Barwinkowy wianek/Podróż Babci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. PODRÓŻ BABCI

W ciepły pogodny ranek na samą Pokrowę, od Stanisławowa w kierunku Kołomyi, gościńcem idącym przeważnie wśród lasów, trzy obszerne i ciężkie pojazdy dudniły obładowane podróżnymi walizami. Na przedzie jechała długa staroświecka kareta na wysokich kołach. Za nią dwa powozy otwarte, równie stare i ciężkie. W karecie siedziała dość tęga sędziwa dama w koronkowym, ciemnym czepku. Była to pani Zuzanna, matka dziedzica Krzyworówni.
Prócz niej znajdowali się w karecie: najmłodsza córka, zięć i dwoje wnucząt, a także zwiędła i suchutka, zawsze prawie milcząca bratowa-wdowa, dalej nieodzowna panna do towarzystwa, niewiele młodsza od samej pani, wreszcie osoba do dzieci w wieku nieokreślonym lecz statecznym. W powozach zaś jechały inne córki z dziećmi, różne osoby określane jako ciotki lub kuzynki, prócz tego inne panny do towarzystwa, panny szwaczki i panny służące.
W pojazdach panowała stateczna cisza. Zwłaszcza w karecie w obecności pani Zuzanny, oprócz małego wnuka Niunia, nikt nie odważył się odezwać nie zapytany. Niunio zaś spał tymczasem. W powozach coś tam szeptano. Głównie jednak wypatrywano, czy starsza pani nie skinie, nie zażąda czegoś, nie zapyta o coś. Na każde jej skinienie pojazdy stawały, jak się okazywało potem przeważnie niepotrzebnie. Główną bowiem i to poważną troską starszej pani było w danej chwili: czy kto nie czuje się źle z powodu podróży, czy już się nie zaziębił, czy mu w ogóle czegoś nie potrzeba. O siebie nie dbała.
Zresztą jeździła tak w góry lat 50 przeszło i to wcale nie zawsze dobrymi drogami, i nie w zupełnym bezpieczeństwie jak teraz. Nieraz przed laty, w otoczeniu uzbrojonej karawany strzelców i hajduków, przedzierała się grząskimi ścieżkami leśnymi, okolicą, która rzekomo roiła się od rozbójników. Czasem wymykała się konno naprzód i z jasnym głośnym śmiechem dobrze wyprzedzała karawanę, galopując zawzięcie pod górę czy w dół, a mąż dopędzając ją z trudem, łagodnym wyrazem wyrzutu, który rychło zamieniał się w podziw, bezskutecznie starał się uśmierzać jej przedsiębiorczość.
Ale teraz pani Babcia dźwigała na barkach swych odpowiedzialność za pokolenia. Toteż mimo lat 77 z górą, nawet w tak pogodny i ciepły dzień, czuła się trochę podobnie, jak świadomy swej odpowiedzialności dowodzący generał w czasie rozstrzygającej akcji wojennej. Jej regularne i energiczne rysy twarzy koncentrowały się w desperacko niemal zdecydowanym wyrazie ust. Bardzo wysokie i otwarte czoło przeciwstawiało się jak zawsze wszystkim rzekomym niebezpieczeństwom, groźbom i troskom podróży. Mówiła cierpko i krótko lecz spokojnie, bez cienia myśli o opozycji.
Troska zaś reszty towarzystwa, która chętnie z podziwem a milcząco koncedowała Babci jej brzemię odpowiedzialności, ograniczała się głównie do tego, by nie odezwać się niepotrzebnie. Oprócz samej Babci wszystko było tak ściszone i nakręcone statecznie, iż wydawało się, jakby nie było tam młodych, ani niczego młodego nawet. Regularnie i poważnie sunęły stare pojazdy. Starzy woźnice o siwych regularnych bokobrodach nieruchomo i bez okrzyków popędzali, a raczej ciągle wstrzymywali konie. Używali hamulca przy najmniejszym stoku, jechali prawie stępa na każdym zakręcie. Zresztą stare i ciężkie, choć doskonale odżywione, konie same już szły równo, pedantycznie. Plan podróży ułożony był jak najściślej.
Toteż, jak stwierdzają stare listy, już kilka tygodni przed weselem sprawdzała nieustannie: czy też burze letnie i ulewy nie popsuły? czy może — broń Boże — nie zniszczyły dróg w górach? I czy zatem znów nie trzeba będzie jechać kawalkadą konną, jak niegdyś, przed laty... Z Krzyworówni synowa uspokajała, że to inne czasy, że bez obawy mknąć można — co najmniej aż pod Bukowiec — nawet czwórkami. Cała energia Babci skupiła się zatem na wykonaniu planu podróży. I chociaż właściwie towarzystwo czuło się ożywione, a nawet, jeśli można tak się wyrazić, wprost podniecone ważnością celu podróży — jechali na wesele najstarszej wnuczki i to w góry aż poza słynny i groźny Bukowiec, a każda podróż tamtędy jakżeż była urozmaicona niebezpieczeństwami sprzed lat sześćdziesięciu, które rzucały jeszcze swe niesamowite cienie — jednak tak było karne mimo woli, że nie wylatywało myślami zbyt śmiało ku rzeczom zanadto odległym, jak to, co miało być o kilka mil dalej, lub dopiero aż za kilka dni. Uwaga wszystkich skupiała się na starszej pani. A za jej przewodem na środkach do celu dosłownie dotykalnych lub doczesnych: stan uprzęży, postoje, popasy. Jakaś tam nadwyrężona firanka w karecie. Na ten temat dłuższe rozważania.
Czasem jednak starsza pani przypominała sobie coś więcej. Kontrolowała dorywczo. Odwracała się nagle ku powozom. Stawały natychmiast. Pytała tedy nieco obcesowo: — Suche kajzerki są? (te na żołądek). — Są. — A świeże? — Tak. — I z szynką? — Oczywiście. — Woda selterska? — W walizce karlsbadzkiej. — A widelce, noże, łyżki? — W ceratowej podręcznej.
Znów ruszały powozy. I ciągle jedno za drugim padały pytania ważkie a pełne troski. I wciąż stawały powozy. — A ile jeszcze do Tyśmienicy? — Pół mili. Po jakimś czasie: — A co tam widać daleko? — Wieżę kościoła w Otynii.
Zatem na wieść tę pani Zuzanna, gdy już skontrolowała wszystko, wystąpiła z konkretnym przejawem opieki. Kazała rozdzielać dokładnie: kurczęta, pasztet zajęczy z bułką i białe wonne ciastka w kształcie półksiężyca, zwane cynamonikami.
Niunio spał bez przerwy.
Tymczasem nasz znajomy, wiatr zabrał się do tego statecznego towarzystwa. Zahuczał tęgo a przekornie, zagwizdał głęboko, jakby przebiegł całą baterię próżnych butelek. Zatrząsł następnie pojazdami, zdawało się, że niemal je posunął, zakręcił kurzawą w oczy koniom. Jednak nie pomieszał szyków pani Zuzannie. Nie rozbił systematycznej powolności jej karawany. Przeciwnie, starsza pani wkroczyła natychmiast. Na razie stanęły powozy. Nastąpiła narada bynajmniej niekrótka, choć wiatr bez przerwy szastał się i napadał. Już, już zdawało się, że trzeba będzie za porządkiem rozpakowywać wielkie ciężkie walizy przytroczone do pojazdów. Na szczęście znalazło się wszyściutko w walizach podręcznych. Powyciągano tedy szale, chustki, pledy, szklanki, flakony, pudełka i łyżeczki. Otulano się starannie. Bez protestu zażywano krople, cierpliwie nacierano szyje, czoła i nosy francuską wódką. Prócz tego przygotowano proszki, płukania i pędzelki do gardła.
Jeszcze powolniej miały odtąd jechać konie, bo oto — tak krążyło od ust do ust, złowróżbne powiedzenie samej pani Zuzanny — może zacząć wyrywać drzewa z korzeniami i ciskać je w poprzek gościńca. Były już takie wypadki — co prawda bardzo dawno. Nawet te konie, nawet ci woźnice z trudem przyswajali sobie to nowe tempo, powstałe z opozycji do wiatru.
Wiatr jednak nie dał za wygraną. Obudził Niunia. Rozpieszczony najwięcej przez samą Babcię kilkoletni Niunio, jak zwykle od razu i to bez skrupułów zaczął krytykować wszystko, powtarzając różne zdania zasłyszane zapewne poza plecami Babci: — A to wariatki! Pozawijały się w samo południe! To Babcia wszystkiemu winna! One same nie takie durne. Nie chcę tych szalów, nie potrzebuję! Joj, jak tu śmierdzi ta wódka francuska!
Babcia wpatrywała się w Niunia nie tylko cierpliwie, nawet czule. Napięte przesadną odpowiedzialnością usta rozluźniły się powoli: — Co za chłopczyna — ważko szepnęła i dodała głośno — chcecie trochę rozgarnąć szale? Wszyscy zaprzeczali gorliwie, gromili przy tym Niunia strasznym wzrokiem. Matka Niunia rozpaczliwie zaciskała usta z niemą a bezradną groźbą. Miało to ten skutek, że Niunio wykrzywiał się wszystkim i za porządkiem małpował miny niefortunnych pedagogów. Babci pocieplały oczy. Rozszerzyły się, nagle zajaśniały. Ale jeszcze się trzymała. — Uf, uf, uf, duszno! — wykrzykiwał Niunio coraz głośniej i zuchwałej — otwórzcie okno! To bardzo przyjemny wiatr.
Pani Zuzanna zgodziła się poważnie: „Tak, rzeczywiście, wiatr orzeźwiający. Właściwie świeże powietrze — to zdrowo“. Jakby oswobodzona od brzemienia odpowiedzialności i troski, Babcia oglądała już sobie świat przez otwarte okno. Nawet na harce wiatru nie patrzyła wrogo, lecz uważnie, i ciekawie, prawie jak na ruchy tancerza. I wzrok jej podążał, za lotem wiatru, jak niegdyś, bardzo dawno, jej wierzchowce. Prawdopodobnie gdyby kto mógł w tej chwili zaglądnąć przez jasne oczy do duszy dzielnej Babci, dojrzałby tam takiż krajobraz i tak ciepłą jesienną pogodę jak naokoło na świecie. Opamiętała się jednak znowu. Dla ostrożności zwróciła się do pozostałych: Otulcie się może? — Ależ jedźmy prędzej — domagał się znów Niunio natrętnie — wujcio mówił, że nasze konie idą jak świnie na jarmark. A Babcia to — Coś jakby lęk przeleciało przez wszystkie oblicza. Czy nie za wiele tego?
W oczach i na obliczu Babci zafalowała jasność. Mocowała się przez chwilę ze sobą. Wreszcie prysnęła śmiechem. Śmiała się Babcia głośno, serdecznie bez hamulca, może tak jak kiedyś, dawno. I wiatr dolatywał, śmiał się i chichotał. Była to zachęta nie lada. W końcu śmiali się wszyscy. Nie wiadomo kiedy głośny śmiech i gwar rozszerzył się na wszystkie pojazdy. Jeszcze na chwilę skupiła się Babcia. Zdecydowała krótko: Semenie, jedźże porządnie!
Semenowi wcale nie trzeba było tego powtarzać. Raźnie szły konie. I one były rade. Wszyscy byli radzi. Nad nimi wesoło kołysał się wiatr. Doganiał ich, zawracał, to znów przeganiał. Porywał i unosił ze sobą gwar i śmiech ku lasom, ku górom. A myśli Babci kołysząc się w tę i w ową stronę sięgały dalej jeszcze niż wiatr. Wędrowały ku dawnym czasom i szlakiem wspomnień wracały.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.