszywające w dotknięciu (czekają milimetry skóry na łaskotanie skrzydełek!);
więc: usta (a już pierwsza ruń, kłosząca się nad niemi, czyni je bardziej jeszcze niedostępnemi) i zęby, o których niepodobna pomyśleć bez dygotu, zimna ześlizgującego się po plecach, oczu rozbieganych koso, rąk rozlatanych;
i za niemi: utajony język (nie wiesz, że się wbije w twe wargi i przeszyje cię żądłem nienasyconem do serca i pić je będzie do niewyczerpalnego dna);
więc: dłonie, wąskie i mocne w przegubie, zlekka pociemniałe od młodego słońca; palce, których rozkosz równa jest zabójstwu; więc: nogi-stopy, łydki, uda, te wahadła rozpaczy i żądzy; nożyce zardzewiałe w uścisku krającym, nie do otwarcia, zacięte;
więc: głowa z czołem sklepionem; więc: piersi płaskie i silne; i plecy; i ramię; i barki; więc wszystko!!
I zaraz potem już: uśmiech olśnienia, jak chmurny dzionek, z widnokręgami walczący, nareszcie wyrywający się na wolność blask (lecz jeszcze szary, żalem po brzegach zabarwiony);
a teraz pała: ach, okropnie pała, niebiosa rozżagwia, pustą zagarnia kopulę, wsysa, i zanim stanie w zenicie, jak oko nieubłagane: budzą się rośliny; bladawe pędy prężą się, powstają
— znów zmartwychwstałe! — dźwigając z najtajniejszej głębi straszną pełnię, w torturze szczęścia pęcznieją ku śmierci, co jest owocem czekanym, zabójczym dla kwiatu, który płateczki rozchyla i kamienieje w głaz:
w spękany strączek; |