<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Australczyk
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Był to ranek świąteczny. Świąteczność objawiała się na polach pustką, a na drogach polnych zaludnieniem niezwykłem. Narzędzia pracy i ludzie pracujący zniknęli; w żółtej pożni spokojnie słały się siwe puchy koniczyny i białe wełny kocanek, a na skibach ziemi świeżo zoranej ptaki bezpiecznie szukały żeru.
Nikt dziś w tych samotnościach rozległych i światłem słonecznem zalanych nie deptał kwiatów i nie trwożył ptaków. Za to po drogach i dróżkach przeciągały gromady ludzkie, zdala podobne do bukietów i wstęg jaskrawych. Od ubrań kobiecych, a nawet męzkich, biła najjaskrawsza możliwie czerwoność i żółtość, z silną domieszką szafiru i zieloności. Te barwy dzikie i mocne, po wielu naraz punktach rozproszone, rzucały na widnokrąg nutę wesołą. W oddali rozlegał się głos dzwonu, którego tony srebrne przygasały i wzdymały się, i słabły nabierały mocy, znikały i znowu leciały, śpiewały, wołały w powietrzu pełnem słońca, nad kwiatami zaściełającemi pola i ludźmi, mrówiącemi się po drogach. Był to dzwon jednego z dwu najwidoczniejszych punktów krajobrazu: kościoła parafjalnego w Zawrociu. Przed drugim z tych punktów, to jest przed bramą dziedzińca w Górowie, stanęła bryczka, kilimkiem okryta, parą kasztanków zaprzężona, z woźnicą w szarej switce na koźle. Wyskoczyli z niej prawie z jednostajną żwawością dwaj ludzie różnego wieku.
— Ot, masz, kotku, i Górów! Chciałeś go widzieć, miałeś rację, co tu robić, miałeś rację! Rezydencja piękna i kto chce dobrze poznać te strony, musi jej także przypatrzeć się zblizka co tu robić! Warto przypatrzeć się zblizka, co tu robić, bardzo warto!
Pan Romuald był ożywionym jak zwykle nawet więcej niż zwykle. Częściej jeszcze niż zazwyczaj powtarzał swoje zabawne przysłowie, na synowca patrzał wzrokiem śmiejącym się i rozbłysłym. Roman zatrzymał się chwilę u bryczki.
— To w Zawrociu dzwonią? — zapytał.
— A, w Zawrociu, kotku, na nabożeństwo dzwonią. Ale ono jeszcze, co tu robić, nie zaraz się zacznie. Jeszcze, co tu robić, w porę zdążymy. No, chodź oglądać park i pałac! Klektałeś mi głowę tem oglądaniem, to chodźże teraz i oglądaj, co tu robić!
Roman zawahał się.
— Jakto? tak odrazu? nie prosząc o pozwolenie?
— Można, kotku! Cha, cha, cha, cha! Można! co tu robić! Już ja ci ręczę, że, co tu robić, bez prośby o pozwolenie... cha, cha, cha!
Śmiał się nie wiedzieć czego, ale serdecznie.
— Ot, popatrz najprzód, jaka alea pyszna i jakie sztachety! phi, phi! takiej alei i takich sztachet byle gdzie nie zobaczysz, co tu robić;
Sztachety istotnie wykwintne, kosztowne, ze słupami murowanemi, obejmowały na przestrzeni bardzo znacznej masę zieloności prawdziwie potężną. Za niemi, z nieprzejrzanej gęstwiny wirginij i akacyj, tworzącej niby wał obronny, dobywały się w odstępach regularnych pnie drzew, grube u podnóży, a u szczytów łączące się znowu w gęstwinę nieprzejrzaną. Wyglądało to wspaniale; tylko że w wielu miejscach słupy, z których tynk opadł, świeciły nagą czerwonością cegieł, zawsze do ran podobną, a z zewnętrznej strony sztachet rozrosłe ogromnie łopiany, żywokosty, pokrzywy, chrzany, tworzyły pod wałem z wirginij i akacyj jeszcze jedno, najniższe piętro zieloności, poplamionej brudną białością kwitnącego obficie mydlniku. Pomiędzy dwoma pasami takiej dziczyzny swobodnej i bujnej, w zagłębieniu drogi wraz z gruntem trochę falującej, wyschła kałuża pozostawiła czarny pas błota, nigdy nie wysychającego. Za kałużą stały długie i ślepe ściany budynków gospodarskich murowanych i rozległych; po drugiej jej stronie wznosiła się brama pałacowa, murowana także, wysoka i szeroka, cacko architektoniczne, wystudiowane, ozdobne, świecące na słupach i gzemsach ranami czerwonemi, z jednym tylko wierzejem, wiszącym na jednej tylko zawiasie, ukośnie i jakby na włosku. Drugi leżał w zielskach połyskując gdzie niegdzie metalem rdzewiejącym. W tej bramie, gościnnie rozwartej, Roman stanął i rozejrzał się dokoła ze zdziwieniem wielkiem.
Dziedziniec ogromny otoczony był kołem drzew, pośród którego pałacyk stojący w głęb wydawał się klamrą, spinającą wieniec królewski. Z prawdziwie królewską powagą stały tu świerki, modrzewie i sosny alpejskie, na których tle, prawie czarnem, słały się niezliczone wzory, wzrosty i odcienia drzew liściastych. Wysmukłe, rozłożyste, wyższe i niższe, te drzewa liściaste rozrzucały na ciemnem tle iglastych gałęzie, podobne do girland, bukietów i wodotrysków. Były tam szczyty zaostrzone jak iglice wieżyc, takie, które rozkładały się w wachlarze, i inne, zwieszające ku dołowi gałęzie płaczące liśćmi, jak strugami łez. Jedne wznosiły się nad drugiemi, które z kolei zdawały się następować na inne, lecz w tym natłoku, pełnym rozmaitości, na pozór nie przebranej, żaden szczegół nie ginął, bo wszystkie, dzięki umiejętnemu wycieniowaniu barw i rozmiarów, odrzynały się wzajem od siebie z wypukłością rzeźb najdoskonalszych. Sztuka bardzo biegła, natura bardzo sprzyjająca i czas bardzo długi wytworzyły ten przepych, dobywający się z ziemi i roztaczający w przestrzeni olśniewające gry linij, świateł, półświateł i zmroków ciemnych, w których połyski srebrne i kory białe majaczyły jak widma, kryjące się przed słońcem. Był to jeden z trzech wielkich szczegółów obrazu, widzianego z bramy pałacowej[1] Zaraz po nim, oko zatrzymywało się na pałacyku lekkim, doskonale stylowym, obwieszonym girlandami dzikiego wina. Z pomiędzy tych girland wychylały się ściany białe, balkony napowietrzne, okna liczne, baszty dumne i zgrabne, obwiedzione u szczytów galeryjkami, podobnemi zdala do przędzy wysnutej rękoma wieszczek.
Jedno i drugie: wieniec drzew przepyszny i pałacyk bardzo ładny, mogły tylko podobać się albo nawet obudzić uczucie zachwycenia, wyciekające z pięknych dzieł natury i sztuki. Ale trzeci szczegół obrazu obudzał zadziwienie i ciekawość. Był nim dziedziniec pałacu wielki, w ogromnem kole drzew, mający kształt okrągły.
Czyliż naprawdę był to dziedziniec pałacowy, lub może raczej łąka, zaniedbana przez ludzi, a przez naturę zasiana z hojnością niesłychaną? Ta duża przestrzeń, jak morze falami, wzdymała się pagórkami i wałami, utworzonemi z łopianów, podbiałów, szczawiów, geranjów dzikich, wzrosłych do wielkości prawie bajecznej. Gdzieindziej, zamiast pagórków i wałów z liści zębatych, pierzastych gwiaździstych, rosły lasy łodyg nagich, bo już okwitłych, albo jeszcze jaśniejących kwiatami takiemi, jakie zazwyczaj żyją w samotnościach polnych lub tężnych od ludzkiej ręki i przemyślności dalekich. Pośrodku dziedzińca, gdzie na małem wzgórzu można było jeszcze rozpoznać szczątki kompasu, stała grupa wysokich wiesiołków, jak stu świecami płonąca setką koron jasno-żółtych, które dniami i nocami szeroko rozwarte, noszą tu i owdzie nazwę «świec nocnych». Świece te gasiły blaskiem brudnawą żółtość dziewann, równie jak one wysokich, a do kolan i do stóp dorastały im i słały się dzwonki krzaczyste, weroniki o fjoletowych kłosach, drjakwie białe, biedrzeńce koronkowe, mięty kiciaste, srebrniki sypiące deszcze gwiazdek żółtych na trawy i zielska nizkie, gęste, poplątane, zaciekające morzem falistem pomiędzy drzewa i zalewające podjazd pałacowy. Ten podjazd był szeroki brukowany, wsparty na szeregu kolumn ozdobnych. Tuż przed kolumnami wyrosło kilka ostów niezwykle wysokich, które po kwiecie świeżo opadłym, dostały na łodygach puchów siwych i długich. Te osty wyglądały bardzo szczególnie; wyższe i niższe, z wiszącemi na nich puchami, miały pozór dziadów-żebraków, zebranych w kupę u stóp pałacu i gdy wiatr powiewał, trzęsących siwemi brodami w rozmowie tajemniczej.
Tajemniczość pewną nadawało także obrazowi całemu milczenie, które tu panowało. Mącił je tylko szczebiot ptactwa w drzewach. Oprócz niego nic słychać nie było, nic zupełnie. Pałacyk stał cichy, jak grób. Okna jego były zamknięte i słońce nie zapalało w żadnem z nich połysku żadnego. Nie można było odgadnąć zdala przyczyny, dla której wyglądały jak źrenice, powleczone bielmem.
Ochłonąwszy ze zdziwienia, obudzonego przez widok niespodziewany, Roman zapytał:
— Czy tu nikt nie mieszka?
— A widać, widać to zaraz, kotku, że nikt nie mieszka — wesoło i raźno odparł stary Darnowski. Ale cóż nam to szkodzi? Owszem, co tu robić, swobodniej obejrzymy sobie wszystko. Chodź do ogrodu!
— A gdzież mieszka Oławicki?...
— Tędy, kotku, pomiędzy temi drzewami będzie najbliżej... Co za drzewa! a? Co za bujność i żyzność! Patrzaj tylko, oglądaj się i, co tu robić, gębę rozdziawiaj! Takiej gleby, jak w Górowie, daleko na okół nie znajdziesz, nasza w Darnówce ani się do niej umywała. Człowiek, będący rolnikiem i gospodarzem, patrząc na nią, co tu robić, smakuje i oblizuje się. Raj ziemski, kotku, prawda, a? co tu robić!
— Przypuszczam tylko, że w raju musiało być trochę weselej — zauważył Roman.
— Smutno ci tu? — zadziwił się Darnowski — czego? Masz wiedzieć, kotku, że Górów to rzecz wcale wesoła, wcale wesoła dla właściciela swego. Dobra wielkie, co tu robić, prawdziwie pańskie. Kilka tysięcy morgów ziemi prawdziwie bożej, kotku, łaskawej, hojnej, miłosiernej, kotku... do tego, co tu robić, lasy i wody, pastwiska i młyny, wszystko, czego trzeba, kotku, a pośrodku państwa rezydencja taka, co tu robić...
Wpadł w zapał i krokiem sprężystym idąc obok synowca, z wielomównością, u niego nawet niezwykłą, opowiadał rozległość, przymioty, wartość wszechstronną dóbr Górowskich. Głos jego raźny i donośny, przerywany często śmiechem swobodnym, brzmiał w cieniach głębokich, w gęstwinach zdziczałych, w milczeniu absolutnem, jak w puszczy dziewiczej.
W ogrodzie i parku, który przebiegali obaj w kierunkach różnych, znowu modrzewie, świerki, sosny alpejskie, inne jakieś drzewa iglaste, ciemne, ponure, na których tle śmiała się wiecznie świeża zieloność brzóz, przyodzianych w kory białe, wznosiły się całe szeregi odwiecznych wiązów, lip i jesionów, rosły zarośla krzewów najpospolitszych i najwyszukańszych, zmieszane, splątane, rozbujałe, pełne zmroków głębokich, odkrywających nagle przestrzenie świetliste, blaskiem słońca pokryte, gorejące czerwienią, już jesienną niektórych gałęzi, jak płomieniami. Czasem z za grupy drzew, z za zarośli krzewów, przez nagłą szczerbę w alei, gdzie leżały na ziemi drzewa połamane, ukazywał się pałacyk, wytworniejszy jeszcze od strony ogrodu, niżeli od strony dziedzińca. Czerwonawe girlandy owijały jego wielkie ganki i, pełzając po ścianach, wieszały się nad oknami bez połysku, jak brwi krwawe nad oślepłemi oczyma. Ukazywał się, znowu niknął, lecz po dawnych trawnikach, klombach, drogach, których oko bystre odkryć mogło słabe tylko ślady, niby echa od niego rzucane w przestrzeń, iskrzyły się takie same sploty czerwone, jak te, które go zdobiły. Latorośle wina dzikiego bujały tu z siłą i rozrostem niesłychanym, owijały pnie, pozostałe po drzewach złamanych, wzdymały się na trawach, jak piana żółto-krwista na morzu zielonem. Wiatr roznosił ich nasiona; on, który tu był gospodarzem, siał łamał. On, słońce i bogate soki ziemi czyniły tu wszystko. Jeszcze także praca ludzka, ale już dawno; więcej nikt. W tej chwili królową wszystkiego tu była cisza. Wrażenie, przez nią wywierane, przemagało wszystkie inne. Pośród okolicy, w dzień świąteczny zaludnionej, wystrojonej, rozdzwonionej, to miejsce było pustynią, raczej puszczą, w której tylko trochę ptaków drobnych gwarzyło w drzewach. Zapewne po drugiej stronie drogi błotnistej, pomiędzy śpichrzami i oborami, topiącemi się w dzikich zielskach, było jakieś życie ludzkie, ale słabe, bo przestrzeni, dzielącej je z pałacem i parkiem, odgłosy jego dosięgnąć nie mogły, więc tylko drobne ptactwo tu i owdzie świergotało i szczebiotało, wiatr w drzewach iglastych z cicha szumiał, a liściaste poruszał małym szelestem, słońce kładło wielkie płachty złota na trawniki, usiane centkami zdziczałych stokroci.
Roman zdjął kapelusz i przesunął rękę po czole zmarszczonem.
— Szalenie smutno tu, mój stryju. Inaczej wcale wyobrażałem sobie Górów. Gdzież jest pan Henryk Oławicki, stryju?
Stary odpowiedział raźnie:
— Czy ja wiem, kotku! Jakże i po co ja mam wiedzieć, gdzie pan Oławicki! Górów znam z czasów dawnych, co tu robić, ale i parę miesięcy temu byłem tu ze Stefkiem, aby pomówić z rządcą o interesie młodego Wygrycza... ale, co tu robić, ty nie wiesz, kto to Wygrycz i mniejsza o to. Dość, że byliśmy tu ze Stefkiem i obeszliśmy we dwóch całe to miejsce, jak teraz z tobą... Zaraz tu będzie, gdy z alei tej wyjdziemy, ładny obrazek... co tu robić... bardzo ładny... ot i jest już! popatrz tylko! Prawda, że ładny? Warto popatrzeć? a? co tu robić!
Obrazek był dziwny. Staw okrągły i duży nie świecił przezroczem kryształowem i nie odbijał w sobie nieba, ani płynących pod niem obłoków kędzierzawych. Pod szerokiemi liśćmi grzybieniów, pod sieciami rzęs i zaroślami łoz, rozświet, sitowi, powierzchnia wody znikała prawie zupełnie, gdzieniegdzie tylko występując wśród pleśniejącej zieleni okami mętnego błękitu. Po brzegach stały grube wierzby z siwemi liśćmi, olchy rosochate, i jedna wysoka topol włoska, u której wierzchołka jeżyło się nagiemi zębami brony gniazdo bocianie — puste. Przez wiatr wykrzywione, puste gniazdo rysowało na tle nieba linję zębiastą i ukośną. Pustą, jak to gniazdo była altana lipowa, zielskiem zarosła, z czemś bielejącem w głębi. Ławki, które niegdyś stały w niej kręgiem, przemieniły się w zgniłe i pruchniejące drzewa. Napełniała ją stęchlizna, w której ziele jaskółcze świeciło w dole żółtością, podobną do pleśni; w głębi, u góry, pod splotem gałęzi, na wysokim piedestale mętnie bielał posąg, dzieło sztuki, i Darnowscy stanęli przed posągiem.
Było to dzieło sztuki, niegdyś bardzo piękne, po którem pozostał tylko tors, wykonany mistrzowsko i ramiona, podniesione ruchem błogosławiącym. Głowa, nie wiedzieć, przez co strącona z szyi, nie wiedzieć, gdzie się podziała. Może upadła na ziemię i przykryły ją ziela jaskółcze. Co, kogo wyobrażał posąg, niepodobna było teraz odgadnąć, to tylko zdawało się pewnem, że błogosławił. Przez otwór altany widać było staw, pokryty pleśniami, topol z pustem gniazdem bocianiem, a za stawem w oddaleniu nie dużem szary pas wsi, najeżonej drzewami. W głębi zaś altany ciemnej, wilgotnej, opuszczonej, świętość jakaś bez nazwy i oblicza, wyciągała ramiona marmurowe nad ławkami gnijącemi i zielem jaskółczem, z powagą i pięknością wszystkich rzeczy, poczętych w myśli wzniosłej. Błogosławiła. Pleśniom i stęchliźnie, zmrokowi i ciszy, której tu ptaki nawet nie przerywały, błogosławiła.
Roman szerokiemi krokami oddalał się od altany, dążąc ku miejscu, pozbawionemu drzew i stojącemu w cieple słonecznem. Stary Darnowski, który, przypatrując się stawowi, trochę był za nim przyzostał, doganiał go z głośnym śmiechem.
— Czekaj no, kotku, czekaj no, nie porzucaj swego Piętaszka. Bo jeden z nas Robinsonem jest, a drugi Piętaszkiem, ponieważ, co tu robić? znajdujemy się na wyspie bezludnej. Nie rozłączajmy się przynajmniej, bo jeszcze nas, co tu robić? wilki zjedzą w tej — strażnicy. Czy ja dobrze pamiętam, że oni nazywali się Robinson i Piętaszek... ci, co to wiesz? Ale mniejsza o to! Jeszcze, co tu robić, musimy zobaczyć, kotku, co dzieje się we środku, w pałacu... jak tam urządzone jest wnętrze strażnicy... musimy zobaczyć dla dokompletowania, co tu robić, dla dokompletowania musimy zobaczyć...
Z oczyma rozgorzałemi, jak żarzewia, ze zmarszczkami, falującemi na wielkiem czole, jak wzburzone morze, śmiejąc się i żartując, dopędzał synowca.
— Czy Oławicki jest zrujnowanym? — zapytał Roman.
— Gdzież tam, kotku! Jest bardzo bogatym. Oprócz Górowa, posiada wiele jeszcze różnych rzeczy, co tu robić, w ziemi i metalu... Panem jest całą gębą. Ma dwóch synów, którzy, podzieliwszy się dobrem ojcowskiem, będą jeszcze panami całą gębą. Ale, co nas to może obchodzić?... Pies kudłaty, jemu ciepło, chłop bogaty, jemu dobrze, prawda? co tu robić! Ot i pałac! Zajrzyjmy przez okno, jeżeli jest choć jedno nie zasmarowane kredą. Po jakiego djabła oni szyby zasmarowali kredą? Ażeby ich słońce nie przepalało, co tu robić, i aby od światła obicia na meblach nie płowiały. Pewno, pewno! słusznie! Jednak my tu znajdziemy sobie jaką dziurkę, albo szparkę, co tu robić, ażeby przez nią zajrzeć do środka.
Mówiąc to, chodził pod ścianą pałacu, podnosił głowę, oglądał z osobna każde okno, a, nie znajdując żadnej dziurki ani szparki, z niezadowoleniem machał ręką i pstrykał palcami.
Roman oparł się plecami o drzewo, ramiona skrzyżował na piersi i z podniesioną głową patrzył na okna, które wzajemnie patrzyły na niego białkami martwemi, z pod brwi krwawych. Stanowczo miejsce to było niezdrowem. Dreszcze przebiegały mu po plecach, na piersi czuł ciężar, a w mózgu coś nakształt przerażenia, sięgającego stopnia grozy. Boże, jaka pustka, jaka ruina i jaka cisza! Cyt, ktoś śpiewa! Jednak doszedł tu przecież głos ludzki! Ale to tylko zwiększa smutek.
Zdala, zdala, od pola złotego za stawem spleśniałym, dochodziła nuta śpiewu przewlekła i żałośna. To chłopka jakaś, idąca do kościoła, lub w poranek świąteczny obchodząca swój zagon lnu dojrzałego, zawiodła z całego gardła i na całe pole pieśń, która tu dochodziła kilku nutami wjolinowemi, zamieniającemi się wciąż koleją monotonną. Było to żałośne i pierwotne. Od tej pieśni, w tem miejscu, robiło się już zupełnie tak, jak na pogrzebie.
W tejże chwili Darnowski, przez kilka minut niewidzialny, wychylił głowę z za splotów wina, którego liście spadały mu na odkrytą łysinę. Czapkę trzymał w ręku.
— Chodź no tu, kotku — zawołał — jest jedno nie zasmarowane. Znalazłem. Popatrzmy, co tam we środku, co tu robić. Nasze oczy szyb nie przepalą, ani kolorów z mebli nie wywabią! prawda? a? co tu robić! Dla dokompletowania popatrzmy sobie!
W jednem z okien, wychodzących na werendę ocienioną, przez zapomnienie zapewne pozostało parę szyb nie zasmarowanych kredą. Widać było przez nie dwa pokoje obszerne i część paru sąsiednich. W napełniającym je półzmroku, sprzęty stały zblizka ku sobie poprzysuwane i tworzące na różnych punktach skupienia, podobne do gromadek widm z kształtami niewyraźnymi. Możnaby mniemać, że pogrążone w nocy wiecznej, wszystkie te krzesła, stoły, szafy, ekrany, pozbiegały się w kupki z przestrachu lub z nudy, na ciche narady lub gawędki. Niektóre stały wyprostowane i pełne zdumienia; inne, wyciągając ramiona długie lub krótkie, zdawały się o czemś rozprawiać lub o coś błagać. Jedne, wysokie i bogato przyozdobione, wyglądały uroczyście i dumnie; inne, nizkie i przysadziste, miały pozór zbiedzony albo śmieszny. Lampa na bogatych łańcuchach, zwisająca od sufitu nad stołem owalnym, miała pozór łzawnicy, zawieszonej w grobowcu nad sarkofagiem. U jednej ze ścian dość wyraźnie widać było postać nagą, wymalowaną na obrazie. Ponieważ ramy znikały zupełnie w zmroku, zdawała się ona zlatywać ku dołowi z patetycznym ruchem ramion wyciągniętych. Gdzieindziej wielkie zwierciadło odbijało w sobie portret kobiety w białej sukni. W skąpem świetle, padającem na portret i zwierciadło, widać było suknię białą i słaby zarys bladego owalu twarzy. Pomimowoli rodziła się myśl o tem, jak przy świtaniach siwych, zmrokach szarych i światłach księżycowych, ten portret i to jego odbicie patrzały na siebie oko w oko, nieustannie, wiecznie, otoczone pustką i ciszą wieczną. W głębi najdalszej, na szyby okien, przykryte warstwą kredy, drzewa rosnące na dziedzińcu kładły cienie czarne i postrzępione. Było to tak, jak gdyby upiory z rozpostartymi palcami zaglądały do siedliska widm, zapytując: «Jak się macie?» Pod sufitami, gdzieniegdzie, pozłoty migotały, jak iskry omglone; od rozet ze szkieł kolorowych, zdobiących szczyty niektórych okien, plamki czerwone i błękitne padały na posadzki, których mozaikę bez połysków zaściełały cienie podobne do całunów, a tam, gdzie było mniej ciemno, do krepy podartej.
Darnowscy zeszli ze schodów werendy, kołyszących się pod ich stopami, przedarli się przez kilka puszcz rozmaitych, aż znaleźli się znowu na dziedzińcu, w pełni światła słonecznego, tuż przy gromadce ostów, które w powiewie wiatru zawzięcie trzęsły siwemi brodami.
Roman wydawał się zamyślonym, smutnym i nawet bledszym trochę, niż zazwyczaj. Pan Romuald przeciwnie, z ożywieniem i zapałem szeroko tłómaczył synowcowi, jakim jest gatunek ziemi, którą końcem laski rozgrzebywał. W bramie stanął i wzrokiem rozbłysłym zataczając dokoła, w boki się ujął:
— Skarby, kotku, nie majątek. Ziemię to oni uprawiają nieźle, nie najlepiej, jednak nie źle, bo, co tu robić, dochody daje, a któżby mógł nie dbać o dochody? Ale powiadam ci, kotku, że jednak nie dobywa się z niej tego, co mogłaby wydać... co tu robić, nie dobywa się i koniec. Co? jak? dlaczego? Ty się tam na tem nie znasz! Wczoraj nie byłeś, dziś jesteś, jutro nie będziesz. Mało wiesz, co tu robić, mało znasz, mało dbasz...
Roman, głosem stłumionym trochę, przerwał:
— Mój stryju, dobrze to małej Broni nazywać mię australczykiem, ale ty stryju... chciałbym, abyś ty...
Pan Romuald wpadł mu w mowę:
— Niechże Bóg broni, kotku, abym ci miał krzywdę taką wyrządzać! Bronię nawet, co tu robić, za ten dziecinny żart wykrzyczałem. Któż wątpić może, co tu robić, że jesteś europejczykiem... tak, najpewniej, niewątpliwie, co tu robić, europejczykiem jesteś... pomimo to...
Nie skończył, bo w tej chwili zbliżył się do rozmawiających młody i zgrabny chłopak, który wyszedł był z dziedzińca folwarcznego, ukrytego pomiędzy budynkami gospodarskiemi. W grubem, ale już nieco zakrawającem na elegancję ubraniu oficjalisty dworskiego, wybrał się był może na przechadzkę świąteczną, ale, zobaczywszy starego Darnowskiego, podszedł śpiesznie i pocałował go w ramię z uszanowaniem. Darnowski uścisnął mu rękę, widać było, że znali się zblizka i poufale. Kilka minut rozmawiali o rzeczach dla Romana niewiadomych, poczem pan Romuald, głową wskazując na pałac, zapytał:
— Powiedzże mi, mój Władku, nie wiesz czasem, kotku, gdzie jest teraz pan Oławicki? Ja i Stefek interes mamy do niego... co tu robić... o ten młyn, co go Boleś Wygrycz chce wziąć w dzierżawę... Możebyśmy choć napisali, co tu robić, ale dwa miesiące temu nikt tu nie wiedział, gdzie się pan Oławicki obraca... Może teraz wiecie... kotku, co?
— Owszem — odpowiedział chłopak — był w tych dniach list od plenipotenta głównego, właśnie w interesie tego młyna i pana Wygrycza...
— Cóż tedy, kotku?
— Pisał plenipotent do rządcy tutejszego, że pan Oławicki miesiąc temu przyjechał z jakichś gór, gdzie upały przebył, do Ostendy, gdzie będzie kąpał się w morzu. Zabawi tam kilka tygodni, a potem, jak zawsze, pojedzie na zimę do Paryża.
— Aha — miarkował stary Darnowski — z gór przyjechał nad morze, a potem, co tu robić, jak zawsze, pojedzie na zimę do Paryża. Dziękuję ci, kotku, co tu robić, za tę wiadomość. A nie wiesz czasem, co pan plenipotent pisał o tym młynie? Wypuszczą go w dzierżawę Wygryczowi, czy nie wypuszczą?
— Niewiadomo — odparł chłopak — bo plenipotent od pana Oławickiego, a rządca od plenipotenta, nie mają jeszcze o tem rozporządzenia żadnego.
— Od Annasza do Kaifasza, co tu robić, a Annasz o tysiąc mil — zauważył pan Romuald i podał rękę młodemu oficjaliście.
— Bądź zdrów, Władku, a pisz tam, kotku, do Ignasia, aby uczył się tęgo walić młotem w kowadło. Wszelka praca pana Boga chwali, co tu robić!
Idąc ku bryczce, zdala stojącej, mówił do Romana:
— Ten Boleś Wygrycz, kotku, to syn tego lekarza, co to może pamiętasz...
— Pamiętam, pamiętam — przerwał Roman — w miasteczku tu gdzieś mieszkał, do Darnówki przyjeżdżał...
— Otóż to... ten młody, to technik... tylko co technologję skończył, co tu robić, u ojca czasowo bawi. Do Stefka przyjechał, bieduje. Ojciec stary, matka dogorywająca, bracia niedorośli, wszystko to bez niego, co tu robić, jak pod dziurawym dachem zostanie. «Chciałbym tu gdzieś blizko — mówi — choć czarny chleb jeść»... co tu robić. Stefek mu doradził ten młyn Oławickiego. Wielki, piękny, źle prowadzony, technik zrobiłby z niego cacko... Podobał mu się ten projekt, cóż, kiedy, co tu robić, niczego dobić się nie można...
Roman tego opowiadania może nawet i nie słuchał, tak był zamyślonym. Po głowie kręciły się mu słowa: «Bogactwo — oświata!» Stanąwszy u bryczki, ręką przetarł czoło.
— Wiedziałem zawsze, że tak bywa — zaczął — ale wiedzieć i widzieć — to różnica. Widząc, nie mogę obronić się myśli, że trzeba być chyba łotrem, albo warjatem...
Nie dokończył, bo pan Romuald szorstką dłonią rękę mu nakrył i przemówił:
— Cyt, kotku, cccyt! ostrożnie! ostrożnie, co tu robić, z przezywaniem ludzi łotrami i warjatami! Czyż tacy tylko szukają lepszego życia? Wszyscy to robią, tylko każdy według swojej możności i miary. Oławicki według swojej, inni według swojej. Idzie tu uważasz, kotku, idzie tu, co tu robić, tylko o miarę i możność. Inna miara i możność, rzecz, co tu robić, ta sama. I, kotku, dla tego granic niema... Dla ludzkich pożądań granic niema!
Roman, po chwili namysłu, odpowiedział:
— To prawda; masz słuszność, stryju. Dla tego granic niema!..
Mówił zcicha, bo ciężar coraz większy kładł się mu na piersi. Rzecz szczególna; w stopniu najmniejszym nie był winnym temu, że znalazł Górów innym wcale, niż go sobie wyobrażał; jednak ten ciężar, który mu pierś przytłaczał, był poczuciem winy, własnej winy. Było to tak, jakby odkrył, że jest spólnikiem w dziele, które sądził surowo. Przypomniał się mu «stupudowy ciężar na sumieniu», o którym opowiadał Kazimierz Domunt.
Siedli na bryczkę; Roman spojrzał na stryja, który nagle jakoś zamilkł. Z profilu widząc go spostrzegł, że fałdy policzków jego były bardzo pogłębione, usta zazwyczaj dobroduszne, ułożyły się w linję ostrą i bolesną, a brwi siwe zwisły nad powiekami, jak ciężkie chmury. Wkrótce bryczka zaturkotała i przeraźliwie trząść się zaczęła na bruku wsi długiej, w ulicy, która od zieloności ogrodów odbijała czarnością błota. Bruk był ohydny ale ratował od trzęsawiska, które z mętnym połyskiem wód zgniłych zataczało się na podwórka i zatapiało podnoża płotków kamiennych. Pomiędzy płotkami ogrody były pełne warzyw, konopi i słoneczników na podwórkach stały bezczynnie pługi, brony, wozy z opadłymi na ziemię dyszlami. Ludność wyległa na drogi, prowadzące do kościoła a pozostała tylko garść dzieci. Zaraz u wjazdu do wsi, dwoje ich siedziało w ubraniach odświętnych na wysokiej kupie chrustu. Wyglądały jak dwa szaro-czerwone posążki bożków małych, stróżujących u wrót domostwa. Gdzieindziej, całe gromadki różnych płci i wzrostów, hałaśliwie wypadały z podwórek, albo cicho stały we wrotach i obsiadywały przyzby. Kundle żółte, pstre, kudłate, szczekały na przejeżdżających, kury gdakały, z niektórych kominów podnosiły się szlaki dymu; za szybkami okien ukazywały się włosy siwe, koszule szare, czasem mirt w doniczce, pęk kwiatów w garnuszku.
— Wieś, którą przebywamy, należała niegdyś do Zawrocia. Stary Rosnowski, ojciec Bohdana, był człowiekiem ludzkim, chłopi mieli się tu zawsze wcale nieźle. Jednak to: nieźle, widzisz, kotku, jakie! Niektóre chaty próchnieją i walą się, wszystkie razem w błocie siedzą. A dlaczego? Bo niema, co tu robić, tej kultury i tego postępu, dla których Bohdan tak pracuje, że aż go febra trzęsie i Swój z żalu wyje. Ale to, kotku, bardzo sprawiedliwie i rozumnie. Bo o kogo tu troszczyć się i dla kogo rozum ekspensować? Gromada istot, które mają wprawdzie, co tu robić, pozór ludzki, ale zawodny i fałszywy. Zauważyłeś może dzieciaki, siedzące na kupach chrustu i na przyzbach, albo te siwe włosy za okienkami, albo tę babę tak zgarbioną, pomarszczoną, która niosła na plecach wiadra z wodą? A widziałeś, kotku, co tu robić, tego chłopa dużego z dzieckiem na ręku, który śmiał się, kiedy dzieciak zaśmiał się do nas. Jak ci się podoba, kotku, takie odbijanie się uśmiechów dziecinnych na twarzach, wyglądających prawie dziko pod kudłami czupryn rozczochranych. Ja sobie takie uśmiechy porównywam zawsze, co tu robić, do promyków słońca, które odbijają się w chmurach. Oni to mają, co tu robić. Mają dzieciństwo i starość, te dwa bieguny życia, pomiędzy któremi różne promyki przebijają im różne chmury. Mają też, co tu robić, cmentarz. Patrz no, kotku, tam, hen... w piasku żółtym, pomiędzy sosenkami, ten lasek krzyżów. To ich cmentarz. Mają śmierć. Zupełnie tak, jak ludzie. Ale na tem, co tu robić, kończy się podobieństwo. O mnóstwie rzeczy ludzkich nie mów im nawet, bo nie zrozumieją. Są to antropomorfy, prymaty, zwierzęta, najpodobniejsze do ludzi. Antropomorfy zaś, jako antropomorfy, bardzo naturalnie, kotku, że siedzą w błocie. Ludzie starają się, zabiegają, żyją tam, gdzie im lepiej i tak, jak im lepiej, bo są, co tu robić, ludźmi, w dodatku wyższymi. Antropomorfy zaś wiecznie siedzą w błocie, na którem chyba jeden Bóg miłosierny zasieje czasem jaki taki kwiatek... co tu robić!
Wszystko to mówił tonem opowiadania prostego, obojętnie i monotonnie. Na Romana nie patrzył, ani na nic dokoła, oprócz końca laski, na której trzymał splecione ręce. W ten koniec laski, wtłoczony w kilimek, okrywający bryczkę, wpatrywał się tak, jakby wyczytywał z niego to, co mówił. Plecy miał zgarbione, brwi zwisłe nad powiekami i w dół także opadające siwe wąsy.
Roman wydawał się ciągle wzruszonym i bladym. Wzruszenie jego objawiało się przeważnie w oczach, które miały blask niezwykły; czyniło go to w tej chwili więcej, niż kiedyindziej podobnym do Romualda i Stefana Darnowskich, mających oczy wyjątkowo ogniste.
Kilka razy chciał o czemś mówić, ale zawahał się, albo przeszkodził mu towarzysz rozgadany. Z wahaniem też w głosie przemówił:
— Wspomniał mi Kazio Domunt, że prawnik, któryby osiadł w tych stronach gdziekolwiek, w jakiem, naprzykład, miasteczku, mógłby egzystować i być użytecznym. Co myślisz o tem, stryju?
Darnowski podniósł głowę, i spojrzenie jego przesunęło się po twarzy synowca z błyskiem szybkim i żywym. Wnet potem wpatrzył się znowu w koniec laski i po krótkiem zastanowieniu odpowiedział:
— Co do użyteczności, kotku, to czemuż, czemużby nie? Owszem, naturalnie, najpewniej, co tu robić. To rozumie się samo przez się. Stefek ma nawet na tym punkcie idée fixe. Czy ja pamiętam jeszcze, co znaczy idée fixe? Bzik, kotku, prawda? Otóż Stefek ma tego bzika, i, co tu robić, ja mu pewnie z głowy go nie wybiję. Ale co do egzystencji, co się tyczy egzystencji to, kotku... co tu robić!...
Poprawił się na siedzeniu, wpatrzył się jeszcze mocniej w koniec laski, przygarbił się jeszcze więcej i jakby z determinacją nagłą przemówił:
— Egzystencja byłaby nieosobliwa, co tu robić, bardzo nieosobliwa, kotku, Ten, ktoby na nią przystał, nie potrzebowałby siedzieć w błocie, jak antropomorf, ale pasztetu nie miałby wcale, co tu robić, w żadnem figuré nie miałby pasztetu. Kiepski apartamencik z podłogą sosnową i pułapem belkowanym, muzyczka chyba jakiego antropomorfa na harmonijce, obrazki i teatrzyki, co tu robić, te chyba, które Bóg, stwórca natury, na jej płótnie ogromnem maluje. Do tego, kotku, kłopotarstwo, zgryzotarstwo i różne plagi, podobne do egipskich. Kto to tam tego zechce? I po co? Dla bzika? Hej, hej, kotku, niema głupich! rozumni zaś, co tu robić, wiedzą, gdzie raki zimują! I naturalnie, kotku, bardzo naturalnie. Bo nad naturę, która stworzyła wołu, wieprza, wilka, pawia i całe królestwo zwierzęce, człowiek rzadko wzbić się może, co tu robić, choć nie antropomorfem jest, ale człowiekiem wyższym, rzadko wzbić się może, co tu robić, rzadko!
Bryczka stanęła przed wrotami cmentarza kościelnego, Darnowski podniósł głowę i zawołał:
— Masz, djable, kaftan! spóźniliśmy się, już po procesji.
Wyskoczył z bryczki.
Przez otwarte na oścież drzwi kościelne wybuchał na cmentarz śpiew chóralny z muzyką organów. W wysokiem okienku dzwonicy szarej dzwon latał; serce jego, uderzając o ściany śpiżowe, rozlewało górą dźwięki, szybkie, czyste, srebrne, tryumfalne. U kamiennego ogrodzenia kościoła, pod drzewami rozłożystemi, kwitły olbrzymie malwy dzikie, jak róże z koronami rozwartemi szeroko i śpiewali fałszywie żebracy, szeroko także otwierający usta bezzębne. Bryczki, wozy, tłum koni, stały na trawie, w cieniach, rzucanych przez drzewa. Przy amerykanie, zaprzężonym w cztery konie, leżał pies wielki, zwinięty w kłąb pstry i kosmaty. Stary Darnowski, około psa przechodząc, pochylił się i zawołał: Swój!
Zwierzę podniosło łeb i spojrzało oczyma leniwemi, lecz rozumnemi.
— Gdzie twój pan?
Pies mrugnął powiekami i powolne spojrzenie zwrócił ku drzwiom kościoła.
— Aha, tak! naturalnie. Kiedy ty tu jesteś, to i pan twój gdzieś blizko. Prawda, Swój?
Swój ziewnął, a potem odpowiedział krótko:
— Hau, hau!
Co wyraźnie znaczyło: tak, tak!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku – powinna być kropka





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.