Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pałac Strzeleckich wieczorem nazajutrz wyglądał, jak zaczarowany. Ci, co go oddawna znali i często w nim bywać zwykli, zdumiewali się cudownéj metamorfozie; wszyscy powtarzali zdumieni: — Ależ to szalone kosztować musiało pieniądze!
Hrabia Witold tryumfował.
Pani domu miała na sobie toaletę, sprowadzoną z Paryża, bajeczną sumą opłaconą; aby ją stworzyć, sławny mistrz potrzebowałby portretu, fotografii, informacyi, niemal życiorysu klientki.
Gdybyśmy pragnęli ją opisać, niestety, nie potrafilibyśmy bez osobnych studyów okazać wszystkich piękności jéj, doboru kunsztownego barw i odcieniów, wytworności użytych do kreacji téj materyałów; należałoby naostatek okazać wdzięk linii, które draperye tworzyły i doskonałą harmonię ubioru tego z fizyognomią, z charakterem téj, dla któréj był przeznaczony.
Zdaniem wszystkich konfekcyonista paryzki przeszedł sam siebie.
Atłas, koronki, kwiaty, wstęgi zlewały się w tym prześlicznym stroju, do którego dobrane były i klejnoty, które hrabina miała na sobie.
Nie moglibyśmy zaręczyć, czy one zawierały oryginalne kamienie drogie, jakie się w nich świecić zdawały, ale czyniły wrażenie przepychu, a miały cechy starożytnego, familijnego zabytku.
Hrabina Idalia tego wieczora była jeszcze cudnie piękną, zachwycającą, chociaż wczorajsza chmurka snuła się wciąż po czole.
Strzelecki chodził jak gość z gośćmi, odbierał powinszowania, ściskał, poił, karmił, zaglądał do bufetów i, gdy mu wychwalano bal, całą zasługę urządzenia przyznawał niezrównanemu Witoldowi.
Dla pani Idalii tryumf był tém większego znaczenia, że nawet osoby, które niechętnie z nią zawiązywały stosunki, ciekawość dnia tego do salonów sprowadziła.
Niemi téż szczególniéj zajętą była gospodyni domu.
Wszyscy oddawali sprawiedliwość nadzwyczajnemu smakowi, z jakim zabawa aż do najmniejszych szczegółów była obmyślaną.
Pod rozkazami hrabiego Witolda kilku młodych paniczyków w rozmaitych departamentach rej prowadziło, i najmniejszego niedopuszczano nieporządku. Byli gospodarze przy bufetach, stali dowódcy do tańców, służba doskonale wystylizowana pełniła swe obowiązki z powagą i namaszczeniem.
— Niechże teraz mówią, że jestem zrujnowany — powtarzał w duchu Strzelecki — kto temu zechce uwierzyć?
Zasępił się jednak i westchnął, nie zaglądał do dna, ale wiedział sam, że ruina, w którą wierzyć się wzdragał, nadciągała.
W przestanku między tańcami dla spoczynku ukazały się żywe obrazy, które słynny malarz i niemniéj znakomity urządził artysta. I te się powiodły nadzwyczajnie. Kilka pań w nich z nëbulozów w pierwszorzędne gwiazdy się przeistoczyły.
Strzelecki, który na to wszystko nie pracował, używał, napawał się, cieszył, a że kilku honoracyorów sam przyjmował, najadł się, napił i tak zmęczył zawczasu, iż musiał sobie w ogrodzie zimowym chłodku dla spoczynku poszukać.
Wachlował się chusteczką, myślą ścigając wieczerzę, do któréj apetyt był pożądanym, gdy powolnemi, cichemi krokami zbliżył się ku niemu sędziwy, białowłosy staruszek, niegdy przyjaciel rodziców i domu, baron von Kresse.
Zajmował on wysokie stanowisko w hierarchii urzędniczéj i znanym był z rodzaju sceptycyzmu łagodnego, z jakim na sprawy świata tego poglądał. Bardzo majętny, nie żonaty, baron, mimo lat siedmdziesięciu kilku i siwych włosów wyglądał świeżo. Powierzchowność miał ujmującą, był zresztą najlepszego towarzystwa i wielce wykształcony.
— Cóż, odpoczywasz po trudach — odezwał się do hrabiego, który wstał śpiesznie, aby mu miejsce obok siebie zrobić. — W istocie zmęczonym być musisz, boś dokazał cudu; twój wieczór, nietylko jako zabawa, ale jako śliczny obrazek zostanie we wdzięcznéj pamięci. Winszuję ci, pałac wygląda gdyby różczką czarodziejską dotknięty.
Baron usiadł.
— Ja sobie togo arcydzieła wcale przyznać nie mogę — rzekł śmiejąc się Strzelecki. — Pomysł należy do mojéj żony, a wykonaniem zajmował się hrabia Witold.
— Zapominasz o tém, iż ty za to zapłacisz — odparł, śmiejąc się baron. — To przecie nervus rerum.
Mimowolnie Strzeleckiemu wyrwało się z piersi westchnienie.
— Znam wiele miast europejskich, nawet w większéj będących estymie u cywilizowanego świata, niż Warszawa — mówił daléj powoli baron — w których podobna zabawa, z tą wykwintnością i smakiem, nigdyby się urządzić nie dała. Jest to może grzechem téj naszéj Syreny, zwodnicy, że się lubuje w rzeczach rozkosznych i pięknych; może ona pokutować za to, ale przyznać musi każdy, że smaku i elegancyi naszéj nie łatwo gdzie znaléźć. Umiemy się bawić, gdybyśmy tak pracować się nauczyli. Spojrzawszy na wasze salony, możnaby się sądzić w Paryżu.
Strzeleckiemu nadzwyczaj to pochlebiało; śmiał się, zacierając ręce.
— Mnóztwo osób zazdrościć ci będzie — dodał Kresse.
To mówiąc, baron westchnął.
— Mnie nawet starego ciekawość tu przyprowadziła — dodał — i nie żałuję, żem lenistwo przezwyciężył. Prześliczny widok, czarujący. Woń kwiatów, muzyka, przemykające się Sylfidy, wszystko to na chwilę każe zapominać, że życie samo jest tkaniną smutków i zawodów... Czasem się téż upić nie zawadzi, aby o boleści zapomniéć trochę.
— Zkądże baronowi właśnie teraz przyszła myśl tak smutna? — zapytał Strzelecki, zdziwiony nieco.
— Najprzód prawem kontrastu — odparł Kresse. — Wesołość czasem obudza w duszy smutek; potém, właśnie dziś byłem powiernikiem bardzo smutnych historyi rodziny, z którą mnie dawniéj ścisłe łączyły stosunki...
— Nie znasz Bartskich? — zapytał po chwili baron.
Strzelecki głową potrząsnął.
— Nie słyszałem nawet nigdy o nich — rzekł cicho.
— Starzy, bardzo nieszczęśliwi ludzie — ciągnął powoli zadumany baron. — Historya ich tak jest osobliwą, że gdybym z własnych ust tych, których ona dotknęła, nie słyszał, uwierzyćby mi jéj było trudno.
Nie chcąc uchybić baronowi, hrabia udawał, iż słuchał go z ciekawością i atencyą wielką, chociaż historya nieszczęśliwych, czy szczęśliwych Bartskich bynajmniéj go nie obchodziła.
Baronowi zdawało się, że nią zajmie Strzeleckiego, a oprócz tego potrzebował się wygadać.
— Wystawże sobie — począł Kresse — Bartscy mieli dwóch synów, obu znałem, śliczne chłopcy, choć malować, oba zdolni, czekała na nich fortuna ogromna, bo Bartscy nietylko ją odziedziczyli po rodzicach, ale, co u nas rzadko, w dwójnasób jéj dorobili.
— Tak, u nas to rzecz rzadka — potwierdził Strzelecki.
— Starszy, Ryszard — ciągnął daléj baron — całą był rodziców nadzieją, obiecywał wiele, ale płomienisty miał temperament, wpadł w złe towarzystwo, a na ostatek pochwyciła go kobieta, zalotnica, córka jakiéjś guwernantki, Francuzki, z którą bez wiedzy rodziców Ryszard się ożenił.
Matka możeby mu to była przebaczyła, gdyby nie najgorsza sława panienki i matki jéj, kobiet zepsutych, na Bartskiego spekulujących.
Nie ulegało wątpliwości, że ta, z którą się młodzik ożenił, niesławę wniosła z sobą do poczciwego domu. Rodzice rozgniewani musieli wyrzec się syna.
W rękach niegodziwéj żony, o któréj postępowaniu wkrótce się przekonał, młody Bartski spadł na podobnego do niéj awanturnika. Dom ich stał się szulernią i gorzéj jeszcze...
Starzy zalewali się łzami, ale dziecku przebaczyć nie mogli. Przyszedł na świat syn z tego nieszczęśliwego małżeństwa.
Spadając coraz niżéj, młody Bartski męczył się, chorował i umarł.
Co się stało z wdową? niewiadomo. Co ona zrobiła z dzieckiem? niepodobna się w żaden sposób dowiedziéć. Wpadła jak w wodę, nigdzie śladu jéj życia, ale nigdzie dowodu jéj śmierci i śmierci dziecka.
Tymczasem biednym starym zmarł drugi syn bezpotomnie. Radziby wyszukać sierotę po Ryszardzie. Kosztuje ich to ogromnie, ani śladu, ani poszlaki, ani nawet domysłu. Chłopak już dziś, jeśli się nie mylę, miéćby powinien lat jakich ośmnaście. Któż wié, możnaby jeszcze z niego zrobić człowieka, a od matki łajdaczki pieniędzmi się odkupić; ale co się z nim stało?
Bartscy przybyli z tém do mnie na radę do Warszawy; jaką im jednak mogę dać, gdy od zgubienia dziecka lat kilkanaście upłynęło?
Szkoda mi starych, szkoda i pięknéj fortuny, która się na kollateralnych rozejdzie, milionowy majątek w Prusach zachodnich i znaczne dobra w Królestwie...
A zatracone dziecko — dokończył Kresse — może gdzie mrze głodem i poniewiera się.
Strzeleckiego z całego opowiadania najmocniéj obeszła podobno milionowa fortuna bez dziedzica i westchnął ciężko.
Kończyli właśnie rozmowę i radca zabierał się wstawać, gdy przeciągająca tamtędy gospodyni domu nadeszła i, chcąc ująć sobie barona zbliżyła się do niego.
— Widzę, że mąż mój jest pod urokiem rozmowy z panem baronem — rzekła. — Rzadko bywa czémś tak zajęty. Zazdroszczę mu.
— A! szanowna hrabino — odezwał się, powstając Kresse — nie urok mojego słowa, wielce niedołężnego, ale osobliwa w istocie historya, nie do uwierzenia, którą mu opowiadałem, tak Strzeleckiego zajęła.
Słyszała pani o Bartskich?
Zaledwie imię to obiło się o uszy hrabiny, gdy drgnęła cała, pobladła, zmieszała się i, złożywszy te symptomata na zmęczenie, usiadła przy baronie, szybko zadając mu pytanie:
— Bartscy? co to za Bartscy? historya? jestem bardzo wszelkich historyi ciekawą.
— To wygląda na bajkę — odparł Kresse.
W krótkich słowach, ale z dobitnością wielką, staruszek nanowo rozpoczął tylko co skończone opowiadanie. Zwrócona ku niemu hrabina Idalia słuchała go z nierównie większém współczuciem, niż sam Strzelecki. Na twarzy jéj, prawdziwych, czy dobrze udanych, tyle się różnych wyrazów i wrażeń przesunęło, oczy jéj tak pałały. Zdawała się tak niezmiernie przejętą tém, co słyszała, jak gdyby całą boleść starych Bartskich podzielała.
Kresse już był dokończył, gdy hrabina słuchała jeszcze, jak przykuta do siedzenia, choć obowiązki gospodyni gdzieindziéj ją powoływały.
— Cóż pani hrabina na to? — dodał baron. — Bartscy przybyli do Warszawy. Łudzą się biedaczkowie, zdaje im się, że jakimś cudem wnuka potrafią odzyskać, ale na toby potrzeba cudu.
— A przynajmniéj nadzwyczaj dziwnego składu okoliczności szczęśliwych — dodała, patrząc w ziemię hrabina.
— Chodzi im o dziedzica i mienia i krwi — rzekł baron. — Mojém zdaniem, powinniby go sobie z bliższéj rodziny wybrać i usynowić, a na wnuka nie rachować, przypuściwszy nawet, że znalazłby się, będzie to nieochybnie dziecko złém wychowaniem przy niegodziwéj matce zepsute, a z ośmnastoletniego łotrzyka trudno już co zrobić.
Hrabina podniosła oczy błyszczące nagle.
— Ale, panie baronie — poczęła żywo — można téż przypuścić, że go matka nie popsuła, że sama potrafiła się poprawić.
— Przepraszam, ja tego z przeszłości, o któréj słyszałem, na żaden sposób dopuścić nie mogę. Tego rodzaju awanturnice spadają coraz niżéj i kończą w błocie.
Gorzkim uśmiechem skrzywiły się usta hrabiny.
— Nielitościwy jesteś, baronie.
— Znam świat — westchnął Kresse.
Młodzież zaczynała już tak oblegać krzesło gospodyni, hrabia Witold dawał jéj tak niecierpliwe oznaki, iż musiała powstać, chociaż zdawało się, że jeszcze coś o Bartskich posłyszéć była rada.
Zaledwie kilka kroków oddaliła się od barona, gdy hrabia Witold pochwycił ją, ciągnąc do salonu.
— Pani tu sobie najspokojniéj bawisz się gawędką z tym starym trutniem, a tam...
Zmarszczyła się okrutnie Idalia.
— Czyż nie możecie się na chwilę obejść bezemnie — odparła kwaśno. — Miałam interes do barona.
Witold wybuchnął szydersko.
Alons donc! — zawołał. — Jest to kutwa, bezdzietny skąpiec, dysponuje ogromnemi pieniędzmi, to prawda, ale najpiękniejsze oczy nic z niego nie wyciągną. Próżne zachody i nadzieje...
— Nieznośny jesteś! — syknęła hrabina. — Któż mówi, żem myślała zapożyczać się! U niego! u barona Kresse...
— Na Boga — przerwał Witold — jeżeli się niéma zamiaru wyciągnąć od niego pieniędzy, na co komu Kresse się przydać może?
Hrabina wyrwała rękę swą Witoldowi i, nie odpowiedziawszy mu nawet, rzuciła się rozpaczliwie sama w tłum gości. Przyjaciel pozostał, zdumiony tak tém obejściem się z sobą niewdzięczném, iż chwilę stał osłupiony. Ruszył potém ramionami, rozśmiał się po cichu i powrócił do swych obowiązków.
— Coś się stało, coś zaszło — rzekł w sobie. — Nigdym ją taką nie widział. Potrafiła mnie zaciekawić. Co to być może? nie rozumiem.
Epizod ten wcale się nie dał czuć balowi i programatowi, który daléj rozwijał się z systematycznością honor Witoldowi czyniącą.
Tańce przeciągnęły się późno w noc, bufety były prawie ogołocone, znaczna część tych, którzy o wieczerzy nie mieli poufnych wiadomości, opuszczać zaczęła sale. Kółko wybranych tylko czekało na hasło, które miało drzwi sali jadalnéj, dotąd hermetycznie zamknięte, otworzyć. Hrabina sama osobiście poszła szukać w tłumie barona Kresse, ale staruszka nie było już. Oddalił się zawczasu.
Zaintrygowany daną sobie odprawą, hrabia Witold nie spuszczał z oka hrabiny Idalii i utwierdzał się w tém przekonaniu, że musiało zajść coś niezmiernie ważnego. Nie była panią siebie; twarz się jéj zmieniła, bal i osoby na nim znajdujące się nie zdawały się ją obchodzić. Roztargniona, niespokojna, myślami gdzieś była daleko.
Znając ją bardzo dobrze, hrabia Witold był przekonany, że żadne uczucie nie mogło na niéj takiego wywrzéć wrażenia; interes jakiś tylko mógł groźbą lub nadzieją poruszyć do tego stopnia.
Ale co to takiego? Przyjaciel domu, któremu wszystkie jego tajemnice stały otworem, próżno sobie łamał głowę. Zagadka, któréj on odgadnąć nie umiał, upokarzała go i niecierpliwiła.
W tym domu, z tą kobietą, miałżeby on być wywiedzionym w pole?
Alons donc! — powtarzał, pocieszając się w duchu — okaże się chyba urwana falbana, albo cisnący trzewiczek, coś śmiesznego, bo nic ważnego być nie może...
Jeszcze się nie skończyła wieczerza, gdy hrabina Idalia, szepnąwszy coś na ucho mężowi, prawie niepostrzeżona wymknęła się z sali jadalnéj i znikła.
Hrabia Witold pogonił za nią, ale mu dała suchą odprawę i poszedł z kwitkiem.
Nieprzyjemne to wrażenie zatarło się nieco późniéj libacyami obfitemi szampana, do których Strzelecki go powołał.
— Wiesz — rzekł po wypróżnieniu kilku butelek Witold, pochylając mu się do ucha — żonie twojéj musiało się coś przytrafić, czego ja ani się domyśléć, ani zrozumiéć nie mogę. Nie wiesz o niczém?
— Ja? proszę cię — rozśmiał się hrabia — jeżeli ty się nie umiesz domyśléć, cóż dopiéro ja, biedny małżonek? Jestem pewny, że któraś z tych starych pań naszych słówkiem jakiémś bryznąć na nią musiała. Jutro nie będzie znaku. Bal, dzięki tobie, powiódł się doskonale. Będą o nim mówiły kroniki Warszawy.
I Strzelecki podniósł się z kielichem, aby wypić zdrowie kochanego przyjaciela, hrabiego Witolda.
Muzyka zagrała i ostatki tancerzy powróciły do salonu, aby mazurem zawiesistym zakończyć godnie wieczór zapustnéj Niedzieli, nad rankiem w Poniedziałek.