Amaury de Leoville/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Na początku maja 1838 roku, koło 10-téj godziny z rana, otworzyła się brama domu, przy ulicy Maturins położonego, i wyjechał z niéj młody człowiek na pięknym bułanym koniu, którego nogi cienkie i nieco przydłuższa szyja, wydawały pochodzenie angielskie. Z téj saméj bramy tegoż samego pałacu, w przyzwoitéj odległości wyjechał lokaj, ubrany czarno, na rasowym równie koniu; jednakże oko znawcy dojrzałoby w nim mniéj czystéj krwi niż w pierwszym wierzchowcu.
Na pierwszy zaraz rzut oka, łatwo można było odgadnąć, że jeździec ten był z liczby młodzieży, którą zwyczajem anglików, w języku świata nazywają lwami. Był to młody człowiek, mogący mieć lat 23 lub 24. Ubiór jego prosty ale wyszukany, zdradzał w nim te nawyknienia arystokrackie, które we krwi już mieć potrzeba, bo żadne wychowanie stworzyć ich tam nie może, gdzie ich natura nie dała. Potrzeba także dodać, że fizjonomja dziwnie zgodnie odpowiadała ułożeniu i kształtowi ciała: bo trudnoby wymarzyć coś bardziéj eleganckiego i delikatnego jak twarz jego otoczona czarnemi włosami i faworytami, napiętnowana charakterem szczególnéj znakomitości, blada bladością młodzieńczą, bez połysku. — To też ten młody człowiek, potomek jednej z najznakomitszych familij z czasów monarchji, zwał się starém imieniem; a imiona takie codziennie bardziéj nikną, i wkrótce znajdziesz je tylko w historji: zwał się Amory de Leoville.
Teraz jeśli od uwag zewnętrznych przejdziemy do wewnętrzniejszych, od obrazu oblicza do obrazu głowy i serca, jeżeli odmalowawszy powierzchowność zapragniemy rzeczywistych bardziej rysów, przekonamy się, że pogoda twarzy jest bezpośrednim wypływem pogody młodego serca. Ten uśmiech, co się od czasu do czasu na jego ustach pojawia, odpowiada marzeniom duszy jego — to uśmiech ulubieńca fortuny. Idźmy więc w ślad za tym człowiekiem, tak szczodrze obdarzonym przez los, co dostał od razu w podziale urodzenie znakomite i majątek, młodość i piękność, znaczenie i szczęście — bo on jest bohaterem naszéj powieści.
Wyjeżdżając od siebie, puścił on konia małym kłusem, i dojechawszy ciągle tym samym krokiem do bulwaru, minąwszy ulicę Magdaleny, puściwszy się po przedmieściu Ś. Honorjusza, wjechał na ulicę Angouleme. Tam lekkiem poruszeniem powstrzymał nieco konia a oczy jego dotąd błędne i obojętne, zaczęły się nieco mocniej wpatrywać w jeden punkt ulicy, w którą wjeżdżał właśnie. Punkt ten, był to cudowny pałacyk położony między podwórcem pełnym kwiatów i zamkniętym sztachetą, a obszernym ogrodem, które codzień chętniéj w przemysłowym Paryżu ustępują miejsca tym massom kamieni, bez powietrza, bez przestrzeni, bez zieloności, co wcale niewłaściwe zwą się domami. Kiedy do tego przybyli miejsca, koń zatrzymał się sam przez się, jakby za dawném idąc przyzwyczajeniem; ale pan jego rzuciwszy długie spojrzenie na dwa okna, których zasłony hermetycznie zsunięte niepozwlały nic dojrzeć zupełnie — ruszył daléj; ale nie raz jeden zwrócił wtył głowę, nie raz jeden zapytał się zegarka, czy doprawdy nie nadeszła jeszcze godzina, która miała mu, widać, otworzyć bramy tego mieszkania.
Odtąd naszemu młodzieńcowi wyraźnie szło oto tylko, aby czas zabić co najzręczniej. Naprzód wstąpił do Lepaża, rozbił kilka lalek, przeszedł do jajek, od nich znowu do mniejszych jeszcze celów. — Wszelkie popisywanie się ze zręcznością obudzą miłość własną. — Chociaż więc strzelający nie mógł mieć innych widzów oprócz posługujących chłopców, jednak ponieważ on strzelał doskonale, a oni, niemając co robić, zgromadzili się w okół i patrzyli na niego, dla tego zeszło mu takim sposobem blisko trzy kwadranse czasu. — Potem siadł na koń, ruszył kłusem drogą ku laskowi i w kilka minut był już w alei Madryckiéj. Tam spotkał jednego ze znajomych, rozmawiał z nim ostatniem polowaniu i o zbliżających się wyścigach w Chanhlly, co mu znowu zajęło z pół godziny. Wreszcie koło bramy Saint-James napotkali trzeciego, który od trzech dni wrócił ze Wschodu, i on im z takiém zajęciem opisywał życie, jakie prowadził w Kairze i Konstantynopolu, że jeszcze godzina upłynęła bez zbytniej niecierpliwości. Ale kiedy ta już godzina wybiła, nasz bohater nie mógł wytrzymać dłużéj; żegnając swych przyjaciół puścił konia cwałem, i nie zatrzymując się ani zmieniając prędkości, jednym tchem wrócił na róg ulicy Anguleme, który wychodzi na Elizejskie pola. Tam stanął, spojrzał na zegarek, a zobaczywszy że pokazuje pierwszą godzinę, zsiadł z konia, rzucił cugle swemu słudze, zbliżył się do domu, przed którym zatrzymał się był rano, i zadzwonił.
Jeżeli Amory doświadczał jakiej obawy, obawa ta, była bezzasadną zupełnie; bo po uśmiechu, co się kolejno ukazywał na ustach sług, od stróża, co mu kratę otworzył aż do lokaja siedzącego w przedsieni, można było wnosić, że młody hrabia dobrze jest znajomy w tym domu. To też kiedy zapytał się, czy P. d’Avrigny jest u siebie, służący przypuszczając, ze mu wolno pominąć pewne ceremonie w postępowaniu, odpowiedział: „Nic Panie Hrabio, ale damy są w małym salonie“ — Następnie znowu, kiedy służący chciał pójść wpierw i oznajmić jego przybycie, Amory dał znak, że i to nie jest potrzebne, i sam, świadom drogi, udał się małym korytarzem, na który wychodziły wszystkie drzwi, i po chwili stanął przededrzwiami salonu, które, że były nieco otwarte, dozwoliły jego oku przeniknąć w wnętrze pokoju. Przez chwilę stał na progu.
Dwie młode dziewice mogące mieć po lat 18 lub 19, siedziały prawie naprzeciw siebie i haftowały w jednych krośnach; tym czasem u oku siedziała stara guwernantka, angielka; przed nią leżała otwarta książka ale oczy Mistress Brown zwrócone były na jéj dwie wychowanice. Bo też nigdy malarstwo, ta królowa sztuk, nie stworzyło cudniejszej gruppy nad tę, jaką tworzyły te dwie piękne głowy zbliżone do siebie, których charakter tak był odmienny, że rzekłbyś Rafael postawił je obok umyślnie, aby mieć przed oczyma dwa typy zarówno wdzięczne, chociaż sprzeczne ze sobą. Jedna z nich blondynka, blada, z długiemi włosami w loki angielskie zawiniętemi, oczy miała błękitne, szyję może nieco przydłuższą. Patrząc na nią sądziłeś, że to jest wątła i przezroczysta dziewica Ossjana, stworzona na to tylko, aby się unosić wśród mgły, którą wiatr północny pędzi na czoła nagie gór Szkocyi, albo chłodne równiny Wielkiej Brytanii. Było to jedno z tych zjawisk pół ludzkich, jakie Szekspir tylko widywał i rzez moc genjuszu swego w rzeczywistości ubrał sukienki; cudowne to utwory, których nikt nie przewidział przed jego urodzeniem, do których nikt nie doszedł po jego śmierci, którym on słodkie podawał imiona Ofelii, Kordelii albo Mirandy.
Druga przeciwnie, miała włosy czarne, i podwójny ich warkocz oplatał twarz rumianą; oczy jéj błyszczące, usta z purpury, ruchy żywe i pewne. Widok jéj przypominał jedną z tych dziewic, z twarzą śniadą słońcem italskiem, które Boccacio zebrał w willi Palmieri, aby słuchały wesołych powiastek Dekameronu. — Wszystko w niéj tchnęło życiem i zdrowiem, a dowcip nie mogąc wydobyć się przez usta, igrał w jéj oczach; i smutek jéj — bo najweselsza twarz ma swoje pochmurne chwile — smutek nie mógł zasłonić wyrazu wiecznie śmiejącego się oblicza: po za smętnością domyślałeś się uśmiechu, jak domyślasz się słońca poza letnim obłokiem.
Takie były te dwie dziewice, które, jakeśmy rzekli, siedząc naprzeciw siebie, nachylone nad jednemi krosnami, wyrabiały piękny bukiet kwiatów; ale i tu pozostały wierne charakterowi swemu: jedna tworzyła białe lilije i blade hyacynty, druga ożywiała świetnemi barwy tulipany i gwoździki.
Amory w milczeniu przypatrywał się im minut kilka, poczem otworzył drzwi. Na szelest jaki zrobił, obie dziewice odwróciły się i wydały okrzyk nieznaczny, niby dwie podchwycone gazelle; tylko lekki ale przelotny odcień karminu ukazał się na licu blondynki, gdy towarzyszka jéj zbladła nieznacznie.
— Widzę, żem źle zrobił niekazawszy się oznajmić, rzekł młodzieniec zbliżając się żywo do złotowłosej dziewicy i niezwracając uwagi na jéj przyjaciółkę, bom cię przestraszył Magdaleno. Daruj mi, ale ja jeszcze uważam się za syna przysposobionego P. d’Avrigny i postępuje sobie w tym domu zupełnie tak, jakbym miał prawo należeć jeszcze do niego.
— I dobrze robisz Amory, odpowiedziała Magdalena, a zresztą, sądzę nie umiałbyś robić inaczej, choćbyś chciał; w sześć tygodni nie można się pozbyć nawyknień lat ośmnastu; ależ przywitaj się z Antoniną......
Amory podał z uśmiechem rękę brunetce.
— Przepraszam cię, rzekł, kochana Toni, ale musiałem naprzód wytłumaczyć się z mojéj niegrzeczności przed tą, którą nabawiłem strachu. Słyszałem głos Magdaleny, i pobiegłem do niéj.
Potem obracając się do guwernantki.
— Mistress Brown! rzekł, dzień dobry!
Anton na uśmiechnęła się ściskając rękę młodzieńca, ale w uśmiechu jéj był mały odcień smutku, bo właśnie myślała sobie, że i ona podobnie Magdalenie na widok młodzieńca okrzyk wydała, ale go Amory nie słyszał.
Mistress Brown nic nie widziała albo raczéj widziała wszystko, ale wzrok jéj ślizgał się po powierzchni tylko rzeczy.
— Nie usprawiedliwiaj się jéj Panie Hrabio, rzekła: i owszem, dobrzeby częściej robić to co zrobiłeś, choćby dla tego, aby oduczyć to piękne dziecko od téj lękliwości bezzasadnej i tych drżeń nagłych.
Wiesz pan zkąd to pochodzi? — z jéj marzeń. Ona stworzyła sobie świat osobny, i zamyka się w nim, kiedy tylko nie utrzymuje się jéj w święcie rzeczywistym. Co się tam dzieje w tym święcie? ja nic nie wiem; ale to wiem dobrze, że jeżeli tak dłużej potrwa, to nareszcie ona musi świat jeden dla drugiego poświęcić, a wtedy marzenia jéj staną się życiem, a życie będzie jéj marzeniem.
Magdalena podniosła na młodzieńca długie i słodkie spojrzenie, i niby mówiła mu tém spojrzeniem: Ty wiesz Amory o czém ja marzę w mych marzeniach. Antonina widziała to spojrzenie, stała przez chwilę zamyślona, potem zamiast siąść do krosienek, siadła przy fortepianie i puściła palce po klawiszach, grając z pamięci fantazję Talberga.
Magdalena wzięła się do roboty, Amory siadł przy niéj.
— Co to za męka, kochana Magdaleno, rzekł z cicha, że teraz tak rzadko sami i wolni być możemy....
Czy to przypadek tak rzeczy składa, czy to jest rozkaz wyraźny twego ojca?
— O! ja nic nie wiem, mój drogi, odpowiedziała dziewica, ale wierzaj mi, ja równie na tem cierpię jak ty. Kiedyśmy mogli widzieć się co dzień, co godzina, nie czuliśmy szczęścia naszego; i tutaj jak wszędzie, potrzeba było ciemności aby za słońcem zatęsknić.
— Ale czy nie mogłabyś powiedzieć Antoninie albo przynajmniéj dać jéj poznać, że zrobiłaby nam wielką łaskę, gdyby też czasami zabrała tę dobrą pannę Brown. Wszak ona pozostaje z nami więcéj z przyzwyczajenia, jak przez roztropność jaką; z resztą, nie dostała, sądzę wyraźnego rozkazu pilnowania nas.
— Nie raz mi to przychodziło do głowy, mój Amory, ale nie wiem, co za uczucie mię wstrzymuje. Kiedy tylko otwieram usta chcąc mówić o tobie z Antoniną, głosu mi brak zupełnie; a jednak nic bym jéj nowego nie powiedziała. Ona Wie dobrze, że cię kocham.
I ja to wiem także Magdaleno, ale potrzeba mi abyś mi to głośno mówiła. Słuchaj! — kiedy cię widzę, jestem szczęśliwy; ale zda mi się, że wołałbym się pozbawić tego szczęścia nawet, aniżeli widzieć cię w obec ludzi obcych, zimnych, obojętnych, którzy każą ci hamować głos, układać twarz twoją; i nawet teraz, w téj chwili, niepodobna wypowiedzieć jak przykre wrażenie sprawia na mnie ten przymus.
Magdalena wstała uśmiechając się z lekka.
— Amory! rzekła, pomożesz mi zebrać kwiatków w ogrodzie i oranżeryi; zaczęłam robić bukiet, wczorajsze kwiaty mi zwiędły, chciałabym mieć świeże.
Antonina powstała żywo.
— Magdaleno! rzekła, porozumiewając się z dziewicą, nie powinnaś wychodzić wcale; dziś tak pochmurno i chłodno; pozwól mi, ja pójdę po kwiatki i postaram się, żebym się za nie wstydzić nie potrzebowała.
— Moja kochana Panno Brown, mówiła daléj, bądź tak dobra, idź do pokoju Magdaleny i weź bukiet, który znajdziesz pani na stoliku w japońskim wazonie, i przynieś mi go do ogrodu, bo muszę patrząc na niego taki sam drugi ułożyć. Po tych słowach Antonina wyszła przez okno duże tworzące drzwi, i po schodkach zbiegła do ogrodu; a tymczasem Mistres Brown, która z resztą niedostała żadnego szczególnego rozkazu co do młodych dwojga łudzi, a wiedziała jakie ich łączyły związki od dzieciństwa, wyszła bocznemi drzwiami, nierobiąc żadnéj uwagi. — Amory patrzał za odchodzącą guwernantką, i widząc wreszcie, że sam jest z Magdaleną, ujął jéj rękę.
— „Nareszcie droga Magdaleno, mówił jéj z wyrazem gorącej miłości, nareszcie jesteśmy sami na chwilę. — Duszo moja, spiesz się, patrz na mnie, powiedz mi, że mnie kochasz zawsze; bo doprawdy, od czasu dziwnéj zmiany ojca twego w postępowaniu ze mną, zaczynam wątpić o wszystkiem. O! bo ja — ty wiesz że cię kocham!
— O tak, rzekła ona, westchnąwszy radośnie, jak się wzdycha, kiedy pierś szczęściem wzbierze, tak mów mi, że kochasz mię, bo zdaje mi się, że będąc tak słabą, jak jestem, twoją tylko żyję miłością; patrzaj Amory, kiedy ty jesteś przy mnie oddycham lekko, i czuję siłę w sobie niezwykłą; ale nim przyjdziesz, albo gdy już odejdziesz duszno mi — brak mi powietrza; a ciebie tak często niema od czasu jak przestałeś mieszkać z nami! — I kiedyż będę miała prawo nie opuścić już ciebie, ciebie tchnienie moje, duszę moją!
— Słuchaj Magdaleno, niech się stanie co chce, dziś wieczór jeszcze, napiszę do twojego ojca.
— I cóż się stać może? chyba to, że piany naszego dzieciństwa urzeczywistnią, się nareszcie! Kiedyś skończył lat 20 a ja 15, czyż od tego czasu nieprzywykliśmy uważać siebie za przeznaczonych sobie nawzajem? — Napisz śmiało do mego ojca Amory, zobaczysz, że nie oprze się twemu listowi i proźbom moim gorącym.
— Clhciałbym być równie pewnym jak ty Magdaleno; ale doprawdy, od niejakiego czasu twój ojciec dziwnie się zmienił dla mnie — Postępując przez lat 15 ze mną jak z synem własnym, pomału doszedł do tego, że mnie za obcego zupełnie uważa, nieprawdaż? — A i ty, któraś mię prawie za brata przedtem uważała, teraz czyś nie krzyknęła, kiedym wszedł bez oznajmienia?
— Ach! to był okrzyk radości, mój Amory; nigdy mię nie znajdziesz nie przygotowaną, zawsze czekam na ciebie; ale jestem tak słaba, tak nerwowa, że wszystkie uczucia moje zdradzają się przez ruchy niezwykłe. — Nie uważaj na to, mój kochany; postępuj ze mną jak z tym kwiatkiem, którysmy dręczyli, pamiętasz.. wtedy, dla zabawy, niemyśląc o tém, że i mi ma życie jak i my, że mi to cierpienie sprawia, być może. I ja jestem jak on. Twoja obecność obdarza mie szczęściem jakiegom doświadczała w dzieciństwie bawiąc się na kolanach matki mojéj. Bóg biorąc mi ją dał ciebie, abyś jéj miejsce zastąpił. — Jéj winnam pierwsze życie, tobie drugie. — Ona mi dała życie ciała, tyś mi dał życie duszy. —Jeżeli chcesz Amory abym się częściej tak odradzała, patrz na mnie często, mój drogi!
— O! zawsze, zawsze, wołał Amory, chwytając rękę dziewczyny, i przyklejając do niéj gorące usta. — O Magdaleno! ja kocham, kocham Ciebie!
Ale uczuwszy ten pocałunek biedne dziecko, wstało drżące, gorączkowe, i kładąc rękę na sercu:
O! nie tak, nie tak! — rzekła. Twój głos zbyt jest namiętny, wstrząsa całem jestestwem mojem. Usta twoje palą mię. — Oszczędzaj mnie, mój drogi. Przypomnij sobie biedny kwiatek; chodziłam wezmą zobaczyć go.. już nie żył.
— Dobrze więc Magdaleno, dobrze — będzie jak chcesz. — Usiądź, kochanie, pozwól mi siąść na téj poduszce, u nóg twoich; a ponieważ miłość moja przykrość ci sprawia, będę mówił z tobą po bratersku, szczerze — serdecznie; — i przestanę na tém. — O! dzięki Bogu! — Lica twoje przybierają zwykły swój kolor; nie mają już tego blasku dziwnego, który mię zatrwożył w téj chwili, ani téj strasznej bladości, co je kryła, kiedym przyszedł. — Lepiéj ci? — dobrze Ci? Magdaleno, siostro moja, kochanko moja!
Młoda dziewica, padła raczéj nie siadła na krzesło, oparta na ręku, pochyliła naprzód głowę osłoniętą długiemi jasnemi włosami; a końce ich igrały z czołem młodzieńcza. — I tchnienie jéj mieszało się z tchnieniem kochanka.
— Tak, tak, mówiła, Amory! ja blednę i rumienię się według téj woli. — Tyś dla mnie tem, czem słońce dla kwiatów.
— Oj! co to za upojenie, ożywiać cię, wzrokiem swojem wlewać siłę — słowem jednem! Magdaleno, kocham cię, kocham!
I była chwila milczenia i zdało się, że dusze obie w oczach się zbiegły. Jedną rażą lekki szelest dał się słyszeć z tyłu. — Magdalena podniosła głowę, Amory obróci! się. Pan d’Avrigny, stał za niemi, i patrzał na nich surowo.
— Mój Ojcze! zawołała Magdalena, pochylając się w tył.
— Mój drogi Opiekunie, rzekł zmięszany Amory, powstając i kłaniając się.
P. d’Avrigny nic nie odpowiedział, zdjął z wolna rękawiczki, położył kapelusz na krześle i nieruszywszy z miejsca, po chwili milczenia, która się godziną męki młodym wydała, głosem przerywanym rzekł: „Jeszcze tu jesteś Amory? — Wiesz co, zostaniesz bardzo zręcznym dyplomatą, jeżeli będziesz daléj uczył się polityki w buduarach, i jeśli będziesz badał potrzeby i korzyści narodu patrząc na haftowanie; niedługo poszlą cię niezawodnie na Ambasadora wprost, do Petersburga albo do Londynu, jeżeli będziesz zgłębiał myśli Talejrandów i Meternichów w towarzystwie młodej pensjonarki.
— Panie! rzekł Amory, a w jego głosie mieszała się miłość synowska z obrażoną dumą, może być, że w oczach pana zaniedbuję nieco naukę stanu do jakiego podobało się i mię przeznaczyć, ale Minister nigdy się na moją opieszałość nie skarżył, a wczoraj, kiedym mu czytał robotę, jaką mi powierzył....
— Minister ci powierzył robotę? a jaką? o czem? o założeniu drugiego Jockéj — klub, o zasadach boxów i fechtowania, o prawidłach, polowania w ogólności i jego szczególnych rodzajach? Jeżeli tak jest, to nie wątpię — że był zadowoliły z twej pracy.
— Ależ, mój kochany Opiekunie, mówił Amory z lekkim uśmiechem, pozwól mi zrobić uwagę, że wszystkie te przyjemności, którym, jak mi zarzucasz, zanadto się oddaję, z ojcowską prawie troskliwością zalecałeś mi sam; robienie bronią i konna jazda, mówiłeś mi nieraz, są przy językach obcych którymi mówię, dopełnieniem wychowania dobrze urodzonego człowieka XIX wieku.
— Tak, wiem to dobrze, mój Panie, kiedy się z tego robi rozrywkę po pracy poważnéj, nie zaś kiedy się im poświęca tę pracę. — Ach! doskonałym jesteś typem ludzi naszego czasu, którym się zdaje, że wszystko wiedzą, niczego się nie ucząc; którzy posiedziawszy godzinkę w Izbach z rana, godzinkę w Sorbonnie popołudniu, godzinkę w teatrze wieczorem, uważają się za Mirabeau, za Cuvier, za Geoffroy; sądzą o wszystkiem z wysokości geniuszów swoich, i rzucają pogardliwe swoje salonowe zdania na szale, na któréj ważą się losy świata! — Minister chwalił Cię wczoraj, mówisz? bravo! żyj temi świetnemi nadziejami, zbywaj te pyszne pochwały, a gdy przyjdzie dzień wypłaty zbankretujesz niezawodnie- — Ponieważ mając lat 23, zasłonięty przez wygodnego Opiekuna, ujrzałeś się doktorem prawa, magistrem sztuk, umieszczonym przy poselstwie; ponieważ chodzisz na bale dworskie w mundurze, którego kołnierz złotem świeci; ponieważ ci obiecano krzyż legii honorowej, tak samo może, jak obiecują wszystkim, co go niemają — dla tego zdaje ci się, że wszystko zrobione, i trzeba czekać tylko na los szczęśliwy założywszy ręce. Jestem bogaty, mówisz sobie, a więc mogę pozostać nieużytecznym; i przez to piękne rozumowanie twój tytuł szlachecki służy ci za patent lenistwa!..
— Ależ mój Ojcze kochany, zawołała Magdalena, przestraszona rosnącym ciągle ogniem słów Pana d’Avrigny, co też ty mówisz? Nigdy nie mówiłeś tak do niego.
— Panie, Panie, jąkał Amory.
— Tak! mówił Pan d’Avrigny nieco spokojniej ale z większą jeszcze goryczą, wyrzuty moje bolą cię, tém bardziéj, żeś na nie zasłużył, nie prawdaż? A jednak trzeba ci się przyzwyczaić do nich, jeżeli chcesz daléj prowadzić to życie bez celu, jakiem żyjesz teraz; albo musisz wyrzec się widoku opiekuna kwaśnego i wymagającego. — O! od wczoraj dopiero, usamowolniony jesteś mój kochany. Mój stary przyjaciel Hrabia Leoville zostawił mi opiekę nad tobą. Stosunki nasze prawne ustały już, ale moralny związek łączy nas jeszcze. Dla tego powinienem cię uprzedzić, że w tych czasach zawichrzeń, kiedy majątki i honor zależą od kaprysu tłuszczy albo zamieszania pospólstwa, na siebie tylko liczyć potrzeba, i że przy wszystkich twoich milionach i hrabiostwie, ojciec familii, dobrze położony w towarzystwie, odmówiłby ci ręki swej córki — i zrobił by rozsądnie: bo twe triumfy na wyścigach i stopnie twoje w Jockejclub zbyt słabą dają rękojmię.
Pan d’Avrigny uniósł się słowy własnemi, stąpał wielkiemi kroki, nie patrząc ani na córkę drżącą jak listek, ani na młodzieńca co stał, marszcząc brwi gniewne: — Amory, którego zaledwo uszanowanie od wybuchu powstrzymało, poglądał to na Pana d’Avrigny rozjątrzonego, to na Magdalenę osłupiałą równie jak on sam, bo oboje niemogli pojąć przyczyny gniewu.
— Ale nie pojąłeś-że, ciągnął daléj P. d’Avrigny, zatrzymując się przed młodą parą, oniemiałą od tego nieczekanego gniewu, niepojąłeś więc, mój Amory, dla czegom cię prosił, abyś dłużéj z nami nie mieszkał? Wszakże nieprzystoi młodemu człowiekowi mającemu imię i majątek, trawić czas marnie na gawędce z młodemi dziewczętami; wszakże to co uchodzi w 12 roku, staje się śmiesznem w 23 — i zresztą przyszłość córki mojéj — choć niema nic wspólnego z twoją przyszłością — może równie jak twoja ucierpieć na tych ciągłych wizytach.
— O! Panie, Panie! zawołał młodzieniec, miéj-że litość nad Magdaleną! widzisz dobrze, że słowa twe ją zabijają.
Wrzeczy saméj Magdalena, bielsza od posągu, padła nieruchoma na krzesło, bo straszne słowa ojca ugodziły ją w serce.
— Moja córko, moja córko!... wołał P. d’Avrigny blednąc równie jak ona — córko moja! — Ach! to ty ją zabijesz Amory!...
I skoczył do Magdaleny, wziął ją na ręce swoje, jak dziecię, i uniósł do blizkiego pokoju — Amory chciał iść za nim.
— Zostań Pan, rzekł zatrzymując go we drzwiach; zostań! rozkazuję Ci.
— Ale, mówił Amory załamując ręce, ona potrzebuję pomocy.
— To cóż? rzekł P d’Avrignv, nie jestemże lekarzem?
— Przepraszam Pana, wyjąknął Amory, ale ja sądziłem.... ja niechciałbym się oddalić nie dowiedziawszy się...
— Dziękuje, ślicznie dziękuję mój drogi, za troskliwość. — Ale bądź spokojny — Magdalena zostanie z ojcem, a ja nie odnmówię jéj starań. A więc bądź zdrów — do widzenia.
— Do widzenia! rzekł młodzieniec.
— Do widzenia! odpowiedział P. d’Avrigny zimno poglądając, i pchnął nogą drzwi, które się zawarły za nim i za Magdaleną.
Amory pozostał na miejscu nieruchomy, w rozpaczy. W téj chwili usłyszał dzwonek; wołano służącej — i Antonina weszła z Panną Brown.
„Boże! zawołała Antonina, co tobie jest Amory? zkąd ta bladość i smutek? gdzie Magdalena?
— Umiera — Umiera! wołał młodzieniec. Idź, idź Panno Brown! idź do niéj ona potrzebuję twéj pomocy.
— Mistress Brown pobiegła do pokoju, który jéj wskazał Amory.
— Ale dla czegóż ty nie wejdziesz? rzekła mu Antonina.
Bo mię wypędził! zawołał Amory.
— Kto taki?
— On! P. d’Avrigny, ojciec Magdaleny!
I wziąwszy kapelusz wybiegł jak szalony z mieszkania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.