<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WACŁAW SIEROSZEWSKI
BRZASK
PUSZCZA BIAŁOWIESKA — GRECKA SZCZELINA
DNO NĘDZY
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1900


KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Сентября 1899 г.






BRZASK



Z duszą zmąconą do głębi spieszyłem od oceanu w tę stronę, o której nawykłem marzyć w długie noce zimowe. Nie wiedziałem, czy kiedy kresu dosięgnę. Rozpaczliwie dowodziłem sobie, że to pewnie nigdy nie nastąpi. Wyliczałem przeszkody niezwalczone, gdyż kapryśne jak podmuchy wiatru wiejącego w stepie pod niebem przyćmionem lotnemi chmurami. Dowodzenia nie działały jednak na mnie, nie wsiąkały w głąb a niby o mur rozbijały się o dziwną, stalową, na niczem nieopartą pewność. Ogarniało mnie uczucie ogromnej swobody, uczucie ptaka, co skrzydła, długo bezczynne rozwinąwszy, mknie bez troski w dal. Pragnienie życia rozpierało mi piersi, żądza czynu drżała w piersiach, a pieśń tryumfu towarzyszyła mi, w trop biegły za mną wszystkie moje marzenia dźwięcząc chórem słodkim a potężnym:
— Osięgniesz... I spełni się wszystko, co kochasz i ziści się więcej, niż śmiesz pomyśleć... tylko żyj, dąż, pragnij!...
Bajeczna cisza i bezludność miejsc, które tak długo zamieszkiwałem, wyrugowały z serca mego nienawiść. Pojąłem nietylko myślą, lecz całym sobą to, co mi twierdzono zdawien dawna, od dzieciństwa, że ból z jednakowem okrucieństwom przeszywa każdą istotę, ludzką, każdą istotę żywą i wszystkie serca, drżące od zmian życia, stały się mi jednakowo zrozumiałe, jednakowo pożałowania godne, choć nie jednakowo... blizkie. Wyobraźnia wyrobiona ciemnością biegunowych zim, przedstawiała mi wyraźnie i z łatwością całą kulę ziemską — srebrzystą u biegunów, pozłocisto-zieloną w pół ciała, oblaną błękitnemi morzami, pocentkowaną żółtemi plamami pustyń, porysowaną szaremi żyłami górskich łańcuchów, owiniętą płachtami dni, zórz i nocy płynących za sobą niezmiennie... Wśród jej obszarów pełno było zakątków prześlicznych, krain rajskich, lecz dla mnie, czułem to dobrze, dla pełni uczuć moich, dla tego hymnu życia, który każda dusza dąży wyśpiewać doszczętnie, istniał tylko punkt jeden na całym tym globie.
Tętniały kopyta końskie po wyschłej jesiennej drodze, brzęczały dzwonki uprzęży, turkotały koła, powóz z jękiem zapadał w wyboje, w tumanach kurzu wzlatał na wzgórza i z karkołomną szybkością spadał na dół; potem znowu się wznosił, znów spadał, lub jak ogromny drop rozpostarłszy loty, biegł równym stepem. Mijałem góry, lasy, wsie... przepływałem na promach i łodziach rzeki... poznałem niezliczoną moc stacyi pocztowych, niby paciorki w równych odstępach tkwiących wzdłuż brzegów bladożółtej wstęgi gościńca. Lecz wszystko to ślizgało się po wierzchu mej świadomości, zajętej mglistą, ale bardzo ważną robotą.
Ach znam to wszystko i mam tego dosyć! — mówiły moje oczy znękane.
Przyjaźnie spoglądałem tylko na słupy wiorstowe.
Pierwszą rzeczą, która oddziałała na mnie niby iskra elektryczna i zmusiła zwrócić baczniejszą uwagę na świat zewnętrzny, był plant kolei żelaznej, widok szyn, lokomotywy, która wyrzucając kłęby pary i dymu, sapiąc i dudniąc, przemknęła przed naszym powozem, wlokąc za sobą szereg pustych wagonów.
— Co panu? — spytał mnie wypadkowy towarzysz podróży. — Czy pan nigdy nie widział kolei żelaznej?
— Owszem, widziałem...
Bardzo byłem zadowolony, że nie oczekując końca zaczął sam mówić i objaśniać mi wszystko uprzejmie.
— Oto budka! A tam — weksel... To są słupy telegraficzne... Ten człowiek, co tam stoi, to pewnie stróż... Czy nieprawda, że podobny do stróża? Tu rosną akacye, drzewa, których pan pewnie nie zna, a to są lipy...
W cieniu ich upłynęło moje dzieciństwo; obecnie z trudnością je poznałem! Zerwałem nieznacznie liść i długo ze wzruszeniem mu się przyglądałem w wagonie. Tyle lat, najlepszych lat, byłem oderwany jak ten liść...
Szybko mknęły nikłe, chyże obrazy, oprawne w ramy okna. Przewinęło się białe miasto, wdzięcznie schowane w zielonych ogrodach, pasma lasów, czarnych i postrzępionych, cały szereg nudnych, jak krople wody do siebie podobnych stacyi kolejowych, wsie wielkie i brunatne; potem z głębi przestrzeni wynurzyło się znowu miasto czerwone, zbrukane, przysłonięte dymem niezliczonych fabryk, a za niem znowu ciemne, dzikie, tajgą porosłe »urmany«, nagie skaliste szczyty i przepaście o fioletowych, głębokich dnach.
Krajobraz zmieniał charakter, linie jego zaczynały falować, wznosić się, dawno pożegnany kraj, kraj podobny stawał przedemną w całej surowej swej piękności. Ujrzałem znów jego stożkowate, siwemi mgłami opłynięte góry, lesiste wądoły, w głębi których szumiały burzliwe, kryształowe rzeczki, ujrzałem jeziora, niby olbrzymie srebrne puklerze, rzucone wśród borów, stepy, gdzie trawy wyrastają jak las, równiny, gdzie kwitną nigdy przez nikogo nic deptane kwiaty, gdzie dojrzewają dziewicze, nigdy nie koszone łąki, gdzie drzemie puszcza nieskończenie smętna i milcząca.
Na niebie paliła się zorza tego kraju, która nie ma pewnie równej sobie w sile barw i ich rozmaitości; potem nastąpiła ostatnia noc. Nie widziałem jej, gdyż znużony wielką ilością przebytych wrażeń, usnąłem snem kamiennym. Pociąg stukotał swą jednostajną piosenkę i śniło się mi, że nie na zachód jechałem, lecz na północ, że to przewodnik krajowiec nucił ubogą melodyę a purga przeszkadzała mu, wyła i miotła śniegiem...
— Panie, już jesteśmy! Już minęliśmy! Niech pan wyjrzy, a może pan jeszcze zobaczy... — zbudził mnie towarzysz podróży.
Aha! Nareszcie jesteśmy! Wyglądam przez okno. Ten sam krajobraz falisty, ciemną tajgą porosły, to samo wysokie blado-turkusowe niebo. Mimo to ogarnęło mnie dziwne uczucie, drżałem prawie. Przebyłem linię, poza którą już inne rządzą prawa. Niejasne wzburzenie zamieniło się zwolna w rzewną, spokojną radość. To, na co czekałem lata, spełniło się. To brzask, po którym nastąpią dni złote!
Dusza leciała ku tym dniom skupiona w jeden ostry, przenikliwy grot, z poczuciem, że góry przebije, tamy zburzy, zniszczy wszelkie przeszkody i dosięgnie celu lub sama w proch się rozsypie. Czułem ogromną wdzięczność do świata za wszystko co mi dał, za to poczucie siły i ten wicher pragnień. Tak: wszystko... kocham i wszystkim... przebaczam, lecz strzeżcie się, gdyż wiem, co mi się należy i wezmę...
Zmiany następowały nieznacznie. Inny kraj ujrzałem dopiero na przystani wielkiej rzeki, gdzie z wagonu miałem się przesiąść na parostatek. Wśród barwnego tłumu ludzi zauważyłem stojącą na uboczu gromadkę istot, jakich nie widziałem dawno. Okryci byli w brudne łachmany, po przez które przeświecało ciało czarne i wyschłe; większość miała głowy niepokryte, rozczochrane, oczy obojętnie przed siebie patrzące, nogi bose, duże, zabłocone, gęsto usiano guzami i bliznami.
— Bosaki... Łachmaniarze... Czy pan nigdy ich nie widział?
— Nie widziałem ich... dawno!
To ponowne z nimi spotkanie, jak nóż ostry przeszyło mi serce. Nieraz obcowałem w puszczach z ludźmi źle odzianymi, źle żywionymi, nieledwie umierającymi z niedostatku, lecz była to nędza inna, zdrowsza, szlachetniejsza, gdyż nie zawierała w sobie... krzywdy! Tamtych pozbawiały pokarmu: zbyt długa zima, niezwykła wiosna, jałowe lato, lecz w tych przeciwnościach kształciły się ich charaktery, wyrabiała myśl, uczyli się przewidywania. Tu nic — prócz zawiści i występku!
Na czele gromadki bosaków stał osobnik olbrzymiego wzrostu, z czerwonej koszuli podpasanej powrozem. Łokcie zabawnie wystawił, nogi szeroko rozstawił i z humorem wisielca, dłubał ogromną wykałaczką w zębach, które pewnie dawno już nie znały nic prócz wódki. Obok niego jegomość w pomiętym cylindrze, smoktał wyniośle okurek cygara i prezentował szereg metalowych guzików kamizelki, ręce wsadziwszy do kieszeni, choć nie wiem doprawdy, jak tam utrzymać się mogły, gdyż to, w co one bywają zwykle wszyte, istniało w leciuchnych, uchwytnych zaledwie zarysach. I oni i towarzysze ich, patrzyli na nas przechodniów, dostatnio ubranych, z pewnem lekceważeniem, jak na »coś co się miga«, co do zupełnie innego należy gatunku.
Aby te zwątlałe, pokręcone głodem żołądki napełnić strawą, aby to poranione nogi obuć, aby te zwyrodniałe umysły oświecić, aby ich wyschłe, puste żyły ogrzać krwią gorącą, aby dzikie ich dusze wrócić ludzkości, trzebaby mieć wolę nie jak grot, ale jak taran, a takich taranów niezliczoną moc i uderzać nimi bez wytchnienia, z całą potęgą, tak, żeby od uderzeń tych drżała w posadach swych ziemia...
Dokoła był już kraj inny. Rzeka, po której płynęliśmy, miała znaczną szerokość; lecz nie były to już te oceany wody słodkiej, po falach których mknąłem tak niedawno w drobnej cudzoziemskiej pierodze, ze strzelbą za plecami i sieciami u nóg. Niebo słało się nad nami łagodne, szafirowe, nie miało chłodnych połysków niebios północy; blask słońca nie miał metalowej ostrości, odległość — wyrazistości czystych i pustych przestworów. Wszystko przysnute było, otulone muślinem bladego tumanu i dymami wiosek. Sioła, miasta, osady, pojawiały się coraz częściej na obu brzegach. W dali, za szmatami pól, za lasami, majaczyły strzeliste wieżyce świątyń, bielały budowle.
Tłum podróżnych napełniał parostatek. Składał się z nieskończenie rozmaitej, pstrej mieszaniny odzieży i typów. Błyskały twarze białe, rumiane, żółte, śniade, prawie czarne, głowy pokrywały czapki, kapelusze, turbany, mycki, baszłyki, zawoje... rozlegały się setki narzeczy, dziwacznych jak świergot ptaków, jak pomruki nieznanych tworów, lub gorączkowe skrzeczenie owadów. Tu zebrał się cały wschód daleki: brudny, wcale nie wonny, lecz malowniczy.
Przybywało ich coraz więcej. Z tobołkami, wzorzystemi sakwami i miedzianemi amforami w ręku, chodzili z kąta w kąt, szukając miejsca. Gniewali się, że go nie było. Usta okolone gęstemi brodami otwierali szeroko, wyrzucając chrapliwe dźwięki, błyskali groźnie podłużnemi, czarnemi jak noc oczami, rozdymali ruchliwe nozdrza ogromnych płaskich nosów, wymachiwali włochatemi pięściami. Wszędzie odsyłali ich na dziób statku. Tam też ludzie stłoczyli się jak śledzie w beczce.
— Gdzie się podziejemy?... Nasz pieniądz pan majtek brał, nasz pieniądz dobry był...
— A dziewajcie się, gdzie chcecie! Nie myśmy brali — odpowiadali majtkowie, przepychając się przez tłum zbity i bezładny.
Wśród tego tłumu jak drobne blaszki odmiennego kruszcu wyróżniały się blade postacie aryjczyków o stalowem spojrzeniu i spokojnych, wstrzemięźliwych ruchach. Lecz i między nimi tylko pijani zachowywali się z godnością wobec majtków i różnych panów.
— Ty, panie majtek, nie szturgaj i nie wymyślaj!... Widzisz bilet?... Bi—let wła—sny o—so—bi—sty... Pijany jestem, ale mam o—so—bi—sty...
Większość była obszarpana, sterana niedolą i drogą, zobojętniała i pokorna. Ale byli i tacy, co jastrzębim wzrokiem przeglądali twarze i rzeczy sąsiadów.
— Oto cały mój kapitał pożywny! — rzekł wesoło jeden z takich, potrząsając w powietrzu małym węzełkiem.
— Ach, gdyby udało się trafić... na tabakę francuską!
— Na tabakę francuską!... Zachciało ci się — przeciągnął inny niedaleko nas stojący i nieznacznie kiwnął na nas głową.
Przybysz umilkł, obejrzał się lękliwie i zniknął w tłumie. Mój najbliższy sąsiad pociągnął mnie za rękaw.
— Wszyscy na jarmark! Powiadali w kasie, żeby wystrzegać się, ale jak wystrzegać się w takim ścisku! Pan też pewnie na jarmark? Ja bo na jarmark... z dalekiego sioła. Mam sklep z rozmaitemi wiktuałami, książki czytuję. Więc kiedy miejscy kupcy, u których brałem, uparli się w cenach, uparłem się i ja i ruszyłem na jarmark. Pierwszy raz! Teraz widzę, że może źle... Lud całkiem inakszy niż w naszych okolicach. Nasz prościejszy, a tu taki nabożny żadnego krzyża nie minie, żeby się nie przeżegnać, a patrz pan, co robią... Nawet widzę, kum, co jedzie ze mną z tej samej wioski, zachęca się...
Podszedłem zobaczyć, co istotnie tak ponętnego dzieje się w zwartem kole rozbawionych widzów. Młoda kobieta w czarnem, miejskiem ubraniu i białym szalu, narzuconym na pełne ramiona igrała jak kot z myszą ze starym muzułmańskim »chodżii«.
Na stole przed nim stała butelka i kieliszki. Kobieta pijąc, przewróciła kieliszek szerokimi rozmachami ręki przed nosom »chodżijego«.
— Jeśli pragniesz mnie pocałować, ot, tutaj... mówiła, wyciągając białą rękę dłonią zwróconą do góry — to daj rubla, jeśli tutaj — ciągnęła, pokazując na pozłacaną bransoletkę — to daj dwa, dalej trzy... a jeszcze dalej, to pieniędzy twoich stary nie starczy...
— On do Boga będzie się modlił za ciebie... Pozwól mu! — pożartował jakiś Tatar.
— Niech się modli za siebie, niedługo umrze! odcięła, schwyciła z głowy »chadżijego« biały święty jego turban i chciała sobie włożyć na zwinięte w koronę złote warkocze, lecz zajrzawszy do środka, odrzuciła ze wstrętem.
— Fe! Jaki brudny!
Znów wcisnęła go na wygoloną czaszkę starca, który cały czas siedział z przymrużonemi oczami i kocim uśmiechem na ustach i dłoń lekko przesunęła mu po obwisłych wargach. Stary wargi zabawnie wystawił i mocno wciągnął w siebie powietrze. W tłumie rozległ się śmiech i ludzie zaczęli się rozchodzić. Jakiś mężczyzna w żakiecie siadł obok kobiety i wyłącznie zajął jej uwagę.
W miarę jak zmrok zapadał bachiczny nastrój przenikał do wszystkich zakątków parowca. Oczy gorzały, rozmowy zamieniały się w śpiewy, okrzyki i szepty. Raz po raz wychylały się z cieniów giętkie niewieście postacie, wyrywając się ruchem lubieżnym z ciemnych objęć męzkich.
— Puść mnie! — szeptała dziewczyna, dziecko prawie. — Tu tyle ludzi... wstydzę się...
— Ee! Co tam!...
W korytarzach jeszcze ciemnych z poza drzwi kajut, okutych w miedziane ozdoby, dochodziły stłumione, tajemnicze głosy. W suto oświetlonej sali jadalnej pierwszej klasy widać było opuszczony stół z obwisłym obrusem, poplamionym winem, z srebrnemi przyborami i kryształowemi naczyniami, rozrzuconemi niedbale wśród okruchów ciast, resztek owoców i więdnących kwiatów. Na pokładzie kobiety strojne, giętkie, jak węże, jaskrawe jak motyle, chodziły krokiem niepewnym od kołysania statku, blask klejnotów i zapach perfum szedł za niemi a dokoła nich krążyli mężczyźni wysocy, niezgrabni, podobni do czarnych, włochatych trutni. Jakiś kupiec z siwą brodą i twarzą ascety, w długiej staromodnej kapocie i palonych butach szeptał młodej dziewczynie coś, od czego oczy jej śmiały się i świeciły jak czarne brylanty. Szpakowaty wojskowy i młodzi ludzie, widać ubodzy, stali na uboczu i z zawistnym uśmiechem przyglądali się »grze motyli«.
Koła parostatku tłukły monotonnie o wodę, bałwaniły gładką jej powierzchnię, komin w miarowym, potężnym oddechu wyrzucał kłęby dymu i pary, cały korpus okrętu krępy, mocno zbity z dębu, żelaza i miedzi drgał od głębokiej, ukrytej, naprężonej roboty. Stalowe kułaki tłoków migały w oświetlonem wnętrzu maszynowego luku. W szmer gasnącego na pokładach tłumu wrzynały się chwilami ostre dźwięki dzwonków, świstawki, tubalne, urywane wyrazy komendy, po których ruchy statku wolniały, oddech jego zamierał, cały kadłub pochylał się, łuk zataczał lub prostował i porywczo, gorączkowo zaczynał tętnić i pracować. Majtkowie wydając niezrozumiałe okrzyki pełnili swoją robotę, u burt dzwoniły łańcuchy. Lecz najczęściej statek spokojny, pewny siebie płynął w dal, niosąc gwar wesołych głosów i blask licznych świateł. Sternik stał nieruchomo w swej szklanej budzie, z rękoma na rękojeści kierownika, z oczami utkwionemi w szafirowe, ciemniejące przestworza, gdzie migotały różnokolorowe ognie majaków, gdzie nizko nad wodą kołysały się na mieliznach błędne ogniki »bakanów«. Czasami pojawił się wśród tłumu podróżnych osmolony palacz, przesuwał się nieśmiało przez pokład i niknął w głębokich, wązkich szczelinach, skąd dniem i nocą biła krwawa łuna, dolatywał czad przepalonych tłuszczów i szum pracujących maszyn.
Kupka Tatarów zebrała się na modlitwę na obszyciu kół parowca, już za drucianą balustradą pokładu. Stali bez obuwia na wzorzystych dywanach zwróceni na wschód, w wielkiem skupieniu zapatrzeni we własne dłonie, rozwarte jak stronice Koranu lub utkwiwszy rozmodlone spojrzenia w niebiosach. Ich ciemne, nieruchome postacie silnie odrzynały się na złoto-różowem tle gasnącej nad wodą zorzy.
Wśród zapadającego zmroku gwiazdy rojnie zabłysły i nasz statek zagorzał setkami świateł elektrycznych.
Cichy szmer szeptów i leniwy spokój zmierzchu zmienił się w rosnący gwar śmiechów, pieśni, brzęku naczyń, muzyki; nawet gdzieś tam w głębi słychać było miarowy tupot tańca i okrzyki.
— Szampana!... Szampana zwykle piję w trzy koleje: z rana, wieczorem i... jeszcze raz wieczorem!
— A ja cztery!
— Nieprawda! Nie można pić cztery... A zresztą pal sześć! Hej, dawaj tu!
— Więc powiedz, co znaczy »diablys«?
— Co znaczy? Co ma znaczyć?! Nic nie znaczy. Pijany jesteś i tylko!
— A może »stryczka?!« — spytała zalotnie dama, siedząca przy tym samym stole.
— Nie. »Stryczka« to...
Współbiesiadnicy zatknęli mu usta. Dama mimo grubą warstwą różu i bielidła zarumieniła się jak wiśnia.
— ...A to wszystko po co, na co? Ażeby mnie skrzywdzić. Uczciwość teraz nie popłaca. Teraz uczciwego nazywają głupcem... — brzmiał poważny bas w innym końcu. — Mówię mu więc: musicie zmazać połowę, bo nic nie zapłacę. Dosyć korzystaliście z mojej cierpliwości...
— No i co?
— Zmazał. Co miał robić?
— Pieniądze mają koniec, ale towar niema końca! — odezwał się z westchnieniem słuchający rozmowy ormianin.
— ...Ba, a skąd to pochodzi? — dowodził siwy jegomość z długimi włosami, siedzący na uboczu z jakąś »kapotą«. — Pochodzi to od braku posłuszeństwa, od zuchwałości. Wszystko pozwala, sobie sądzić i gadać... A słuchać nikt nie chce, niema rygoru. Ludzie mocnej wymagają ręki. Jesteśmy grzesznicy, musimy czuć wieczny strach i skruchę, aby pamiętać o cnocie... Trzeba nas karać, aby nas zachować, abyśmy nie zastygli w naszej dumie. Bez strachu jesteśmy jako łódź bez steru i żagli... Każdego postawić należy na miejscu, oprawić w ramę, aby miał obraz i podobieństwo Boga.
— W rok głodny panowie zapomnieli o chłopie! — powiedział niespodzianie stojący w cieniu chłop.
— Jakto: nie mieliście pomocy, nie zbierano dla was składek, nie urządzano tanich kuchen?...
— Tak to tak! Ale... zapomnieli o chłopie! — powtarzał uparcie. — Widziałem jak umierali bez pożałowania. Nic nie dostali. Ten wyżył, kto się szczerzej do Boga pomodlił. A teraz, kiedy urodzaj, chwalą się. W naszej wsi kury niema gdzie puścić... Za wodopój — płać, za przegon — płać... Za powietrze kazaliby płacić, gdyby go z piersi wydrzeć mogli... Sklepikarze, prasoły, obsiedli nas jak szarańcza a gorsi są od żydów. Kamienne dusze, nieprędko z nich co można wykrzesać... Wszystko w wiosce dojrzą, zabiorą, wycisną, bo swoi...
— A bo wszystko z braku rygoru, z braku odpowiedniego rozporządzenia. Od tego giniemy...
Ciemno już było; zorza zagasła. Noc ze wszechstron szczelnie nakryła ziemię. Wzdłuż brzegów błyszczały ognie sygnałowe; w słabym ich blasku tu i owdzie lśniły się smugi czarnej wody, rysowały mgliste urwiska, nizkie krzewy, wysmukłe drzewa, dnem wywrócone na piaskach lodzie i ciężkie, pękate barki nieruchomo śpiące w przystaniach. Czasami wylatywał z ciemności drobny jak meteor parowiec, leciał ku nam, rósł, świecił i huczał, wreszcie mijał płonący od niezliczonych lamp jak sala balowa. I długo w ślad za nim po czarnych rozkołysanych falach biegły drżące, wydłużone odbicia naszych ogni i długo wzamian płynęły ku nam od niego dźwięki gasnącej muzyki i oddalających się szmerów.
I znów ogarnęły nas ciemności, koła niosącego mnie statku łopotały monotonnie, blado tliły się w oddali nieruchome ognie.
— Jeśli wszystko, co mnie otacza, jest falą, pianą, błyskiem, to gdzież są głębiny? — myślałem z utęsknieniem, spoglądając na zakryte nocą brzegi, gdzie długie sznury drobnych jak iskry okienek mówiły o wielkich, ludnych siołach.
Zszedłem na dół, zostawiwszy na pokładzie przytulone do siebie w zmroku eleganckie pary minąłem miejsca, gdzie konała orgia ochrypła i znużona i, zawinąwszy się w kołdrę, usnąłem w ciemnym, odległym zakątku, gdzie było mi dobrze razem z tłumem najbiedniejszych i najmniej grzesznych, gdyż najmniej świadomych.
Obudził mnie stuk i ruch niezwykły, kołysanie się statku, który nagle pochylił się, jakby pod naciskiem wielkiego ciężaru. Staliśmy u przystani. Łoskot miarowy licznych kroków po schodkach i pokładzie objaśnił mi przyczynę pochylenia. Nagle we wszystkich przejściach, we wszystkich pustych przerwach i szczelinach pojawili się ludzie, wepchnięci potężnym naporem.
— Nie odchodź pan! Nie ruszaj się... Udaj, że śpisz... — ostrzegał mnie sąsiad. — Zajmą miejsca... Strach, ile napędzono ludzi... Rekruci, powiadają...
Ale jużem się ruszył i nogi nieostrożnie pod siebie podwinąłem, więc pusty kawałek ławki natychmiast obsiadł rój oberwańców.
— Panie, dobry panie, niech już nam pan pozwoli, a my będziemy rzeczy pańskich pilnować... — prosili mnie. — Pan się wyśpi i we dnie, a naszego wypoczynku tyle tylko, co na parostatku. O brzasku staniemy do roboty... Najęci jesteśmy zboże nosić z świeżo przybyłych na trzecią przystań berlinek...
— Czy to was tyle przyszło?
— Nie, to inni... Bez liku ich. Wszystko zepchnęli...
Wyszedłem na pokład. Był zasiany, zapełniony chłopami. Zapach potu, kożuchów i butów juchtowych stłumił nawet ostrą, właściwą okrętom woń smoły, nafty i przypalonych tłuszczów. Większość przybyłych była bardzo biednie odziana i nie miała wcale rzeczy. Na twarzach, w ruchach, w ubraniu zachowali świeże ślady wsi i pracy w polu. Kruszyny siana, słomy, kurz i plewa zbożowa trzymały się w fałdach ich sukman, sypały się z rękawów i włosów.
Jeden trzymał pęk kłosów, z których on i sąsiedzi wydłubywali ziarna i żuli z widoczną rozkoszą.
— Z pola wzięli... Sołtys nie pozwolił wozu doładować, odziać się — opowiadał z uśmiechem.
— I skąd gwałt taki i dokąd pójdziemy? Pan nie wie, co w gazetach stoi... pytali mnie.
— Wojna — odpowiedział ktoś za mną.
— Wojna... wojna — zaszeptano. Wszystkie twarze zwróciły się ku nam, wstali ci, co spoczywali w odległych kątach, umilkł młody tatarzyn nucący w pobliżu smętną piosenkę, umilkła gromadka sąsiadów gwarząca półgłosem. Wszyscy słuchali z wyciągniętemi szyjami. Tylko nie ruszyli się ci nadmiernie znękani, co upadłszy twarzą na brudne deski pokładu, spali snem ciężkim istot, nie chcących myśleć o jutrze.
— Panowie, panowie... proszę odejść, nie wolno... powiedział podchodząc ku nam podoficer i grzecznie, ale stanowczo wskazał nam drogę z powrotem.
Odszedłem na dziób statku, gdzie wiszą kotwice, gdzie leżą ogromne zwoje lin i łańcuchów, gdzie czuwa straż, gdzie zawsze znajdzie się tyle miejsca, aby oprzeć się o burtę i podumać. Parowiec znowu płynął. Powiew wiatru wywołanego biegiem muskał statek i zwiewał wonie i opary. Noc cicha, ciemna i mętna słała się wszędzie. Rdzawo-czarne tumany wszystko przysłoniły, znikły gwiazdy na niebie, nie błyskała pod statkiem zbałwaniona woda, nie odbijała, już ogni. Majaki mdło płonęły wzdłuż brzegów. Meteory parostatków przelatywały przygasłe i pobladłe. I nasz parowiec też ucichł i owinął się w przejrzyste senne obsłony. Tylko koła bez przerwy uparcie tłukły o wodę i sternik stał w swej kryształowej budce w seledynowych potokach elektrycznego światła, z rękami na kole rudlowem, nieruchomy, zapatrzony w dal, jak posąg uwagi. Lecz i on nie wiedział, gdzie jest i co ma przed sobą, płynął od znaku do znaku.

Warszawa, marzec 1899 r.




PUSZCZA BIAŁOWIEZKA



Pociąg, do którego wsiedliśmy w Bielsku, składał się z długiego szeregu pustych platform, żwirówek, odrapanych brankardów i dwóch tylko pasażerskich wagonów. Trzecia klasa pełna była wrzasku, ruchu, żydów, chłopów, kłębów gryzącego dymu tytuniowego; w drugiej: w jednym przedziale jakaś pani, roniąc z niechcenia francuskie wyrazy, rozmawiała półgłosem z dwoma szlachcicami — poznałem ich po sumiastych wąsach; w sąsiednim — samotny pan w czapce z zielonym lampasem patrzał wytrwale w okno. Wieźli nas tym pociągiem na Wschód bez pośpiechu ale z wielkim zgrzytem i sapaniem. Droga wiła się wśród ślicznej, zlekka sfalowanej okolicy. Szachownica zasianych pól i siwe smugi świeżo zoranej roli spływała wspaniale z widnokręgu po stokach wzgórz, niby bogata królewska opona. W jej fałdach tu i owdzie błyszczały nitki rzeczułek, połyskiwały strugi i stawy, to porosłe szczeciniastym szuwarem, to czyste, lustrzane z czochratemi wierzbami u brzegów. Czasem zaczerniał w wądole drobny gaj olchowy, niby znamię rodzime na pięknej, jasnej okolicy. Biały dwór mignął w ciemnych ogrodach na szczycie pagórka. Sadzona strzelistemi topolami droga biegła ku niemu, a opodal mała wioszczyna rozsypała się, jak szary różaniec. Nigdzie śladu lasów. Bezmiar błękitnego powietrza, pełen śpiewających skowronków, spoczywał bezpośrednio na łanach zbóż, a skąpany w rosie, miał w ten łagodny, słoneczny poranek taką przejrzystość, że widać było wyraźnie odległe, coraz to inne krzewy, grusze, krzyże i wiatraki z rozpostartemi ramionami, płynące ku nam na powodzi światła. Górą luźno rozpierzchłe obłoki, jak wianek białych kwiatów, wieńczyły młody dzień.
— Gdzież lasy?!
Wyglądaliśmy ich niecierpliwie. Nareszcie jedna z pań, którym towarzyszyłem, zawołała radośnie:
— Już są! Patrz pan!
Ciemna, długa, wązka chmura zamajaczyła na horyzoncie. Jednocześnie gwizdnęła chrapliwie lokomotywa i pociąg zwolnił. Lecz nie lasy witaliśmy w ten sposób, ale straszyli dzieci, które u zamkniętego szlabanem przejazdu zrobiły sobie zabawkę z przemykania przez szyny tuż przed pociągiem. Konduktorzy łajali je, maszynista groził pięścią, lecz dopiero gdy pociąg prawie przystanął, one pierzchły z wesołą wrzawą i rozsypały się, jak stado gołębi po łące, płosząc tam długonogie bociany.
Pan w czapce, z zielonym lampasem, kiwał nagannie głową, aż ruszyliśmy dalej, sapiąc i wyrzucając na pozłotę słońca kłęby brunatnego dymu.
Droga wężowato wiła się wśród uprawnych pagórków. Miejscami tor był tak wązki, że ciężkie, płowe warkocze bujnego żyta z gwiazdkami modrych chabrów i malinowych kąkoli nieledwie zaglądały do okien wagonów. Ciepły, przyjemny aromat kwitnącego zboża zalatywał aż do nas. Pociąg na skrętach niezgrabnie stukotał, niby koń zmieniający w galopie nogę. Hukały miarowo bufory, brzęczały łańcuchy, drżały i jęczały szyny, ale wszystko szło ospale, bez żywszego tętna, jak codzień się powtarzające, niepotrzebne, ciężkie roboty.
Od czasu do czasu rozlegało się gderliwe gwizdnięcie lokomotywy, spędzającej z plantu to babę z dwojakami, to zbłąkaną krowę. Baba uśmiechnęła się na zuchwały żart konduktora, a krowa długo biegła torem, nie rozumiejąc, czego chcą od niej i oglądała się głupowato na pociąg.
Sina chmura lasu rozpływała się tymczasem coraz szerzej po ziemi. Zwolna pierwsze jej smugi z błękitnawych stały się szaro-zielone, rozbiły na oddzielne gaje i zalesia. Spodem wyłoniły się szeregi pni drobnych od odległości, równych, niby pułki żołnierzy stojących pod bronią. Nad nimi chwiały się wdzięcznie kosmate chorągwie uliścionych gałęzi.
Jeszcze jeden zakręt i znaleźliśmy się przed stacyą Hajnówka. Brzydka, pospolita wgryzła się piernikową rdzą swych budowli i bladożółtymi placami pylnych trzebieży w śliczny, sosnowy bór.
Wozili nas tu z linii na linię dobre pół godziny, odczepiając jedne, przyczepiając drugie wagony. Dama i szlachcice wysiedli, natomiast do wagonu z panem w zielonej czapce wszedł drugi pan w błyszczącym mundurze i przy szpadzie.
Pociąg oswobodzony od połowy co najmniej ciężarów, pomknął z wesołym łoskotem. Z obu stron kolejowego porębu, w ciągu całej drogi, płynęły obszary puszczy. W górze po jaskrawo zielonych jej szczytach wciąż przelatują wilgotne dreszcze słoneczne, w dole ogromne, omszone jej pnie nikną pogrążone w przejrzystym zmroku morskiej głębiny.
— Czy febry tu grasują? — dopytywał się pan w czapce pana ze szpadą.
— Grasują, ale... stosunkowo... niebardzo!
— Czy klimat jest o wiele surowszy?
— Dokładnie nieustanowione. Śniegi ze dwa tygodnie dłużej leżą. Padają często deszcze...
— Jaki gatunek drzew przeważa?
— Sosna, tak... sosna! Choć są miejsca, gdzie świerk, a są i także, gdzie... dąb. Są inne, gdzie mieszanina: olcha, brzoza, lipa, osina, jesion... Niema jeszcze ustanowionego porządku... Przedtem las rósł, jak chciał, a myśmy nastali niedawno... Żadnego planu!
— A cisy macie?
— Cisy?... Cisy?! Ach: cisy! Pamiętam... taxus baccata — dodał po łacinie — są, są... w Cisance na kępie wśród Nikorskich błót. W lecie trudno się dostać, ale jeżeli wasza ekselencya...
— Co robicie z opadami, z posuszem, z chrustem?
— Z opadami, wasza ekscelencyo... właściwie powiedziawszy... Chrust sprzedajemy — fura trzydzieści kopiejek. Ile można, uprząta się, ale właściwie powiedziawszy... z takiemi siłami, jak nasze...
— Ja trzymam się innego poglądu. Przyroda jest najlepszym gospodarzem. Niech leży, gdzie upadło. To użyźnia glebę. Las najlepiej wie, co mu potrzeba. Nigdy sztucznie nie wychować takich lasów...
— Właśnie, właśnie... — zgadzał się pośpiesznie urzędnik.
Długi monolog zakończył się pytaniem, ile w zwierzyńcu żubrów.
— Trzydzieści sztuk. W lesie bardzo rozmnożyły się wolne. Mamy prócz tego dużo łosi, sarn, jeleni, dużo dzików...
Rozpoczęła, się myśliwska rozmowa, wyliczanie ostępów, kniei, miejsc najlepszych polowań, przeplatana skargami na kłusownictwo, na wsie nieposłuszne, zacięte w ukrywaniu winnych kradzieży lasu oraz tajnego polowania...
— Niewymownie podły lud, dzika ciemnota!
— Więc szkół nie macie?
— Owszem, są...
Urzędnik urwał i niespokojnie spojrzał w okno.
— Zwrócę uwagę waszej ekscelencyi na to tu leśnictwo. Jest to najbogatsze w poziomki miejsce. Zapach mają przedziwny i dorastają wielkości truskawek. Nie do uwierzenia...
Nie dojeżdżając do stacyi »Białowieża«, wysiedliśmy na pałacowej platformie. Gromada Białorusów w parcianej odzieży i lipowych postolach otoczyła nas natychmiast.
— Może koni treba?
— Może chatu?
— Hde wieszczi śniaśti?
— Wańka... Tomka... Taszczi!... Chuczaj!
Biernie poddaliśmy się ich pieczy. Po przebyciu paru stajen drogi piaszczystej, porosłej trawą, znaleźliśmy się w niedużej, wapnem wybielonej izbie, gdzie stał pod oknem koszlawy stół, pod ścianami mieściły się wązkie ławy, a pośrodku wisiała u belki nakryta pasiatym fartuchem kołyska. Gromada dzieci w kolorowych koszulach ciekawie przyglądała się nam z głębi otwartej sionki.
— A jeżeli wy chcecie takiego, coby się umiał ładnie z panienkami rozmówić, to w tej wsi nie znajdziecie nikogo... prócz mnie — dowodził rezolutnie jeden z przybyłych z nami chłopów.
— Bo ta wieś nazywa się »Krzyże« i po katolicku tu nie rozumieją. Ja to umiem, bo służyłem w wojsku, a potem długo mieszkałem w Budach. Moja żona budniczka będzie. To, jeżeli chcecie, mogę wam konie dać do Budów... za dwa ruble. A do jakich chcecie Budów?
— A wiele ich jest?
— Budów jest trzy. Są Budy Małe — tu blizko pod lasem, ze trzy wiorsty, nie więcej. Są Budy Średnie — Teremskie i są Budy Dalekie — Pogorełki... Stąd wiorst jedenaście.
— Więc za jedenaście wiorst chcecie dwa ruble?
— Dlaczego nie mamy chcieć?! Dwa konie, rzeczy macie dużo i dwie panny...
— Właśnie, będzie wam lżej.
— Ale! Z panienkami trzeba składno jeździć. Ja to wiem!
— Nie możemy ustąpić. Położono u nas rubla z konia! — podtrzymali go obecni chłopi.
W godzinę po dobiciu targu dostarczono nam małą wysianą słomą bryczkę i dwa niezłe mierzyny.
— Tylko wieź dobrze!
— O jej! Tak powiozę, że sobie jeszcze na wódkę zarobię.
Ruszyliśmy dość żwawo szeroką »królewską drogą«, która prowadzi z Białowieży do miasteczka Narwi. Ogromne sosny, potężne dęby, ciemne, brodatymi porostami obwieszone świerki, przysadziste lipy, graby, jesiony, tworzyły z obu stron cudne, cieniste szpalery, pozłocone we wrębach smugami gorącego światła. W głębi, u stóp strzelistych pni, leżały olbrzymie cielska starodrzewia, powalonego przez wicher, czy wiek. Delikatna pleśń mchów powlekała większość jak aksamitna opończa. Ich wykroty tworzyły ogromne, czarne tarcze z korzeniami, wijącymi się u brzegów, jak włosy Gorgony. Rycerz z koniem mógłby się z łatwością schować za każdym. Ciszę mącił tylko niewyraźny szmer lasu, kukanie kukułki i łagodny tupot naszych koni, raźno biegnących po miękkiej, ujeżdżonej drodze. Na błękitnym szlaku nieba, co wił się nad drogą, z poza rąbka splątanych konarów, wypływały szare, posrebrzane chmury i nikły, uchodząc szybko dalej nad las.
— A czy można czego dostać w tych twoich Budach?
— Aj, panie! Wszystkiego dostać można. O jej i jak jeszcze!...
— Naprzykład czego?
Woźnica zamyślił się i w zakłopotaniu wywinął batem.
— Czy jaj naprzykład dostanie?
— Naprzykład jaj... — ucieszył się.
— A kury są?
Spojrzał na nas z ukosa.
— I jak jeszcze! Jest wieś, powiedziałem.
— A chleba, bułek, masła dostanie?
— Wszystkiego dostanie. Żyda mają!
— A izbę czystą, oddzielną znajdziemy?
— Czystą... A to jak? Znajdziemy...
— Czystą, bez robactwa. Bo karaluchy pewnie są u was!
— Są, panie. I jak jeszcze. Za pieniądze wszystkiego dostanie.
Wśród pań wszczęła się trwoga, ale woźnica rozglądał się dobrodusznie po chmurach.
— Deszcz będzie, panie.
— Pewnie nie rozumiesz, co to karaluch? To tarakan.
— Taak!! To tarakan? A pan się pyta, czy są? Niema panie; my ich trujemy.
Jeszcze zadałem kilka pytań, lecz otrzymawszy niezmiennie:
— O jej!... I jak jeszcze!... Ale! — dałem spokój.
— Czy żonaci jesteście gospodarzu? — spróbowały moje towarzyszki z bardziej poetycznej beczki. Obrócił się do nich w pół ciała i spojrzał filuternie.
— Żonaty... dwa roki. A co?
— A dzieci masz?
— Ni! Jeszcze czas.
Rozśmiał się.
— A żonę bijesz?
— Biję, kiedy winowata. O jej!
— A kiedyś ty winien, to co?
— To jest kto? Ja, mówicie?! Ja nikogdy nie bywam winowaty!
Był ogromnie zadowolony z wesołości, jaką wywołała jego odpowiedź i zaraz z tego skorzystał.
— A jeśli ja tutaj zwrócę na inną drogę? To co? Gorsza, ale krócej...
— Zwracaj!
Wjechaliśmy pod cienie drzew na drożynę, gdzie koleiny ledwie znać było na mchach i igliwiu. Bryczka niemiłosiernie trzęsła się i stukała po korzeniach, przeskakiwała zwalone pnie i dziury wyrwisk. Leśne, nawykłe koniki stąpały po tych dylach, jak po równej drodze. Po niejakim czasie wyjechaliśmy na wielką, jasną polanę, oprawną ze wszech stron w ciemny bór. Pośrodku, wśród zboża i ogrodów rozległa się pięknie, dostatnio zabudowana wieś. Smukłe, modrookie kobiety w kryziastych koszulach, w jaskrawych »wełniakach« i czerwonych chustkach na głowach, skwapliwie odpowiadały nam z przyjaznym uśmiechem na »pochwalonego«. Chłopi kłaniali sic grzecznie, ale w milczeniu.
— To Budy Teremiskie.
Uderzyła mnie znaczna ilość wioskowego bydła i koni.
— Zamożnie żyją!
— Tak! Zacięta wieś... Ale im nonie kniaź Jaźwiński[1] chodu nie daje!
Niedaleko tej wsi, na lewo od drogi, dostrzegliśmy omszony, wysoki na dwa sążnie częstokół zwierzyńca. Nie traciliśmy go już z oczu, aż do samych Trzecich Bud, które stoją na tyłach zwierzyńca wprost środkowej jego bramy.
Zbierało się na deszcz. Duszny upał spopielił i pozbawił blasku błękit nieba. Szare obłoki kupiły się i przesuwały nad lasem, który to posępniał w przykrych, ołowianych ich cieniach, to mdlał w potokach matowego światła. Niespokojny wietrzyk daremnie silił się rozkołysać ciężkie, obwisłe konary drzew. Aby rozruszać to przestworze, zatkane pniami, liśćmi, nasycone ciepłą parą oddechu roślin i ich smolistym aromatem, potrzebna była burza. Więc swawolnik nie zapuszczał się w gęstwinę i hulał tylko na szerokich leśnych polanach, na przerzedzonych porębach, na drodze prostej jak strzała, jednostajnej, jak życie niewolnika. Wesołym, urywanym szelestem wyrażał zadowolenie, że żółte wiry kurzu, wysmukłe i nikłe, uciekały przed nim, że drobniejsze krzewy, trawy i kwiaty chyliły się pokornie pod gorącem jego dotknięciem. Czasem targnął cieniuchną gałąź brzozy nawisłej nad drogą, szturknął osinę lub wzleciał wysoko i musnął korony sosen. Wtem las zadudniał pod uderzeniami dużych, brylantowych kropel. Wietrzyk przypadł do ziemi i ucichł. Za borem mignęła błyskawica i mdławo potoczył się grzmot.
Zdążyliśmy jednak przed deszczem przejechać wieś i w sam czas zatrzymać się u wrót białej chatki, zalotnie wyglądającej z poza drzew małego sadu, brunatnych kłód uli i liści różnobarwnych kwiatów.
— Tutaj stają zawsze wszystkie panowie objaśnił woźnica.
Chmara dzieci rozmaitego kalibru otoczyła nas.
— A gdzie gospodarz?
Krępy, zawiędły chłop, w zgrzebnej białej koszuli, który opodal ciosał na zrąb belki, wetknął w drzewo siekierę i podszedł ku nam.
— A co tam?
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków. Witajcie... A skąd to?
— Z Białowieży. Czy nie ustąpilibyście nam izby na dni kilka?
Zmierzył nas uważnie spokojnem spojrzeniem. Oczy miał niewielkie, czarne, mazowieckie, wąsy i włosy płowe.
— Proszę pierwej wejść. Niech państwo z bryki zejdą. Wikta, biegaj po matkę! — zawołał na ośmioletnią dziewczynkę z lnianym warkoczem i błyszczącemi, jak ciarki, oczami.
Weszliśmy do izby dość czystej, dość widnej, wybielonej wapnem, obstawionej przy ścianach zielonemi ławami w czarne kwiaty. W lewym rogu stał podobnie malowany stół, a nad nim w górze wisiał poczerniały obraz Bogarodzicy i cały szereg wielce jaskrawych świętych. Przez otwarte okna zaglądały z ogródka żółte dziewanny, purpurowe malwy, błękitne ostróżki, wlatały z wesołym brzękiem pszczoły, bąki, nawet motyle, w dali widać było las zasnuty błyszczącemi strugami dżdżu, przelotnie przestrzelonego słońcem już przyćmionem przez chmury.
Gospodarz wzdragał się powiedzieć, wiele chce za izbę.
— Gdyby na dłużej, na miesiąc,... na dwa, ale tak... Nie jestem żyd! Wezmę, co dacie!...
— A jeśli nic nie damy?
— To też do sądu nie pójdę!
Na żądanie podano nam samowar dość mały i dość dawno... nieczyszczony. Herbata była obrzydliwa. Chleba też nie mieli, tylko razowy i tylko dla siebie. Za to gospodyni, młoda jeszcze, przystojna kobieta, przyniosła nam miodu, pysznego aromatycznego miodu, jakiego pewnie nigdzie niema, prócz w tej puszczy.
Jak tylko deszcz, który lał dobrych parę godzin, przestał padać, wyruszyliśmy natychmiast do boru. Obmyty, świeży, przejrzysty — był podobny do cudnego pałacu, nakrytego sklepieniem z chińskiego nefrytu. Dołem wśród chropawych pni słał się seledynowy zmierzch, a w górze, niby muślin rozpylonej tęczy, migotała w słońcu iskrząca, jak drogie kamienie, różnobarwna mgła, zatrzymanej na liściach i gałązkach wody.
Z początku szliśmy przykładnie ścieżką. Lecz trzeba przyznać, że chodzić ścieżką po lesie jest bardzo nudno. Więc choć wysokie zioła groziły nam wstrętną szarugą, choć wilgotny mech piszczał pod stopami, jak namokła gąbka, zwróciliśmy w bok, w ciemną głębię, gdzie piętrzyły się stosy zwałów, sterczały tarcze wykrotów, gdzie czarne plamy cieniów i błękitne półcieniów mieszały się kapryśnie ze złotym deseniem słońca, ze rdzawem tłem leśnej ściółki, z siwymi rzutami porostów i jasno zieloną koronką paproci. A wszystko powlekała i ćmiła tajemnicza seledynowa dymka, płynąca z wysokiego stropu.


∗             ∗

Po »tajgach« północnej Syberyi, po zabajkalskich »urmanach«, po puszczach Kaukazu, otrzymałem tu wrażenia leśne zupełnie nowe i zajmujące.
»Tajga« nie jest gęstą. Ma dużo niegrubych pni, dużo gałęzi i dużo powietrza. Często przedstawia zwykłą szarą sieć chrustu. Gdzie spojrzeć, prześwieca blade niebo. Las — w rzeczywistości czarny, osmalony, kołtunowaty, wydaje, się w skupieniu delikatnie bladym od przewagi złotozielonych modrzewi i obfitości światła. Słońce w tajdze nie tworzy olśniewających smug, ostrych strzał, cętków i plam, o krawędziach wyraźnych, jak grudy rozsypanych dukatów; nie rzuca również głębokich, żałobnych cieniów; ono przenika wszędzie i kładzie na grzędy pokotem ułożonych, omszałych zwałów deseń płytki, misterny i bardzo ruchomy. W tajdze prawie niema podszycia, niema wesołych szmaragdowych łąk, jest za to mnogość jezior, kępiastych bagien i moczarów, gdzie drzewa chore, słabo uliścione, sterczą krzywo w rozmaitym kierunku, jak sterczy zarost na pomarszczonem obliczu azyaty. Tajga martwa. Prócz szumu wichrów, plusku fal, trzasku padających drzew, wędrowiec nic nie usłyszy w jej głębi. Gdy drzemie, można dziesiątki wiorst przebyć i mieć za towarzysza tylko stuk kopyt własnego wierzchowca. Cały jej urok w jej smętności i jej bezmiarze.
«Urmany» południowej Syberyi, są to gniazda boru tak rosłego, zwartego i ciemnego, że ma pozór jakiejś olbrzymiej leśnej piwnicy. Wyrastają one tylko w żyznych górskich dolinach lub zaciszach, osłoniętych od suchych, gwałtownych, stepowych wiatrów i są wkropione w obszary zwykłej, trochę tylko bujniejszej tajgi. Spotkać tam można sosny, modrzewie, świerki, cedry (limba), tak potężne, jak nigdzie. Guzowate ich cielska, gruba, spękana kora, kręte, szeroko rozrzucone konary, ogromne zwoje korzeni, jak polipy oplątujących złomy skał — i robią wprost potworne wrażenie. Niema żadnego podszycia. Nic nie rośnie w cieniu tych północnych olbrzymów. Wilgotno, cicho, czarno, jak w katakumbach. Promień słońca, gdy się przekradnie szczytowym otworem, świeci smutno, mdło, jak przez więzienne okienko. Drzewa żyją, władają wieki i konają wieki. Zwały upadłych tworzą wysokie stosy, na których ciężko wspierają się kadłuby późniejszych nieboszczyków. Toczone przez robactwo, jedzone przez pleśń i liszaje, obłupane z kory, boleśnie wygięte rysunkiem swych obwisłych boków, pochyleniem sęków wyrażają namiętne pragnienie ledz i wypocząć nareszcie na ziemi. Przyciśnięci przez nich towarzysze, grubi i tędzy, zachowują obojętność skamieniałych tytanów, charławsi wyginają się poczwarnie, jak kupa przyduszonych jaszczurek. Najśmielszy, najzręczniejszy myśliwiec nie odważa się daleko zapuszczać w te żałobne ostępy. Przedrzeć się przez nie znacznie trudniej, niż wspiąć na najstromsze skały. Tu tylko kryje się ryś po nocnych rozbojach lub lękliwie przesunie wszędzie prześladowany, »wieczny tułacz«, soból.
Puszcza Kaukazka to znowu świat kontrastów, to śliczny gotyk, pełny mrocznych cieniów, smug światła i stłumionych barw. Pnie drzew równe, niezmiernie wysokie, z korą gładką, delikatną, tworzą miejscami obszerne, schludne, przewiewne kolumnady, gdzie pachnie mocnym aromatem południa, gdzie czuć, że nad zielonym koron baldachimem świeci dzień olśniewająco jasny i gorący. Miejscami znów roślinność zbija się tu w nieprzebyte gąszcze, w wojłok utkany z pni dębów, buków, z pnączy, z dzikiego winogradu, bluszczu, z tysiąca krzewów, pędów, latorośli... Górzysty las śmiało czepia się stromości, urwisk, spełza w przepaście po szczelinach skał. Ma nieskończoną rozmaitość spadków i ugrupowań, rozmaite podłoża, podlesia i nieskończenie rozmaitą roślinność. Bujny, pachnący, soczysty, lubi dawać strzeliste odnoża, formować smagłe drzewa o wężowych gałęziach i małych głowicach, niknących w niebotycznem, wspólnem sklepieniu. Gatunki dają się poznawać tu tylko po korze, po spadłych liściach i owocach; u osobników widać dobrze tylko odziemia i korzenie. Zwałów mało, gdyż przeważa las liściasty, którego tęgie, giętkie łapy niełatwo wyrwać z ziemi; upadłe drzewa szybko butwieją, zostają pożarte przez robactwo, pasorzytne rośliny, starte na próchno, wessane przez ziemię. Tu nie martwo, nie cicho, choć zaciszno, nawet w najpotężniejszą burzę; gdy górą przewala się z strasznym łoskotem orkan, w dole można zapalić zapałkę bez obawy, że ją wiatr zgasi. Ale dźwięczeć i szemrać puszcza tutejsza nie przestaje na chwilę, nawet w nocy. Nic nie widać, lecz czuć, że życie tętni, drga, przelata w brunatno-zielonym cieniu drzew, przekrada się przez krzewy bukszpanów, przedziera przez gaje jaśminów, przez gąszcze żółtych azalii lub rododendronów o różowych kwiatach, że ono ślizga się pod parasolami olbrzymich paproci i łopuchów, trąca sennie wiszące lijany. Wciąż można spodziewać się, że coś niespodzianie wychynie z nieznanego wnętrza i przeraźliwy krzyk zmąci rozkoszną serenadę lasu. Mieszkaniec wyższych szerokości globu musi się z tem życiem zwyknąć, nim je polubi; z początku ono dla niego jest za nużące, za bogate, za rojne i za... mroczne.
Puszcza Białowiezka uderza nadewszystko przedziwną harmonią rozmiarów i światła. Drzewa bardzo kształtne i wyniosłe nie są jednak ani tyle wybujałe, ani rosną tak zwarto, aby zatracały swą fizyognomię. Zawsze można znaleść punkt, z którego widać cały osobnik od spodu aż do czuba, skąd można poznać charakter koron i proporcye strzał. Mimo to puszcza nie jest bladą; owszem: jest niezmiernie zieloną. Każda cząsteczka powietrza wydaje się nasycona tą zielonością, która spływa wraz z słońcem z umiarkowanie gęstego stropu, bije z dołu od bogatego podszycia leszczyny, jałowcu, od młodej porośli, od rozmaitych odmian traw, ziół, chwastów, od brudno-zielonych mchów i ciemnych, jak laur, plam jagodniku. Oko pławi się w tej zielonej powodzi, jak w ożywczym nektarze. A że drzewa skupiają się w duże, zwarte połacie jednego gatunku, więc spojrzenie wciąż odnajduje nowe kombinacye tonów, zarysów i perspektywy. Jest to niby cudowny poemat, bardzo spokojny, bardzo przejrzysty i bardzo swojski. Każde drzewo to niby wyraz, a wszystkie je znamy. Ale wydane przez ziemię żyzną, wolną, chronione od siekiery i pożaru przez wieki, zachowały właściwy im dobór, porządek i własne prawa, tworzą niezwykle urocze, niespodzianie piękne gaje, sploty... akordy głębokie i tajemnicze.
Wszystkim przoduje sosna. Jest jej najwięcej i dorasta tu ona wspaniałych, nigdzie niewidzianych przeze mnie rozmiarów. Robi też wrażenie najbardziej towarzyskiej i uspołecznionej, gdyż częściej od innych skupia się w jednolite bory. Patrząc na nie, łatwo zrozumiałem, dlaczego zwano je niegdyś »czerwonymi«. Ognisty odblask pni płynie górą, niby łuna — niby zebrał się tu i błyszczy w promieniach gasnącej zorzy oddział dryad w zbroi drobnołuskiej, stalowej u spodu, a pozłocistej wpół ciała. Śmigłe, gibkie, toczone ciała drzew, wdzięcznie kołyszą się w wietrze; mają korony zgrabne, niewielkie, o niegrubych gałęziach, tak nieraz ślicznie wygiętych, że wydają się ramionami dziewic, co wybiegły nareszcie na słońce i ruchem lubieżnym, wyzywającym, odwróciły iglastą pierś i pachnące twarze ku tylko co poznanemu niebu.
Świerk co innego. Świerk ma kształt dzwonnicy i charakter mistyczny. Jest abnegatem. Na jego strzelistym, ale brudnym, kostropatym pniu łatwo wykwitają liszaje, śniedź, chętnie wieszają się siwo-brode porosty. Całe szczęście, że lubi, niby w habit, aż do stóp owijać się w kręgi ciężkich, spuścistych gałęzi, o ciemnem, krótkiem igliwiu. To mu dodaje powagi, na tem on gra. Kiedy wiatr wieje, on nie jęczy, nie śpiewa, ale drży, szepcze modlitwy, gderze, wygaduje... W mrukliwym, basowym jego szeleście dźwięczy wiele posępnej, męskiej melancholii. Obok rozkosznej sosny, albo wiotkiej brzozy, bardzo odbija jego mnisia postać, szczególniej, gdy wysuwa kosmate łapy i pieści ich wysmukłe kibicie.
Dąb w takich razach poczyna sobie zupełnie inaczej. Mimo gonności pnia, wysokości i gładkości, wygląda potężnie, gdyż tyle jest prawie gruby u szczytu, co u podstawy. Konary kręte, węzłowate, załamują się ostro, niby łokcie, którymi chce rozepchnąć sąsiadów. Gdy wyprzedzi sosny i świerki, co mu się łatwo udaje, szeroko rozsuwa gałęzie i wszystko wkoło bierze natychmiast w poddaństwo. W gajach wyłącznie dębowych rośnie obrzednie, ma kolosalnie rozrosłe, żylaste ciało, wspaniałą kędzierzawą koronę, słowem — ma minę wielkiego pana, zdobywcy — rycerza starej daty. Kora na nim, jak kolczuga, pęka w duże, grube ogniwa.
Hoża lipa, elegant grab, prostacza olcha, blada brzoza, histeryczna osina, wiąz, klon, wierzba, jarząb, tworzą niższy, wątlejszy tłum puszczy; można nawet spotkać wśród niego gruszę i jabłoń wysokie i cienkie, jak trzciny. Poetycznie wyróżnia się smagły jesion o cienkiej, drobno pomarszczonej korze i wytwornej, widlastej koronie z puklami jasnych, pierzastych liści.
Zwałów w Białowiezkiej puszczy mniej, niż w Syberyi, ale więcej, niż na Kaukazie. Upadłe szybko butwieją, porastają grzybem i mchami. Przykryte ich całunem drzewo wygląda jak ogromny, smętny sarkofag. Gdy się trafi na szereg takich sarkofagów, leżących u stóp wyniośle wybujałych żywych osobników, dziwne uczucie ogarnia człowieka: nie chce się mówić, myśleć, a siada się i godzinami słucha uważnie, jak szumią w górze gałązki, jak dzięcioł kuje w oddali, jak przepływa promień słońca niby złota wskazówka zegaru po rudawem podłożu lasu. Czasem przeleci cicho czarny motyl, szary ptak gwizdnie lub ciekawa wiewiórka wyjrzy z poblizkiej rosochy...


∗             ∗

— Pani zostanie tu?
— Zostanę.
— Na zawsze?
— O nie! Wrócę do domu na podwieczorek. Ale myślę... jak dobrze sosnom. Żyją spokojnie, nikogo nie krzywdzą, niczego nie pragną, szumią, potem padają na tem samem miejscu i umierają...
Chciałem opowiedzieć bajeczkę o zduszonych odroślach, o straconych pędach, o drwalu, o żydzie, ale... wolę, że ludzie mają iluzye.


∗             ∗

Dostaliśmy pozwolenie na zwiedzenie zwierzyńca i pewnego dnia wybraliśmy się oglądać żubry. Zwierzyniec ma szerokości dwie wiorsty i sześć długości. Prosta, szeroka, pięknie utrzymana droga przecina go przez środek, idąc od frontowej bramy myśliwskiego pałacyku do wrót wychodzących na wieś Budy. Przez te wrota weszliśmy do wnętrza. Zwierzyniec przedstawia się, jak rozległy, wiekowy park. Są tam sosny i świerki, bardzo duże i bardzo stare, ale przeważa »czarnolas«, królują wielkie, rozłożyste dęby. Nie widać nigdzie wykrotów, zwałów, niema opadłej posuszy, zgrzybiałych parszaków, umarłych drzew. Wszystko zebrano, podcięte, starannie ułożone w kupy i sągi. Wszędzie rośnie wysoka, gęsta, równa, jakby posiana, trawa. Po urokach wolnej puszczy, przechadzka tutaj wydała nam się mało zajmującą. W oczekiwaniu strzelca, który miał nam pokazać żubry, usiedliśmy pod pniem potężnej sosny. Słońce zalewało nas gorącymi potokami światła. Pulchna, brunatna droga, jak aksamitna przepaska wyciągnęła się na kobiercu żywej, błyszczącej po nocnym deszczu, roślinności. Moc kwiatów i czarnych, głębokich cieniów drzew rysowała kapryśny deseń na tym kobiercu. Krótką chwilę trwała cisza, gdyż ptaki, zestraszone kolorowemi parasolkami i bluzkami pań, umilkły, ale rychło się z niemi oswoiły i znów zacząły śpiewać; motyle z wdziękiem przelatujące w nagrzanem powietrzu coraz to siadały na ich ramionach i kapeluszach. Życie miejscowe niecierpliwie wracało do zwykłego biegu. Bąki, komary, muchy z brzęczeniem krążyły w powietrzu. Milczeliśmy i nie ruszali się, ciekawie przypatrując się dramatom, rozegrywanym przez mrówki, boże krówki, jętki i miliony innych... nieznanych. I zostaliśmy nagrodzeni za tę uwagę dla »młodszej współbraci«, gdyż żubry same na nas wyszły. Były to dwa rosie, stare, samce. Biegły z hałasem przez las, rzucały się jak szalone z zarośli w zarośla, starając się pozbyć prześladujących je owadów. Próbowaliśmy podejść ku nim bliżej, by zrobić fotograficzne zdjęcie. Raz tylko puściły na kroków pięćdziesiąt. Jeden z nich z nastroszoną grzywą i brodą do kolan cochał rogaty łeb o nawisłą gałąź leszczyny; drugi zwrócił się ku nam przodem i z łbem dumnie wzniesionym patrzał ciekawie na błyszczące szkła aparatu. Zrobiwszy jedno zdjęcie w obawie, że wizerunki będą za drobne, posunąłem się jeszcze kilka kroków. Umknęły natychmiast i nie pozwoliły już się zbliżyć. Innym razem, w innem miejscu spotkałem żubra zupełnie blizko, nie dalej, niż na kroków dwadzieścia. Nie wydał mi się tak potwornie brzydkim, jak o tem słyszałem. Ładniejszy jest od bawołu, choć bardzo do niego podobny. Ma ciemno-brązową sierść, wspaniałe, energiczne ruchy, malowniczą głowę z czarnymi, wygiętymi w półksiężyc rogami i duże, smętne oczy. Ma grzywę, która zwisła w kudłatych splotach z garbu i podgardla aż do kolan.
Prócz żubrów, widziałem w puszczy: daniele, kozy, oraz kilka jeleni. Niektóre, mimo letniej pory, miały dwa łopiaste rogi. Powiadają, że to jest jakaś szczególna, nie tutejsza odmiana. Zwykłych sarn i jeleni jest tu mnóstwo. Gęsto też po lesie trafiają się ślady i ryjowiska dzików.
— Aj, panie! I co tych dzików!... I jakie nam w polu szkody robią!... Niech Bóg uchowa! — skarżyli się włościanie.
— Podobno polujecie na nie z oszczepami.
— A tak! Kiedy na pole przychodzą, to w szkodzie wolno zabić. Więc zapędzamy je do opłotków i tłuczemy obuchem.
— A sarny i jelenie też w polu bić wolno?
— Ee! Kto je tam rękami dosięże, a z broni niewolno. Ba, gdyby było wolno, to w tym lesie żyć nie umierać!
— A żubry szkody robią?
— Już co te zwierze, to przeklęte. W lecie jeszcze pół biedy, ale w zimie nie ostoi się żaden płot, żadne ogrodzenie, wszystko rozniosą, rozłamią swojemi rożyskami. Siano potratują, porozrzucają i samego gospodarza do niego nie puszczą. Był tu jeden taki żuber, co kiedy zdechł, tośmy na mszę dali. Niedaleko od wsi miał łączkę, miejsce ulubione. Ludziom przejazdu nie dawał. Stanie pośrodku drogi i stoi, krzycz nie krzycz — nie pójdzie. A gałązkami rzucać ani się waż. Zaraz ogonem wywijać zacznie — gniewa się. Wtedy zawracaj, bo taki każdy żuber ma zwyczaj, że naprzód ogonem wywija, potem językiem się oblizuje i wtedy już się rzuca. I wiele on koniów i krów popruł... o jej! Chłopa z wozem w powietrze rzucił. Taki był ciarach! Ale mu przyszedł koniec...
— Pewnieście mu pomogli!
Chłop spojrzał na mnie z ukosa i westchnął żałośnie.
— A, panie, grzech tak mówić. Za to więzienie, wielka odpowiedzialność! Kto by śmiał? Co mu zresztą zrobi samotny człek z gołemi pięściami, kiedy do niego wielcy panowie z dobrej broni po dwadzieścia razy strzelają i... trafiają, a on tylko się wstrząśnie, a precz stoi...


∗             ∗

Wioska Budy Pogorzelce, z której mieszkańcami mieliśmy przeważnie do czynienia, posiada zaledwie dwadzieścia parę chałup mieszkalnych. Reszta są to spichrze, stodoły, obory i chlewy. Wszystko stawiane z dobrego budulcu, izby przestrone i widne. U każdego prawie domku rozbity jest sadek i mała pasieka. Pod oknami i na oknach — kwiaty. Uprawnej ziemi należy do wsi mało. Obsiewają ją po większej części żytem, owsem, jęczmieniem. Pszenica źle się udaje. Zaraz za wsią ciągną się ogrody warzywne, kartofle, zagony lnu. Ludność odziewa się w płócienny »part« i wełniaki własnego wyrobu. Ludność piękna; kobiety smagłe, kształtne jak sosny, mężczyźni żylaści i hardzi, jak dęby.
— My — budnicy! Myśmy tu z całego kraju zeszli się, lud wyborowy. Jeszcze za królów, kiedy ludzie byli potrzebni do gotowania potażu, to taki rozkaz był dan, wezwanie do najzdatniejszych. Dużo przyszło, a zostało z nich czoło. Ot, skąd się wzięli budnicy! Mieli swe prawa, swoich sołtysów i swoją liberyę: lipowe łapcie i odzież siermiężną, a na niej pas złotolity. Kiedy taki budnik wszedł w niedzielę do karczmy, to mógł wszystkich bić i nikt mu się nie sprzeciwiał, bo go zaraz ubiją... Tacy byli rupierzliwi! Kiedy w niewolę chłopy pańszczyźniane do nich uciekały, to żaden pan szukać ich tu nie śmiał. Każą mu zaraz przejść po drążku nad kotłem z gorącym potażem. Przejdzie — jego wygrana, spadnie — to bez żałości!... Ho, ho! A teraz!... Od 46 roku wszystko się zmieniło. Miodu mniej, drzewa mniej, za wszystko trzeba płacić, a zarobków niema. Lasu nie sprzedają, porębów nie robią, węgli nie palą, ani smoły gonią... nic! Nawet na służbę leśną nie biorą.
— A dlaczego nie biorą? — objaśniał mi rudy, leśny stróż, ex-konduktor z Warszawy. — Dlatego, że nie zasługują, że są łotry, złodzieje, kłusownicy... Wczoraj naprzykład, pod Teremiskami znaleźli cztery ścięte lipy. Już je z kory obdarto. Więc co z nimi, z hultajami robić? Co? — pytam pana?! Jedyna rada: nahajami mordować!
Patrzał na mnie podejrzliwemi oczyma.
Byłem w kłopocie, gdyż nie dość głęboko wnikałem w tragizm czterech ściętych lip.
— Już drugi dzień nie puszczamy bydła na pastwisko — dodał grobowym głosem.
— Z całej wsi?
— Z całej. A pan jak myśli?! Myśli pan, że można dobrocią? Bydło głodne chodzi, ryczy, a chłopy milczą. Taki to lud zacięty. Żeby nie wiedzieli, kto ukradł, co innego. Ale wiedzą: tu ptak z sosny na sosnę nie przeleci, żeby go chłop nie spostrzegł. A jakże! Nie wiedzieliby, kto lipę zrąbał?! Zapamiętali są, jak potępieńcy. Między sobą żrą się, jeden drugiego gotów w łyżce wody utopić, ale gdy kto z boku po sprawiedliwości czego zapotrzebuje, to jeden za drugiego jak mur. Takie bydło! Poprawiać ich nie chcę — co mi tam. Nie ksiądz jestem. Ludzie wszędzie są gorsi, niż lepsi, ale kto to za nich odpowie? Kto?! Ja! Wymagają odemnie!... Więc niech nie ruszają, bo dojdę, dośrubuję, dowiercę...
Wracając od stróża, myślałem o jego złej o ludzkości opinii. Miał racyę; krzywdzili go całe życie. Stracił zdrowie, służąc w ciągu kilkunastu lat za konduktora pociągów towarowych. Raz go potłukło, wyżył, wyleczył się, dostał kilkadziesiąt rubli... Drugi raz roztrzaskało mu piersi. Leżał rok, stracił siły, kaszle... Wydalili go. Prawował się z koleją cztery lata, wyprawował dwa tysiące, ale mu nie dodali. Zadłużył się, zażył głodu, chłodu i biedy. Teraz ma pensyi siedem rubli, mieszkanie i trochę gruntu. Musi utrzymać żonę i czworo dzieci... Gdyby stracił to miejsce, nie wie, gdzie się podzieje. A tu chłopy kradną lipy, a od niego wymagają...
— Aj, panie! Albo to tylko u niego — odpowiedział mi stary chłop, gdym mu sprawę przedstawił. Był to staruszek niewysoki, bardzo ogorzały, ze ściągłą, pomarszczoną twarzą bez zarostu. Sam mię zaczepił »pochwalonym« i na klocu u drogi grzecznie obok siebie usiąść zaprosił.
— Albo to tylko u niego! U wszystkich to samo. Za dwóch, trzech zbereźników na wszystkich cień pada. Wszystkim wokół wzbraniają bydło na pastwisko pędzać. Tak! A co my winni?! Może kto na złość drewno pod wieś podrzucił... Kto to wie! Niby kto chodzi takie rzeczy w dzień robić... Oj, zbereźniki, psotniki... Im zabawa, a wszyscy za nich cierpią. A skąd to pan jest, co pan tak nic nie wie i po polsku pan tak ślicznie mówi, niby ptak? I panienki z panem zgrabne, jak jamioły. Myślę sobie, że chyba jesteście z Warszawy... A bo kum Wołodkiewicz, co chodził do Częstochowy z kompanią, powiada, że tam kraj piękny, że Warszawa nawet od Bielska ładniejsza!...
— Nie wiem, nie byłem w Bielsku... Więc ciekawi jesteście Warszawy?
— Ale, panie, bardzo jesteśmy ciekawi! Tylko czy to człowiek ma sposobność. Ja bo byłem w Bielsku, ale ogółem ledwie do Narewki do parafii dochodzimy, a są tacy, co nawet wiek swego Pana Boga nie widzą...
Włościanie dostrzegli nas na klocu, a że wieczór był pogodny, więc zaczęli się z przyźb ku nam kierować; musiałem jednak przerwać przyjemną pogawędkę, gdyż w domu czekano na rezultaty mojej wyprawy do żyda, ostatniej nadziei w naszych podróżniczych kłopotach. Nie mieliśmy zapałek, nie wzięliśmy świec, nie starczyło nam chleba. Zjedliśmy już cały zapas jaj i masła u naszej gospodyni. Lecz Białorusin i o żydzie nakłamał: ten wcale nie okazał się żydem. Święcił wprawdzie szabas i nosił »cyces«, ale zastałem go przy chłopskiej robocie — zwoził drzewo; miał figurę i ruchy włościanina, namulone ręce oraz poczciwe i niebieskie oczy. Był kowalem, nic nie kupował i nic nie sprzedawał. W ciągu kilkudniowych stosunków ani razu mię nie oszukał. Wyznaję jednak, że wówczas wracając do moich pań z próżnemi rękami, żałowałem nieobecności klasycznego żyda. Musiałem udać się osobiście po zapałki do pani stróżowej, po kurę — do pani strzelcowej, po jaja do sąsiadki Wołodkiewiczowej i tylko bułki zgodziła się wspaniałomyślnie upiec kowalowa Ruchla.
Wiecznie jednak tak trwać nie mogło. Po wyczerpaniu bogactw wioskowych, po spaleniu wszystkich zapałek i papierosów, w braku sklepiku trzeba było myśleć o odwrocie. Ale przedtem postanowiliśmy nająć na cały dzień furmankę i objechać puszczę, gdzie się da.
Dzień był podobny do dnia naszego przyjazdu. Po niebie wałęsały się skłębione obłoki, a lasy to chmurniały w ich cieniu, to mdlały w gorących potokach słonecznego blasku. Za przewodnika wzięliśmy starego budnika, Marcina, który był niegdyś strzelcem i znał puszczę na wylot. On też miał płowe, na dół obwisłe wąsy i czarne oczy, jak nasz gospodarz.
— Stąd pojedziemy na łąki. Tam miejsce ładne, przestrone, wesołe, kwiecia dużo... Z łąków na Zamczysko, z Zamczyska do Starej Białowieży, ze Starej Białowieży na górę Batura, a stamtąd do domu. Cały dzień zejdzie...
Zgodziliśmy się na wszystko, aby tylko jechać jak najdłużej, jak najdalej po tych zacienionych, wązkich drożynach, nad któremi szmaragdowe gałęzie leszczyny tworzyły lotne łuki.
— To jest łączka, gdzie żuber rozbijał. Tu wiele rośnie ich trawy żubrówki. A tu, ot, miejsce, gdzie się dziewczynie z naszej wioski pokazała pani — opowiadał Marcin, przejęty rolą przewodnika.
— Kazała jej przyjść i skarb nawet obiecała pokazać, ale dziewczyna zlękła się i uciekła. Od tego czasu zaczęła pani do niej chodzić. Kiedy ma przyjść, dziewczyna zawczasu to czuje. Drży, oczy jej w słup stają, zaczyna gadać, piszczyć, kaszleć, jak małe dziecko, aż upadnie i wypręży się... I modlitwy mówiliśmy, i do kościoła ją do księdza wozili, i całą gromadą z nią na to miejsce chadzali — nic nie pomaga. I czy sama dziewczyna, czy z ludźmi, pani nie baczy, zjawia się... Nie robi nic, tylko stoi. Nikt jej nie widzi, a dziewczyna aż się wije od jej wzroku. Krewniaczka mojej żony ulitowała się nad nią i poszły razem na to tu miejsce; na klęczkach błagały, prosiły, aby pani sobie poszła. Dała dziewczynie wypocznienie na trzy roki. Cały czas nie było jej, tej jesieni ostatni termin mija. Co będzie — nie wiadomo. Szkoda dziewuchy; dobra, pracowita, cóż kiedy... schnie!...
Wyjechaliśmy na jasno-zielone łąki, rumiane od kit mietlicy i owsików, usiane żółtem, białem, błękitnem i różowem kwieciem. Słońce złociło je, a ciemny, malachitowy las oramiał wkoło. Szereg szop z grubych brewion na wysokich palach ciągnął się środkiem daleko, jak wieś nadwodnych mieszkańców.
— To na siano... od zwierza! — objaśnił Marcin.
W pobliżu łąk okolica miała teren nizki, wilgotny. Las rósł miejscami wprost na mokradłach i stawał się bardzo podobnym do syberyjskich »kałtusów«.
— A co łosia tu w tych bagnach! O jej! Zaszyją się w gąszcz, tylko po łomotaniu odgadniesz, że tam są; albo który mordę z krzaków nagle wytknie... Bardzo śmieszne! Wielkie, głupie... Kiedy się wabią, dość konnemu koło takich moczarów przejechać i beknąć jak samka, żeby samce biegły za nim wiorst kilka... Ino im się dolna warga, jak torba sieczki mota i prychają ogromnistemi chrapskami, jak z harmat... Nie wiem, ile lat temu, to jednemu księciu łosia w taki sposób do samych nóg przyprowadzili. Dwadzieścia pięć rubli dał dojeżdżaczowi i bardzo chwalił tutejszych dojeżdżaczów, a wcale niewielka rzecz... każdy potrafi!...
— Czy sami strzelaliście kiedy do łosia?
— O jej! Teraz to nie, ale kiedym był młody, tom bardzo to hukanie lubiał. Nieboszczyk pan Niemirski, gdzie mię spotkał, zaraz pytał: »a nie macie czego Marcinie?... zabawę urządzam, chciałbym w imieniny gości sarniną z Białowieży ugościć«, albo »przynieś mi głuszców parę, Marcinie. Wielkanoc nadchodzi...« Nie żeby własnego nie miał — miał lasy i zwierzyny moc — a tylko był taki chciwy na białowiejską, jak dla przykładu... nasze chłopy na kradzione drzewo. Bo to zajmujące, że tu pilnują, strzegą, a on dostanie... Za te głuszce tom ja o mało raz w turmie nie siedział. Obiecałem mu, więc poszliśmy z bratem rano, do dnia. Wypatrzyliśmy dwa. Wzleciały, siadły na sosnę, ogony rozpuściły. Żal strzelać, tak pięknie; górą już słońce, a w dole, cicho, rosisto. Strzeliłem z pod niego, w zleciał i spadł... Głos taki poszedł po lesie, jak granie. Nasza kłusownicka broń tym niedobra, że jeśli nie zamówiona, bardzo głośno strzela. Schwyciłem mego ptaka i w nogi, bo trzeba mieć pośpiech we zwyczaju. Słyszę, brat grzmotnął, poznałem po huku, że trafił. Dobrze! Dybam... Wtem widzę, drogą biegnie na strzał leśny. Przycupnąłem w krzak, ledwie żyję, on mimo... ja dalej... Markotno mi — złapał, myślę, pewnikiem brata... Gdzie zaś... tyle go on widział. Wychodzę na drogę, a brat już stoi... Zaraz zabrałem ptaki i poniosłem panu Niemirskiemu. Opowiedziałem mu całą historyę. Śmieje się. »Wiele chcesz za głuszce?« pyta. »Wiele łaska wielmożnego pana«. »Dobrze, idź do obory i za każdą sztukę wybierz sobie łońskiego cielaka«. I wziąłem. Co najlepszych wybrałem. I takiegom się od tych cieląt przychówku dochował, że mi po 50 rubli za jałoszki płacili. A byka to za 120 sprzedałem. Musiałem sprzedać, bo bodał, nawet z żubrami się bijał. Taki był pan Niemirski! Bogaty był pan, pamiętliwy, wielki pan. Co chciał, to robił. Raz, kiedy u nas było polowanie, on też nie gorsze u siebie urządził. Co od nas spłoszone łosie albo jelenie umkną, to oni wystrzelają. Usłyszeli pukaninę, posiali obejszczyków. Ale... nikogo nie znaleźli. Taki był pan Niemirski! Teraz takich niema...
Tak gawędził stary bez przerwy, lecz jednocześnie rzucał bystre spojrzenia na drogę, na las i nic, zdało się, od ich uwagi nie było ujść w stanie. Pieńki, wyboje, kałuże w porę dostrzegał i umiejętnie omijał. Po bezdrożu, wśród gęstych często drzew, doskonale przeprowadzał parę koni i naszą długą brykę, które w jego rękach wiły się jak wąż.
— A to nazywa się »kozacza stajnia« — rzucił z niechcenia.
Była to obszerna, słoneczna halizna, na której kupkami stojące dęby tworzyły cieniste gaje. Tu nas zaskoczył deszcz. Pociemniało, błysnęło, zagrzmiało, wierzchołki drzew z szumem pochyliły się i zakołysały. Ale nawałnicy, w całem tego słowa znaczeniu, kiedy to las gnie się, jak kłosy zboża, nie było. Żałowały bardzo moje partie, że jej nie zobaczą, choć i ta ulewa dała nam się dobrze we znaki. Wkrótce wiatr ucichł, deszcz mżył drobny, perlisty, jak mgła. Woźnica zatrzymał konie i wskazał biczyskiem na zasnuty dżdżem bór.
— Tu Zamczysko.
— Gdzie?
— O tu!
Nie dostrzegliśmy żadnych śladów budowli. Wzgórek porosły potężnemi drzewami, na jego stokach parę jam — płytkich, wpół przykrytych bujnem zielskiem, paprocią, krzewami, tu i owdzie grudy omszonych kamieni. A przecież miał tu stać zameczek Jagiełły. Miał tu przed Grunwaldem ten król wraz z Witoldem spędzić czas jakiś, urządzać wielkie łowy, z których zdobycz solił i spławiał po Narwi i Wiśle aż pod Płock dla wojska. Tu też schroniły się przed strasznym morem w 1420 roku dwory Królewski i Wielkoksiążęcy. Nic nie zostało z tych czasów. Las ciemny, smutny, zesmagany deszczem, szumiał posępnie. Uderzyła nas tylko wielka moc kwiatów, rzadko spotykanych w innych częściach puszczy. Marcin znalazł nawet pysznego, żółtego storczyka. Daremnie jednak szukaliśmy ich więcej. Bardzo być może, że był to ostatni potomek, hodowanych tu niegdyś w ogrodach, pieszczonych rączkami księżniczek.
Oglądając uważnie kupy głazów, trafiłem na ułożone z nich koncentrycznie rozety, bardzo podobne do »koreksurtów« Mongolii. Zrobiłem więc przypuszczenie, że to są ślady jakiegoś bardzo starożytnego cmentarzyska. Później już dowiedziałem się, że w 1830 roku próbowano rozkopywać Zamczysko, i znaleziono szkielety ludzi, pogańskim pogrzebanych obyczajem, z glinianemi naczyniami pod głową. Epoki wykopaliska nie określono. Może to byli jacyś przedsłowiańscy aborygieni, a może jadźwińgowie, którzy w Białowiezkiej puszczy mieli ostatnie swoje kryjówki i robili stąd po Narwi i jej dopływach napady na Mazowsze. Aż w 1287 roku zniecierpliwieni książęta mazowieccy dotarli do samych ich gniazd, mężczyzn wycięli w pień, a kobiety i dzieci uprowadzili w niewolę. Lud bitny, dziki, wytrwały, postrach sąsiadów, zniknął bez śladu, jak pewnie niezadługo zginie żubr, jak wyniszczał cis i modrzew w naszym kraju. Został tylko słaby ślad jatwieskieh branek w odmiennym kształcie mazurskiej czaszki, w zaciętości i burzliwym, namiętnym temperamencie tego ludu; zostało kilka jatwieskieh nazwisk gór, rzek, uroczysk, oraz kamienne kopce po lasach.
W miejscowości »Stara Białowież« zatrzymaliśmy się nad rzeczką Narewką, pod pięknym dębem, na obiad. Wzdłuż rzeczki, z południa na północ, ciągnęły się obszerne, ukwiecone łąki; pod lasem widać było wioskę. Rozpaliliśmy na drodze ogień i zajęli gotowaniem herbaty. Stary Marcin dowodził, że tu stała niegdyś duża osada, a może nawet miasto...
— Bo Zamczysko grądkami podchodziło aż nad rzeczkę. A niedaleko stąd leży »Sas«, co go w bitwie ubili. Miał krzyż, ale mu zabrali. Powiadają, że okazał się według papierów poganinem...
»Góra Batorego« — ostatni nasz etap, przedstawia nieduży pagórek, o płaskim szczycie. Spód jego opływa szeroka »droga królewska“, a naprzeciw półkolan stoi ściana lasu. W chwili, gdyśmy się wdarli na wzgórek, zachodzące słońce przeświecało przez ciemny, wysoki ten bór.
Tu król Batur, kiedy polował, obozem stawał. Co?! Umiał wybrać!? Starzy ludzie powiadają, że przedtem miejsce to łyse było i widać było daleko bór i drogę, a wkoło dołem stłał się las, jak woda...
Istotnie: ani drzewa, ani podłoże na pagórku nie miały charakteru odwiecznej puszczy. Wystawiam sobie, że było ładnie, gdy na jasnych jego stokach bieliły się rozbite namioty, błyszczały ognie, rycerscy ludzie w futrzanych kołpakach, w myśliwskich kaftanach, wypoczywali po łowach, a dokoła stłał się las »jak woda« i pogodny dzień zamierał nad nim.
Z powrotem pojechaliśmy »królewskim« gościńcem i zaraz niedaleko zdarzył się nam mały wypadek. Spotkaliśmy dwóch ludzi w kałamaszce. Przyjrzeli nam się uważnie i minęli w milczeniu. Marcin brwi zmarszczył, wąsy nastroszył i zaciął biczem konie.
— Co się stało?
— Ee!... Bo... nie lubię! Skrzywdził mię jeden z nich. Córkę miałem, to mi ją schapił i wywiózł gdzieś... na środek ziemi. Pisuje czasem i niby niezgorzej się ma, ale cóż: dla nas przepadła. Niby siekierą rękę odciął! Aj, panie, jak wspomnę, serce palić zaczyna. A taka była dziewczyna przypodobna, przypochlebna, ślachetna, staranna... Od mieszczanów z Bielska, z Narewki i od swoich gospodarzy spokoju nie miałem, zasyłali wciąż swatów; daj i daj! A ona nie i nie!... Bo się już w tę porę zładowała z tym... Ba, gdybym ja wiedział... Ale zmiarkowałem już po czasie. Już kochali się, jak to młodzi... Tak mi żal było dziewczyny, jakby mię kto nożem pchnął...
Umilkł i nie odzywał się do samego domu. Daremnie panie śpiewały piosenki, które lubił, daremnie zagadywały doń, odpowiadał krótko i twarz od nas odwracał.
Ostatni raz tego wieczoru poszliśmy pobłądzić, pożegnać się z puszczą. Wróciliśmy późno, gdy zmrok już zmieszał pnie, zakrył luki i zagroził wcale nie wypuścić nas z lasu. Wioska spała owiana delikatną mgłą miesięcznej nocy. Gdzieniegdzie w okienkach błyskały wszakże czerwone światełka, a u jednego z na uboczu stojących domków spłoszyliśmy ludzką parę. Chłopiec i dziewczyna stali za węglem i, trzymając się za ręce, patrzyli na łany łagodnie kołyszącego się żyta. Dziewczyna widać do snu się już kładła, gdy ją wywołało pukanie, gdyż była tylko w wełniaku i białej koszuli bez fartucha, kaftana i chusty. Dostrzegłszy nas, cofnęła się wstydliwie, przytrzymując rozpuszczone po plecach włosy. Chłopak zmierzył nas błyszczącem spojrzeniem.
W domu gospodarstwo czekali na nas z kolacyą.
— Jutro jedziecie i pewnie nigdy już nie wrócicie?! — pytała gospodyni. A my tak do was przywykli... Moja Wikta to i spać nie chciała. Wciąż pyta: a czy, mamo, oni jutro aby do miejsca dojadą?... A czy aby będą mieli gdzie nocować... A dlaczego, mamo, te panny po trzy na siebie wkładają spódnice?... Nie dziwota — dziecko! Ja sama pierwszy raz widzę polskie kobiety... Jeżdżali tu panowie, ale zawsze mężczyźni... Ziemlemiery, inżeniery... Nawet chałupę u nas najmowali... Przyjeżdżajcie jeszcze, jeśli zdarzy się ochota... prosiemy!...
Znowu umówiliśmy się z Marcinem, że nas odwiezie na stacyę. Po drodze do Hajnówki zatrzymaliśmy się obejrzeć kapliczkę, gdzie ukazał się u źródła cudowny obraz Matki Boskiej.
— Co tu przedtem było kijów, kulów, różnych rzeczy, zostawianych dla pamięci... — prawił Marcin. — Teraz siła zmalała, wody ubyło. Tylko zostało, co muchów i komarów tu, jak i przedtem nie bywa!
Dokoła bagnistego źródełka rósł ciemny, świerkowy gaj. Z drogi dostać się doń można było po haci kładzionej z okrąglaków. Nad samem źródełkiem postawiony był prosty, drewniany daszek z balustradą w około. Na drzewach, krzewach i ziemi — wszędzie leżało dużo barwnych szmatek — ubogie wota pobożnych. Inne pewnie zostały schowane do drewnianej cerkiewki. Pod daszkiem mieścił się postument dla cudownego obrazu i parę niezdarnie malowanych ikon.


∗             ∗

W parę godzin potem wsiedliśmy do wagonu. Marcin do końca stał we drzwiach stacyi i patrzał na nas przyjaźnie. Pociąg ruszył i coraz szybciej, coraz dalej, pomknął od lasów w szczere, jasne pola. Cofnęliśmy się w głąb, by usiąść na ławce, przymknąć oczy i rozważyć, rozpamiętać śliczną, zieloną wizyę tych kilku dni.

Świack, 1 sierpnia 1898 r.




GRECKA SZCZELINA



Po stromej drodze dostaliśmy się na wyżyny, okalające dolinę, i stanęli w dębowym gaju. Spojrzałem poza siebie. Białe domki kolonii, kamienne, murowane jej studnie, pokratkowane łysiny winnic, ciemne szeregi drzew owocowych i żółte pasma ścieżyn, wijących się wśród jasnej murawy, i ludzkie postacie w barwnych, świątecznych strojach — wszystko pozłocone blaskiem poranku zjawiło się raz jeszcze przed mojemi oczami. A tam, o kilkadziesiąt kroków dalej przed nami puszcza głucha, ciemna, rzekłbyś, dziewicza — ciżba strzelistych pni, koron bujnych i rozłożystych, gałęzi tęgich i pokręconych, w pnącze spowitych. U spodu drzew »chmerecze« — gęsta koronka z ciernic, akacyi i rozmaitych krzewów, przesnutych bluszczem i powojami.
Szliśmy szybko wśród tych »chmereczów« i znaleźli się wkrótce na pierwszej przełęczy. Przed nami, poprzez rzedniejące wierzchołki na dół zbiegającej gęstwiny, ukazywały się szafirowe zarysy wiszarów; od prawej strony z poza lasu dolatywał głuchy szum morza, rozbijającego się o skały. Ścieżka uciekała z pod naszych nóg, zuchwale biegnąc w dół, i znikła na zakręcie w powietrznej bramie, oplecionej w bluszcz; a w dole widać było dno wąwozu i ścianę zwieszonego nad nim urwiska, pozłoconego ukośnymi promieniami słońca. Spuściliśmy się w dół, gdzie zieleń jeszcze potężniejszą, jeszcze bardziej natrętną zalała nas powodzią: górą szły dęby, buki, graby, dołem — jakieś nieznane mi południowe krzewy, wśród których po podłużnych, koralowych jagodach poznałem dereń i »musumułę« krzaczkowate drzewko ze słodkim owocem, podobnym do naszej ulęgałki, ale dojrzewającym na... Boże Narodzenie. Przejście wpośród tej gęstwiny zwężało się coraz bardziej. Dzikie wino, bluszcz, chmiel, pnące się róże tworzyły nad niem przejrzyste sklepienie, czasem tak nizkie, że końce zwieszających się pędów muskały nam twarze i zaczepiały się o czapki. Znowu wdarliśmy się na pagórek i znowu spuścili w dół; potem — jeszcze pagórek i jeszcze dół — i tak po wielokroć. Kiedy mijaliśmy płytki wądół, porosły gęstym, jak szczecina, zagajnikiem, mój towarzysz powiedział:
— Tu bywają dziki!
Maluchny strumyk cicho szemrał wśród głazów, ocieniony tarczami wielkich liści łopuchu i przykryty kożuchem zwojłoczonej jeżyny, łozy i bluszczu. Droga stawała się coraz uciążliwszą. Na jej torze jużeśmy się we dwóch zmieścić nie mogli; puściłem więc przodem mego przewodnika.
— Dobrze, żeśmy nie wzięli panienki — rzekł on, zwracając się do mnie. — Chociaż mówiła, że »to nic«, ale zawsze trzebaby było dawać na nią baczenie... A my wszędzie dojdziemy i ja panu wszystko pokażę!
— Powiedz mi, Szymonie, czy droga, którą teraz idziemy, była tu już przed waszem przybyciem?
— Co miała nie być? Była! Zresztą... albo to droga? Czyż my taką wybudujem, jak się utrwalim! Tamtędy ją przeprowadzim... dołem! — I wskazał ręką na przepaść, zapchaną krzewami i lasem.
— Przez rzeczułkę mostek przerzucim. Będzie droga szeroka, spuścista nie gorzej, niż w kolonii. Ta zostanie, jako przegon dla bydła albo bliższe przejście dla pieszych...
— A teraz czy tu wozem jeździcie?
— Jeździmy... niekiedy. Wozić co niema!...
Obrócił ku mnie twarz ogorzałą, rozjaśnioną szerokim, dufnym uśmiechem.
— Niech tylko Bóg pozwoli się utrwalić — powieziem...
Zsunął na bakier czapkę filcową i poprawił rozczochrane blond wąsy.
— A któż tu tę drogę zbudował? Patrz: pochyłość ścięta, skała podciosana... Niezła pewnie musiała być kiedyś droga!
— Powiadają, że była... Niby to ich być miała — wyrzekł niechętnie — czer-kie-ska. Są tutaj, niedaleko w lesie i resztki aułu... Owoców... orzechów zostało po nich... I to też po nich!...
Potrącił nogą małe, blade jabłuszko, które stoczyło się widocznie z pochyłości na drogę. Podniosłem głowę i zobaczyłem wśród zieleni drzewo wysokie, smukłe, jak świeca, od szczytu do podstawy pokryte czadrą dzikiego wina; do naszej jabłoni zupełnie niepodobne, ale obwieszone złotym, dobrze mi znanym owocem.
— Jeśli pan chce, to pójdziemy i auł obejrzeć... To tu po drodze... niedaleko. Zobaczy tam pan naszą »łyczę«...[2]. Prawdziwa śliwka... ogrodowa śliwka... — mówił z ożywieniem. Tylko niedźwiedź połamał trochę gałęzie. Zawsze jednak i w kolonii, i my, uzbieraliśmy sporo i nasuszyli... Jabłka zbieramy także... dla napoju! A tych jabłek w lesie moc nieprzebrana. Powiadają, każdy Czerkies musiał choć jedną jabłoń w życiu zasadzić. Za kwas z tych jabłek koloniści z piętnaście rubli na jarmarku dostali... tak za nic!... Słyszałeś pewnie? A więc... idziemy do Czerkiesów? czy jak?...
W odpowiedzi na moje kiwnięcie głową skręciliśmy na bok w nieprzebytą na pozór gęstwinę. Przymknąwszy oczy i ręce wyciągnąwszy przed siebie, brnęliśmy przez »chmerecze«.
— Tu, ot, była ich wieś... a tam stoi »łycza« — odezwał się Szymon.
Zatrzymaliśmy się wpośród małej polanki. W górze korony dębów i buków, obwieszone pnączami, tworzyły zielony namiot; zielonawy mrok panował dokoła. Kilka pojedynczych promieni słońca, jak igły cienkich, a jak złoto żółtych, przedostało się do wnętrza i oświecało dno, porosłe lichą drzewiną. Miały to być owe »ogrodowe śliwki«, — drobne, nędzne liście, cienkie gałązki, liszajowata, spękana kora. Dęby i buki wybujały ponad delikatne, pieszczone niegdyś drzewa, przytłumiły je i skrzywdziły; dołem pełzł ku nim bluszcz i jeżyna, górą pnącze spuszczały swe łapczywe skręty. Wierzchołki miały obłamane, suche gałęzie nie obcięte, z otwartych, nabrzękłych ran sączyła się sina posoka. Nie ulegało wątpliwości, że zginą, tak, jak zginęły tu inne ślady ludzkie, pokryte zielenią i pochłonięte przez nią. Ledwie można było odgadnąć po czworokątnych wypukłościach ziemi, gdzie stały »sakle«: gdzieniegdzie z pod chwastów, ziół i zwojów bluszczu wysuwał się biały węgiel kamienia ciosanego.
— Patrzcie, jak on ją capnął!... Za sam chwycił czubek. Widocznie i swoim ciężarem obłamał!... — medytował Szymon, z zajęciem oglądając uszkodzone drzewa. — Idziemy dalej? czy jak?... bo spóźnimy się.
W dalszej wędrówce las mi już mniejszą sprawiał przyjemność. Czułem do niego pewną urazę, że wyrósł tam, gdzie niegdyś biegały dzieci, szumiało i kłosiło się zboże. A działo się to tak niedawno!... bez trudności można było rozeznać ślady bruzd i zagonów miejscami.
— A tu, oto, ich wspólna wojenna mogiła! — rzekł Szymon, rozchylając zarośla.
Wśród masy bluszczem zasnutych kamieni leżała zardzawiona armatnia kula; w cieniu drzew stały skromne muzułmańskie nadgrobki — słupki z turbanem, ciosane z głazu. Krzyża wśród nich nie było.
W milczeniu przebyliśmy resztę drogi. Kilkakrotnie spłoszyliśmy bażanty, do których nie strzelałem, aby uniknąć zwłoki. Szymon spieszył się, także. Nakoniec wyszliśmy na polankę, zarosłą nizkimi, kędzierzawymi krzewami. Las uciekł w dwie strony — na szczyt i ku morzu, obnażając duży, zaokrąglony garb góry. Tu i owdzie gaiki i wąziuchne pasma lasu wznosiły się powyżej »chmereczów«, gdzieniegdzie widać było także pólka świeżo zoranej roli.
— A dalej nasze klepisko! — rzekł Szymon.
Zobaczyłem we wskazanym kierunku maleńki budynek z wielką trzcinową strzechą, białą i stożkowatą, jak kapelusz mingrelski. Przed budynkiem, pod otwartem niebem czerniało duże boisko, a pośrodku stał ogromny dębowy walec do młócenia zboża.
— A tuż zaraz i wieś!
O kilka kroków dalej znaleźliśmy się na brzegu sąsiedniej polanki. Zgraja żółtych, podsmalanych psów wyskoczyła ku nam z zaciekłem szczekaniem; mężczyzna, wypoczywający pod blizkiem drzewem, podniósł się z ziemi, a z niedużego spichlerzyka wybiegła kobieta w perkalikowej, różowej, wysoko podetkniętej spódnicy. Ujrzawszy nas, zmieszała się i cofnęła nazad. Napróżno szukałem wzrokiem domów mieszkalnych; ujrzałem natomiast wysoko, na konarach dębu, coś w rodzaju gniazda, zbitego z desek i patyków. Wystająca poduszka i zwieszający się róg kołdry nie pozwalały wątpić o jego przeznaczeniu. Na dole stały na wysokich kozłach ni to żłoby, ni trumny, pełne pościeli.
— Od pcheł!... objaśnił Szymon.
Środek polanki zajmowało kamieniem obłożone ognisko i bity, gliniany piec do chleba; głąb — maleńki chlewik, kurnik i duża szopa, zapełniona żółtymi pęczkami suszącego się tytoniu.
— A gdzież są domy?
— Domów niema, ale będą! — odparł Szymon, pokazując mi stos grubych, zlekka ociosanych kloców. — Przyjdzie czas, wszystko będzie, a w lecie nie mieliśmy czasu. Tytuń wszystkich zajmował. Zresztą, któż w takie gorąco wytrzymałby w chacie?... Toć i na kolonii nie sypiają w izbach. Patrz, jakie miejsce!... A co! nie mówiłem?... lepsze, niż na kolonii... Równego mu niema w całej okolicy. A morze!... morze!... Hę?
Szerokim giestem ręki ukazał góry, lasy i zatrzymał ją wyciągniętą ku morzu, co, gorejące blaskami południa, lśniło się w dole. Garb góry stromo zapadał w tej stronie, a łagodnie po lęku zbiegał w bok do wąwozu pełnego ciemnej, żywej zieloności. Tamtędy płynęła rzeczka, wodami błyskając wśród drzew lub bielejąc szerokiemi pasmami wyschłego łożyska. U jej ujścia morze wycinało półkolem śliczną zatoczkę, z której obu stron, niby dwa rogi bawole, wysterkały dwie skały ciemne, opoczyste. A za niemi siniało już morze bez końca, nad którem, niby w tumanie, siał się cień bardzo odległych, wysokich gór z perłowymi centkami wiecznych śniegów na szczytach. Od morza dął leciuchny wietrzyk i pędził w zatoczkę drobne, łagodne fale, ale o skały strażnice nieustannie biły spienione odmęty.
— A co? — wykrzyknął Szymon. — Tu można postawić wieś z tysiąca domów. A wszystkim będzie dobrze, bo wszystkiego dosyć! Co to za winnice!... Niech Bóg zachowa!... Cały stok na południe! »Chmerecze« wytniemy, wykarczujem... Jak okiem sięgnąć, pójdą pola. To ci będzie muzyka! tu szumi morze, a tu szumi zboże! Przedziwnie!... Chwedorze, czemu się nie zbliżasz? Gdzie są inni?
— Poszli na orzechy.
— Wszyscy?
— Niby wszyscy, tylko ja zostałem z Marysią. Jak się macie, panie. Z kolonii idziecie? Z ciekawości przychodzicie? Czy może na bażanty zapolować? — rzekł Chwedor, z uśmiechem zwracając się do mnie i wskazując na broń.
— A tak, mówiono mi, że tu dużo bażantów.
— Zdarzają się, ale trudno je upolować.
— Ba... wmieszał się Szymon. — Bażanty są, ale on strzela bez śrótu. Grochem, kukurydzą, kamieniami, czem się zdarzy, broń nabija... Tylko czas traci, łażąc daremnie... A gdzie Tomasz? Czy także na orzechach?
— Jak nie trafisz, to i śrótem nie zabijesz. Bażant, to sztuka przebiegła! — spokojnie bronił się Chwedor. — Siadajcie! — zwrócił się ku mnie i podsunął pieniek do ognia.
— Przydałoby się wypić herbaty lub co przekąsić — rzekł Szymon. — Ale gdzież Tomasz?
— Poszedł do stanicy.
— Znowu!
Szymon zmarszczył brwi.
— A no, miał do stanicy kupiec przyjechać... po tytoń.
— Wiem ja, co za kupiec! Dlaczego do kolonii nie zaszedł? Nie wytrzyma widzę... bez grzechu.
Na chwilę zapanowało przykre milczenie. Chwedor rzucił gałęzi na ogień; ze spiżarki na wołanie wyszła baba i wyniosła samowar. Na ziemi rozesłano prosty, małoruski obrusek, położono bochen chleba, sól i jaja na twardo.
— Kawonów niema, ale będą... jużeśmy wyszukali miejsce, gdzie je sadzić będziemy... — żartował Chwedor, spoglądając z ukosa na Szymona.
Zasiedliśmy kołem; kury, psy i niewiadomo skąd wypełzłe dzieci otoczyły nas natychmiast. Szymon rozchmurzył się i jął opowiadać znaną mi już, skądinąd, historyę ich osady. Rad byłem usłyszeć ją wprost od nich.
— Wszyscyśmy, wiedzieć trzeba, robili na kolonii; ten miesiąc, ten dwa, a niektórzy pół roku albo i więcej; więc napatrzyliśmy się, jak to dobrze, gdy wszystko idzie zgodnie, gdy o wszystkiem radzi ogólne zebranie... Nam się tam podobało, ale oni chłopów nie biorą, tylko uczonych; więc uradziliśmy, a oni zgodzili się na to, że w pobliżu urządzimy się osobno... Grunta rządowe, te same właśnie, wypuszczano w dzierżawę... wzięliśmy z ich pomocą. A teraz robimy starania, żeby nam je zupełnie oddali... Ale coś długo się wlecze. Prośbę podaliśmy, spółkę urządzili...
— Urządzili i podpisali — objaśnił Chwedor.
— A jednak... wlecze się... Ckliwo... w sercu niepokój!
— Starali się za nas... Janek z kolonii, niech mu Bóg nagrodzi, chodził do gubernatora... a rozporządzenia jak niema, tak niema... Czas już zacząć budować, a bez utrwalenia nie chce się... więc czekamy. Gdyby nie to, inaczej byś tu zastał... Gdyby policzyć, i teraz wspólnego majątku zebrałoby się może z tysiąc rubli. Porachujmy, Chwedorze: tytoniu — na pięćset, ozimin zaoranych i zasianych — na sto, narzędzia, pług żelazny, łopaty, kosy, wóz, ziarno do przednówka, kartofle, dwie krowy...
— Para wołów.
— Świnie, kury... Hę! jak policzyć, to może i więcej, niż tysiąc... A przyszliśmy bez grosza — wszyscy, tułacze bez dachu. Ja naprzykład, dwadzieścia lat w cukrowniach robiłem, na szosach, w porębach lasu... Com miał? Nic!... Aż oparłem się w kolonii... Tu dopiero na oczy przejrzałem... I nie ruszę się stąd do końca życia, choćby mię wypędzali. Przecie nie zabiją!... Jeśli nas nie zatwierdzą, nie wiem, co będzie, ani gdzie się podzieję!...
— Ale zatwierdzą. Dlaczegoby nie mieli zatwierdzić pocieszałem go.
— Rozłażą się nasi... Z początku było nas rodzin trzynaście, a teraz już tylko jedenaście pozostało. Dzierżawę płacić trzeba; jeśli nas wkrótce nie zatwierdzą, pójdzie znów parę setek, a dochody nasze wyciągnięte jak nić, jak struna... Wszystkiego brak...
— Woły... — wtrącił znowu Chwedor.
— A pożyczyć niema gdzie... Z początku braliśmy wszystko z kolonii... Ale mamy przecież sumienie i oczy: dobrze widzimy, że u nich także niema zbytku...
— Niby to z kolonią jedną tworzymy spółkę, ale taką, że my więcej bierzemy... dorzucił Chwedor.
— To i cóż!... Przyjaciele oni nasi, jakby rodzice... bez nich zginęlibyśmy... — odrzekł Szymon, powstając z ziemi. — Tylem świata przewędrował, a czy mię choć raz kto po ludzku nazwał?... zawsze Szymek i Szymek... Prawda: byłem niewarto! Niech mam w kieszeni dziesięć rubli, zaraz czapka na bakier, wąsy do góry... i prosto do szynku. Przyjaciół w tej chwili bez liku... A nazajutrz — oczy podbite, koszula podarta, cały umazany we krwi, w błocie... i już nikt mnie nie zna!... Teraz zaś co innego: teraz każdy zdaleka mi się kłania: »Dzień dobry Szymonie!... Dokąd idziecie?... Wstąpcie do nas«... »Dzień dobry« odpowiadam, nie mogę... interesa nie pozwalają!... A jaka przyczyna tej odmiany?... Taka, że wiedzą wszyscy, jacy panowie przyjeżdżają do kolonii... prawdziwe nieraz jenerały!... A koloniści wszystkich do jednego stołu sadzają... i nas i ich... bez żadnego zmiłowania... ot co!... Przylgnęła moja dusza do nich i żałuję bardzo, że nie jestem uczony... zapisałbym się do nich na wieki wieków. Pan pewnie słyszał: porzuciła mię matka i do ojczyzny wróciła; żona poszła z nią także i dzieci zabrała, a jam pozostał... Stara mówiła: nie chcę po śmierci leżeć w kamieniu; a żona: tęskno, chleb bez mocy... nic nie widać — siedzisz w górach jak w kotle... Cóż z tego, że u nas widać, kiedy dział nasz taki, że pies, usiadłszy po środku, ma ogon za miedzą... Ni ziemi, ni lasu niema takich jak tutaj... Tu można wszystko zrobić, co zechcesz... Owoców w lesie jak w pańskich ogrodach; niedaleko stąd, w jednym gaju grusz, jabłonek, leszczyny — co niemiara. Zdziczały wprawdzie, ale zaszczepim... Będzie sad nielada... Ja sądzę, że tu można zaprowadzić, co zechcesz... Chmerecze wyrąbać, lasy wykarczować, pola zaorać, jak strzelić, założyć ogrody, a na stokach winnice... Ludzież wszystko robią!... Na przyszły rok planty pod winny krzew bić zaczniemy... Wołów kupimy, krzaki zaorzemy... Stanie wieś z tysiąca dymów... śpiewy, tańce, wesołość! To lubię!... Postawimy »Dom Boży«, urządzimy szkołę... Doprawdy! Niech tylko nas zatwierdzą... A wówczas zaraz ogólne zebranie, które zabroni surowo mnie i Tomaszowi chodzić do szynku w stanicy... I będzie, jak należy... do żony napiszę: nie bądź głupia, wracaj, bo inaczej wydziedziczę ciebie i dzieci — na wieki wieków!...
Mówiłby jeszcze pewnie długo, ale zjedliśmy już wszystko, więc Chwedor z gospodynią spoglądali zakłopotani na puste talerze. Słońce tymczasem stanęło już w zenicie — i zaczynało przypiekać.
— A co? pójdziemy do Greków?
— Chodźmy!
Szymon wstał żwawo, ja broń zarzuciłem na ramię i ruszyliśmy w dół, do wąwozu, gdzie płynęła rzeczka.
— Mamy mniej stromy zjazd dla wozów, ale dalej. Chciałem wam pokazać tu jeszcze miejsce na młyn.
Wskazał mi głęboki, wązki dół, wyżłobiony w gliniastym stoku góry przez wody wiosenne. Chwasty, krzaki, powoje zapełniały go literalnie po wręby.
— Zrobimy tamę i zatrzymamy wodę. Na cały rok jej starczy. Jak pan myśli?
Zmusił mię rozpatrzeć z nim wszystkie szczegóły przyszłego planu.
Następnie poszliśmy wzdłuż rzeczki po pięknej, szerokiej drodze.
— Jaką ładną drogę mają ci Grecy!
— Grecy?... — pogardliwie rzekł Szymon. — Co oni mogą zrobić?... Droga ta po Czerkiesach... Tu wszystko było czerkieskie — a teraz nasze! Na dwie wiorsty po »szczelinie« liczy się na nasze...
Droga zbiegła w suche łożysko rzeczułki, która wązkim strumykiem sączyła się nieśmiało wśród wapiennych rumowisk. Żółtawe, rozbite okruchy kamieni tworzyły miejscami ogromne mielizny niby ławice kości, wymytych z wybrzeży. Od ich tła jaskrawo odbijały ciemne plamy lasu, rosnącego na załamach skał, i wesoła, żywa zieloność wysp, ślicznie rysujących się w sinawej dali wąwozu. Gdzie stoki gór pochylały się mniej stromo, widać było małe pólka, ogrodzone płotem z żerdzi, ugory i orne role. Na wyspach wśród rzeczki pełno było jabłoni, grusz i derenia, gęsto obrosłych bluszczem i winem, w odosobnionych grupach stojących. Czarne, małe, ale słodkie jagody winnych gron świadczyły o ich dawnej kulturze. Wnętrze gaików dało mi wyjaśnienie tej zagadki: znalazłem tam grudy kamieni, słupki z turbanami i płyty mogilne.
W zagięciu doliny drogą opuszczała łożysko rzeczki i zagłębiała się w las. Tam znowu — krzewy, kolumny pni, zwoje lianów, ostry aromat gnijących roślin i szmaragdowy zmrok morskiej toni. Rzadko dosięgały nas promienie słońca; nużącą jednostajność zielonej barwy urozmaicały jedynie czerwone jagody derenia i kraśne, jak płomień, dzwonki »żydowskich wisien«, wijących się nizko wśród chmereczów.
Z bocznej dróżki wyszła ku nam gromadka ludzi obdartych i ogorzałych.
— Grecy!... — szepnął Szymon.
Kiwnięciem głowy przywitali nas i poszli dalej. Jeden tylko zatrzymał się i podał Szymonowi rękę.
— Jak się masz... Jak się masz, Lakidesie!... Nie wiesz, gdzie nasi?...
— Na orzechy... Tam!... — machnął ręką w kierunku drogi. — Wiesz, Szymonie, że mam się tobie poskarżyć... Twój Tomasz moja chłopiec za ucho ciągnął... mocno ciągnął... ucho czerwienił... chłopiec krzyczał... Chłopiec trochę orzech brał... Czy Tomasz orzech sadził?... Orzech Czerkies sadził!...
— A ino!... Więc nie ty!... Ziemia nasza!...
— Ziemia!... ziemia nie orzech... Chłopiec trochę brał... zabawkę brał... A ziemia: dziś wasz... jutro nasz!... Dawaliśmy wam i orzech, i dereń, i winogrona, kiedy była nasz... Czy nie?... Więc teraz naco skąpicie?... Przedtem my ziemia u rządu trzymał, teraz oni brał, a my im rentę płacim... Tak dokoła... Więc na co oni to robią... — zwrócił się Grek do mnie. — Wasz Tomasz poprostu psi syn — i tyle!... Zato morda bić można... Ja się kolonia poskarżę...
— Dość tego!... Dla wszystkich nie nastarczysz... Pewnie chłopiec gałęzie łamał, kijem orzechy zbijał... Niechno pan zobaczy, jaki oni tu mają młynek... — rzekł Szymon, dyplomatycznie zmieniając przedmiot rozmowy.
W gęstwinie liści nad strumykiem tkwił daszek zbutwiały i omszony.
— Nasza... ta... miele... — z żywością objaśniał Grek. — Woda chodzi, młyn chodzi... woda nima... młyn stoi... Tera młyn stoi!
Pełen zadowolenia zaprowadził mię do nędznej chatynki, gdzie widać było przez otwór niziuchnych drzwi żarna karle i motyle iście skrzydła maleńkiej turbiny.
— Też me-cha-nik!... — zaśmiał się Szymon.
— Sobie miele... dwa worki dzień miele... — bronił się Grek.
Zmarudziliśmy chwilę przy młynie i zostali daleko w tyle za innymi. Lakides towarzyszył nam. W drodze między nim i Szymonem wynikła jakaś sprzeczka o cielęta, rolę, płoty... Słyszałem wymówki i oskarżenia. Szymon był zmieszany i zły, a Grek rozgoryczony.
Na końcu drożyny, wśród plantacyi tytoniu, ogrodzonych płotami, ukazały się nareszcie nędzne lepianki lichej wioszczyny.
Lakides zapraszał nas do siebie, ale Szymon odmówił stanowczo.
— Krętacz... — rzekł, gdyśmy zostali sami. — No, a teraz gdzie wejdziemy?...
Zrobiłem wzrokiem przegląd chat, tak nędznie wyglądających u podnóża majestatycznych gór.
— Gdzież więc?...
— A choćby tu!
Wskazałem jeden z większych domów, przed którym stała gromadka ludzi, a wśród niej ten sam Grek, któregośmy przed chwilą spotkali. Przysłonił oczy dłonią i przypatrywał nam się bacznie.
— Nie można: tam mieszka Karałaki... A tam, widzi pan ten domek na końcu? Tam także stoją ludzie... zdaje się nasi!...
Istotnie, przed ostatnią chałupiną, bardzo ubogą i odrapaną, bez płotów i przybudówek stała gromadka ludzi, kręciły się dzieci i psy.
— Prawda, że Karałaki najzamożniejszy z Greków, ale miał sprawę... — opowiadał Szymon przez drogę. Zeszłego roku przywiózł sobie z miasta narzeczoną. Czterysta rubli, powiadają, zapłacił za nią ojcu. A tu tak się zdarzyło, że nie mógł jej zaraz zaślubić... Pieniędzy nie miał, czy co?... nie wiem. Chciał zaczekać na zbiór tytuniu, a tymczasem trzymał ją u siebie... po prostu! Jakoś młodzi Grecy wypatrzyli ją i — ukradli mu... Zanim dostał pomoc od gminy, któryś ją zaślubił, a Karałaki został z niczem, bo mu czterystu rubli zwrócić nie chcieli. Teraz ma znowu młodą Greczynkę, ale choć się z nią ożenił — boi się.
Zebrani przed chatą, do której zmierzaliśmy już nas zauważyli. Tęga baba Rosyanka, która właśnie rozmawiała z gospodynią Oksaną, zamilkła i zaczęła nam się przyglądać. Oksana wystąpiła cokolwiek naprzód. Był to typ czysto grecki: głowę miała niewielką, profil piękny i czysty, nos prosty, a nadewszystko była prześlicznie zbudowana. Brud, łachmany, nędza i cierpienie nie mogły zniszczyć wdzięku i plastyki tego ciała kształtnego, jak starożytne posągi. Stała, opuściwszy ręce, spokojna, ale pełna wyrazu, otoczona dziećmi czarnemi i obdartemi, a równie pięknemi jak ona. Zato stara jej matka, która dawała pić z amfory jasnowłosej dziewczynce w rosyjskim stroju, mogłaby była służyć za wzór brzydoty. Prawie naga, cała pomarszczona, podobna była do szkieletu, obciągniętego skórą. Mruczała coś pod nosem i gniewnie spoglądała na nas.
— Jak się macie, Oksano rzekł Szymon. Gdybyście tak dali nam kwasu, gosposiu...
— Witajcie, Szymonie!... Kwasu niema... odrzekła zmieszana. — Nic zbieraliśmy jeszcze winogron... Stary wciąż chory, stara, wiesz — niby małe dziecko. Niema kogo w domu zostawić! Mój onegdaj poszedł do gminy... wezwany. Wejdźcie do chaty!... nie bogato, ale zawsze lepiej, niż na spiekocie.
Mówiła po małorusku z lekkim, cudzoziemskim akcentem. Świetlica, do której weszliśmy, także przybrana była po małorusku.
— Czyś ty Ukrainka? — spytałem, siadając na ławie.
— Nie. Myśmy Grecy... z Turcyi, z pod Trebizondu, tylko tu już dawno żyjemy... Jesteśmy chrześcijanie, jak i wy... Podawaliśmy prośbę o poddaństwo, ale nie przyjmują... Mój ojciec pewnie pierwszy po Czerkiesach w tej szczelinie osiadł. Urodziłam się tutaj... więc to moja ojczyzna! Przedtem wiodło się nam dobrze, a teraz, o panie, zupełnie nas zrujnowali. Nie wydołać... I poco znowu wezwali niego do gminy?... — szepnęła z trwogą. — Pracujesz, pracujesz bez wytchnienia, a nic nie zostaje... Głodni, obdarci... wciąż... zawsze!... Spójrz tylko!
Dotknęła łachmanów na mniejszej dziewczynce.
— A jednak niceśmy nie winni... — użalała się ze łzami w oczach.
— Ojciec ich lubił pieniądze pożyczać... zato cierpią... od dłużników!... — objaśnił Szymon.
— Ojciec brał, ale nie my... Stary oddał, a od nas pomimo to żądają... Co rok biorą... wytchnąć nie dają...
— A stary żyje?
— Oddycha, ale tak jakby umarł. Nie je, nie rusza się, a umrzeć nie może... o śmierć prosi... Przedtem niekiedy wstawał, coś robił — teraz już nie wstaje. Krzyczy, płacze... tchu mu brak, w żołądku pali... Wtedy prosi: zabijcie mię!... Woziliśmy do znachorów, wodą święconą kropili — nie pomaga. A kupcy słuchać nie chcą, żądają!... Przecie myśmy zapłacili... powtórnie płacić nam każą... Płaciliśmy różnie; czasami pięć, czasami dziesięć rubli... Stary kupiec kwitu wciąż nie dawał: dam, jak zapłacicie wszystko, mówił. Zapłaciliśmy wszystko, mało zostało, ale stary w tym czasie umarł, a dziedzice wszystkiego na nowo żądają. Mówimy im, jak było, nie wierzą... żądają. W przeszłym roku opieczętowali nam tytoń. Prosiliśmy zmiłowania, dawali im nowy kwit — nie ustąpili. Zgnił tytoń w spichrzu, a z tytoniu cały nasz dochód... Niech zginie, powiadają... płacić nie chcecie, więc niech zginie... Chcielibyśmy, aleśmy nie w stanie... Teraz ani zasiać, ani krowy utrzymać... Sąsiedzi poczciwi, niech im Bóg wynagrodzi...
— Karałaki zgodził się, wszystko co ich, za swoje ogłosić!... Niby to jego... — dorzucił Szymon. — Ale z tego też, miarkuję, nic dobrego nie wyniknie!...
— Dlaczego nie poradziliście się na kolonii, jak zrobić?
— Chodziliśmy... i oni kupca prosili... Papier nam pisali... Nie pomaga... Jan z kolonii był tu, gdy pieczęcie kładli; krzyczał bardzo, ale nie zlękli się.
— Bo wyrzeklibyście się spadku po ojcu i basta!... Czy stary co zostawił?
— Nic wcale. Koloniści też tak radzą, ale... ludzie powiadają, że wtedy starego wsadziliby do kozy... Schorowany... nie wytrzymałby kozy. Nieraz płacze, jak dziecko, jeśli mu czego nie dać... Oj, Szymonie, poproś ty na kolonii, niech nam przyślą arbuza... Stary okrutnie prosi: daj córko arbuza, wyproś kawałeczek... Przecie ja umiałem dostać dla ciebie co trzeba, gdy byłaś maleńka... I prawda! Sadził stary niegdyś i arbuzy i dynie: wszystkośmy mieli... Poproś więc na kolonii, niech przyślą...
— Dobrze... Niech twój mąż przyjdzie po nie.
— A może kto z was przywiezie?... Mój nie ma czasu!
Wyszliśmy na powietrze radzi, że umilkły skargi Greczynki.
Głuchy, męczący kaszel zmusił nas obejrzeć się. Na ziemi pod słomianym okapem siedział człowiek do szkieletu podoimy. Był nagi, a na głowie miał zawiązaną czerwoną szmatę. Dużemi, gorejącemi oczami wpatrywał się w nas uporczywie, jakby prosił o pomoc i pociechę.
Odwróciliśmy się i szybko podążyli drożyną. Barbara nieznacznie zrobiła znak krzyża.
— Tacy to Grecy! — mruczał mój towarzysz. — Dwadzieścia lat w szczelinie siedzieli, i zrozumienia nie mieli żadnego. Wciąż tytoń i tytoń... z okruszyn po Czerkiesach korzystali, z orzechów, jabłek, wszelkiego drobiazgu... Cielęta wykarmili, za dobre pieniądze sprzedawali, ale czegoś należytego zrobić nie mogli. Niech któremu będzie lepiej trochę, zaraz — kupiec. Teraz ich obcy gnębią, ale i swoi, oj!... oj! nie darują.
Mijając dom Karałakiego, mimowoli spojrzałem w okienko: ładna kobieca twarzyczka schylona ciekawie przypatrywała się nam przez szyby. Spotkawszy się z moim wzrokiem, zniknęła. Po chwili byliśmy już w lesie, za którego zielonemi rajami zniknęła wioseczka.
— Cóż więc robić? Co robić?! Chyba po jakimś czasie i ich... także... przyłączyć — rozmyślał głośno Szymon.
Na zasmuconej przed chwilą jego twarzy znowu pojawił się wesoły uśmiech i sterczące jak u kota wąsy znów się do góry podniosły.





DNO NĘDZY



I.

Wśród tajgi dalekiej północy są miejscowości tajemnicze, o których krajowcy mówią niechętnie, zbywając zapytania odpowiedzią, że tam... »chyba wiatr zalata lub ptaki wędrowne siadają po drodze do morza«... Tam wody królują; wszędzie je widać blade i lśniące i niebo nad niemi wisi blade od ich odbicia. Żyły ziemi błotnistej, rozmokłej, wiją się kapryśnie jak macki polipów, po błękitnych roztoczach, wiążąc w oka i węzły luźnej czarnej sieci. Lasy rzadkie, niby rzęsy, porastają płaskie grzędy suszy; czasem wzgórze maluchne wytryśnie, a na niem gaj drzew roślejszych i zdrowszych, czasem trafi się rzeczułka, łącząca dwa wodozbiory i szmerem swym naruszy jednostajność wód stojących. Oko błąka się w perłowych przestworzach z trudnością czepiając się nikłych deseni odległych wysp i przylądków.
Kraj dziwnej smętności.
Lecz dramat tych wodnych obszarów tkwi głównie w ich... brzegach. Jeziora tamtejsze wzruszają najwięcej nie wtedy, gdy burza je wstrząsa i miota rozszalałe bałwany; nie w dzień pogodny, gdy sennie rozrzuconą pierś ich złote całuje słońce, a one lazurowemi zwierciadły śledzą za najmniejszą chmurką, najlżejszą barwą pochylonego nad niemi nieba; i nie w noc cichą, gdy blask miesiąca drży na nich, a iskry czystych gwiazd tlą się w ich czarnych zimnych otchłaniach; lecz wtedy, gdy pędzone zwykłym wiatru powiewem, rozbite na tysiące fal drobnych z łagodnym szmerem pieszczą wstrętne brzegi. Pieszczą, bo muszą, bo nie mają skał, granitów, wzniosłości... bo gdyby nie stało tych nędzot ziemi, znikłyby stąd, spłynęły w ocean jednostajnie gorzki, obcy i przepastny... Tulą się więc, tulą... do błot, piją ich męty, liżą mchy brudne i obwisłe. Lica ich, szare, zmartwiałe, nic wtedy odbijać nie mogą i nie chcą... Sieć brzydkich zmarszczek i piany rdzawej płynie po nich z wiatrem i tylko w pogwarce ich głosów brzmi bezbrzeżna tęsknota... Takie są zazwyczaj tamtejsze jeziora, gdy żyją.
W zimie zaś, gdy zawieje zaśnieżą skute lodem wody, a sadź ubieli pnie i gałęzie lasów, okolica zamienia się w nieskończenie białą, pustą, martwą, marmurową kostnicę, nakrytą niebem lodowem. Nawet wiatr tu wtedy nie wyje. Ziemia stoi stężała w niezmiernej cichości; rzadka tajga rozsnuta po niej, znaczy się niby smugi pajęcze, powietrze nieruchome twarde, cięży na wszystkiem z siłą kryształowego przycisku. Słońce bez blasku wschodzi i zachodzi na krótko; noce długie, w dole ciemne, w górze błyszczą fosforycznie. Śmiertelnej ciszy nic nie narusza; czasem tylko huk pękającej od chłodów ziemi potoczy się jak dreszcz konania i powtórzą go z febrycznem drżeniem wszystkie cząsteczki skrzepłego powietrza, skamieniałej ziemi lasów i wód i staje się on podobnym do grzmotu. Poza tem... nic. Zupełnie... nic!... Tak cicho, że lecące ku ziemi blaszki szronu szemrzą i tak zimno, że pustkowie raduje podróżnika myślą, iż nikt prócz niego nie cierpi w tym chłodzie.
Zdarzyło się, iż w drugiej połowie zimy, dość rzadkie tu zjawisko naruszyło spokój świątyni. Narta zaprzężona w parę renów i dwoje ludzi zaszytych w futra darło się z wielkim skrzypem i sapaniem, przez białość i chłód, przez koronkowe przesmyki lasów i gładkie, całolite jak płyty olbrzymich grobowców, jeziora. Brnęli po kolana w zaspach bezdroża; para z ich oddechu ze szmerem wylatywała z pod nasuniętych do oczów zasłon skórzanych, łączyła się z parą, buchającą z rozgrzanych renów i tworzyła, ruchomy obłok, który osiadał w kształcie śniegu na ich odzieży i uprzęży, lub rozpływał się za nimi w długą siwą smugę, niby bruzda piany zmąconej przejściem statku na wodzie. Podobni byli do maluchnego, barwnego pocisku, który błyszczy i dymi, lecąc nizko nad morzem białości. Mężczyzna trzymał w jednej ręce rzemień do kierowania reniferów, w drugiej... długi pręt... poganiacz, którym podpierał się, jak pastorałem. Od czasu do czasu rozglądał się wśród uśnieżonych zarośli lub spoglądał w dal, gdzie blade jeziora zlewały się z niebem bladem. Kobieta pewne nic nie widziała, gdyż naszyjnik z wiewiórczych ogonów zupełnie jej twarz zakrywał. Kierowała się słuchem, co było łatwo, gdyż najmniejszy szmer dobiegał ją z ostrością zgrzytu. Gdy więc usłyszała, że reny zatrzymały się niespodzianie, obciągnęła szybko na dół naszyjnik i spojrzała przez szparę w futrach. Skręcone reny stały w poprzek drogi, a przewodnik, odrzuciwszy z twarzy język kaptura, wskazywał poganiaczem na lukę w krzakach i szeptał:
— Przeszedł!... Widzisz?...
Kobieta otarła pospiesznie dłonią zaszronione powieki. Na śniegach przed nimi doskonale było widać szeroki, pojedynczy ślad ludzkiej stopy. Wybiegał on z głębi lasu i szedł dalej smugą, którą jechali podróżni.
— Pewnie już stąd niedaleko... Poczekaj krzyknę.
Zaczął chrapliwie nawoływać.
— Uchu!... chu!... hu... hu...
Kobieta też przyłączyła do jego wołania swój głos słaby ale dość dźwięczny. Oboje byli Jakutami.
— Uchu!... chu!... huu... u... u...
Umilkli i nasłuchiwali. Lecz w spiżowem powietrzu, w którem przed chwilą głosy ich huczały jak dzwony, spiżowa panowała cisza.
— Pewnie nie tutaj!... A może... pomarli? — rzekł mężczyzna.
— Nie, oni długo żyją! — odrzekła głosem drżącym kobieta. — Jedź dalej Piotruczanie!...
Piotruczan przez chwilę wahał się, zerkał na drogę, wreszcie poprowadził swe reny, trzymając się daleko, o ile pozwalała na to leśna gęstwina — od tajemniczych śladów. Kobieta już nie nasuwała na oczy naszyjnika, choć okrutne zimno krajało jak nożem policzki jej, nos i powieki. Czarne źrenice jej smutnie patrzyły na ślady, na strach widoczny w ruchach Piotruczana i serce jej biło, biło coraz mocniej, tłumiło oddech i iść przeszkadzało.
— Mój Boże!... Nawet ten poczwara lęka się...
Uszli kroków kilkaset, gdy Piotruczan znów tak gwałtownie targnął lejcem reny, że aż wpadły tylnemi nogami na drżącą obręcz narty. Jednocześnie Jakut wzniósł ręce do góry, nogi wyciągnął jakby chciał uciekać i być, jak można najdalej od tego, co dojrzał. Zasłona mu całkowicie z twarzy opadła i z kudłatego otocza kaptura wyjrzało obrzydliwe oblicze, płaskie, krostowate, z zapadłym nosem i małemi zaropiałemi oczkami. Oblicze to obecnie śmiertelnie blade, pokrywały duże krople potu.
— Anka... Anka... widzisz... krew!... — szeptał — nie, dalej nie pójdę za nic w świecie... Nie pojadę, nie... zabij, a nie pojadę!...
Istotnie, ten co przeszedł przed nimi, krwią broczył. A pewnie był źle odziany, gdyż krew gorąca padała wprost na śniegi, tworząc wielkie rubinowe plamy z żółtą obwódką. Anka z niemniejszem od Piotruczana przerażeniem patrzyła na te znaki bolesne.
— Mężczyzna czy kobieta? — spytała.
Piotruczan zajrzał do środka jednego ze śladów.
— Kto ich wie?... Zdaje się kobieta...
— Piotruczanie, mój dobry, mój srebrny... jeszcze trochę podjedziemy! Huknij, a potem podjedziemy...
— Huknąć, huknę! Ale za nic nie pojadę. Poco mam ginąć marnie? Oni potrzebują, więc powinni sami się starać. Zostawimy tu rzeczy i jadło. Z czasem przyjdą i zabiorą... Na mrozie nic się rzeczom nie stanie... nikt nie weźmie... Chyba lis?... Zawahał się, ale rychło w powziętem postanowieniu utwierdził.
Powiem gminie, że krew była, że dalej nie mogłem... Niema takiego prawa, żeby dzić, gdzie krew trędowatych... Przecie od samego widoku można zachorować... Ta pani nie żartuje.
— Widzisz, ale ja wtedy nikogo nic zobaczę!
— To i lepiej, że nie zobaczysz... Po co ci patrzeć. On to samo co umarły. Ty teraz na mnie patrzyć powinnaś... Nie mam nosa, ale on zupełnie ciała na twarzy nie ma...
— Piotruczanie, Piotruczanie... Obiecałeś przecież. Jeden jedyny raz... Może, gdy go zobaczę bez ciała na twarzy, to go zapomnę... to przestanie mnie męczyć cień jego po nocach? Przecież szaman kazał zobaczyć... Chcę być spokojną, jak ludzie... chcę, żeby się odmieniło... wtedy może ciebie pokocham, przyzwyczaję się...
Piotruczan trząsł głową.
— Huknę, ale nie pojadę, To darmo. Każdemu życie miłe... Gdyby nie krew, pojechałbym, ale przecież człowiek od samego zapachu zachorować może... Wtedy nie poszłabyś za mną, oj nie. Huchu... hu... uu... Ocha...
Huknęli kilkakroć, ile sił starczyło i, odsunąwszy z uszów kaptury, słuchali pilnie. Po niejakim czasie z dali przysnutej mroźnym oparem i lasów koronką dobiegł ich jęk żałosny, podobny do skomlenia psa.
— Słyszysz: są! — krzyknęła Anka i porwała się biedz.
Piotruczan schwycił ją za rękaw.
— Oszalałaś kobieto! O mało nie nastąpiłaś na krew!
— Muszę, muszę. Z daleka popatrzę... Ty tu zostań... Zaraz wrócę, przyjdę... zaraz...
Wyrwała mu się i poszła przez zaspy. Na jej zgorączkowaną twarz, z której zupełnie obsunął się kaptur, mróz kladł zimne, białe pocałunki, gęste powietrze zapierało jej przyspieszony oddech. Tchu jej brakło i chwilami zdawało się, że upadnie; dziwiła się, że ziemia tak niespodzianie daleko uchodzi z pod jej stóp, że serce jej niewiadomo dlaczego tak strasznie kołacze i boli. Oczy wpatrzone w dal nie widziały, że Piotruczan lękliwie podąża za nią, zasłuchane uszy nie słyszały skrzypu jego narty i sapania renów. Aż dostrzegła wśród kopców śniegu w oddali jurtę po szczyt zawianą, a przed nią kilka czarnych ludzkich postaci. Dostrzegli ją i przyklękli na śniegach z wyciągniętemi rękami. Poznała męża. Klęczał na przedzie, więc pobiegła ku niemu, zapomniawszy o wszystkiem.
— Anko!... Anko!... Stój...! Wstrzymaj się!... Co robisz?... Poczekaj, powiem ci! — krzyczał za nią Piotruczan, próbując dogonić. Nie słuchała go; im bliżej czuła pogoń, im głośniej tupotały reny, tem szybciej biegła... Jej zbliżanie wywołało popłoch w gromadce nędzarzy. Pierwsza pierzchła mała, naga prawie dziewczynka; za nią podążył wychudły szkielet, z długimi włosami i ruchami Tunguza; nawet żywy trup, którego twarz jedną przedstawiała ranę, podniósł się z ziemi. Tylko on klęczał osłupiały i, choć patrzał na nią, zdawało się, że jej nie widział. Miał tę samą twarz i te smutne oczy, które całowała tylekroć.
Przypadła i chwyciła go za rękę.
— Jesteś... żyjesz... dyszysz?! Grzegorzu!... I twarz masz... oni kłamali... I usta całe... Nie chcę... Zostanę tu... Wolę z tobą gdziebądź... Męczyli mnie... Byłam jak wyklęta... Unikali... Beznosy... Piotruczan... tylko — mówiła bezładnie.
— Więc i ty zachorowałaś? — zabełkotał żywy trup, trącając ją w ramię.
Obejrzała się i żachnęła w bok od wyciągniętego ku niej krwawego kikuta ręki bezpalcej. Spojrzała w okropną twarz, w której niby w uśmiechu szyderczym świeciły zęby białe po przez zgniłe wargi... Świadomość nagle błysnęła w jej szeroko otwartych źrenicach!
— Po coś mię ruszył, wstrętny?... Wiesz, że nie wolno. Co się stało?... Trup rozśmiał się. Jednocześnie stojąca we drzwiach kobieta, wychudła, ale dość młoda i lepiej od innych odziana, która od samego początku posępnie śledziła przybyłą z pod oka, nagle rzuciła się z rozpostartemi rękami naprzód:
— Stój, stój... Zrzuć rzeczy, które przywiozłeś... To nasze, to gmina przysłała, ja wiem... Stój, bo jak nie, to cię dogonię i krwią własną twarz ci umażę... przebrzydły, beznosy potworze... Słyszysz, zostaw zaraz krzyczała i pędem przeleciała mimo Anki i Grzegorza. Wtedy i inni zwrócili uwagę w tę stronę. Piotruczan, który nawrócił był już do ucieczki sanki, zawahał się, poczem pospiesznie jął zrzucać z narty worki z żywnością, odzieżą, nawet pościel. Zrzucił wszystko, potem reny zaciął i ruszył z kopyta. Kobieta ani myślała go ścigać, rozśmiała się, nachyliła nad porzuconemi rzeczami i poczęła je przebierać. Było tam tego więcej, niż dała gmina, gdyż przerażony Jakut zrzucił nawet własne manatki. Chorzy przypełzli do »tych bogactw«, oglądali je ciekawie i w zbolałych, zezwierzęciałych ich twarzach zajaśniały jakieś ludzkie, łagodne błyski.
— Bądź co bądź, pamiętają o nas. Są jeszcze na świecie tym wśród Jakutów dobrzy ludzie! — westchnął do Tunguza podobny, długowłosy mężczyzna. Ba! Nawet o tobie, Byterchaj, nie zapomnieli... Patrz, przysłali ci koszulinę... zupełnie dobrą koszulinę przysłali ci — dodał, wyciągając, z pakunków kusą dziecięcą koszulkę perkalową. Podał ją z dobrotliwym uśmiechem nagiej, chudej, ruchliwej jak małpeczka dziewczynce.
— Dawaj! to dla mnie! — krzyknęła wysoka kobieta i odzież mu z rąk wyrwała.
— Skąd wiesz, że to dla ciebie? Czy tu napisano? Nie urodzisz przecie odrazu takiej dużej, jak ta koszula dzieciny! — dodał z krzywym uśmiechem.
Kobieta nań gniewnie spojrzała, odwróciła się, ale giezła nie puściła z garści.






II.

Czerwone błyski ognia pełzały po nizkim pułapie, po pochyłych, okopconych ścianach jurty, rzucając na nie wielkie, potworne cienie od siedzących w około ogniska postaci. Gotowano wieczerzę i wszyscy chorzy zebrali się, żeby doglądać tej ważnej roboty. Nawet Sałban i żona jego Kutujachsyt — żywe, wpół opadłe z ciała kościotrupy — trzęśli się u kotłów, jęcząc cicho i pożerając; bulkocącą wodę oczami.
— Jeszczeście nie pomarli, stare zgnilce?... Śmierć was znaleźć nie może, albo się was boi.. Tylko jadło bez potrzeby psujecie — szydziła z nich wysoka kobieta, ta sama, co przyswoiła sobie koszulkę Byterchaj.
— Nie grzesz, Mergeń, znajdzie ona i ciebie...
— Niech szuka!... Nie boję się jej! Nie słodko mieszkać tu z wami!
— Ech, nacierpisz się przedtem, nacierpisz... Odpadną ci ręce, nogi... Nie będziesz ludziom przewodzić... spokorniejesz — zajęczała Kutujachsyt.
— Umrę wcześniej, czekać nie będę — odcięła Mergeń.
— Za harda jesteś. Może ci wcześniej pomoc, ludzka potrzebną będzie! — wtrącił długowłosy mężczyzna, którego przez szyderstwo dla powolnych ruchów i przewlekłej mowy zwano Prądem i obrzucił wzrokiem znacząco nadmiernie zgrubiałą figurę kobiety; ta zarumieniła się, błysnęła oczami, lecz nic nie odrzekła. Uwagę jej całkowicie pochłoną! szept, który doleciał nagie z ław ukrytych w cieniu.
— ...Podziać się nie miałam gdzie. Kiedy cię wywieźli, brat krowiny zabrał, a mnie wygnał. Mówił, że boi się, że, jeżeli ty jesteś zarażony, to i ja. Inni też bali się przyjmować. Jeżeli który puścił, tonie dłużej, jak nadzień, na dwa. Najgorszą robotę pełnić za to musiałam, w najgorszym kącie, w gnoju, spać mi kazano i jeść musiałam z oddzielnej misy... Ja gospodyni, ja pani z psami jadałam. Nie było dla mnie kąta na ziemi... Ci, co przedtem nieraz z serc naszych korzystali, deptali mnie, jak podeszew obuwia... Najdłużej mnie trzymał Szymon bogacz. Nie karmił, ale trzymał. Żyłam z litości innych. Ale, gdym na brata podała skargę do sądu o nasz majątek, wygnał mnie Szymon. »Nie potrzebuję dumnych robotnic — bogaczek. Będą mnie za to sąsiedzi nienawidzić«. Brat mącił, gadał na mnie, pomstował, obiecywał, że ciebie karmić będzie. Wyliczał, że ci już tak dużo posłał. Przysądzili mu połowę, połowę oddać kazali. Czy przysłał ci co?
Grzegorz milczał.
— Wiedziałam, że kłamie, ale od was para na świat ten nie przelata... Gmina mówiła, że bez chłopa nie dam sobie rady, że dobytek zmarnieje, więc kazała zostawić połowę bratu, żeby cię niby karmił...
— A jakże! — mruknął mężczyzna. — A co stało się z twoją połową?
— Bez ziemi, bez robotnika, bez siana, co począć mogłam samotna kobieta. Przytulił mnie wreszcie Piotruczan!...
Umilkła ciężko dysząc.
— Ten beznosy?
— A no ten... wstrętny, obrzydliwy...
— Kochał cię?...
Kobieta cicho płakała.
— Gdzie miałam się podziać, śmierć do duszy zaglądała... Wszystko mi zbrzydło... Tęsknota, smutek palący chodziły za mną jak cienie moje. Ale nie mogłam zapomnieć ciebie, nie mogłam zapomnieć jak poznaliśmy się, jak było nam dobrze, gdyś mnie wziął... Wnętrzności moje były pełne łez... Chciałam zobaczyć ciebie choć raz, choć z daleka... Stało się inaczej. Tu jestem, koło ciebie jestem i, wiesz, — nie żałuję! Śmierć wszędzie dosięże, wszędzie jednakowe umieranie... Ty długo jeszcze żyć możesz, jeszcze się możemy razem światem nacieszyć! Umrę z tobą! Zapomnieć nie mogłam... Ból mnie za serce trzymał... ku tobie pchał...
— A jakże!... Wierz jej! — syknęła niespodzianie Mergeń. Kto tu dobrowolnie przychodzi... do... żywego piekła!? Wygnali ją, bo chora... Tylko ja tu zdrowa wśród was ginę, bez winy... Pamiętacie, kiedym przyszła, pokazywałam wam ciało moje, czyste, młode, bez krosteczki, bez plamki, bez skazy. Zaco cierpię, przeklęci, wśród was? Owialiście mnie tchnieniem waszem, splugawiliście krwią waszą, oddzielili od świata całego. Niech was zato pochłonie ogień palący, wcześniej nim umrzeć zdołacie! Niech was grom codzień razi w rany wasze, niech was...
— Czego się znowu wściekasz Mergeń?... — jęknął Sałban. — Przecież, nie myśmy cię zaciągnęli ale mąż własny związaną tu rzucił. Gdybyśmy cię nie rozwiązali wtedy, zginęłabyś od komarów i głodu.
— Niechbym zginęła... a tak czy nie chodzę bez duszy?
— Wszyscyśmy cienie ludzi! — westchnął Prąd.
— A ta jeszcze tu sama przyszła, odbierać nam resztki nasze, dzielić się z nami pokarmem naszym... Obedrzyjcie ją z odzieży, wymażcie ją sokami waszymi, niech co prędzej poczuje męki boleści!... — krzyczała rozzłoszczona jędza. Zerwała się gwałtownie od ognia.
Wszyscy umilkli. Anka, drżąca i pobladła, schwyciła się rękami za odzież. Mergeń stanęła przed nią i rozśmiała się.
— A co! Boisz się? Pamiętaj więc, pamiętaj, że taka jestem. Znasz mnie?... Słyszałaś pewnie nieraz w sadybach...
— Słyszałam — szepnęła Anka. — Wiem, że skrzywdzili cię bardzo, że teraz słusznie chodzisz po ludziach i roznosisz zarazę...
— O, nie jeszcze! Jeszcze ciało moje całe ale przyjdzie czas... Słuchaj, powiedziałaś, że skrzywdzili mnie... o i jak jeszcze skrzywdzili... jak skrzywdzili... Byłam dobra, byłam cicha, miałam wszystko...
— Już ugotowało się! Patrzcie, wykipi — krzyknęła Byterchaj i ręką wskazała na kotły. Wszyscy zwrócili się natychmiast w tę stronę.
Wylano »zawartość« do ogromnej drewnianej misy i chorzy, obsiadłszy stół dokoła, zaczęli zeń czerpać łyżkami z kolei. Tylko Sałban i Kutujachtys jedli osobno z małych miseczek, gdyż wspólny pokarm był dla nich za gorący, a poranione ich usta przeszkadzały im nadążyć w ogólnej kolejce.
— Niech Bóg da zdrowie Piotruczanowi, że przyjechał... Znowu mielibyśmy głód. Wczoraj zjedliśmy ostatnią rybę! — powiedział Prąd, oblizując łyżkę.
— Nie widzę, żeby był lepszy od innych!... Gmina go posłała, pojechał, bo musiał — wtrącił niechętnie Grzegorz.
— Prędzej żona twoja! — dodała Mergeń, spoglądając świdrującym wzrokiem na małżonków.
— Opowiedz, Anko, co tam słychać na świecie? — zwrócił się do młodej kobiety Sałban. Zaczęła opowiadać o jesiennym połowie ryb, o braku siana, o głodzie, jaki grozi gminie na wiosnę. Słuchali uważnie, gdyż wszystko było w ścisłym związku z ich cierpieniami. Potem przeszła do nowin poszczególnych; kto umarł, kto się z kim pokłócił, u kogo urodził się chłopiec lub dziewczyna....
— Mucziłła ożenił się. Wziął kobietę lichą, czarną, małą, a dał za nią aż dziesięć krów...
— Komu dał? Przecież ona sierota...
— Księciu dał... Musiał dać... Wiadomo każda kobieta ma cenę i kałym... Tylko, że za dużo dał...
— Widzisz Grzegorzu. Chłopy zawsze i wszędzie zyskują... nawet wśród trędowatych... Tu choć za kobiety mogą nic nie płacić... — rozśmiała się Mergeń.
Anka podniosła na nią pytające spojrzenie, lecz ona już wstała, aby zebrać i pomyć naczynia.
Odebrała szorstko misę Byterchaj, którą dziewczynka chciwie wylizywała, gdzie tylko dostać mogła językiem.
— Naczynie przedziurawisz!... Dawaj!
Dziecko z przerażeniem wyciągnęło ku niej chude, gnące się pod ciężarem misy rączęta i uciekło pod obronę Prąda.
Z pośród nowin z szerszej widowni największe wrażenie wywarło opowiadanie o »pani, co przyjechała zdala, z południa we sto koni«...
— A taka była wielka pani, że dla niej osobne drogi rąbali, wśród tajgi, osobne mosty na rzeczułkach budowali, bo po starych ona jeździć nie mogła... Od samej cesarzowej jechała, a wszędzie dotrzeć powinna była... Tylko tu nie mogła, gdyż ją bardzo komary skąsały. Pytała chorych o zioła do uzdrowienia.
— Jakie uzdrowienie! Śmierć nasze uzdrowienie! — jęknęli zgodnie Sałbanowie.
Więc z powodu tego ziela mieli wybudować dom z żelaznemi oknami...
— Więzienie! — poprawił Prąd.
— I posadzić tam wszystkich chorych z całego kraju...
— Ocho!... ho... Gdzie zaś im taki dom wybudować... Nas dużo. Tutaj naprzykład nas siedmioro, w Borskim ułusie też są, we wschodnich ziemiach i w północnych ułusach też są... Wiadomo, gdzie jest ryba tam są trędowaci. Nieomal połowa Jakuckiego kraju rybą się żywi... Więc jak? Wszystkich posadzą?! Kto z Jakutów wie, co z nim będzie za rok?... Przecież i myśmy byli zdrowi, radośni i do czasu nikt z nas nie wiedział, że truciznę w sobie nosi!...
— Chyba, że cesarz każe z powodu tego ziela! Ale co my winni, co my winni?
— Lepiej niechby odrazu zabili. Co po życiu, kiedy siedzieć trzeba w pudle, w ogrodzeniu. Ani świata zobaczyć... ani słońca... Zima i wiosna jednaka... Sieci zarzucać, ptaki łapać, trawy zbierać... zawsze to niby jak inni... pochlebne jest!... Powiadasz, że dadzą wszystko co trzeba! Co oni tam dadzą? Więcej dać, niż teraz, nie dadzą, bo nie mogą, nie mają... Ale teraz, to choć człowiek własnym przemysłem, zachodem dopełni, a wtedy... za żelaznemi kratami...
Wszyscy zgodnie biadali i oburzali się.
— Napewno ten łapownik wójt wymyślił! — wybuchnął Prąd.
— Cicho! nie gadaj za dużo po próżnicy! — wstrzymał go Grzegorz.
— Co mi zrobią!? Hę?! Niech przyjdą tu, niech sprowadzą wojsko całe...
— My im wszystkim mordy krwią posmarujemy! — rozśmiała się Mergeń — Gdy wszyscy będą chorzy, to i nam będzie lepiej, bo wszyscy będą równi!
Prąd umilkł i spojrzał na nią z pod oka.
— Wcale ja nie chcę, żeby wszyscy byli jak my. Niech będą zdrowi, niech im Bóg da... Czy rany moje mniej będą bolały, gdy zabolą innych... Ale zaco mają nas do więzienia sadzić? Zaco? Czy my co winni?... Zaco żywcem do grobu zamykać!?
— Racya!... racya!... Niech będą zdrowi! Niech im Bóg da, ale niechże i my po staremu umrzemy... Zgodzili się wszyscy i powlekli na spoczynek do swoich kątów. Anka rozwiązała węzełki i poczęła coś szyć i przykrawać dla męża, Mergeń też coś dziubała igłą. Sałbanowie cicho jęczeli w ciemnościach, a Prąd łatał sieci u ogniska i opowiadał Byterchaj ochrypłym głosem:
— »Powiadają, że mała Gruba Staruszka, co miała pięć krów, wyszła pewnego rana szukać w polu bydła. Tam znalazła kwiat z pięcioma gałązkami i, nie złamawszy żadnej, przyniosła do domu. Położyła go na poduszkę, okryła starannie. Potem siadła doić krowy. Nagle... brzęk! Zadzwoniły dźwiękadła-dzwoneczki, spadły nożyce ze stołu. Drgnęła staruszka, aż rozlało się mleko. Skoczyła do jurty, patrzy: kwiat... leży sobie kwiat. Wróciła i znów siadła do dojenia. I znów dźwiękły dzwoneczki, nożyce spadły ze stołu. Znów wylała mleko. A kwiat... leży sobie kwiat! Za trzecim razem cichutko podkradła się i zajrzała przez szparę we drzwiach. Z lewej strony, gdzie śpią kobiety, gdzie jest ława dla nieswatanych dziewcząt, siedzi cudna dziewica. Nad jasnemi oczami brwi czarne położyły się, niby łapkami do siebie zwrócone sobole, usta ze składanego ma srebra, nos z kutego srebra... Gdy mówi, niby motyl na policzkach się trzepie, gdy łyka, niby w gardle przeskakuje jaskółka. Poprzez białą odzież prześwieca księżycowe ciało, poprzez odzież przejrzystą. prześwieca ciało ukochane.
Niedługo potem Chadżit-Bergeń, syn pana »Poehwalne Oko Krwawe«, udał się w las głęboki w bór ciemny na polowanie. Patrzy: obok domu Grubej Staruszki, co ma pięć krów, siedzi sobie na kędzierzawym modrzewiu wiewiórka. Zaczął celować i dobrze strzelać. Od wczesnego poranku do późnego wieczora nie trafił ani razu. O zachodzie wpadła mu strzała do komina jurty. »Staruszko, weź i oddaj mi strzałę« prosi. Nikt mu nie odpowiedział. Zarumieniła mu gorąca krew policzki, umalowała mu krew czerwona czoło, z boku przyskoczyła myśl gniewna, z tyłu nadleciała myśl chełpliwa, wpadł do jurty... Wpadłszy, dostrzegł dziewicę; dostrzegłszy — omdlał; potem ożył, zakochał się, wybiegł, skoczył na konia i co tchu przyleciał do domu: »Rodzice moi, powiada »Staruszka z pięciu krowami« ma taką śliczną dziewczynę! Weźcie i dajcie mi ją«... Wtedy ojciec wysłał dziewięciu wojowników na dziewięciu koniach. Pędem przybiegli, wpadli do jurty, spojrzeli i legli bez zmysłów od piękności tej dziewczyny... Ożyli, wyszli; został najznakomitszy... »Mała Staruszko, wiele żądasz okupu za córkę?«...
Prąd urwał i zamyślił się. Kobiety wnosiły do jurty wietrzącą się we dnie na mrozie pościel.
— Wiesz co, Byterchaj, idź spać. Jakoś mnie rany bolą, nie mam ochoty gadać. Będzie jutro zmiana, odwilż albo wiatr...
Byterchaj poszła pokornie w kąt na ławę, gdzie spała razem z Prądem. Ten długo przed ogniem opatrywał i obmywał ciepłą wodą swe krwawiące się nogi. Gdy spracowany, zbolały upadł na pościel, usnął nieledwie natychmiast.
— Ty śpisz, Prądzie! Nie spij, kochany... Ty nie słyszysz — budziła go chwilę potem Byterchaj. — Prądzie, dobry Prądzie... Nie śpij, ja boję się...
— A co? — pytał przez sen mężczyzna.
— Huczy... bardzo huczy!
— Niech huczy! Lód na jeziorach pęka na odmianę!
— Prądzie, to nie tak huczy! To pewnie jedzie ta pani we sto koni, co ma nas za żelazo posadzić...
— Spij! spij! Nie bój się!... uciekniemy...
— I mnie weźmiesz, Prądzie, mój srebrny, mój dobry...
— Wezmę, wezmę... Tylko śpij!






III.

W czasie zimy świat zewnętrzny nie istniał prawie dla chorych. Brak odzieży i sił trzymał ich wciąż w jurcie. Niebo, śniegi, słońce, oglądali tylko w krótkich chwilach, kiedy musieli wyjść, aby przynieść naręcze zebranego w lecie chrustu, lub śniegu na wodę, wreszcie zabrać lub wynieść wietrzącą się od robactwa pościel i szmaty. Roboty te spełniali zwykle zdrowsi: Grzegorz, Anka Prąd, czasami Mergeń.
Czas upływał im w ciemnej, zatęchłej jurcie jednostajnie, jak posępna, mętna i cuchnąca rzeka, bez innych wrażeń prócz głodu i bólu, który błąkał się w ich ciałach, nurtował po mięśniach, jak gad wijący się dokoła kości. Jęki mniej lub więcej okropne i głośne, wciąż wisiały w zatrułem czarnem powietrzu jurty. Drzewa mieli już niewiele, zima nie wiadomo jak długo mogła się przeciągnąć; musieli więc oszczędzać i bardzo słaby ogieniek tlił się na obszernem ognisku. Był on tak słaby, że kurzawa śnieżnej zawieruchy nieraz tłumiła go, wpadała z kłębami dymu do wnętrza przez szeroki otwór komina, a wraz z nimi wpadały wilgoć i zimno niezmiernie dokuczające chorym. Ze szczelin w ścianach wiało coraz mocniej i mróz wsuwał przez nie do mieszkania swe drapieżne szpony.
— Źle, Prądzie, źle oporządziłeś w jesieni izbę... Teraz widzisz i drzewa więcej idzie i zimno wszystkich nas nęka...
— Ba! Sam cierpię!... Zapominacie, że pod koniec roboty wyskoczyły mi na dłoniach wrzody...
— I to prawda! Każdy tylko o sobie pamięta!... Chory człowiek podobny jest do psa... Jakże zimno?!... Jakże strasznie bolą mnie dziś stawy, jakże ciągną żyły... Kiedyż śmierć przyjdzie?... jęczała u komina Kutujachsyt, wyciągając poranione ręce ku ledwie tlejącemu ogniowi.
— Może zagrzać ci wody stara? — pytała łagodnie Anka.
— Już znowu ogień palić chcecie!... A kto z was pójdzie do lasu po stężałe drzewo?... Kto?... Może ty Anko, co masz białe zęby?!... Wielka pani, bogaczka... Ani się ważcie niszczyć po próżnicy drzewa... Niema go, nie dam! — krzyczała Mergeń, wychylając z ciemnego kąta twarz wiedźmy, otoczoną splotami kruczych włosów. Ona coraz rzadziej ukazywała się wśród chorych, prawie wcale nie wychodziła na dwór, leżała wciąż w ukryciu na pościeli pod kupą odzieży i gałganów, jakich miała największy wśród obecnych zapas.
— Mój Boże! Co to teraz dzieje się na świecie, wśród ludzi?! — jęczał Sałban. — Toć to dziś święto, zapusty...
— Chodzą, odwiedzają się Jakuci... W izbach śmiech, pieśni... Ogień suty na kominku się pali... Pachnie masłem topionem, mięsem... Wszyscy syci, weseli... Zgadują zagadki, śpiewają pieśni. Może wesele gdzie obchodzą...
— Pamiętasz Grzegorzu, rok temu właśnie wziąłeś mnie do swego domu. Nową wybudowałeś jurtę... Było nam dobrze, ciepło, radośnie... Sąsiedzi przyszli... Pamiętasz, jak wróżyliśmy szydłem i nagle... czarna dla ciebie wypadła droga... Ale nikt nie wierzył, śmieli się wszyscy... Taki byłeś zdatny, zdrów, do roboty ochoczy... Wszystko mieliśmy, co ludziom potrzeba... A teraz tu jesteśmy! Rozwiało się bogactwo nasze, minęła młodość nasza jak dym — szeptała Anka.
— Kiedym budował dom, nie wiedziałem, że zostanie pusty, że wygaśnie ognisko nasze... myślałem, że napełni się gwarem i śmiechem dzieci... Teraz czarna chmura zakryła nam świat... Często myślę, czy lepiej nam żyć czy nie żyć! — odpowiedział Grzegorz.
Anka drgnęła.
— Słuchaj, wtedy zupełnie zostałabym sama. Możemy długo jeszcze żyć... Potom przyszła.. A śmierć i starość zawsze jednakowa, czy w trądzie, czy w zdrowiu... Zawsze jest niby trąd — szeptała, zaglądając mu w twarz jeszcze zdrową, lecz już pocentkowaną błękitnemi plamkami. Nic nie odrzekł pogrążony w zwykłą senną obojętność.
Trzaskanie ognia i jęki Sałbana dźwięczały jednostajnie jak cykanie zegara, a w przeciwnym kącie Byterchaj szeptała cichutko, nie głośniej od świerszcza, do ucha Prądowi.
— Prądzie, jak to bywa święto?... Co to wtedy robią ludzie? od czego się śmieją?... Opowiedz, Prądzie, mój srebrny, mój dobry... Dziś tak cicho, nikt nic nie mówi... Serce stuka... Jest tak ciężko, tak nudno...
— Milcz mała... Czego ci może być ciężko i nudno? Czyś co innego widziała? Nam nudno, bo każdy swoje wspomina... Rozmaite są święta! Są święta... kiedy się nic nie robi ale odziewa się i je jak zwykle. Są święta, kiedy się je lepszą strawę i odziewa w trochę lepszą odzież i są takie duże święta, kiedy, jak na weselu, każdy odziewa się w co ma najlepszego, a je się, ile żołądek pomieści... Wtedy się ma wesołe myśli!
— Prądzie, to może ja dzisiaj włożę chustkę którąś mi podarował?...
— Ee! Nie, dziś święto małe... Chustkę zostaw na wielkie święto jak Wielkanoc, albo na Mikołę, a dziś... — Umilkł i okrył połą swego łachmana nagie plecy dziewczątka.
— Źle zrobiła Mergeń, że zabrała ci koszulinę...
— Ach, nie mów, Prądzie, zaraz mi łzy z oczów płyną. Nigdy nie miałam koszuli... Anka obiecała mi, że może uszyje... Anka dobra... Poco ona przyszła?...
— Ech, tak przyszła... przez głupotę, a teraz już wrócić nie może... Bo my Byterchaj, jesteśmy przeklęci...
— Przeklęci?... Przez kogo?...
— A tak! Lata po powietrzu, w wodzie pływa, w pokarmie siedzi taka zaraza i jak rdza spada na ludzi... Człowiek nie wie, wesoły, bawi się... Oj, bawi!... Nieraz mróz trzeszczy na dworze... Dziewczęta, chłopcy na wyścigi biegają, a kto kogo złapie, to w usta może pocałować... Nazywa się to »z zamkniętemi oczyma«, gdyż kiedy całuje, to oczy zamyka... Albo konie z tabunu przypędzą... Albo tańce... biorą się za ręce i kręcą ładnie w kółko, pieśni śpiewają, a przy zmianie też mogą się w usta całować...
— Poco całować?!
— Głupia jesteś, mała jesteś... Wyrośniesz duża...
— Ciebie tylko, Prądzie, zawsze całować będę... Sałban i Kutujachsyt brzydko pachną i są straszni... Mergeń boje się... Grzegórz i Anka nawet na mnie nie patrzą... Tylko ty Prądzie... Tylko ciebie kocham...
— Ee... Niemądra jesteś... Do tego czasu stanę się pewno jak Sałban, a może gorzej... Poczekaj, może i tobie kogo Bóg przyśle...
— I on strzeli, i strzała wpadnie do komina... On wejdzie do jurty, żeby ją zabrać... I zobaczy mnie, zachwyci się, zemdleje; potem ożyje, zakocha się, wyskoczy, siądzie na koń i przyjedzie i powie rodzicom: widziałem dziewczynę, brwi jak sobole, oczy jak dwa ptaszki czarne, co złotemi migają skrzydłami, usta jak motyle, co czerwonemi migają skrzydłami... Gdy mówi, to po szyi białej przelatuje niby biała czajka, gdy rusza się, to płynie niby srebrzysta czajka... Poprzez odzież białą prześwieca ciało księżycowe, poprzez odzież przejrzystą prześwieca ciało ukochane...
Prąd śmiał się.
— Dobrze wszystko pamiętasz, dziewczyno!
— Tak pamiętam, tak pamiętam... kiedy oczy zamknę, zaraz widzę...
— Doprawdy, ludzie, i my zróbmy sobie dziś święto! — rzekł nagle głośno Prąd i powstał z ławy.
— Zróbmy, zróbmy! — podtrzymała go Anka też podchodząc do ognia. — Smutno coś, bardzo smutno dziś... Rozpalmy sutszy ogień... Hej! Dorzucić drew, czy co?
— Rzucaj! — krzyknął Prąd.
— Zawsze mówię, że grzech nam trędowatym myśleć o jutrze! — jęknął Sałban — Bóg nie chciał żebyśmy myśleli i odjął nam zdrowie!...
— A jakże! Powściekaliście się... Sami jesteście, czy co? Tyle jeszcze tygodni zimy... Ani drew, ani jadła... Myślicie, że gmina wam znowu przyśle?... A jakże!... — napadła Mergeń na ten projekt. Ale wstawać teraz bardzo nie mogła, więc nikt jej się nie bał.
Uczta udała się. Przy sutym ogniu wygrzali nareszcie dobrze swe wyziębłe, poranione ciała... Wypławili się w spiekocie z rozkoszą... Chore, zmrużone oczy zachodziły im łzami upojenia. Zastygłe ścięgna nabierały dawnej sprężystości, przestali czuć zbolałe stawy. Ryby nagotowali całą górę.
— Bóg zsyła i do naszej duszy radość... — szeptała Kutujachsyt.
Pijani sytością rychło i twardo usnęli. Na krótko, na godzin kilka ucichły w jurcie jęki niemilknące nawet we śnie.
Nad ranem ostry przejmujący krzyk rozdarł powietrze. Grzegorz zerwał się pierwszy i Ankę za rękę pociągnął.
— Czy to ty, Anko?
Inni też głowy podnieśli.
— Co to?
Jęki, ale inne... nie ich jęki, jęki pełne siły i walki leciały z ciemnego kąta Mergeń.
— Anko idź do niej — szepnął drżącym głosem Grzegórz. Jakutka pospiesznie oblokła się, rozpaliła ogień i znikła w ciemnym zakątku. Krzyki na chwilę umilkły, potem znów powtórzyły się pełne zgrzytania, gniewu, błagania o pomoc. Wylękła Byterchaj uczepiła się mocno za rękę Prąda.
— Prądzie, boję się! Tak krzyczy!... A teraz coś drugie krzyczy... Prądzie, Prądzie!... Niech umrę!... Mój Boże... To dziecko tak krzyczy. Maluchne dziecko Anka wyniosła przed ogień, a ono tak piszczy, tak piszczy... Czy i jego ludzie ze świata wygnali, że ono tak krzyczy, Prądzie?...
— Hej, Prądzie, pomóż mi! mówiła pośpiesznie Anka. — Zagrzej wody!
— Chłopiec, czy dziewczyna? — pytał ciekakawie Jakut.
— Chłopiec! Czy twój?
Prąd przecząco głową pokręcił.
— Wcale tłusty chłopiec! — dodał. — A zawsze dobrze, że chłopiec, będzie z czasem robotnik!
Anka myła dziecko, polewając je nabraną w usta wodą. Położnica cicho jęczała.
— Anko! — szepnęła wreszcie — chodź tu! Chłopiec, czy dziewczyna? Chłopiec?! Widziałaś do kogo podobny? Zanieś mu, pokaż mu!... Ale on teraz nawet, nie ciekawy... Anko, biedne my kobiety. Wszędzie... niema kąta, gdziebyśmy się schronić mogły przed losem naszym... Cóż on milczy? Nie zajrzy nawet? On teraz ma ciebie młodą, świeżą. Będziesz dla niego pracować i cierpieć... Nie wierz mu!... Nie wierz nikomu na świecie... Sobie tylko wierzyć, można, bo sobie tylko człowiek dobrze życzy... Miałam męża, wziął mnie od rodziców pieszczoną i hożą... Dobrze nam było, pracowałam, kochałam go, ale dzieci nie miałam... Cóżem była winna?... Znienawidził mnie jednak... »Zostanę — mówił przez ciebie jak słup opalony, jak ten pień bez sęków, wygaśnie ognisko moje, wyludni się miejsce moje«... Cóżem była winna?!... Bóg nie dawał!... Znienawidził mnie, inną znalazł sobie kobietę, a mnie bił, katował, głodem morzył, żebym umarła, a gdy się to nie stało... Odwiózł mnie tutaj, do tego żywego piekła, skąd nikt nie wraca!... Mógł mnie przecież wypędzić, ale bał się, że będzie musiał zwrócić mój dobytek, że mu drugiej nie dadzą zaślubić żony. Więc powiedział, żem chora i wywiózł mnie tutaj... Wywiózł mnie tutaj... Wywiózł mnie tutaj...
Gorzko, i długo szlochała.
— Daj dziecko! Spowinęłaś go!? — rzekła wreszcie, gdy uspokoiła się trochę.
— Zaraz ci go dam, tylko rzucę pierwej na ogień ofiarę. Nie spodziewaliśmy się, że to dziś w nocy cię zaskoczy... Prądzie, idź przynieś rybę co najtłustszą, trzeba podziękować za nowy oddech. A weź i mój »tursuczek« z kory brzozowej, zostało tam masła ździebko, schowałam je dla ciebie, Mergeń!
Prąd poskrobał się w głowę, wdział ciżmy skórzane i wyszedł do sionki.
— Po sprawiedliwości powinienby Grzegórz — mruczał. Słychać było, jak chrobotał i stukał drzwiami spiżarki, wreszcie wszedł z mroźnym, gwałtownym wiatru podmuchem.
— Chu!... Jakże zimno! Wichura dmie, śnieżysko wali, czyjeś grzechy zamiata!
— O boże ognia! Siwobrody, płomienny Starcze! Panie i Gospodarzu domów naszych, Opiekunie stad i dzieci naszych! Przyjm małą ofiarę naszego chętnego serca i darz nas dalej łaskami swemi, pstrem bydłem rogatem, włochatemi źrebiętami, chłopcami o palcach tęgich, zdatnych do naciągania łuków, do wiązania rzemieni, dziewczętami pięknemi o rumianych licach, o płodnych, mlecznych piersiach — modliła się Anka, rzucając, w płomienie kawały ryby, które z sykiem pożerał ogień.
— Lubi to stary, oj lubi! — zauważył Prąd, kiwając dobrotliwie w stronę komina.
— Całą rybę mu oddaliście... całą rybę! — szepnął żałośnie Sałban, ale żona zatkała mu pośpiesznie usta, oplątaną w łachmany dłonią.
— Nie bluźnij!
— I poco nam pstre bydło, kosmate źrebięta? Cobyśmy z tem robili?... O trumnę trzeba było prosić, o trumnę. A ryba przydałaby się — mruczał stary.
Anka tymczasem roztopiła masło w małej rynience, wylała je na spodek i podniosła do ust Mergeń, która wpół omdlała leżała bez ruchu na pościeli.
— Napij się kobieto!
Chora nie otwierając oczu chciwie łykać poczęła płyn pożywny i pachnący. Wtem oczy otwarła, ze zdumieniem spojrzała na Ankę i szorstko odepchnęła ją:
— Idź już sobie! Idź... mówię ci!
Anka wzięła dziecko i odeszła w głąb izby. Nie poszła jednak do męża, który leżał bez ruchu na pościeli twarzą zwrócony do ściany i spał, czy też udawał, że śpi, lecz usiadła opodal na pustej ławie. Dziecko owinięte w łachmany niespokojnie ruszało się na jej kolanach, a ona przez łzy patrzyła na ciemną, stęchłą, pełną śmiecia jurtę, gdzie żywe trupy pogrążone w półśnie cicho jęczały.
— I ja będę z czasem taką... Boże ulituj się nad grzesznem ciałem mojem, daj śmierć szybką i bezbolesną...
Zrozumieć nie mogła, jak to się stało, że ona tu, że świat cały dla niej zamknięty, że nigdzie, nigdzie ujść nie może przed swoją nędzą i przed swoją przyszłością. Męstwo jej kruszyło się od tych myśli, jak spróchniałe drzewo pod parciem wiatru... Czy nie lepiej umrzeć zaraz? Nikomu nie jest potrzebna!... Już z mniejszą niż przedtem odrazą wspominała beznosego Piotruczana, który był równie jak ona samotny... Wzięła ją litość nad sobą, łzy rzęsiste polały się z zapadłych oczu.
— Boże, Boże!... Zacoś mnie ukarał tak ciężko?!
Płacz ulżył jej, ogarnęła ją słabość i sen morzyć zaczął, ale nie była w stanie wrócić na pościel do męża. Przesiedziała tak noc całą rozżalona, zbolała.
Biały dzień zajrzał przez lodowe okienka do jurty i oświecił ją martwym blaskiem. W tym blasku nędza izby, brudne kałuże cuchnącej wody, połyskujące na podłodze jak kawałki porysowanych źwierciadeł, postacie chorych, leżących na ławach, podobne do owiniętych w łachmany szkieletów, zarysowały się ze szczególną grozą.
Anka nie widziała nic, nie słyszała szumu wichury, wlatującej przez komin, jęków schorzałych towarzyszy, nawet wołania Grzegorza, który namyślił się wreszcie i prosił ją, żeby wróciła. Spała słodko z niemowlęciem na kolanach i uśmiech łagodny rozświetlał jej brązową twarz z długimi cieniami rzęs na bladych wychudłych policzkach.






IV.

— Słyszysz stara: dziś w nocy odpadły mi ostatnie palce u rąk. Będziesz musiała karmić mnie jak małe dziecko!... jęczał Sałban.
— A! będę! Albo nie robiłam tego? Co ci po palcach... Ledwie wisiały... Nie martw się... pocieszała go Kutujachsyt.
— To prawda, że były do niczego, ale zawsze, żal mi patrzeć na nie, gdy leżą na ziemi. Wrzuć je do ognia...
— Jeszcze czego, swąd będzie i ognia zanieczyszczenie... Z ogniem nie żartujcie — burknął Grzegórz.
— O ręce moje, ręce silne... Jestem teraz jak drzewo osmalone piorunem! Pamiętasz Kutujachsyt, jak kosiliśmy trawy w naszej ziemi? Ktoby pomyślał, że tu skończę... Droga mej kosy była najszerszą w okolicy... Pamiętasz stara, jak było nam dobrze?! Przychodzili sąsiedzi, znosili wieści rozmaite... Teraz noc czarna zakryła źrenice nasze... Dwie córki, dwóch synów wychowaliśmy, a czy wiemy, co się z nimi dzieje?... Z początku chodzili, aby wyciągać choć z daleka ręce, a teraz... niewiadomo czy plenią się, czy umierają!? Niech im...
— Nie klnij Sałbanie! — wstrzymała go Kutujachsyt.
— Jedzenia zostało na dwa dni, jeżeli jeść po ludzku, a jeżeli jeść nie po ludzku, to nie wiem — zaczął uroczyście Prąd, wchodząc do jurty z naczyniem w ręku. Anka szła za nim.
— Mało zostało! — potwierdziła.
— Na dwa dni?... — powtórzyli obecni.
— A zima jak stała, tak stoi...
— To i lepiej, może gmina co przyśle nim roztopy popsują drogi...
— A jakże! Anka mówiła, że sami nie mają.
— Jeżeli nie mają, to co pomoże, gadanie nasze...
— Możeby Anka poszła?
— Zabiją mnie, zabiją... Boję się, nie pójdę! — szepnęła młoda kobieta, trzęsąc głową.
Chorzy rozmyślali, skupieni około ognia. Płomień migotał i różowym blaskiem całował ich twarze, pocentkowane krwawemi i sinemi plamami, pościągane twardemi bliznami; przez dziury lśniących od brudu łachmanów, pieścił ich wychudłe, zwątlałe członki. On jeden łasił się do nich, słodkiem ciepłem koił ciała zbolałe, wnosił przez oczy zagasłe iskry pociechy do dusz nieskończenie znękanych. Chciwie wsysali go w siebie, gdyż i on wkrótce miał zgasnąć.
— Więc co postanawiacie ludzie? — spytał Prąd.
— Będziemy czekać! Co możemy innego robić? Trzeba się przygotować! — odpowiedział posępnie Grzegorz i głos mu się nagie załamał.
Wszyscy obejrzeli się nań.
— Już ci do gardła widzę włazi Grzegorzu! Nie zważa, nie czeka! — rozśmiała się Mergeń. — Czy aby Anka dość przywiozła gałganów, czy starczy jej do owijania ran twoich? Rychło patrzeć jak się otworzą.
Grzegórz milczał i krwawych, mętnych oczów z ognia nie spuszczał. Chwilami zdawało mu się, że ogień gaśnie, znika, że głębokie ciemności zalewają go, a rany, których dotychczas nie miał, otwierają się po całem ciele. Łudził się, że choroba go dłużej oszczędzi, że lata jeszcze prawie zdrów przeżyje... Tymczasem była już u progu. Wstał i odszedł na swoją pościel.
— Odchodzisz, Grzegorzu!? Więc któż będzie drwa nosił? Przecież czekać mamy... Bo jeżeli nie czekać, to... co innego robić... nie wiem... A jeżeli czekać, to trzeba drzewa — dowodził Prąd.
Grzegorz nie odpowiadał. Dla niego wszystko zmalało wobec tylko co zrobionego odkrycia.
— Niech się dzieje co chce!
Prąd czas jakiś rozmyślał, poczem wtulił na głowę resztki futrzanej czapki, wdział na ręce kułki gałganów, zastępujących rękawice i wywlókł się na swych chorych nogach za drzwi po drzewo. Anka poszła za nim. We dwoje znosili czas jakiś opał, żeby się przygotować... do czekania... Mergeń śledziła za nimi ze swego kąta, ale nie myślała się ruszać.
— Pomogłabyś, przecież zdrowa jesteś! — nie wytrzymał, rzucił jej Prąd.
— Jeszcze czego? A dlaczego nie zawołasz swej Byterchaj? I ona... zdrowa!
— Dziecko małe, słabe...
— Dziecko? Do roboty, to dziecko!? Djabeł wie, co ty tam z nią wyrabiasz, wstrętny trupie!...
— Wstydź się, zła kobieto!
— Coś powiedział?... Zła kobieto, powiedziałeś, gachu szatański... Tyś dobry... Patrzcie go! Dobry, to zdrowy, dobry to silny... dobry nikogo o nic nie prosi... Kiedy trzeba, to on sobie znajdzie... Znajdę sobie, kiedy będzie trzeba... Ale pracować, wy musicie... Przeklęci trędowaci... Nie jestem trędowatą... Mnie Bóg jak was nie pokarał, nie naznaczył... Nie jestem i nie byłam trędowatą... Mordować was, a nie pomagać wam. Gdyby was nie było, nie byłabym tu... Po co was tylko szczędzą i przy życiu zachowują!?
Cały potok obelżywych wyrazów i przekleństw polał się z ust roznamiętnionej kobiety, a gdy nikt jej nie odpowiadał schwyciła kwilące niemowlę, przycisnęła do piersi i zasyczała gniewliwie:
— Ssij, ssij potworze! Niech wyrośnie z ciebie straszydło i pomści męki moje...
Prąd i Anka, cicho stukając drzwiami, nosili bez przerwy drwa do izby jak mrówki. Byterchaj przemknęła lękliwie przez izbę i wyszła za nimi.
Potoki słońca roziskrzone śniegami, olśniły ją; chwilę stała nieruchoma w ich łunie, naga jak bronzowy posążek, drobna jak patyczek, chudziutka, ale miła przyrodzonym wdziękiem, który niewiadomo jakiemi drogami zawieruszył się, aż do tej otchłani. Anka spojrzała na jej wątłe jak trawki ramiona, na wylękłą twarzyczkę z sarniemi oczami, i sercem jej wstrząsnęła litość.
— Idź, idź... do izby... Czego chcesz? Zmarzniesz!
— Mergeń powiedziała... Chciałabym pomódz... Może choć jedno drewno mi dacie...
— Idź, już idź... masz swoje drewno — rozsunął się Prąd i podał jej niedużą szczapę.
— A zawsze dobrze, że dziewczyna ma sumienie! — dodał, gdy drzwi się za dzieckiem zamknęły.
Anka westchnęła.
— Co z nami będzie!...
— Ech, nie smuć się! Czyż to raz pierwszy, a Bóg dopomógł. Wszak i tam na świecie głód teraz ludzi morduje i podziać się gdzie nie mają... Troska więcej człowieka boli niż rany, a przecież wszystko się robi pomimo niego... Grzegorz powinien nam był co prawda pomódz... Powiedz mu, niechby żył jak się żyje... od tego spokój — dodał łagodnie.
Usta Anki drżały.
— Co ja mu powiem?... Nie jest dzieckiem... Biedna moja głowa...
— Wiesz co Anko, żebyś poskarżyła się księciu, że ci krowy zabrali, zażądała, żeby ci wrócili... Byłoby lepiej, mielibyśmy bydło... Byłoby o co serce zaczepić... A to tak... nic niema, tylko człowiek sam... Ja z Grzegorzem moglibyśmy siano kosić... Choć nogi mam złe, ale zawsze postoję...
— Ale jak się poskarżyć...
— Ano powiesz komu, co przywiezie jedzenie... Przecież kiedyś przywiozą...
Anka zamyśliła się, w oczach jej zagrała nadzieja. Tak gawędzili, pracując bez przerwy, aż wyczerpani ostatecznie wrócili do izby.
Ugotowali ostatnią wieczerzę i chorzy położyli się, aby »czekać«. Nakryli się po głowy kołdrami, otulili o ile dało odzieżą i usiłowali zasnąć. Anka podzieliła się swymi projektami z Grzegorzem, ale ten na wszystko odpowiadał obojętnie.
— Tak, tak, zobaczymy...
W ucichłej jurcie rozbrzmiewały wyłącznie jęki Sałbana.
Ten nawet leżeć nie mógł, gdyż jednolita, świeżo utworzona rana na plecach i boku niezmierny ból sprawiała mu przy dotknięciu, a z drugiej strony miał zgniłą rękę. Wpół siedział oparty karkiem o drewniane wezgłowie ławy i jęczał coraz przeciągłej, coraz żałośniej... Równie cierpiąca jak on, Kutujachsyt, wstawała jednak od czasu do czasu by podać mu wody lub obmyć nadmiernie dręczące, zatkane zepsutą krwią rany. Wtedy chory na chwilę milknął i szeptał starej żonie dawne wyrazy miłości... Nikt inny zbliżyć się do niego nie śmiał. Nawet Prąd z przerażeniem odwracał oczy od tego obrazu własnej przyszłości. Na dwór nikt nie wychodził. Drzwi mocno przywarli i dnie poznawali po snopach słońca, które przekradając się przez lodowe tafle okien, kładło tęczowe plamy na glinianą podłogę, na wyciągnięte po kątach nieruchome postacie. Noce poznawali po zwiększonym chłodzie, po trzeszczeniu i pękaniu znów stygnącej ziemi, po księżycowym blasku, który podobnie jak słońce, prześlizgiwał się do nich przez lodowe okienka, srebrzysty, nikły i zimny. Codzien zjadali po troszku pozostałej strawy, zmieszanej ze skórą, trocinami, modrzewiowem łykiem. Wreszcie i tego zabrakło. Żyli, choć myśleć już nie mogli, choć ledwie dyszeli, pogrążeni w letargu, zbliżonym do śmierci. Tylko w kącie Mergeń trwał ruch i chwilami kwiliło niemowlę.
A jednak, gdy pewnej nocy ze dworu dobiegło przeciągłe wycie, wszyscy głowy podnieśli.
— Słyszycie? Przyjechali!... Wołają!...
Wsłuchiwali się chciwie. Prąd dowlókł się do drzwi i szeroko je otworzył. Słup miesięcznego blasku wpadł do jurty na kłębach mroźnego tumanu. Wycie rozległo się powtórnie już zupełnie blizko.
— Wilki — szepnął Jakut, i drzwi pospiesznie zatrzasnął.
I znów na długo zapanowała cisza, przerywana tylko jękami Sałbana i kwileniem dzieciny Mergeń. Nakoniec Sałban umilkł.
— Hej!... Prądzie wstawaj! Sałban umarł. Czujecie, jaki straszny zapach rozchodzi się po jurcie... Podusi nas... trzeba go wynieść — w jakiś czas potem krzyknęła Mergeń...
Nikt nie ozwał się. Prąd udawał, czy istotnie nie słyszał, dość, że wbrew swemu zwyczajowi, nawet palcem nie kiwnął. Mergeń, która cały czas oszczędzała się niezmiernie i nie wstawała nawet, aby drew dorzucić na ogień, tym razem zerwała się i wyszła z kąta. Roznieciła ogień, potem podeszła do Jakuta i schwyciła go za ramię.
— Wstawaj!
Prąd leżał zupełnie bezwładny.
— Doprawdy, pomarli. Trzeba będzie samej za tych obwiesiów robić! Zupełnie stary zarazi powietrze!...
Zrzuciła resztki odzieży i naga, straszna, z chudemi, obwisłemi piersiami i rozpuszczonymi po plecach włosami, krokiem skradającej się wilczycy, podeszła do trupa. Zajrzała mu w twarz i wzdrygnęła się, ale natychmiast w oczach jej zamigotał gniew i nienawiść.
— I ja muszę zostać taką!...
Uderzeniem nogi zrzuciła ciało z ławy i sprobowała go powlec, ale członki, za które ciągnęła, obrywały się. Wtedy wybrała z kupy drew dwa grube sęki i z ich pomocą jęła popychać przed sobą ciało jak kupę śmieci. Zatrzymała się pod progiem, straszny zaduch pędzony w głąb izby przewiewem powietrza zamroczył ją. Podeszła do ognia i wlazłszy na kupę popiołu, grzała zziębłe kolana.
— Prądzie!... Grzegorzu!... Przeklęci zgnilce, czyż doprawdy nie wstaniecie wyrzucić waszego rodzica?... Pomóżcie, nie dam sobie rady... To nie moja przecie robota!...
Nikt nie odpowiadał. Zebrała resztki sił, zawiązała nos i usta chustką, schwyciła trupa oburącz i zaczęła przewalać przez wysoki próg. Było to niełatwo, zawiędłe, bezwładne ciało co chwila wymykało się, obsuwało, zaczepiało o odrzwia.
Już teraz napewno zarażę się — myślała, czując wilgotne jego dotknięcia na piersiach. Zimne powietrze prześwietlone księżycem, buchało na nią jak wodospad z lodu. Ledwie uporała się z trudną robotą. Drzwi zatrzasnęła pospiesznie i wróciła do ognia. Dygotała od wzruszenia i zimna, jak osina wstrząsana burzą.
— Trzeba się umyć, a toć umrę od samego zapachu...
Roztopiła lodu w kociołku i umyła się. Potem zaczęła błąkać się po jurcie jak wiedźma, szukając jedzenia. Dziecię kwiliło żałośnie. Obejrzała odzież Anki, wybrała co lepsze i ubrała się. Przetrząsnęła łachmany Prąda, zabrała mu nóż. Koło Grzegorza chwilę stała w zamyśleniu, ale nie ruszyła go. Wróciła do ognia, który dopalał się i słabo migotał. Dziecię wciąż kwiliło; słaby oddech ludzi dobiegał z różnych kątów i sprawiał wrażenie niezmiernie cichego pochodu. Chwilami wydawało się Mergeń, że istotnie ktoś z daleka ku nim idzie. Otworzyła drzwi i nasłuchiwała, lecz tam daleko nic słychać nie było i nic widać prócz blasku miesiąca i śniegów. Z tyłu za nią płakało dziecko, a u stóp jej leżał ohydnie rozrzucony Sałban. Wróciła do komina, roznieciła suty ogień... Obraz dalekich jurt, ciepłych, pełnych zapachu ryby, pokarmu, życia, ludzi śpiących, zdrowych i mocnych nie opuszczał jej.
— Pójdę! — szeptała — Pójdę!... Niech zabiją!...
Zdarła ze śpiącego Grzegorza kaftan Anki, zabrała jej czapkę, wiszącą, u wezgłowia na kołku. Grzegorz ocknął się i podniósł głowę, wejrzenia ich spotkały się.
— Czego chcesz? — spytał głuchym głosem...
— Chcę... życia twego... miłości twej... głupi chłopie! — rozśmiała się.
Zawiesiła nóż u pasa, wzięła do ręki kosztur podróżny i wyszła. Drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem i, wzdęty przeciągiem, ogień buchnął na izbę płomieniem i dymem.
— Poszła?! szepnęła Anka. — I jabym poszła! Sił nie mam...
— Wzięła twą odzież! — odrzekł Grzegorz. — Słuchaj, Anko, dziecko zmarznie, słyszysz, jak piszczy?!
— Sił nie mam, nie wstanę, nie mogę...
Grzegórz nie nastawał, lecz oboje usnąć nie mogli i wciąż nasłuchiwali, jak coraz ciszej, coraz żałośniej kwili niemowlę.
Tymczasem Mergeń skierowała się w lasy. Szła tą samą drożyną, którą przyjechała ongi Anka, bo w tej stronie stała najbliższa ludzka sadyba. Noc i bezdroże nie przeszkadzały jej bynajmniej. Urodzona tutaj, znała miejscowość doskonale, a mrozy nocne, ścinając powierzchnię topniejących i osiadłych śniegów wiosennych, tworzyły na nich twardą, gładką skorupę nadzwyczaj ułatwiającą podróż. Podobne wycieczki nieraz już i przedtem robiła, parta niepohamowaną tęsknotą do świata, który ją skrzywdził i odtrącił. Czasami udało jej się co ukraść, zabrać zapomnianą odzież, w lecie wyciągnąć z wody sieci, lub przyswoić porzuconą na brzegu łódź. Była śmiałą i silną. Szła szybko, stukając koszturem po śniegach, aby uniknąć sypkich, słabo jeszcze podmarzłych wydmuchów. Spieszyła się, by dojść nim głód i zimno sił ją pozbawią.
— Źle, nie dojdę! — pomyślała, gdy po godzinie drogi poczęły się nogi pod nią uginać i myśli mącić. Przemogła się, śniegiem usta zwilżyła i szła dalej... Wkrótce szczekanie psów, choć niezmiernie dalekie, orzeźwiło ją.
— Jeszcze trochę... Jeszcze mogę... Ciekawa rzecz: wstali, czy nie?... Jeżeli wstali, wejdę wprost do jurty... Niech co chcą robią ze mną...
Zimny pot oblał ją, gdy myślała ze zgrozą, co poczną z nią wyrabiać, gdy się zjawi nagle wyklęta wśród żywych.
W osłonach ciemności i śniegów zarysowały się zaśnieżone pagórki jurt. Spano tam jeszcze: ogień nie błyskał w oknach i z kominów nie snuł się dym. Obok jurty stały pomniejsze budynki, chlewy dla krów i spiżarnie. Mergeń zawahała się. Psy rzuciły się na nią z ujadaniem, ale zawołała na nie po jakucku, umilkły i zaczęły nawet machać ogonami i łasić się, przyuczone przezeń do datków. Jakutka jak cień przemknęła się mimo domu wraz z psami i otwarła cichutko drzwi chlewu. Ciepło i ostry, taki miły dla każdego Jakuta, zapach obory, uderzył ją rozkosznie. Wsunęła się i drzwi za sobą cichutko przymknęła. Chwilę stała bez ruchu nasłuchując. Ktoś spał w chlewie. Do sapania i przeżuwania zwierząt mieszał się miarowy, krótki oddech człowieka. Mergeń pijana od żądzy, wyciągnęła ręce i posunęła się naprzód. Natrafiła natychmiast prawie, na grzbiet bydlęcia ciepły i ruchliwy. Przyklękła i drżącemi rękami zaczęła szukać wymienia. Było pełne mleka. Przypadła niezwłocznie pod brzuch zwierzęcia, objęła go ramionami i poczęła ssać namiętnie, żarłocznie... Błoga rozkosz wstrząsała jej ciałem. Czuła jak własne jej piersi, tak długo puste prawie, jałowe napełniały się ciepłem pokarmu...
— Kto tu?... Kto tu był? — krzyknął z tyłu za nią wylękły głos kobiecy, gdy już z powrotem skradała się ku drzwiom.
Dobrze się stało, że wyszła, gdyż z komina jurty już buchał dym i iskry, już szemrały tam głosy. Uciekała szczęśliwie wesoła, rozmyślając, czy psy zaszczekają za nią, czy nie?
Gdy nad ranem wróciła do domu, trędowaci skupieni koło ognia, spotkali ją wybuchem radości.
— Wróciłaś Mergeń i może co przyniosłaś?
Potrząsnęła głową, zrzuciła odzież zaśnieżoną i wzięła płaczące dziecko z rąk Anki.
— Nic nie znalazłam... Jutro...
Ale i nazajutrz nie znalazła nic: wróciła późno, w biały już dzień z przestrzeloną nogą.
Nie pytali ją o nic, gdy w posępnem milczeniu opatrywała ranę, nie żądając niczyjej pomocy. W nocy napadła ją gorączka. Jej jęki zamieniły się zwolna w okropny podobny do wycia śpiew, któremu nagle zawtórowały wycia wilków, szarpiących za drzwiami trup Sałbana. I ten chór okropny nie milknął już, tylko przycichał, stawał się mniej lub więcej wyraźny... Okropne przekleństwa, sprośne wyrazy leciały z kąta Mergeń zmieszane ze skomleniem psów, rykiem bydła, rżeniem i kwikiem... Chorzy przestali wierzyć, że to ryczy kobieta... W ciemnościach zamajaczyły mary potwornych postaci bogów moru i nieszczęścia...
— Przyszli, przyszli... naigrawać się z niedoli naszej!... Kutujachsyt nie wytrwała i też zaczęła wyć i skomleć... Grzegorz i Anka czuli jak spazmy chwytają ich za gardło, zmuszają ryczeć... Prąd przysiadł na łóżku i szczeknął... Wtem oczy szeroko otworzył i zupełnie przytomnie i radośnie zawołał:
— Mięso!? Skąd go wzięłaś Mergeń?
Głos jego zbudził innych, rozwiał uroki; zerwali się i jak zgraja drapieżników kołem popełzli do skulonej u ognia Mergeń. Zwróciła ku nim zakrwawioną twarz i wyszczerzyła zęby... W ręku trzymała małą ludzką rączynę. Cofnęli się przejęci zgrozą i upadli na porzucone posłania.
Wycieczki Mergeń nie pozostały jednak bez skutku. W kilka dni potem chorzy usłyszeli wołanie za drzwiami i powlekli się do progu.
— Nie podchodźcie!... Nie podchodźcie!... — krzyczał na nich Jakut, gdy drzwi otwarli i wyjść chcieli na zewnątrz. Nadstawił groźnie ku nim dzidę.
— Przywiozłem wam jadło. Powinno starczyć wam do wiosny. Gmina sama głoduje. Dla Prąda sieci przywiozłem. Powinniście sami w lecie starać się, zbierać zapasy...
— Sieci zawsze stare... — jęczał Prąd...
— Z łaski dajemy! Bierzcie, jakie są! A niech ta szelma Mergeń... nie włóczy się, bo ją zabijemy... Niema takiego prawa, żeby zarazę rozwłóczyć po ziemi...
— Nie puścimy ją... Ona chora, ranna... — krzyczała gromada rozradowanych nędzarzy.
— Posłuchajcie jeszcze... Nie odchodźcie... — zaczęła słabym głosem Anka... — Poproście księcia... Powiedzcie, że skarżę się, że Piotruczan oszukał mnie... Nie, nie... oszukał, ale ot, tak sobie... zabrał przez omyłkę krowy moje... Niech odda... niech rzeczy...
— Mów wyraźniej! — krzyczał zdala przybyły.
— Kiedy nie mogę!... Podejdź bliżej, jam zdrowa!...
— A! to ty Anko! Nieszczęśliwa, cóżeś zrobiła?...
— Nie odstanie się... Powiedz księciu, niech każe oddać moje krowy i rzeczy...
— Niech każe... a to pójdziemy wszyscy sami po nie...
— Ani się ważcie... Upieczemy was żywcem na wolnym ogniu. Zamkniemy w jurcie i spalimy z budynkiem... A to łotry!... — wolał Jakut.
— Wszystkich was potrujemy... — pieniła się w głębi domu Mergeń; nie śmiała jednak wyjść na zewnątrz.
— Co ta baba wściekła się!? — spytał posłaniec gminy, już spokojniejszym głosem... — Myślicie, że mi was nie żal, ale co możemy zrobić, sami cierpimy głód i nędzę... Słońce mi w oczach blednie, gdy patrzę na was... Ale co zrobię?... Powiem księciu, że prosicie o krowę, pewnie wysłucha, tylko już... szczędźcie nas; nie ruszajcie się stąd!...
— Idź z Bogiem! Bądźcie szczęśliwi, żyjcie, lecz nie zapominajcie o nas najostatniejszych z ostatnich!... — krzyczeli trędowaci, gdy odchodził.






V.

Krótko tu trwają wiosna, lato i jesień, więc chyżo lecą. Szczególniej wiosna jest niezwykle zgiełkliwa, pełna tententu i szumu potoków, świegotu przelotnego ptactwa, rozmarzających podmuchów południowego wiatru. Ziemia niby w upojeniu, w nieustannych okrzykach wesela i dreszczach rozkoszy spieszy zrzucić z siebie śniegowe obsłony. W oczach prawie wyrastają z pod nich wypukłe piersi pagórków, zagięcia i stoki wybrzeży, wyspy i przylądki, lasy czarne jeszcze, ale już pełne żywicznej woni i ciepłej wilgoci. Tu i owdzie błyskają lazurowe źrenice żywej wody. Chmary pierzastych gości, poczynając od dużych, jak płaty śniegu, łabędzi, i kończąc na rojach drobnych, jak muszki, kulików, spadają na halizny, roją się w kałużach, hałasują w starych, zmiętych szuwarach. Chichot, świstanie, gęganie nie milkną. I cały ten potok życia nie wypoczywa, nie śpi, lecz szaleje, kocha, ucztuje w gorącej powodzi niezachodzącego słońca. Możnaby pomyśleć, że napawa ich strachem widok lodowatych jezior, co wciąż jeszcze drzemią martwe, sinobiałe w wątłych objęciach zbudzonej już ziemi. Spieszą się żyć, gdyż lękają się, że wrócić może surowa zima, co przed chwilą zaledwie odeszła. Ocknęły się wreszcie i jeziora. W ich wgłębieniach zebrało się dosyć wody, żeby spłynąwszy pod lodowe pokrywy, unieść je ruchem podobnym do głębokiego westchnienia. Dokoła lodów potworzyły się natychmiast szerokie zabrzeża, w których wiatr, burząc wodę, szczerbił zapomocą niej i kruszył zmurszałe kier brzegi. Ryba wesoło zapluskała w przeręblach i często, gdy po gorącym dniu różowe zorze kładły cichą poświatę na czarne wody, widać było na ich powierzchniach, w drogach wieczornego światła całe szeregi nozdrzy ogromnych szczupaków, co otwarłszy paszcze, nieruchomo stały, wciągając wonne, ożywcze powietrze do oskrzeli, zmęczonych stęchłym zaduchem zimowych odmętów. W dnie ciche kręgi rybich igraszek nieustannie poruszały wodę.
Prąd smolił na brzegu jeziora pierogę. Wodził żwawo rozgrzanem żelazem po szwach usypanych miałem z twardej żywicy modrzewiowej. Lekki wietrzyk daleko roznosił słodki jej aromat. U ognia siedziała Byterchaj z wiankiem żółtych, podbiegunowych sasanek na głowie. Innej odzieży nie miała. Wsparła łokcie na zgiętych kolanach, na dłoniach położyła głowę i słuchała uważnie piosenki rybaka, która wiła się smutna i powiewna, niby mgła wieczorna na tle potężnego wiosennego chóru jezior i lasów:

Księżyc blado lśni na nowiu,
Przed pałacem piękność młoda
Stoi w szatach z złotogłowiu,
A łzy płyną niby woda.
............
Hej, dziewczyno, znikł twój miły,
Kupcy wciąż ślą drużby, swaty,
Albo schroń się do mogiły,
Albo sprzedaj za dukaty...
Hej!...

— Po jakiemu śpiewasz, Prądzie?
— A co? Podoba ci się? To cudzoziemska piosenka. To piosenka z gubernialnego miasta... I... ii!... Wiele tam rozmaitych cudowności. Kościołów, gmachów, ludzi... Byłem i nieraz!... Bo ty nie myśl, że ja zawsze byłem taki, jak teraz... O nie! I mnie lubiły kobiety!...
— Piękny głos ma piosenka... Przetłómacz ją, Prądzie!
Rybak cierpliwie przetłómaczył treść piosenki.
— Co ona sprzeda, Prądzie?
— Siebie... Co ma sprzedać?
— I co? Oni ją zjedzą, jak Mergeń swoje małe?
Prąd rozśmiał się.
— Głupia jesteś. Jak wyrośniesz, to się dowiesz!
Jakże się dowiem, jeżeli stąd nie wyjdę?
— I to prawda. Nie wyjdziesz stąd. Stąd nikt nie wychodzi!
Rybak i dziecko mimowoli zwrócili oczy na daleki brzeg jeziora, gdzie ponad lasem unosił się samotny, ledwie zauważyć dający się dym.
— Ee! Co tam! Jeszcze masz czas, Byterchaj... Jeszcze ci może Bóg ześle kogo niezupełnie chorego, jak Grzegorz... A teraz pomóż mi spuścić łódkę, popłyniemy sieci zarzucić.

Księżyc blado lśni na nowiu...

zanucił, ale przerwał natychmiast.
— Pssyt!... Trzeba cicho się sprawiać... Ty siadaj tu z tyłu i pamiętaj, nie ruszaj się, nie ruszaj... Utopisz mnie!
Ostrodzioba, lekka, jak jaskółeczka, pieroga, kołysząc się, pomknęła po pociemniałej przedwieczornej wodzie na środek ku lodom. Tam Prąd zatoczył półkole, nawrócił i cichutko zaczął wyrzucać sieci, ułożone w pęki na dnie łodzi. Byterchaj pochyliła głowę na krawędź i ciekawie śledziła, jak łamie się w zmąconej wodzie własne jej odbicie, jak drży wianek żółtych sasanek na głowie. Prąd miał bardzo przebiegłe plany; postanowił odciąć sieciami od głębin grzejącą się u brzegów rybę, potem spłoszyć ją nagle, pewny, że uciekając na oślep, nie uniknie zasadzki. Udało mu się wybornie. Gdy pływali po osaczonem miejscu z wielkim hałasem, śpiewaniem i pluskiem, widzieli z daleka jak raz po raz nużają się i toną brzozowe pływaki sieci i woda tam burzy. Połów okazał się nadspodziewanie obfity. Wkrótce łódka zadudniła od uderzeń ogonów ogromnych szczupaków, wydobytych z wody; potwory otwierały szeroko zębate paszczęki, skwapliwie szukając, coby przed śmiercią ukąsić. Ale Byterchaj ani myślała włożyć tam palca. Płaskie, srebrno-łuskie ryby z piwnemi oczami, rzucały się z miejsca na miejsce całem ciałem, jakby wstrząsane w rzeszocie talary. Jedną z nich Prąd dłużej w ręku zatrzymał.
— Patrz Byterchaj... Ta ryba, jak my... Od tej ryby choroba nasza pochodzi... — rzekł i podał dziewczynce rybę pociętą bliznami, poranioną, z napuchniętemi tarczami głowy, jak u trędowatych. Ryba słabo trzepotała się w ręku dziecka i złowrogo patrzyła w twarz jego ziemi, mętnemi oczami...
— Puszczę ją, Prądzie... Żal mi jej...
— Nie puszczaj, nie puszczaj!... Ją trzeba na brzeg wynieść i w ziemi zakopać...
— Żal mi jej... — szeptała Byterchaj.
— A jakże. Ona nas zgubiła. Gdy taką rybę człowiek zje, zachoruje. Nie wie nawet, co zjadł, bo i one z początku tylko małe mają plamki... Zakopać ją trzeba, zakopać żywcem, żeby kropla krwi nie upadla na ziemię, bo tam często wyrośnie kwiat lub jagoda, co rozniesie chorobę. Nawet z grobu wyleźć może trucizna, myszy ją wykopią, ptaki rozwloką... Najlepiejby spalić, ale ogień nie lubi nieczystych rzeczy, zemści się...
Tak gwarząc, płynęli do brzegu, a księżyc mięszając srebro z purpurą wieczornej zorzy, siał swą drogę drżącą przed nimi. Reszta jeziora stała ciemna, nieruchoma: W dali świeciły na niej różowych kier zręby, a jeszcze dalej mgliły się sinawe otoczą tajgi. Gdy wyszli na wzgórek, gdzie stała jurta, tysiące takich jezior błyszczących i krwawych od zorzy, wysrebrzonych księżycem i lodami, spojrzało na nich z poza rzęs zarośli i lasów. Poszli do drzwi jurty buchających łuną suto płonącego ognia. Mieli ręce pełne zdobyczy i wesołe twarze. U proga spotkali Mergeń, która wychyliła się, by ich zawołać na wieczerzę.
— Jest... Zdobycz!...
Otoczyli ich kołem i oglądali świeży połów.
— Wcale dobry rok się zapowiada — zauważył Grzegorz.
— A co Grzegorzu. Gdybyśmy tak rzeczkę przegrodzili? Moglibyśmy nałapać, nawędzić na całą zimę...
— Kości mnie bolą... Woda zimna... — odpowiedział Jakut po długim namyśle.
— Przecież nie trzeba będzie wchodzić daleko do wody... Tam była już przegroda i jeden pal nawet ocalał...
— Jeszcze spadnę... Ręce mi osłabły, jak u dziecka... Tam głęboko, a pływać nie umiem...
— Prawda, jeszcze spadnie... — powtórzyła skwapliwie Anka.
— A ja?! Mam nogi gorsze od twoich, a będę łaził. Jeżeli tak o wszystkiem mówić, to można za życia zgnić... Można zgnić wcześniej, nim ciało odpadnie...
— Co tu długo gadać! Pójdzie, musi pójść... To męska robota i skoro ty pójdziesz, to i on pójść musi — krzyknęła zapalczywie Mergeń. — Inaczej nie damy Ance ani kruszyny jadła. Ona zdrowa, ona tu z własnej przyszła ochoty... Jadło gmina dostarcza dla chorych, nie damy się objadać...
Grzegórz siedział stropiony.
— Pójdę sama! — rzekła nieśmiało Anka.
— Idź, idź, tam wkoło gęste krzaki... — rozśmiała się Mergeń.
— A może i ty pójdziesz, Mergeń? — zapytał naiwnie Prąd. — Robota się znajdzie dla wszystkich... wikliny naciąć, pale i pręty znosić, gałązki łamać... Nawet Byterehaj weźmiemy, żeby ogień paliła. Tylko musicie jej koszulinę zmajstrować, żeby komary jej zbyt, nie skrzywdziły...
— A jakże! — mruknęła Mergeń... — A w domu kto zostanie doglądać Kutujachsyt!?
— Nie potrzebuję... nie potrzebuję jęknęła stara. — Lepiej żywność gromadźcie... Jadła z rana ugotujcie i zostawcie mi... Wody w pobliżu postawcie... i idźcie!...
— Więc pójdziesz? Tyś mocna! — zwrócił się przypochlebnie Prąd do Mergeń.
— Zobaczę! — mruknęła kobieta zamyślona i posępna.
Nazajutrz przy śniadaniu rzekła z łagodnym uśmiechem:
— Zrobimy tak: ty Prądzie z Anką i Byterchaj pójdziecie rzeczkę grodzić, a ja z Grzegorzem tymczasem natniemy wikliny, naznosimy do jurty i zaczniemy pleść bucze. Przecież ich niema, a bez buczy ryby chyba nie złapiecie...
— Racya! Ale my buczę możemy wieczorami pleść. Co to znaczy dla dwóch mężczyzn zrobić dwa bucze?
Grzegorz też upierał się, że pójdzie nad rzeczkę.
— Będę wam choć kołki podawał, jeżeli na kładce nie ustoję!
Mergeń słowa nie rzekła, tylko cisnęła łyżkę i usunęła się w kąt. Nie poszła z nimi i nikt jej już nie śmiał zapraszać.
— A co? Bał się! — szepnął z uśmiechem Prąd, przymrużył oko i wskazał głowę Grzegorza, który szedł pierwszy z siekierą na ramieniu.
— Bał się!... Powiadam ci!... O, bo on czuje, że ja dla kobiet jestem jak Tatar...
— Bajesz! — rozśmiała się Anka, zarumieniona i szczęśliwa.
Szli przez moczary, przez zarośla wikliny, jeszcze bezlistnej, ale już obwieszonej srebrnemi kiściami kwiatów. Byterchaj szła na końcu i śpiewała jak ptaszek i nie minęła żadnej kałuży, żeby się nie przejrzeć, nie sprawdzić, że istotnie ma na plecach brudny gałgan, w jaki zamiast koszuliny, ubrali ją starsi. Kaczki, które już rozbiły się na pary, raz po raz wylatywały im z pod nóg, białe, już ciemniejące kuropatwy zrywały się z krakaniem z krzaków, gdzie objadały młode pączki i siadały na czubkach wysokich modrzewi. Wiatr ciepły wiał im w twarze, niósł po niebie białe, puszyste chmury, kołysał drzewa i spędzał komary. Pożółkłe przeszłoroczne oczerety smętnie szeleściły w jego podmuchach, jakby skarżąc się, że nie mogą się znowu zazielenić, że zduszą je wkrótce młode, tryskające z dołu pokolenia.
Zieloność blada i przejrzysta, jak mgła, złota od słońca, otulała krzewy, lasy, wisiała nad ziemią, odbijała wraz z błękitem nieba w czystej, jak łza, rzeczce, co krętem korytem wartko płynęła z jeziora do jeziora.
Rybacy zatrzymali się nad jej brzegiem, w miejscu, gdzie gruby, czarny pal wystawał z wody, trząsł się pod parciem prądu i dziwacznie załamywał w przejrzystej głębinie. Płynące rojami ryby omijały go starannie, pierzchały niezwłocznie, skoro tylko cień jego padł im na grzbiety.
— Tu będziemy budować, tu najwęziej i najpłyciej!...
Byterchaj rozpaliła ogień, a rybacy zaczęli wycinać drzewa i zwłóczyć je na brzeg. Zbudowali małą tratewkę i z jej pomocą wbili pierwszy pal. Z tego pala, oparłszy na nim kładkę, wbili pal następny i tak krok za krokiem posuwali się ku środkowi. Anka z trwogą patrzała, jak słabo utwierdzone pomosty kołyszą się pod nimi, jak bieg wody wyrywa im z rąk bale, kładzie je w poprzek, zawraca, szarpie, grozi co chwila zrzuceniem w odmęt ludzi i ich budowli. Nikłe, czarne rusztowania, w tej wodzie równie przejrzystej, jak powietrze wyglądały — jak siatka pajęcza, po której czepiały się i pełzały niezgrabnie półnagie, kosmate, ludzkie postacie.
— Bójcie się Boga!... aby nie wpadnijcie! — szeptała Anka.
— Nie gadaj! Nie strasz!... I tak ledwie stoimy! żartował Prąd, tłukąc zaciekle grubym obuchem po nowym palu. Grzegorz trzymał podporę oburącz, a rzeka w dole z sykiem bólu owijała się dokoła nowej, pogrążanej weń przeszkody.
Do wieczora zdążyli zaledwie dojść do połowy rzeczki. Wrócili zmęczeni do domu. Ale z daleka zauważyli już, że się z komina nie dymi, że ogień w oknach nie świeci.
— Wieczerzy nawet nie ugotowała pewnie, przeklęta ludojadka! — złościł się Prąd.
W ciemnej jurcie było zupełnie cicho. Kutujachsyt rozbudziła się tylko wtedy, gdy rozpalili ogień.
— Z głodu usnęłam... — tłómaczyła się stara. — Mergeń zabrała jadło. Wzięła nasz najlepszy kociołek, siekierę, nóż, rzeczy związała w węzełek i poszła. Pytałam, dokąd idzie i kiedy wróci. Nic nie rzekła... ale to nic... jak gdybym była psem, nie człowiekiem... Mówię do niej... a ona rzeczy zawiązała w węzełek, wzięła najlepszy nasz kociołek, nóż i siekierę... — powtarzała rozżalona stara.
— Wzięła nóż, siekierę i najlepszy kociołek... — bąkał Prąd, przeglądając oczami pozostałe w gospodarstwie rzeczy. — Ba! Wzięła jeszcze sieć moją, najlepszą sieć... Trzeba łódki strzedz, aby jej nie uprowadziła...
Wyskoczył z izby, a za nimi inni.
— Ażeby ją, ażeby ją!... Wzięła! Zostawiła nas, jak bez rąk. Co poczniemy bez łodzi... — klął Prąd. — Jutro do gęby nie będzie co włożyć...
Chciał zaraz budować tratwę i płynąć po zarzucone na jeziorze sieci, ale Grzegorz wstrzymał go.
— Napewno już je wzięła! Tylko noc przemarnujesz napróżno. Widzisz, że jest jędza... Niech ją tam!...
— A może i lepiej, że sobie poszła... Będzie spokojniej... Może nam krowy przyślą... Bóg miłosierny nie pozwoli nam zginąć! — pocieszała ich Anka.
— A jakże! Przyślą ci... Chyba sama pójdziesz po nie... Bez sieci... bez łódki... Co my nieszczęśliwi poczniemy?! — biadał Prąd.
— Będzie nam dobrze, będzie nam spokojnie... Jutro, Bóg da, rzeczkę grodzić skończymy... — powtórzyła Anka.
— Niedługo komary nastaną, a my nie mamy zapasów!
— Wzięła najlepszy kociołek, siekierę, nóż, rzeczy zawiązała w węzełek... Mówię do niej: zostań... opowiadała po raz dziesiąty Kutujuchsyt.
Byterchaj myszkowała po kątach, szukając, czy Mergeń nie zostawiła czasem zrabowanej u niej koszuliny.






VI.

W nocy, gdy słońce nie grzeje, a obłoki na niebie nie tłumią parowania, obfity oddech jezior ścina się od zetknięcia z pozostałymi lodami, osiada i pokrywa okolicę jednolitą oponą śnieżystych mgieł. Ich smugi pajęcze, kosmyki, strzępy i loczki, pokręcone, jak runo, powiewne, jak dymy, albo wiszą w powietrzu zamarłe w chwilowym spokoju, albo kołyszą się sennie w głębokiej ciszy poranku.
Lądy ukryte w ich mlecznej powodzi, przeświecają z dna niby ciemne, niewyraźne plamy, a wierzchołki lasów rysują się ponad niemi w szarem przestworzu, jak urocze wyspy dziwacznych roślin bez ziemi i podstaw. Cicho, biało, jak w zimie, lecz ciepło i lotno. Czasem wpół stopniała kra straci równowagę, zwali się z chrzęstem i bulkotem w wodę i przez rozdarte jej zrębem otwory w tumanie błyśnie na chwilę srebrno-czarna fala rozkołysanego jeziora. Czasem niewidzialny sznur kaczek przepłynie z kwakaniem i słychać, jak tam gdzieś żerują, pluszczą się wesołe, bezpieczne pod mleczną zasłoną. W powietrzu pusto. Orły, krogulce, czajki drzemią w kryjówkach, uperlonych rosą. Na bladych niebiosach blado migocą gwiazdy, zorza rozpala się coraz jaskrawiej i muska tumany różowym blaskiem. Barwy jej rosną, potężnieją, rozlewają się coraz dalej po widnokręgu, aż owioną go jednolitym, rubinowym pierścieniem tuż ponad płaszczyzną mgieł.
Wtedy zaczynają napawać sobą i mgły i powietrze, rumienić je, budzić... Na czole zorzy, gdzie goreją najsilniejsze ognie, gdzie granaty, złoto, topazy mięszają się w ślicznym dyademie, wystrzela nagle daleko na niebo promień lśniący i chyży. Gwiazdy gasną, wiatr lekki mąci tumany, do lecącego w zenity promienia łączą się pióra złociste i całe snopy strzał, wreszcie wypływa czoło zdobnego w nie słońca. Mgły rzedną, jeziora nabierają połysku, bladozielone, wiośniane brzegi uśmiechają się wdzięcznie, chóry ptaków zaczynają dźwięczeć i gwarzyć. Wiatr przegania kry po przymglonych jeszcze wodnych obszarach. Płynąc, kołyszą się, stukocą i błyskają w słońcu. I tak codzień, aż lody stopnieją.
Zazwyczaj mieszkańcy jurty w mgłę nie wychodzili na zewnątrz, gdyż wilgoć boleśnie działa na osłabione ich członki. Lecz tym razem ciekawość przemogła i Prąd wyruszył przed wschodem słońca obejrzeć bucz, który od wczorajszego wieczora już stał na miejscu. Nieodstępna Byterchaj dreptała za nim. Zaspani jeszcze i małomówni brnęli w tumanach po starych śladach. Słabe głosy budzącego się dnia dolatywały ich z jezior i tajgi.
— Mój Prądzie, a jeżeli złapiemy tyle ryby, że jej nie udźwigniemy? Co będzie? — szepnęła cichutko drżąca z zimna Byterchaj.
— Nie gada się tak! Rybak tak nigdy nie powie!... Już ty się nie bój, już my sobie damy radę. Aby tylko Bóg dał...
— Jak to strasznie w tej mgle... Wciąż zdaje się, że tam ktoś stoi... Prądzie, doprawdy stoi... Mój srebrny, mój dobry, daj rękę, daj choć patyczek... Tak się boję...
Rybak dobrotliwie wyciągnął w tył rękę i podał jej palec; mogli iść tylko jedno za drugiem, gdyż ścieżka wydeptana była wązko.
— Prądzie, nic tam nie stoi?
— Nic.
— Ale za to chodzi... Słyszysz, jak trzeszczy? O Boże! jakże się śmieje... To chyba sam szatan?!
— Cicho, to nurek chichocze!
Byli już niedaleko rzeczki. Jednostajny szmer płynącej wody uwiadomił ich o tem. Nagle Prąd zatrzymał się i ucha nadstawił. Byterchaj przylgnęła całem ciałem do jego nogi...
— Co? Co słyszysz?
— Istotnie, ktoś chodzi po naszej przegrodzie... Słyszysz, jak stękają dyle na mostkach? — szepnął.
Dziewczyna aż przykucnęła ze strachu. Jakut bacznie wpatrywał się w białe, skłębione opary. Po chwili wzrok jego zaczął rozpoznawać ciemniejsze zarysy drzew, pochylonych nad jasną przepaścią.
— Rzeczka! — szepnął.
Mgła w tem miejscu wciąż drgała, przesuwała się, jakby szarpana z dołu, podnosiła lub darła na strzępy, porywane przez zmienne fale rzeczułki. W jednej z takich chwil Prąd dostrzegł pale przegrody, mostek, a na nim ciemną, dużą, niewyraźną postać pochyloną nad wodą... Jednocześnie znów plusnęło, zaskrzypiało i głośno sapnęło.
— Niedźwiedź! — szepnął przelękły i w tył się cofnął. Byterchaj zajrzała mu w oczy...
— Cicho! Ani się waż krzyczeć... Zje nas oboje!
Z początku stąpali wolniuchno, ostrożnie, a potem pomknęli, jak strzała.
— Aby tylko mgła nie opadła... Śpiesz się, Byterchaj!... — popędzał biegnącą przodem dziewczynkę.
— Niedźwiedź! — krzyknął, wpadając do jurty. — A tom się zmachał, nie wiedziałem, że takie dobre jeszcze mam nogi!...
— Gdzie niedźwiedź!?
— A no rybę nam z buczy wyciąga. Stoi na mostku ogromny, jak chmura i majdruje... Aby nam tylko pali nie powywracał...
— Co nam po nich!? Teraz, skoro trafił... To to samo, co gdybyśmy nie mieli przegrody... Przepadła nasza robota!... — biadał Grzegorz.
— Przepadła nasza robota!... — powtórzyły żałośnie Anka i Kutujachsyt.
— Będzie pilnował, nie puści, a co gorsze, że i do jurty, do spiżarni przyjdzie!... Teraz głodne są... korzonków niema, jagód niema... małe kaczęta, kuropatwy i zające jeszcze nie urosły... Będzie pilnował naszej ryby, skoro raz ją wziął...
W wielkiej trwodze przesiedzieli dzień cały w izbie, paląc ogień. Mała często wychodziła przed próg i wracała z szeptem radosnym:
— Nie idzie, nie słychać...
— Czy aby nie zjadł Mergeń... — westchnęła Kutujachsyt. — Łatwo zjeść niedźwiedziowi samotną kobietę...
— Niechby nie uciekała! — oburzył się Prąd. — Ale zawsze szkoda, bo dobra z niej byłaby robotnica.
— Co jej zrobi? W nocy ogień palić będzie, a we dnie nie przyjdzie. Mergeń ma łódź, ma sieci... to zupełnie co innego...
— Ba! Gdybyśmy mieli łódź, toby też można było podjechać z daleka, zobaczyć. Pływa on, bo pływa, ale zawsze ujść można. Wiesz co, Grzegorzu, a gdybyśmy sobie sami tak naprędce uszyli tunguskie czółenko z kory brzozowej?
— Skąd nazbierasz tyle kory w prędkości... Lepiej już niechby Anka poszła i poprosiła u ludzi... I o krowy mogłaby się dowiedzieć. Przecież jej tam zaraz nie zabiją... a tak wszyscy pomrzemy...
Anka milczała wylękła i markotna.
Nazajutrz głód im począł mocno doskwierać; choć ze strachem poszedł jednak Prąd z Grzegorzem szukać pożywienia.
— Widzisz ją, gdzie się umieściła ludojadka... na wyspie — rzekł w drodze Prąd, kiwając głową w stronę Wielkiego jeziora.
Grzegórz nie zaraz odpowiedział, patrzył długo i uważnie na zielony wianuszek lasu, rzucony samotnie wśród błękitnych, wyzłoconych przez słońce roztoczy. Siny dym stale wił się nad nim. Prąd trafnie odgadł, że tam się kryje sadyba Mergeń.
— Wszystko widzi stamtąd, jak na dłoni. Nas ma blizko, a dostać się do niej nie możemy. Poczekaj jeno!... Wcześniej, czy później zrobię ja łódkę i odbiorę ci moje sieci... Dopilnuję, wyszperam, odbiorę... odgrażał się Prąd.
— Nikt, tylko ona! — zgodził się Grzegorz. — Dobrze wybrała, komarów mało będzie! Ale niech sobie siedzi. Dostaniem krowy... Anka pójdzie. Koniecznie trzeba, żeby poszła... siano kosić będziem. Czy nam to źle teraz bez kłótni, bez swarów? A to wciąż trzeba się było bać. Ciągła trwoga... Nie lubię, kiedy się kobiety kłócą... Niech sobie siedzi z Bogiem! — dodał w zamyśleniu.
Wrócili z pomyślnym dość połowem; znaleźli parę gniazd kaczych z zalęgłemi, co prawda, jajami, ale i to »jadło«.
Ośmieleni rezultatem, urządzili nazajutrz w południe wyprawę nad rzeczkę. Prąd całą drogę krzyczał i bębnił w starą patelnię; Grzegórz też krzyczał i wymachiwał płonącą pochodnią. Prąd, który szedł pierwszy, często oglądał się na towarzysza, a ten zawsze wtedy oczy odeń odwracał i chował twarz przybladłą.
— Co, przyznaj się? Zostawisz mnie, gdy wyskoczy? — spytał wreszcie rybak.
— Oj! chyba zostawię! — przyznał się Grzegorz. — Serce siedzi mi w krtani...
— To już mnie zje, gdyż na swoich nogach niedaleko ucieknę. Wiesz co, nie chodźmy, ale lepiej podpalmy las...
Próbowali podpalić las, ale wilgotne trawy zająć się nie chciały.
— Niech się dzieje wola Boga! — mężnie postanowił Prąd, machnął ręką i ruszył dalej z wielkim hałasem.
Nad rzeczką było zupełnie spokojnie. Słońce złociło zielonawą szybko mknącą wodę; wierzby i olszyny karłowate przeglądały się w niej, chyląc się nizko z brzegów; czarna siatka mostków rzucała z góry ruchliwe cienie, a dokoła każdego palika wił się wąż spienionego prądu.
Jakuci przedewszystkiem przysłuchali się, czy gdzie nie trzeszczy, potem rozniecili ogień. Spostrzegli od razu, że przegroda ich zrujnowana, a bucza niema.
— Przeklęta ludojadka! Patrz, toż to nożem pocięte!... Czego ona chce od nas?! — krzyknął niespodzianie Prąd, który pierwszy do mostków podszedł.
— Cóżeś ty gadał, że niedźwiedź?! Cóżeś ty gadał?... Ludzi głodem morzył! — rozgniewał się Grzegórz.
Prąd skrobał się w głowę.
— Czarne było... Nigdy już w mgłę nie pójdę! — szepnął. — A tam bucz... Zaczepił się o korzeń wikliny... Puściła go z wodą... Ryby nawet nie wzięła... Zgniła pływa w buczu... O piekielnica! Czego ona chce od nas? Ale przegrodę niewiele uszkodziła. Jedno tylko wyrwała przęsło... Nastraszyłem ją pewnie!...
— A jakże! Wrzuciłbyś ją pewnie do wody, jak ten bucz... nie pożałował... — szydził Grzegorz.
— Ech!... Możebym się namyślił... Koń baba! Alebym zawsze stał na brzegu i krzyczał!... przyznał się Prąd, któremu już wrócił dobry humor.
Wyciągnęli bucz z wody, poprawili uszkodzenia. Poczem pokładli się koło ognia w oczekiwaniu, czy się co nie złapie.
— Oj! — wzdychał Prąd, patrząc w niebo. — Te kobiety są jak słowa w zagadce! Czego chcą, niewiadomo! A tylko to wiem, że... nie za mnie, Grzegorzu, mści się ona na tym buczu...
Grzegórz spochmurniał.
Gdy się trochę ryb złapało, uradzili, że Prąd zaniesie je do domu i przyśle Grzegorzowi przez Ankę kołdrę i skórę na posłanie, gdyż tej nocy Grzegórz postanowił zostać na straży.






VII.

Niebo było przymglone, choć nie miało chmur. Pobladłe, rudawe słońce stało nizko nad wodami. W jego mętnym blasku szare fale, cicho pluskając o brzegi, połyskiwały słabo jak zaśniedziała miedź. Gwary jezior, rozmaitych tonów i mocy, zmieszane z łagodnym szelestem traw i szmerem drzew leciały nad usypiającą ziemią. W powietrzu ciężkiem i nagrzanem przesuwały się smugami powiewy. Ogień zaledwie tlił się, ścieląc sinawy dymek. Nieliczne jeszcze komary z brzęczeniem omijając dym i płomień, krążyły z tyłu nad siedzącymi blizko siebie u ognia Grzegorzem i Anką.
— Widzę Grzegorzu, że będę musiała pójść do księcia, do ludzi, ale... boję się... strach, jak się boję. Pamiętam... mała byłam, kiedy przyszedł do nas taki i gwałtem chciał wejść do jurty a ojciec widłami złapał go za szyję i nie pozwolił...
— To też nie staraj się wejść do jurty, tylko krzycz z daleka... Może ci co dadzą... Muszą ci coś dać. Przecie został po nas dobytek!
— Och, został... westchnęła kobieta. — Pstra nasza ładne pewnie ma cielę... Sumienia nie ma ten Beznosy...
— Co tu mówić o sumieniu? Kiedy ludzie nie mają ludzi na oczach, zawsze człowiek myśli, że innemu lepiej...
— Wiesz, Grzegorzu, i ja nie myślałam, że tu tak źle...
— Więc żałujesz?
Anka milczała.
— Ech nie... Co z żałowania, kiedy odmienić nie można? Aby tylko nam ta piekielnica dała spokój... Może Bóg dziecko nam ześle... Wychowamy, będzie nas doglądać w starości... Może zdrowa pozostanę, może pokolenia nasze też zdrowe wyrosną... »Straszna Pani« kapryśna jest i często omija co blizkie, a bierze dalekie... Wtedy w tem miejscu, gdzie teraz jęczą, może i śmiech się czasem rozlegnie... Zapełnią się jurty, pobudują nowe budowle i lud powstanie... Nawet gdyby umierał jak my, to zawsze pożyłby trochę... Czy starość słodka jest nawet tam na świecie? Starzy wszędzie chorują, a młodzi cieszą się życiem... Bardzobym chciała mieć dzieci, Grzegorzu.
— Co nam po dzieciach? Bez bydła nie będzie narodu. Widzisz, co się dzieje z naszemi rybami... Dla ryby, dla zwierza potrzebne członki zdrowe i mocne... Gdybyśmy jeszcze w zgodzie żyli...
— I co ona chce... Co chce od nas ta piekielnica?...
Obróciła się pospiesznie, gdyż Grzegorz spojrzał nagle dziwnemi oczami na rzeczkę i wzroku już stamtąd nie odrywał. W krwawych blaskach zachodu stała Mergeń pośrodku wody na czółnie. Bieg rzeczki niósł ją w kierunku przegrody, a ona nurzając długie wiosło w wodzie jastrzębim wzrokiem przeglądała oba wybrzeża. Spostrzegła ich, krzyknęła, przysiadła i zawróciła czółenko na miejscu. Poczem pognała pierogę na jezioro. Jeszcze obejrzała się za siebie z daleka już i pogroziła im pięścią.
— A to dyablica! I czego jej trzeba? — odezwał się Grzegórz. — Ale teraz już napewno nie przyjdzie... Można się spać położyć! Czy ty pójdziesz do domu Anko... czy tu zostaniesz... Bo będzie pewnie w nocy zimno.
— Zostanę... powiedziała po namyśle Anka... — Jeżeli pozwolisz, zostanę...

Polów ryby nadspodziewanie okazał się obfity. Łapały się przeważnie ogromne, zielonawe szczupaki o czerwonych ogonach i skrzelach. Cały dzień mieli mieszkańcy robotę z czyszczeniem, płukaniem i przyrządzaniem ich do wędzenia. Nawet Kutujnchsyt przywlokła się z jurty; siedziała u ognia i na wyścigi z Byterchaj piekła na węglach tłuste szczupacze wnętrzności. Nikt im nie bronił — bo było tego aż nadto. Wieczorem, kobiety z Grzegorzem zaniosły zdobycz do domu, gdzie było łatwiej uchronić ją na wypadek deszczu. Prąd został bucza pilnować.
Mergeń nie pokazała się. Widzieli ją tylko parę razy w oddali, płynącą po jeziorze, jako czarny punkcik.
Minęło dni kilka. Obfitość ryby nie zmniejszała się wprawdzie, lecz natomiast wzrastały chmary komarów. Pobyt na błotnistym brzegu rzeczki stawał się istną katuszą. Szczególniej w ciche, chmurne dni owady dusiły rybaków. Rzucały się do oczów, właziły do nosa, nie pozwalały ust otworzyć. Ciało puchło od ich ukąszeń i pokrywało się ranami. Przestali obozować nad rzeczką...
— Nie przyjdzie... Sama pewnie nie wie, gdzie się przed tą plagą schować... mówili o Mergeń.
Codzień jeden z mężczyzn szedł obejrzeć bucz i wracał z koszem pełnym ryb. Byterchaj stale wyglądała go stojąc na płaskim dachu jurty.

Idzie, idzie,
Na plecach ma kosz,
A w koszu ryba...

śpiewała cieniutkim głosikiem... Lecz razu pewnego przestała nagle śpiewać i wpadła zdyszana do jurty:

— Nie idzie...
— Jakto nie idzie? Przecież słychać jak stąpa po ścieżce!
— Mergeń... — wyjąkała pobladłemi ustami.
Wszyscy rzucili się do drzwi. Grzegórz schwycił za siekierę. Ale na ścieżce nie było widać nikogo prócz Prąda; wprawdzie szedł prędko, gniewnie machał rękami i kosz niósł pusty, ale był to bezwarunkowo on, a nie... piekielnica, chyba, że w sprawę wmieszały się czary albo go ona z tyłu goniła.
— Czy to ty jesteś Prądzie...
— Ja! A co?... Przeklęta baba wyłamała przęsło i znów bucz utopiła... Nawet znaleźć go nie mogłem...
Wszyscy plasnęli z rozpaczy rękami.
— I że się też jej chce, w takie komary?
— Co to dla niej znaczy? ma czółno, powiesi przed sobą w kociołku dymokur i płynie w dymie jak w domu... Nie to co my. Ach, nikczemna łotrzyca!...
Mężczyźni naprędce uzbroili się i ruszyli łapać bucz i poprawiać przegrodę. Mieli niełatwe do spełnienia zadanie. Choć nieśli w ręku zapalone głownie i obmachiwali się wciąż niemi, komary zwartą ciemną chmurą obiegły ich i siekły boleśnie, dostając się do ciała nawet przez odzież. Bucz znaleźli daleko uwięzły w zaroślach w środku rzeczki. Musieli więc wracać po tratewkę. Wyciągnęli go wreszcie i zatkawszy przełamaną w przegrodzie dziurę, postawili na miejscu. Grzegórz jako silniejszy został na straży.
O spaniu mowy być nie mogło. Więc opodal od rzeczki, aby ryby nie straszyć, rozpalił duży wieniec ogni — a sam pośrodku gotował wieczerzę i nucił piosenkę dla skrócenia czasu. Zewnątrz huczały i bałwaniły się roje rozżartych owadów. Jakut często milknął i wsłuchiwał się w monotonny gwar tego brzęczenia, zmieszany z szumem rzeczki. Nic słychać nie było, więc oczy czerwone i zapłynięte łzami od dymu, przymykał, i dalej nucił piosenkę prostą jak bulkotanie wody kipiącej w kociołku. Naraz trzasła w pobliżu nadeptana gałązka chrustu. Otworzył oczy i sięgnął po nóż. W szarym zmroku nocy rozwidnionym błyskami ognia znowu stała Mergeń.
— Zabić mnie chcesz Grzegorzu... Zapomniałeś już jakeś mnie kochał i pieścił...
— Nie byłaś wtedy taką jędzą jak teraz... Poco gubisz i męczysz nas?...
— Ech, zawsze byłeś głupi Grzegorzu... Puść mnie, chcę z tobą po staremu posiedzieć na pościeli, zjeść strawy i pogadać. Jesteś silniejszy odemnie, broni nie mam... Chcesz, zrzucę nawet ubranie, żebyś nie myślał, że co chowam...
Szybko rozpięła kaftan skórzany na piersiach, zrzuciła go i wychyliła się z dymów półnaga. Grzegorz namyślał się. Lecz ona nie czekając na odpowiedź, przeskoczyła zręcznie przez ogień i usiadła obok niego na rozesłanej skórze reniferowej.
— Znów więc jesteśmy razem jak rok temu... Tylko w tym roku patrzaj jaka ja jestem tłusta, Grzegorzu, jakie mam ciało krwią nabrzmiałe...
Schwyciła go za rękę i przyłożyła do wypukłych swych piersi.
— Ryby mam w bród. Pozabierałam sieci i u innych... Nietylko wam psocę... Co mi z tego? Wy jesteście jak robaki. Wam psociłam, bo chciałam, żebyś przyszedł... Dokuczyło mi żyć z wami, patrzeć na rany wasze, słuchać jęczenia... Grzegorzu, tyś jeszcze zdrów, ciało masz całe... Dobrzeby nam było razem, postawilibyśmy sobie dom okrągły, ziemią krytą urasę... Siedziałbyś w chłodzie, a jabym znosiła zdobycz... Znam w okolicy wszystkie ułowy i mnie tam znają... gmina da mi co tylko zechcę... da mi krowy, da mi wszystko, abym tylko przestała chodzić...
— Oj nie!... Prędzej zabiją nas... Gdyby gmina dała ci krowy? Ba! Ale nigdy!... Przecie ty nic tam nie masz... Twój mąż wszystko wziął i wyniósł się do gubernii...
— I bez krów będzie nam dobrze!... Gdy mieć ciebie będę, znajdę wszystko... W futra drogie cię ustroję; lisy, zające, wilki i dzikie reny łapać będę... Narobię pułapek, samostrzałów nastawię. Mięso jeść będziesz codzień, tłuszcz co najlepszy, szpik kości... I dobra będę, taka będę dobra, słodka jak tknięte mrozem jagody... Zła jestem, bo nie mam nikogo... Kiedy chodzę po świecie i widzę tych ludzi, co śpią w chłodzie, śmieją się, jedzą do syta, mają dzieci, dobytek... taka nuda ssie mi duszę, że muszę coś zniszczyć, złamać... Niech poznają płacz! Ale z tobą będę słodka, cicha...
Tuliła się coraz mocniej do niego, grzała go nagiem ramieniem, przywartem do jego ramienia.
— Miałaś przecież dziecię. Coś zrobiła z niem? — spytał mężczyzna głosem ochrypłym. Drgnęła i odsunęła się odeń.
— Bóg świadkiem, że samo umarło! — krzyknęła. — Toś ty taki! Toś ty okiem nie mrugnął, żeby postarać się dla mnie o jaki łachman... Nie ciekawy byłeś nawet spojrzeć na krew twoją, a teraz... Przynajmniej nie gadaj, nie udawaj!... Syt jesteś ciała naszego... Młoda żona trzyma cię za serce, bo młoda, bo świeża! Nie udawaj, żeś dobry... Czy widział kto, żebyś mi podał wody, gdy w nocy gorzałam od pragnienia? Czyś zrobił co kiedy z własnej woli? Zawsze krzyczeć na ciebie trzeba: Grzegorzu idź, Grzegorzu zrób... Grzegorzu to twoja robota... Jesteś niby kloc zastygłego lodu... Musiałam cię kochać jakiś jest, bo nikogo tu niema innego, ale Anka... głupia Anka...
Twarz jej wykrzywiła się, oczy wężowego nabrały połysku a usta drgały, odsłaniając białe, ostre zęby. Grzegorz ręce przed siebie wyciągnął:
— Idź już sobie, idź... Ty jeszcze dużego człowieka gotowaś kiedy zabić i zjeść...
Zerwała się i kopnięciem nogi wywróciła kociołek z wieczerzą.
— Gnij, zgnilcze przeklęty! od jutra zacznij! Pamiętajcie: już ja wam teraz nie przepuszczę... A kiedy wyzdychacie wszyscy... kiedy was nie stanie, złapię sobie jakiego chłopca... ukradnę! Choć małego, wyhoduję... Młoda jeszcze jestem... Myślisz trupie przebrzydły, żeś skarb! Dlatego, że obłąkana wiedźma, kobieta, której nikt nie chciał, przyleciała do ciebie, to ci się zaraz w głowie przewraca... Zgiń... przepadnij! Wygubię was wszystkich, żeby z wami znikło i przekleństwo wasze... Wtedy pójdę sobie daleko stąd... Nikt nie zmusi mnie żyć w zatrutem miejscu! Zgińcie... niech się wam poskręcają z głodu wnętrzności, żebyście ułaknęli starej Kutujachsyt, żebyście zgnite jej mięso jedli jak masło, stare jej kości oblizywali jak cukier i przestali wydziwiać innych nieszczęśliwych!...
Grzegorz zerwał się, gdyż w oczach Mergeń zamigotały nagle niespokojne straszne błyski; nogą nastąpił na leżącą przy pościeli siekierę, a ręką sięgnął po nóż. Kobieta skoczyła za wał ognia.
— Boisz się — śmiała się. — Boisz się... O bohaterze z bajki, który daje się nakryć warząchwią kobiety...
Rzuciła weń głownią i znikła. Grzegorz słuchał czas jakiś, czy nie poszła czasem ku przegrodzie, wziął nawet głownię i opędzając się od komarów, skierował się nad rzeczkę. Cicho szemrała wstęga biegnąca wody, odbijając po drodze schylone nad nią trawy i zarośla. Na jeziorze ponad białym mgieł muślinem chwiała się czas jakiś głowa i ramiona silnie wiosłującej Mergeń, a pod nią niewyraźnie kołysała się czarna, wydłużona plama pierogi. Wreszcie znikły obie w mętnym, siwym zmroku.
— Skaranie boże z tą babą... Zupełnie chłop-baba! Co teraz zrobię? Wylała mi wieczerzę, a bucza nie czas jeszcze wyjmować... Żeby ją grom poraził. Powiedziała mi, że się boję... Chyba się boję... Jakbym ją pocałował, toby mi jeszcze usta odgryzła... Czy to z nią co wiedzieć można?... Przyszła prosić, a potem wieczerzę mi wylała! — mruczał Grzegórz, próbując wyratować z ognia resztki ugotowanej ryby.






VIII.

W parę dni potem otworzyła się u Grzegorza na ręku pierwsza większa rana. Święcie wierzył i innych upewniał, że go urzekła Mergeń.
— Skądby się nagle dziura wziąć mogła? Jeszcze czas! Ona wiedźma... Dotychczas czuję w sobie jej wzrok! A i palić mnie zaczęło tam, gdzie głowę oparła... Och, ja nieszczęśliwy!
Położył się, jęczał i nic robić nie chciał.
— Cóż ty Grzegorzu takeś się od razu dał zwalić? Nie daj się i ja przecież nie na całych nogach chodzę... Zginiemy, jeżeli się wszyscy pokładziemy! Mergeń znowu dziś rybę z bucza zabrała... Co to będzie? — upominał go Prąd.
— A niech tam! Wszystko przez was...
Mergeń tymczasem, nie widząc Grzegorza, krążyła coraz śmielej dokoła jurty. Chwilami, zdawało się, że się do niej wedrze. Zaczepiła nawet Byterchaj, zaskoczywszy ją w lesie przy zbieraniu chrustu.
— Co się z Grzegorzem dzieje?... Dlaczego nie wychodzi? Co się tam u was stało?
Dziewczynka zbladła, zmartwiała jak kawałeczek lodu i nic nie mówiąc, wpatrywała się w ludojadkę wybiegłemi z powiek oczami.
— Czegóż nie odpowiadasz głupi bechu!... Przecież cię nie zjem! — krzyknęła i nagle splunęła, machnęła ręką i skoczyła w zarośla.
— Mówiła, że mnie jeszcze nie zje... Pewnie w zimie to nastąpi... — zwierzała się dziewczynka Prądowi, opowiadając mu cale zdarzenie.
— Dałby Bóg, aby teraz inni tego zrobić nie potrzebowali. Co z nami będzie, doprawdy nie wiem. Suszoną rybę teraz jeść musimy, a co w jesieni jeść będziemy, o tem nikt nie myśli... Chyba ty Anko, pójdziesz do gminy i swoje odbierzesz. Muszą ci dać... Dziesięć bydląt miałaś, to choć parę oddać powinni...
— Dokąd teraz pójdę? Takie komary!
— Jakie tam komary? Wiadomo przecież, że na Piotra i Pawła zupełnie żądło stracą... Więcej huczą niż jedzą... Prawda, że droga daleka, ale w jaki dzień wietrzny pójść można...
— Zobaczymy... Jeszcze teraz mamy trochę pożywienia... Może sami z gminy krowę przyślą... Przecie kazałam powiedzieć, że chcę swoje odebrać — broniła się Anka.
— Daj jej pokój... Pójdzie kiedy czas przyjdzie. Ona nie taka, nie wykrętna! A teraz doprawdy komary udusić ją mogą... Niech zwolnieją — bronił swej kobiety Grzegórz. — Lepiej pilnuj bucza, może uda ci się co z pod rąk tej piekielnicy porwać...
— A jakże... mądryś... to czemu sam nie idziesz?...
— Widzisz, Prądzie... Co ty masz do stracenia? Nic! Już ona ciebie przesiąkła na wylot. A ja mam jedną tylko małą rankę, może się jeszcze zgoi. Oszczędź mnie, niech ta wiedźma na mnie nie patrzy... niech nie bije oczami... Zlituj się!
— Pewnie!... Wylegiwać się w pościeli... — mruczał Prąd, ale szedł nad rzeczkę i wysiadywał tam po całych nieraz dniach, aby uprzedzić Mergeń i zabrać połów natychmiast, skoro wpadnie do matni. Pewnego dnia wrócił niezmiernie zaperzony:
— Zabrała, w moich oczach zabrała... Przybiła na łodzi wprost do przegrody, wlazła na mostek, odwiązała bucz... Krzyczę na nią: nic! Zacząłem rzucać patykami... »Ej«, mówi, »daj pokój, bo zejdę na brzeg i zbiję cię!«...
— A ty co?
— Próbowałem ją wstydzić, ale wstyd jej się nie ima! Postawiła bucz na miejsce. »Moje«, mówi, »a jeżeli ty tu będziesz się kręcił, to cię złapię i nogi poobtrącam!« Patrzcie ją, moje chore nogi i te jej zawadzają! — krzyczał rozgniewany.
— Nie, sam już więcej nie pójdę!... Mam dość tego... Chyba że z Anką, jeżeli ty Grzegorzu nie chcesz...
Jakut uniósł się na pościeli i spojrzał nań podejrzliwie.
— Chce, to niech idzie. Jestem chory — rzekł na pozór obojętnie.
— Już wolę pójść do gminy. Pójdę skoro wiatr zawieje... — pospiesznie zagadała młoda kobieta.
— Idź, Anko, idź! — krzyknął z ożywieniem Prąd — o sieci proś, o łódkę proś...
— Opowiedz gminie wszystko. Niech widzi, że giniemy, że zabić nas chce wiedźma jęknęła Kutujachsyt...
— I o krowy proś — dodał Grzegorz. — Muszą dać, nasze są przecie, własne przecie. Inaczej powiedz, wszyscy po nie przyjdziemy...
— Gdy będziemy mieli sieci i łódkę — ciągnął Prąd — to już znajdę taki kąt wśród jezior, że ta piekielnica dyabła zje, nim je odszuka... Głowę za to daję... Niech się wścieknie, niech nogi sobie poobtrąca, a przekona się, że są od niej mędrsi... Ho... ho... Bo co chłop, to zawsze chłop, a nie baba! Z sieciami i z łódką zupełnie inne będzie gadanie... Płynę sobie gdzie chcę... rzucam sobie, gdzie wolę...
— Tylko chyba wezmę z sobą Byterchaj — przerwała Anka. — Strasznie jakoś samej... Gdy mała będzie ze mną, zawsze muszą mnie oszczędzać... Bo któż ją wtedy odprowadzi... I litość serca im prędzej poruszy...
— A co, pójdziesz, Byterchaj?
Dziewczynka schowała się za komin i nie odpowiadała.
— Ludzi zobaczysz... dzieci... prawdziwych Jakutów... może do samego księcia dojdziecie.
— Ludzi zobaczysz... Idź, dziecię, zobaczysz, jak żyliśmy niegdyś... Świat wesoły i szeroki... Psy, konie, krowy wyliczała Kutujachsyt...
— Może ci co dadzą? Może ci dadzą pierścionek miedziany, albo cynowe kolczyki? A może ci dadzą paciorków? W tej okolicy, gdzie pójdziecie bogaci mieszkają Jakuci...
— Jakże pójdę taka! — szepnęła dziewczynka, wysuwając z ciemności swój goły grzbiet.
— Właśnie taka idź, to się prędzej serca ich zmiękczą... zobaczą niedolę naszą... — westchnęła Kutujachsyt.
— Komary ją zjedzą... gadanie! — krzyknął Prąd. — Nie dam dziewczyny!
— Chustką ją moją okryję a tam u ludzi będzie można zdjąć — rzekła Anka.
Stanęło na tem, że pierwszego dnia wietrznego obie pójdą do księcia.
Była to trudna przeprawa. Książę mieszkał wiorst około dwadzieścia, a może i więcej od tego miejsca. Po drodze ciągnęły się grzązkie błota i moczary, które trzeba było brzegiem jezior daleko okrążać. Były tam i rzeczki. O brodach i przeprawach Anka wiedziała tylko ze słyszenia. Mężczyźni wysilali się, aby jej o ile można najdokładniej opowiedzieć i uprzytomnić kierunek drogi. Rysowali na ziemi małe mapy i powtarzali bez liku:
— Na prawo jezioro, na lewo las... Dalej bagno... Potem znów: na lewo jezioro, a na prawo brzeźniak... Pójdziesz ścieżką... Rozumiesz...
— Pójdę ścieżką — wzdychała Anka. — Bóg dopomoże! Pójdę, pójdę, aż dojdę! Rozumiem...
— Droga prosta, jak strzelił. Zawsze na zachód słońca.
— Z początku na prawo jezioro, potem na lewo jezioro... Potem przebrnie się przez bagno. Nie głęboko tam, ale trzeba się trzymać szlaku, gdzie rosną samotne modrzewie. Potem wyjdziecie nad jezioro. Tam zwrócicie się na południe... dokoła, dookoła po samym brzeżku, bo dalej topiel — gadał Prąd.
— W Bogu nadzieja! wzdychała Anka.
Dzień był wietrzny, a gdy słońce podniosło się wyżej i przygrzało, wiatr zamienił się w burzę. Z pod nieba czystego jak wymiótł, fale rwącego powietrza spadały na płaską ziemię, na chybotliwe jeziora. One z takim impetem parły na mniejsze wodne obszary, że ścierały z nich bałwany. Gładkie na pozór wody drżały jak wrzątek. Większe wodozbiory porysowane, z naprężonemi jak żyły półkolami wężowych fal, wzruszone do głębi, rozszalałe, zdawało się, z brzegów gotowe były wyskoczyć, lecz pod dłonią wichru podnieść się w górę nie mogły. Tłukły więc całą swą masą o bagnistą ziemię, jak tłucze dręczony więzień głową o ścianę. I tylko wodne olbrzymy, których brzegi ginęły gdzieś w sinawej dali, wzdymały wysoko swe grzbiety i odpowiadały potężnym rykiem na napaść powietrznego oceanu. Marne lasy chyliły się jak trawy, a trawy legły pokotem, bez ruchu. Wichura chwytała z piersi jezior kłaki piany, garście drobniuchnej, rozpylonej na mgłę wodnej kurzawy, kłębiła ją i niosła przed sobą, a na tym obłoku, z dołu lecącego dżdżu, słońce malowało zmienne tęczowe obrazy.
Kobieta i dziecko z trudnością brnęły przez te barwne miraże, które przysłaniały im świat. To szeroki pas tęczy przeciął im drogę i drżał febrycznie, jak gdyby wstrząsany za końce, to migotliwa, jaskrawa plama zakrywały na chwilę przed niemi lasy, krzewy i jeziora.
Zimno dokuczało im, wilgotne ubranie krępowało ruchy, ale były rade, gdyż nie potrzebowały bać się komarów.
— Dużo ich zginie po tej wichurze... Zwieje ich do wody, w trawach zatłucze pocieszała zziębłą dziewczynkę Anka.
— Niech ich tłucze, niech ich tłucze... Aby tylko nas puścił... Tak mi dmie Anko pod tą chustką.
— Nie mam, dziecko, nic więcej. Brnij już jakoś! Staraj się.
Minęły jezioro, co miało być na prawo, przebrnęły z trudnością bagno rudym mchem porosłe i zaczęły ze wzgórka szukać jeziora, co miało być na lewo, lecz dostrzegły natychmiast dokoła taką moc bladych, wodnych zwierciadeł, błyskających wszędzie, że zupełnie straciły pojęcie, które miało zostać na lewo.
— Nic nie rozumiem, ale wrócić się niepodobna, drogi przebytej szkoda... nie można... pomrzemy... Ta złodziejka zgnębi nas mruczała Anka.
— Już, idźmy, bo ustać z zimna na miejscu nie mogę.
— Idźmy, ale dokąd? Mówił, pamiętam, na zachód, więc tak... Szły dalej na zachód. Jak tajga tajgą, drogi tam nigdy nie było. Mchy wilgotne, zielone, rude, białawe jak namokła gąbka rozłaziły się im pod nogami, obnażając zmarzłe na lód błota. Na wolnych od lasu polankach było jeszcze gorzej, gdyż błota tam już co najmniej na stopę odmarzły. Lgnęły więc biedne istoty prawie do kolan, a miejscami wpadały po pas. Z wielkim trudem, już dobrze po południu dowlokły się nad ogromne jezioro, którego czarne, lśniące fale z strasznym hukiem wzdymały się, biegły i spadały na płaski brzeg... Brzeg ten był grzęzki i drobny jak niteczka, wszędzie prawie z drugiej jego strony wzdymały się i ryczały to mniejsze, to większe jeziora. Ogłuszone łoskotem, wyczerpane wysiłkiem, postanowiły tu wypocząć i ogrzać się, ale nie miały gdzie ognia rozpalić. Musiały się znowu w tył cofnąć. Wreszcie pod ochroną małego wzgórza udało im się rozniecić ognisko. Ugotowały herbaty z dzikich ziół w małym imbryczku i zjadły połowę wędzonej ryby, której mały zapas niosła Anka w wiaderku z brzozowej kory. Po wieczerzy nabrały otuchy i odważyły się pójść po nikłej nici ziemi między falami rozhukanych jezior. Innej tu drogi na południe nie było. Miejscami grobla ziemi stawała się tak wązka, że ich ogarniała groza i długo namyślały się, nim odważyły się przebiedz wśród piany, przelatującej z jeziora do jeziora. Ogromne bałwany szły ku nim wydęte, wysokie i niewiadomo było, jak daleko padnie siwa ich płetwa; mogły łatwo zmieść je w głębokie błota, rzucić w sitowie. Więc w takich miejscach biegły szybko, jak spłoszone kuropatwy, tuląc się do siebie.
— Boję się Anko. Pocoś umie wzięła?
— Sama boję się dziecko, moje, ale tam za nami śmierć... Aby przed wieczorem dobrnąć do tego lasu, co tam czernieje...
— To tam są ludzie?
— Nie wiem. Może i są... Nic nie wiem, dziecko! Tylko serce się we mnie trzepie bez żadnej rozwagi... Nigdy nie chodziłam sama tak daleko. Byłam kobietą, byłam córką zamożnych rodziców, jeździłam na psach, na saniach, albo na koniu..
— I na bykach jeździłaś?
— I na bykach, córuś moja.
— Kiedy będziemy mieli bydło, to i ja będę jeździła na bykach, prawda?
— Będziesz, dziecino, będziesz, ale idź, idź, już...
Las zdawał nie zbliżać się wcale. Szły, szły, a on pozostawał równie drobny i równie mglisty. Miarowy łoskot ogromnego jeziora do szczętu zmącił ich myśli. Chwilami Anka miała ochotę siąść pod te fale i pozwolić się im zalać. Po wątłem, ociężałem obwiśnięciu rąk, po chwiejnym chodzie dziecka odgadywała, że i Byterehaj podziela to uczucie; wtedy zaciskała zęby, przymykała oczy i szybko szła przez nagie moczary, aż zmiana jakaś, podmuch wiatru, samotne drzewo, lub czajka, spłoszona ze zlanej wodą ławicy, wracały jej przytomność.
Mokre, zabłocone, zupełnie wyczerpane dowlokły się wreszcie wieczorem do lasu. Wiatr zwolniał; pomniejsze jeziora przycichły, lecz olbrzym, dokoła którego krążyły od południa, huczał i tłuki brzegi jak przedtem. Ustała jednak przejmująca mokra zawieja.
— Dzięki niech będą Bogu. Nie zginiemy... Ludzi nie widać, ale może nie zginiemy — rzekła Anka, rozglądając się po lesie. — Patrz, Byterchaj, czy gdzie ogieniek nie błyśnie... Patrz dobrze... Otwieraj oczy szeroko...
— Co nam z ognia, kiedy nas pewnie nie puszczą... Może psami nas poszczują, albo koniem stratują...
— I to prawda. Zapomniałam. Więc rozniecimy ogień i położymy się spać... Jutro znów dalej.... Dojdziemy gdziekolwiek... Lecz ognia nie udało się im rozpalić, gdyż podczas przeprawy wśród fal zamokła im hubka. Posiedziały więc przytulone do siebie w lesie, zjadły trochę ryby i ruszyły dalej...
Jezioro-olbrzym, którego brzegów postanowiły się trzymać, wciąż grało i łyskało w zmroku pianą bałwanów. Po kilku godzinach przykrej wędrówki poczuły pod nogami grunt twardszy i suchszy, a po niejakim czasie Anka dostrzegła w lesie bladą tasiemkę ścieżki. Poszły gęsiego. Mała drżała tu więcej, niż tam nad jeziorem.
— Boję się ludzi! Anko, pozwól mi trzymać cię za pas... Bardzo się boję, kiedy ciebie nie czuję...
Drożyna wywiodła ich na łysy wzgórek, z widokiem otwartym na jezioro. Na wzgórku stała jurta, z komina snuł się słaby dymek, ale z okien patrzyła noc. Jurta była uboga, nie miała ani spiżarki w pobliżu, ani ogrodzeń. Tylko pieroga wywrócona dnem do góry czerniała na łagodnym stoku bladych brzegów, płukanych wciąż przez fale.
— Biedni!... A może letnie mieszkanie? Ani krowy, ani nawet psa... Wejść czy nie? — rozważała Anka.
— Nie chodźmy, nie chodźmy... Pójdźmy sobie... — szeptała Byterchaj, szarpiąc ją za rękę.
Lecz tak przeziębły, że nadzieja zobaczenia ognia, osuszenia się, może wypicia czegoś gorącego, przemogła obawę. Anka przeżegnała się i podeszła do drzwi.
— Kto tam? — zawołał głos z głębi, gdy puszczone drzwi za niemi zlekka trzasnęły.
— To my, ludzie, Jakuci...
— Aaa! — ziewnął i przeciągnął się pytający. — Jakuci a skąd? Kobieta jesteś słyszę...
— Tak, my z daleka, zabłądziłyśmy...
— Hej... Dżeltik... Wstań chłopcze, roznieć ogień... Ludzie przyszli...
Musiał rozkaz powtórzyć kilkakroć, nim zbudził się rozespany wyrostek, zwlókł z ławy i rzucił drew na tlejące zarzewie... Anka dmuchnęła i złotawy blask płomienia zalał jej twarz i twarz nieodstępującej jej na krok Byterchaj.
— Skąd idziecie i dokąd? — dopytywał się stary Jakut ze swego łoża.
— Przebacz panie poczęła Anka drżącym głosem. — W lesie zimno i ciemno... Hubka zamokła... ognia rozpalić nie możemy... Ciemno, zimno, boimy się zwierza... Nie gniewaj się panie. Myśmy z przeklętego miejsca, ale my obie jeszcze nie chore... Nie wypędzaj nas, albo jeśli wypędzisz, to daj choć głowienkę.
— Ognia się byle komu nie daje. Nie tykajcie ognia... A ktoś ty taka?
— Anka jestem, żona Grzegorza z rodu Kyłgas...
— Aaa? Wiem, słyszeliśmy... To ta, co sama poszła? Pocóżeś ty poszła, kiedyś była zdrowa?
Anka milczała.
— Zawsze źle, żeście weszły... Odejdźcie ku drzwiom...
— Odejdźcie ku drzwiom — powtórzyły inne głosy i wszyscy mieszkańcy jurty wynurzyli się z ciemnych kątów i skupili się dokoła ognia. Było ich troje: starzec, staruszka i wyrostek. Byterchaj z przerażeniem spostrzegła, że starzy mają nietylko białe jak mleko włosy, ale i białe oczy. Wyrostek miał też oczy, jak mgłą zaszłe i ruszając się, od czasu do czasu rękami przed sobą macał. Chudzi, nadzy, pomarszczeni, siedzieli przed kominem, z twarzą zwróconą ku przybyszom i białe ich oczy strasznie błyskały przy świetle ognia. Dziewczynka przerażona stłumiła oddech.
— Dziecko, słyszę, masz z sobą? — spytał stary.
— Tak, dziewczynkę...
— Czyja? Twoja?
— Nie! Niewiadomo czyja... Tam urodzona.
— Chrzczone aby?
— Ee! Gdzie zaś! Ktoby ją chrzcił. O nas i Bóg zapomniał.
Stary westchnął.
— Biedne wy, ale i my niebogaci, źleście trafiły... A którędy przyszłyście i poco?
— My do księcia...
Anka opowiedziała w kilku wyrazach powód podróży. Opowiedziała o Mergeń, o głodzie grożącym im, o Beznosym i o bracie, którzy przywłaszczyli sobie jej dobytek...
— Tak słyszałem. Książe kazał pono Beznosemu, żeby zwrócił, ale brat to ci nie odda — silny człowiek, możny, bogaty. Ten gminy nie usłucha... Słuchajcie, a macie wy co, jakie naczynie, żeby wam jadła nakłaść, bo my mało mamy naczyń, a musielibyśmy je zniszczyć. Zostańcie już, kiedyście tu przyszły. Położycie się na ławie koło drzwi... Powiadacie, żeście zdrowe? To nic! Kładźcie się — my to miejsce jutro gorącą wodą oblejemy... A zresztą — nic bez woli Boga. Biedny to to samo co trędowaty... Jutro chłopak pokaże wam drogę...
— Niech wam Bóg da zdrowie!... Niech wam nieba przychyli — błogosławiła ich głośno Anka. Zjadły łapczywie, co im dali i wyciągnąwszy się na twardych, ale suchych ławach, usnęły natychmiast zmorzone trudną podróżą.







IX.

Nazajutrz wiatr osłabł. Słońce wesoło sunęło po niebie bez chmur i lało potoki światła i gorąca na ucichające wodne roztocza. Ociemniały chłopak, wyprzedzając kobiety o kroków kilka, raźno wiódł je drożyną, wijącą się koło tego samego jeziora olbrzyma. Na prawo mieli las gęsty, niezwykle bujnie, jak na te okolice wyrosły, dzięki większej wyniosłości i żyzności gleby; na lewo iskrzyła się w słońcu łuska łagodnie kołyszących się fal.
— Bardzoście nałożyły drogi... Wasza droga nie z tej strony jeziora, lecz z tamtej... Trzeba było od brzeźniaka zaraz skręcić i już poprzednie jezioro wziąć nie na lewo, ale na prawo...
— A skąd ty wiesz... Czyś ty chodził?...
— Ehe! — rozśmiał się chłopak. — Wszędzie chodzę... Wszystko to znam... Po plusku wody, po szumie lasu poznaję... Niema drzewa, któregobym nie pamiętał gdzie stoi... Ślepy jestem, ale nie gorzej sobie od ludzi radzę. Pływam, sieci zarzucam; piętnaście sieci mamy... Nawet siano koszę... Żyjemy niezgorzej... Bóg daje! Starzy w tym roku dziewkę mi kupią. Też ślepą. Z oczami nie chcą za ślepych wychodzić... My bo ślepi jesteśmy z pokolenia w pokolenie od pradziadów... No, idźcie z Bogiem... Dalej nie pójdę... Stąd same traficie... Tu stąd, jak spojrzycie w tę stronę, już widać dymy księcia, a do sąsiadów to was dróżka doprowadzi... Niedaleko!
Anka spojrzała w stronę, w którą machnął ręką i istotnie dostrzegła nad wodami, nad zielonym brzegiem słup dymu...
— Odprowadziłbyś nas do ludzi, bo jeszcze psami poszczują — prosiła ślepego.
— Nie mogę... Spieszno mi sieci obejrzeć, co je pewnie wczorajsza burza splątała!...
Poszły dalej same. Okolica była coraz suchsza, coraz weselsza; piękne drzewa w zdumienie wprawiały Byterchaj; miała ochotę wciąż krzyczeć i pytać się, ale stroskana twarz Anki tłumiła jej radość. Tylko, gdy spotkały dwa rogate zwierzęta, które sapiąc, bijąc racicami i ogonami biegały wśród zarośli, dziewczynka nie wytrzymała i schwyciła kobietę za rękę...
— Widziałaś? Co to?
— Krowy...
— O nie prosisz, Anko?! Co z nią robić będziesz... Taka duża i tak kopie... Jeszcze naszą jurtę rozwali...
— O nie bój się... Byle tylko dali! — odrzekła ze smętnym uśmiechem kobieta.
Trwoga Anki wzmagała się w miarę, jak spotykały na drodze oznaki blizkiej sadyby, drzewa zrąbane, płoty, ślady końskie i bydlęce.
Wreszcie poprzez zarośla jasna mignęła polana, a na niej budowle i dymy dymokurów. Anka zdjęła chustkę z Byterchaj.
— Dam ci potem, ale niech teraz widzą, że nic nie masz...
Dziewczynka zauważyła, że drżą jej ręce i usta i sama drżeć poczęła ze wzruszenia i zimna.
— Ho!... Ho!... Chooo! Ludzie! krzyczała Anka, wychodząc z lasu. Czarny pies z ujadaniem rzucił się ku niej, ale nikt nie pokazał się więcej.
— Ho!... Ho!... Hoo! Ludzie! — nie przestawała wołać, zbliżając się zwolna.
— Co to za krzyk? Czego chcecie i coście za jedne! — zawołał niespodzianie z boku jakiś wyrostek w niebieskiej koszuli, wychylając się z chlewa. W ręku miał łopatę i pewnie gnój czyścił.
— My... Stamtąd... Zdala... My trędowaci!...
Stanął osłupiały, potem jak strzała rzucił się do jurty. Anka uklękła i ręce złożyła na piersiach. Po długiej zwłoce drzwi się otwarły i na progu ukazał się stary Jakut z łukiem w ręku; zdala za nim kupiły się ostrożnie kobiety i dzieci.
— Jakiem prawem przyszłyście tutaj i poco... Wiecie, że wam zabroniono zaczął surowo mężczyzna.
Anka, przez łzy, zmagając wzruszenie, opowiadała powody i swoją historyę.
— Toś ty Anka, toś ty Anka... Ta nieszczęśliwa Anka!? — bąknął ze współczuciem, zbliżył się trochę, zebrał kupkę wiórów i ogień między sobą i mówiącą rozpalił. Wtedy i kobiety i dzieci zbliżyły się...
— Słuchaj: do księcia stąd daleko... Opaczną poszłyście drogą... Nie radzę ci chodzić... Samaj jako rozumna i dobra kobieta, powinnaś ludzi szczędzić, nie rozwłóczyć po świecie nieszczęścia... Powiadasz, żeś zdrowa, ale zawsze... A bo ty wiesz?... Mieszkasz z nimi, jednem powietrzem oddychasz, dotykasz się... W ubraniu ich tchnienie, ich soki niesiesz... Słuchaj, ja ci powiem, ty tu posiedź, a ja pójdę do księcia i przywiozę go... Przyjedzie, bo znowu niema takiego prawa, żeby i was bez pomocy zostawiać.
— Hę... Zawsze to żywe ciało! — zgodziły się kobiety...
— Patrzcie, jaka ta mała chudziutka... Główka jak kwiatuszek, rączki jak trawniki...
— Tylko brzuch duży! — zauważył wyrostek.
— Pewnie od modrzewiowego łyka...
— Pewnie, że od łyka... Samo łyko pewnie jedzą! — zgodziła się druga kobieta.
— A ładna dziewuszka! Patrzcie, jakie ma ogromne oczy, jakie rzęsy gęste i wygięte...
— Czyjaś ty?
— Mów! — szepnęła Anka, trącając dziecko w rękę...
— Jam... Prądowa!
— Ha!... ha!... Któż to taki?
— Też trędowaty... Ale to nieprawda. Ona niewiadomo czyja... Nikt nie wie!...
— Biedna! Koszuliny nawet nie ma!
Odjeżdżając stary Jakut kazał je nakarmić. Posypały się datki, kobiety rzucały im chusty, koszule, obuwie, nawet ciepłe rzeczy...
— Włóż, włóż! — krzyczały na Byterchaj, która zachwycona podarowaną jej prawie nową koszulą, nie wiedziała co z nią robić. Nawet mały kilkoletni bęben, podpełzł do ogniska, oddziejącego przybyłe od zebranych Jakutów i rzucił nieszczęśliwym misternie rzeźbione rogate zabawki.
— Aj da, Murun! I on też chce coś podarować... Weź mała, to są krowy.
Byterchaj chciwie schwyciła drewienka i schowała za siebie; oczy jej błyszczały, czuła się wniebowziętą, oczarowaną.
Gdy przyjechał książę, kobieta i dziecko nakarmione, wypoczęte siedziały na tem samem miejscu za ogniem i wesoło gawędziły ze zmieniającym się tłumem ciekawych. Lecz widok księcia przypomniał natychmiast Ance porzucone przez nią i znów czekające ją bóle; szczere łzy polały się jej z oczu, gdy zaczęła opowiadać mu wspólną ich niedolę.
— Słyszałem — rzekł surowo książę — skarżyli się rozmaici ludzie, że im nie dajecie spokoju, zabieracie sieci, rabujecie składy...
— To Mergeń!... To nie my! — jęknęła Anka — Ona i nas rabuje...
— Więc jej powiedzcie, że my na nią zrobimy obławę, jak na zwierza... Ona nietylko kradnie i szkody robi... ona mór po świecie roznosi... I wy tu więcej nie chodźcie, nie ważcie się! Dobrze, każę wam dać łódkę i trzy sieci...
— I krowę... moje krowy, które zatrzymał Beznosy...
— Kazałem już mu, żeby oddał... jedną. Mówi, żeś mu dłużna za utrzymanie, za siano, które zjadły przez zimę bydlęta...
— Mój Boże... Toć pracowałam przecie, a za siano jadł mleko i masło od bydląt... Że też ludzie sumienia nie mają!
— Dość! Kazałem, żeby jedną z cielęciem oddał... Powtórzę mu. A teraz zabieraj się. Powiozą was przez jezioro, żebyście nie chodziły dużo między ludźmi. Tędy bliżej!...
Tęgi, posępny Jakut z łodzią i wiosłem czekał na brzegu. Obok stała druga łódź, trochę większa, na dwie osoby. Do niej włożyła Anka podarowane jedzenie, sieci i odzież, a gdy zepchnięto ją na wodę, siadła wraz z Byterchaj i wiosło wzięła do ręki. Była lekka fala, i Jakut, jadąc na przodzie, przymocował sznur wiszący u dzioba ich łodzi do swojej pierogi i tak je holował za sobą przez wodne odmęty. Zebrani na brzegu Jakuci krzyczeli im słowa otuchy i współczucia.
Wiatr ucichł prawie zupełnie. Sunęli chyżo po ozłoconych słońcem przejrzystych falach. Z tyłu zielone lasy, gdzie mieszkali »ludzie«, gdzie drzewa rosły bujnie, gdzie życie tętniło bogate i rozmaite, gdzie rozbrzmiewały nietylko płacz i jęk, bladły, malały i nikły. Anka obróciła się, by spojrzeć na nie raz jeszcze i spostrzegła szeroki słup dymu, pełzający po ziemi. To wypalano miejsce, gdzie one siedziały!
Milczący przewodnik wysadził je, wskazał dalszą drogę i odpłynął. Zanocowały w tajdze i w domu stanęły dopiero nazajutrz w południe. Niezwykłe powodzenie wyprawy odurzyło wszystkich.
— Jadło, odzież, sieci, łódka, nawet cukier, herbata i sól... Anko! masz szalone do ludzi szczęście! — unosił się Prąd. — Tego jeszcze wieczora zarzucę sieci... Trzeba tylko łódź ostrożnie przeciągnąć, żeby nie dostrzegła jej ta upiorzyca... Książę, powiadasz, na nas wszystkich się gniewa!... A co, mówiłem, że się na nas wszystkich gniewać będą i pomagać przestaną. Rzecz wcale niemądra rozwłóczyć mór na niewinnych ludzi! Wszyscy będą chorzy, to i nam będzie gorzej... Głupia ona... Doprawdy, że ją kiedy upolują, jeśli nie ustatkuje się... Jak myślisz Grzegorzu?
Grzegórz patrzył na ogień, gdzie kipiały imbryki z herbatą i nic nie myślał, ale kiwnął głową.
Nazajutrz już mieli świeżą rybę. Ogromna ilość utopionych przez burzę komarów, których gruba na palec warstwa szeroko pokrywała u brzegów niektóre jeziora, zwabiła roje biało-luskich łososi. Podarowane sieci były stare i złe, ale obfitość ryby nagradzała braki; ryba dawała się łapać byle czem, nawet fartuchem. Mergeń coś podejrzewała, może nawet dostrzegła łódkę, gdyż kilkakroć podpływała bliżej i stojąc w pierodze, z dłonią jak daszek od słońca przyłożoną do czoła, długo wpatrywała się w jurtę chorych. Jej smagła brązowa postać, okryta tylko wązką u bioder przepaską, silnie odrzynała się na błękitach spokojnie śpiących jezior.
— Patrzy kruk... Wypatruje... Nadaremnie stulasz powieki... Nic nie zobaczysz!... Mówiłem, co chłop, to chłop... Zawsze mu baba nie dorówna! — przechwalał się Prąd.
Ale pewność jego niedługo trwała. Po kilku dniach wrócił zły i zmieszany.
— Znalazła! — rzekł od proga.
— I co?... Zabrała?... Znowu nic! — zawołali chórem...
— Eee! Abo ja taki głupi? Każdą w innym zarzuciłem kącie... Ale jedną... zabrała!
— Znajdzie i resztę... Nie, trzeba z tem skończyć! — rozgniewał się Grzegórz, którego powodzenie Anki, a głównie nadzieja otrzymania krowy, znowu natchnęła miłością do żony i odwagą. Rana na ramieniu zmniejszyła się i nawet chciała zagoić.
— Pojedziemy i zabierzemy jej łódź powiedział po chwili namysłu. — Niech do końca lata zostanie na wyspie... Z głodu nie umrze. Zapasy ryby pewnie zebrała niemałe... Zresztą możemy jej dowozić w miarę potrzeby.
— A jakże! Czyż to nas nie stać będzie, skoro ona psocić nam przestanie?... Sieci: raz, dwa, trzy... dwanaście będziemy mieli sieci i przegrodę z buczem... Będzie ryby jak lodu! — dowodził Prąd. — Tylko wiesz, Grzegorzu, moja rada, żeby zaskoczyć ją we śnie, w nocy... Nic ze strachu mówię, ale z rozumu... We dnie może jej nie być na wyspie, a wtedy i łódki nie będzie... Co, nieprawda?
— Racya. I ja tak myślę. A jeżeli się nie uda, to co?
— Jakto nie uda się? Myślisz, że siłą się oprze? To wtedy... damy jej spokój! Przecież my nie po nią pojedziemy tylko po łódź... Nie uda się, to nawet blizko podchodzić nie potrzebujemy... Weźmiemy łódkę, a jeżeli nie, to wrócimy bez łódki... Gorzej nie będzie!...
— Gorzej nie będzie! — zgodził się Grzegorz.
Wybrali noc księżycową, gdyż nie znali miejscowości i bali się, by w zupełnych ciemnościach nie wpaść w jaką zasadzkę. Ale popłynęli cieniami dokoła, unikając smugi miesięcznego blasku, który srebrzył środek jeziora. Ostrożnie, ledwie trącając wiosłami senne, przymglone lekkim oparem wody, posuwali się wzdłuż brzegów, aż przybili do miejsca, gdzie ciemne wydłużone odbicie wyspy daleko wybiegało ku nim. Mieli jednak do przebycia mały jasny kawałek, lecz pewni byli, że ich Mergeń z tej strony nie czeka. Rozpędzili więc łódź, przemknęli się jak strzała i schowali w ciemnościach wcześniej, nim znikły na wodzie srebrne fale, wzburzone ich przejściem.
— Cicho! Nic nie słyszałeś!?
— Nic! Teraz ostrożnie... Bo to na wodzie słychać o wiorstę, jak komar bzyka!
Nie ruszając prawie wiosłami płynęli tuż koło ziemi. Modrzewie z wysokiego brzegu schylały nad nimi kosmate czuby i gałęzie, jakby chciały lepiej rozejrzeć przy blasku migocących gwiazd, co to są za jedni, ci niezwykli, nocni goście. Wreszcie na zakręcie rybacy spostrzegli blizko w gęstwinie drobne czerwono światełko.
— Może zwierz! — szepnął Prąd, ale Grzegórz wskazał wiosłem wyżej, gdzie unosiły się ledwie zauważyć dające się obłoczki sinawego dymku i nikły w granatowem powietrzu nocy. Poniżej, wśród drzew dostrzedz było można zarysy niewielkiego szałasu. Błyskało właśnie z jego wnętrza. Zatrzymali się, łódź do połowy wyciągnęli z wody i zaczęli cichutko myszkować na wybrzeżu. Lecz nie znaleźli tam pierogi. Wtedy ośmieleni spokojem otoczenia odważyli się zlustrować zarośla. I tam nie było łodzi.
— Pewnie koło domu! — szepnął Prąd.
Byli tak blizko od szałasu, że wybornie mogli przez otwór wyjścia obejrzeć wnętrze. Ogień dogorywał, świecił jednak na tyle, że można było dostrzedz zupełną pustkę mieszkania. Weszli zaciekawieni.
— Niema jej, może jeździ i kradnie! Patrz w jakim tu wszystko porządku... Odzież, ryba, naczynia wszystko na miejscu. Koń-baba! — zachwycał się Prąd...
— Zła bardzo! Straszna! odpowiedział Grzegorz, macając posłanie, głęboko wytłoczone wśród mchów.
— Ba! Gdyby jeszcze była dobra, toby była... Słyszałeś? — szepnął i schwycił towarzysza za rękę.
— Wiesz co? Myślę, że ona tu gdzieś blizko... Posłanie jeszcze ciepłe... Pójdźmy lepiej! — zauważył ostrożnie Grzegorz.
— O tak, pójdźmy lepiej! Choć właściwie, co ona nam dwom zrobić może?... Zjadłbym ryby! — dodał i sięgnął po rozwieszone w dymie sztuki.
W tej chwili brzęknęła nazewnątrz cięciwa i pocisk ze świstem przeleciał mimo głowy rybaka. Obaj co prędzej przypadli do ziemi, chyłkiem popełzli w zarośla i pędem rzucili się ku swej pierodze, a z tyłu ktoś za nimi wciąż, szył strzałami...
— Przeklęta! ktoby mógł wiedzieć, że i broń ma! Ukradła pewnie gdzie! Poczekaj, zrobię i ja sobie! — odgrażał się Prąd, wiosłując ile sił stało.
Na brzegu stała Mergeń naga, posrebrzona miesiącem, z łukiem naciągniętym na ręku.
— Poczekaj piekielnico, książę obiecał, że urządzą na ciebie obławę, jak na dzikiego zwierza!...
W odpowiedzi puściła im strzałę... Trafiła w burtę pierogi i odłupała spory kawał.
— Uciekacie!... O mężczyzni, o wojownicy, których można zdmuchnąć w otchłań, postawiwszy na dłoni!...
— Nie wszyscy są tacy zbóje, jak ty! — krzyknął Grzegórz...
Zaśmiała się dziko i brzydko.
W kilka dni potem Prąd przepadł bez śladu. Przerażeni mieszkańcy jurty, nie wiedzieli co począć. Grzegorz myślał z początku, że rybak utonął, więc szukał ciała lub łódki u brzegów jezior, lecz nigdzie śladu nie znalazł, choć wiatry dęły i bałwany powinny były wyrzucić ofiarę. Zostali znowu bez strawy, bez sposobu do pracy. Krowy, ani myśleli im przysłać. Zrozpaczona Anka znowu pobrnęła do księcia.
Poszła sama właściwą drogą i dostała się stosunkowo szybko i bez przygód. Ale przyjęli ją nadzwyczaj surowo. Książę krzyczał na nią, pięści zaciskał i pewnieby ją bił, gdyby się nie bał podejść i dotknąć. Nie tylko, że nie dali jej żadnych podarunków, lecz nawet nie nakarmili. Konny Jakut z dzidą w ręku gnał ją przed sobą. Szła drżąca, strasznie osłabła z głodu i mozołu. Pocieszał ją jedynie widok krowy, którą stróż jej prowadził, przywiązaną do ogona wierzchowca i cielęcia, które związane w juku bekało od czasu do czasu żałośnie.
— Nareszcie jest... Mamy — szeptała spalonemi usty.
W połowie drogi poczuła, że dalej iść nie jest w stanie, że padnie. Poprosiła więc strażnika, by pozwolił jej possać trochę mleka z pełnych wymion krowy i wypuścił na chwilę cielę, zamknięte w ciasnym koszu. Jakut zgodził się, rozpalił ogień, ugotował herbatę i przyglądał się z podełba jak kobieta pieści i całuje zwierzę.
— Szkoda go! Zgnije jak i wy! — mruczał niechętnie.







X.

Byterchaj teraz dopiero poznała, co to jest mieć towarzysza. Mały »Byś« był taki zabawny, kiedy nie chciał przejść przez wysoki próg jurty i trzeba go było podsadzać, tak niezgrabnie przebierał węzłowatymi goleniami, że śmiech mimowoli wybiegał na usta. Pomysły miewał najrozmaitsze i zawsze nieoczekiwane. Ni z tego ni z owego zaczynał bokiem kręcić się młynka dokoła dziewczyny i ciągnąć za sznurek, na którym wiodła go do wodopoju. Musiała więc i mała jego pani kręcić się w miejscu, jak fryga, a rozpuszczone jej włosy wzlatały do góry, jak krucze skrzydła. Były to, jak i dawniej, jedyne rzeczy, które na niej od ruchu wzlatywać mogły, gdyż koszulinę — piękną, niebieską koszulinę, z różowym karczkiem i czerwonemi wstawkami na ramionach — zdjęła zaraz po powrocie i schowała »na święto«.
Miał też Byś, prócz wielu innych, jedno jeszcze, niezwykle romantyczne i godne zastanowienia przyzwyczajenie. W czasie najgwałtowniejszego na pozór biegu i rozhukania zatrzymywał się bez żadnego powodu, rozstawiał szeroko pałąkowate nogi, stroszył duże jak łopaty uszy i patrzał szeroko otwartemi ze ździwienia oczami w zupełnie puste miejsce. Musiał tam coś widzieć, lecz Byterchaj daremnie starała się wyśledzić, coby to być mogło. Więc klękała zwykle w takich razach przed przyjacielem na ziemi, zarzucała mu chucie rączki na ruchliwy, gorący kark i całując w mokry pyszczek, mówiła:
— Głupi Bysiu! Nic niema, upewniam cię. Pójdźmy już do jurty, bo wkrótce Anka przypędzi »Łysuchę«!
Przyjaźń ich wzrosła do tego stopnia, że Byterchaj włożyła Bysiowi »na zawsze« do żłoba podarowane jej »przez ludzi« śliczne, rzeźbione, rogate zabawki i gotowa była spać razem z nim w jego kąciku za kominem, gdyby temu nie opierała się Anka:
— Nie trzeba! Nawet w nocy nie będzie miało bydlę spokoju. Jeszcze się zestraszy twego chrapania i sznurem zadusi, albo nogę złamie. Bydlę też musi mieć czas własny.
Byterchaj dobrze wiedziała, co to jest »czas własny«, gdyż nie tak wiele go miała dla siebie. Szczególniej ubyło go z chwilą przybycia Łysuchy. Do obowiązku zamiatania izby, noszenia wody, zbierania chrustu, szczawiu, korzonków, jagód, przyłączyła się troska o krowę. Dziewczynka musiała w każdej chwili wiedzieć, gdzie się ona znajduje. Gdy nie dostrzegała jej z płaskiego dachu jurty, szła w zarośla, na trzęsawiska, gdzie wciąż jeszcze dużo było komarów. Wielkie, gorące cielsko zwierzęcia, jego ogon długi i niespokojny, błyszczące rogi, klekoczące kopyta, czerwony język, czarne, wyłupione oczy, prędkie, niecierpliwe ruchy, gdy opędzała się od owadów, lub trzęsąc wymieniem biegła z rykiem do jurty — wszystko to bezustannie napełniało dziecko trwogą, której nawet miłość do Bysia zniszczyć nie mogła. — »Przecież to jego mama!« — uspokajała siebie samą. Ale mimo to, gdy zbłąkaną krowę musiała pędzić do domu, brała ogromną gałąź do ręki i chowając się ostrożnie za drzewa, krzyczała z całej siły:
— Chot!... chot!...
Krowa ze zdumieniem oglądała się na nią, potem szła wolno do domu, wzywając rykiem zapomniane lekkomyślnie dla słodkich traw, cielę. Ten ryk, chrzęst łamanych krzaków, ciężkie stąpanie zwierzęcia, jego zapach i sapanie, gdy wprowadzone na noc do jurty leniwie przeżuwało pokarm, mile łechtały słuch wyklętych.
— Jeszcze widzą cię oczy moje. Jeszcze czuję zapach twój przed śmiercią... A Sałban nie doczekał, nie doczekał!... — żaliła się Kutujachsyt.
Życie ich silniejszem uderzyło tętnem, do serc wstąpiła otucha, wróciły stare przyzwyczajenia. Grzegórz dzień cały kosił zawzięcie. Anka suszyła i zgrabiała trawy. Czego zresztą ona nie robiła?! Od chwili, gdy zdobyła bydlę, gdy myśl jej miała się o co zaczepić, pożerała ją prawdziwa gorączka pracy.
Jak myszka zbierała w okolicy i niosła do jurty wszystko, co zdatne było na pokarm, co miało wartość. Głóg, czarne porzeczki, szczaw, dziki czosnek, słodkie korzenie, »jedzenia jezior«, galaretowate kule »wodnych jagód« — wszystko to mogło być zużyte, zachowane, gdyż wrzucone do kwaśnego mleka, rozpuszczało się w niem i nadawało lepszy smak i pożywność. Anka, wyborna gospodyni, nie dawała nawet uczuć domownikom, że robi tak znaczne w mleku oszczędności. Codzień mieli zrana zabielaną herbatę z polnych ziół, wieczorem polewkę z kwaśnego mleka i jagód, w święto zaś gotowane, zakwaszone mleko, a czasem i masło. Wszystkiego zaledwie po trochu, gdyż dobra nawet krowa niezbyt dużo daje mleka... Ale mieli wszystko... jak »ludzie«.
— Na przyszły rok znowu będzie cielę. To już będzie twoje. Tymczasem byczek podrośnie, można go będzie używać do wożenia ryby i drzewa... Ile to teraz czasu schodzi na marne, ile sił ginie!... — prawił Grzegórz.
— I nas może przybędzie... — mówiła młoda kobieta z lekkiem zawstydzeniem i kładła rękę męża na swoje zapłodnione już łono. Zawsze tak siadała koło niego, gdy spostrzegła, że zamyśla się, że oczy jego utkwione w ogień nieruchomieją i widzieć przestają...
— Nie turbuj się, nie myśl... Zapomnij, żeś chory... Każdy, kto żyje, umierać musi... Powiedz lepiej, czy zdążysz mi zbić do jutra nową beczkę na kwaśne mleko, bo tamta już pełna.
— Już pełna? — zdziwił się mąż.
— Pełna! — powiedziała z dumą. — Ach, gdybyś ty jeszcze poprawił przegrodę i bucz... Coś teraz nie widać Mergeń... może da nam spokój... może ją sumienie za Prąda gryzie?...
— To ty myślisz, że ona zgubiła rybaka?
— Ani chybił, ona... Inaczej wiatr choć łódkę by przygnał.
— Widziałem ją wczoraj, — zauważył posępnie Grzegorz.
Niepokój mignął na twarzy Anki, więc chustę poprawiła na głowie, aby go pokryć.
— Gdzie? — spytała po długiej przerwie.
— Płynęła środkiem jeziora na Wschód.
— Widzisz: w inne teraz pływa strony. Spróbuj jutro poprawić przegrodę... pomogę ci!...
Pobudzony przez nią Grzegorz powoli wciągał się do roboty, do troski gospodarczej i klepiąc kosę, wyśpiewywał nieraz wesoło. Przegrodę poprawił i wstawił w jej otwór stary bucz. Tylko gardzielą go w inną stronę obrócił, gdyż pora miała się ku jesieni, wody ochłodły, z płytkich żerowych miejsc ryba wracała do głębin. Znów na żerdziach na dachu jurty pojawiły się rozplatane do suszenia ryby.
Nikt im nie psocił. Przeciwnie, pewnego poranku znaleźli na brzegu własną łódź, a w niej wiosło i trzy sieci na dnie. W dziobie pierogi za wiązadło zatknięty był mały, drewniany krzyżyk.
Zjawisko to niezmiernie poruszyło wszystkich i przeraziło Ankę. Nie lubiła mówić o tem zdarzeniu; więc tylko w jej nieobecności Kutujachsyt spytała raz ciekawie Grzegorza:
— A cobyś powiedział, gdyby tak... wróciła?
— Ech, nic wróci. Bogata... ma wszystko.
— A Prąd, to Prąd!... ktoby pomyślał, że nie utonął?!...
— A może utonął i ona tylko łódź znalazła i sieci.
— Zawsze bądź ostrożny, Grzegorzu! — jęknęła stara.
Znowu cień tej kobiety zawisł na chwilę, jak ciemna chmura nad ich życiem. Anka nie puściła już więcej męża nad rzeczkę, tylko sama Byterchaj chodziła bucz oglądać.
Właśnie wracała z ciężkim koszem, pełnym ryb na plecach, gdy spostrzegła obok własnej ich pierogi, drugą, obcą na brzegu. Nie lubiła niespodzianek, więc serce w niej zadrżało. W jurcie u stołu na ławie siedział Prąd i spokojnie gawędził z Kutujachsyt.
— Żyjesz Prądzie?! A myśmy cię pochowali! krzyknęła szczerze uradowana Anka.
— Żyję, Anko, żyję, dzięki Bogu! I przyszedłem was odwiedzić!
— A co się z tobą działo? Gdzie się obracasz? Dlaczego teraz dopiero przyszedłeś... Tyle strachu i niepokoju najedliśmy się z twego powodu!...
— Czasu nie miałem bąkał zmieszany rybak. — Trzeba było korzystać z chwili, rybę łapać, sieci łatać...
— Porzuciłeś nas tak... bez promienia nadziei... bez kęsa...
Prąd gładził podbródek i twarz od jej spojrzenia uchylał.
— Czy ci choć dobrze?
— U was lepiej! — odrzekł wymijająco i kiwnął głową na otwarte drzwi, skąd dolatywał brzęk kosy Grzegorza.
— Skocz, Byterchaj!... zawołaj gospodarza!... Powiedz, że przyszedł Prąd!...
— »Ożyty?!« Co?...
— Ożyty, ożyty! Leć!
Dziewczyna tylko mrugnąć zdążyła znacząco Bysiowi i jak ptak poleciała na łąkę.
— Więc jak się to stało, opowiedz! — pytał wesoło Grzegorz, gdy po pierwszych powitaniach siedli do ugotowanej na cześć Prąda herbaty.
— Stało się! — odrzekł ten niechętnie, z chciwością spoglądając na podane w misie mleko. — Bydlę macie?... Dużo daje?... To może i lepiej się stało, żem znikł. Bez tego, kto wie, czyby wam co dali...
— A Mergeń wie, że mamy krowę? — spytała Anka.
— Mergeń?... Wie... A jakże... widzieliśmy z brzegu. Leży teraz przebita... Tydzień temu wróciła... i zaraz się położyła. Bardzo krwawi...
— Przebita?!... powtórzyli wszyscy.
— Pewnie zemrze. A już chciała się poprawić!...
— Powiedz Prądzie... przecie to ty odwiozłeś nam łódź i sieci! — spytał od niechcenia Grzegorz.
— Poco ja? Rozumie się, że ja odwiozłem rękami, ale ona powiedziała mi: »Prądzie, naco nam dwie łodzie i tyle sieci? Przecie oni nie mają żadnej! Odwieź im!«
— Lepiej, by nie odsyłała... Lepiej, by o nas całkiem zapomniała! — zapalczywie przerwała mu Anka.
— Zamrze ona, zamrze! Niech jej Bóg daruje przewinienia wszelkie! — mówił żałośnie Prąd. — Dajcie kosę, Grzegorzu, pójdę, spróbuję, czym nie zapomniał...
Został u nich do wieczora. Obejrzał uważnie Łysuchę i zrobił kilka rozsądnych uwag; popieścił Bysia, pogładził po głowie Byterchaj i dał jej gościńca — tłustą, wędzoną rybę. Anka nalała mu trochę mleka do wiaderka z brzozowej kory.
— A może zostaniesz na noc?... Wiatr się zrywa. Będzie fala!... kusili go.
— Nie... nie mogę... nie sposób... Leży sama, pić nie ma jej kto podać! A zawsze żywa przecież jest dusza... Aby tylko wyżyła, już moja w tem głowa, że się poprawi... Dobrze tu u was teraz, wesoło, macie bydlę... ale nie sposób... Będę do was chodził, sąsiadami zostaniem... ale nie sposób!...
Poczciwiec wziął wiaderko i utykając, powlókł się do łodzi; odprowadzili go i stali na brzegu, aż wsiadł i odpłynął do ciemniejącej wdali wyspy z pochylonemi nad wodą drzewami.







XI.

Zawiały wiatry z zachodu, spotkały się z wiatrami ze wschodu, zaskoczyły chmury za chmury, w niebie zawrzało jak w garnku, a gdy wiatr północny owiał wszystko lodowatem tchnieniem, polały się dżdże rzęsiste, bez przerwy, bez końca. Ich szum syczący, ich plusk ckliwy, zmieszany z łkającym gwarem zbałwanionyeh jezior, dopełniły miary smutku tej okolicy otwartej, płaskiej i mokrej. W osłonie dżdżów zamieniła się ona w szarą, mętną plamę. Nizko płynące obłoki zamazały jej rysy, pogasiły blaski i barwy, wichry trzęsły nią, jak porzuconą szmatą, szaruga żłobiła na ziemi brzydkie, brudne rysy.
— Dobrze, że choć siano zdążyliśmy w kopy postawić!... — mówił Grzegórz.
— Ale źle, żeś ziemi na dach nie nasypał. Doprawdy, nie wiem, gdzie się schowamy! — wyrzucała mu Anka.
— Gdzie się schowamy? Toć pod ławami, nad stołem jeszcze nie kapie...
— Poczekaj, przyjdzie i na to kolej! Aby choć w spiżarce suszona ryba nie zamokła!
»Kolej« nie kazała na siebie czekać; kapało wszędzie. Zimna woda nie uspasabia ludzi uprzejmie. Nie kłócili się jednak. Nie mieli z kim. Anka z dobrotliwą wesołością usuwała wszelkie powody zatargów. Czasem Grzegórz, którego kości z nadejściem słot znowu boleć zaczęły, myślał, że mu się uda pogderać i zaczynał:
— Bo te kobiety, to zawsze...
— O tak, głupie te kobiety! — zgadzała się Anka — kochają was, pracują dla was, dzieci wam niańczą, lepiej, by wszystkie, jak Mergeń...
— Zaraz Mergeń! mruczał zmieszany mężczyzna.
Innym razem, gdy gderał i srożył się, brała go za ramię i prowadziła do ognia:
— Przestań stary! Przyznaj się odrazu, że ci dzisiaj gorzej... że znów cię męczą i kości i ciało... Siądź tu sobie w cieple, siądź i ogrzej się!...
— Kiedy kapie...
— A niech sobie kapie! Nie utopi nas. Da Bóg, przyjdzie pogoda, nasypiemy ziemi na dach.
Sama korzystała z najmniejszej przerwy w ulewie, z najmniejszego zelżenia wiatru i biegła licho odziana w dziurawem obuwiu na łąkę po siano dla Łysuchy, nad rzeczkę obejrzeć bucz, na jeziora sieci zmienić. Nie pozwalała ruszyć odłożonych na zimę zapasów, lecz starała się ich przysporzyć.
— Niech będzie błogosławiona ręka, która przysłała ją nam na umniejszenie boleści naszych! — modliła się za nią głośno jęcząca bez przerwy z zimna i wilgoci, Kutujachsyt.
Lecz trwało to niedługo. Pewnego wieczoru drzwi się niespodzianie otwarły i wsunął się Prąd zabłocony i mokry. Za nim weszła Mergeń zmieniona, wychudła, z oczami gorejącemi, jak pochodnie.
— Zmyło, zupełnie zmyło pokrycie z naszego szałasu. Nie sposób dotrwać... Gorzej, niż w czystem polu!... Brrr! Co za zimno. A u was dobrze, ciepło i sucho...
— Zawsze powiadam, że lepiej w kupie! — zagadał rybak, zdejmując przed ogniem odzież. Mergeń odeszła w kąt i rzuciła węzeł z rzeczami, na dawnem swem miejscu. Przyjęli ją, bo co mieli robić? Nawet im do głowy nie przyszło odpłacić jej teraz za krzywdy. Dom jest własnością tych, co potrzebują ciepła i schroniska. Zresztą nie przydałoby się to na nic. Doprowadzona do ostateczności, poparta przez Prąda, mogłaby się na nich porwać i Bóg wie, czego narobić.
Ale wraz z nią weszła do domu posępność. Nic nie robiła; mówiła, jak zwykle, niewiele, po całych dniach siedziała przed kominem i nie szczędząc, paliła chrust, pokornie noszony przez Byterchaj na chudych ramionach. Ostry profil jej wyniosłej postaci, oczy błyszczące przenikliwie, mroziły wszelką rozmowę; rozmawiali swobodnie tylko za drzwiami; nawet Prąd nie lubił przy niej żartować, a Anka drżała, ilekroć na jej twarz lub palce padało spojrzenie tej występnej kobiety. To dobro i słodycz, które tak niedawno promieniowały od szczęśliwej gosposi i łagodziły najprzykrzejsze chwile, zawiędły, zmalały. Troskliwość jej i wola co chwila trafiały na drobne, ale nieuniknione przeszkody. Kutujachsyt często nie miała cieplej wody do obmycia ran, gdyż naczynie potrzebne było dla Mergeń; odzież nie została wczas zreperowaną, gdyż Anka mogła to zrobić tylko przy świetle ognia, więc musiała czekać, aż Mergeń odejdzie od komina. Gdy Mergeń spała, wszelka, głośniejsza rozmowa wywoływała potok klątw i wymysłów. Byterchaj nie wiedziała, kiedy ma zamiatać izbę, gdyż Mergeń niezmiernie gniewała się na nią to za kurz, to za śmieci. Często zburczana i wyszturchana, zestraszona, kładła się nie na swem posianiu, lecz wbrew zakazowi Anki, zasypiała, wsparłszy spłakaną twarzyczkę na karku Bysia.
Za to Mergeń szybko wracała do zdrowia w cieple i większej wygodzie. Po tygodniu kazała sobie pokazać swoje bogactwo, które przez dwa dni Prąd przewoził z wyspy. Były tam znaczne zapasy tranu, ryby suszonej, wreszcie odzież, naczynia, oręż, zrabowane przez nią w samotnych, opuszczonych na czas połowu, sadybach rybackich. Przeglądała je z dumą wojownika.
— Dlaczego rozwiązaliście bez pozwolenia pęki ryby suszonej?! — spytała surowo.
— Psuć się zaczęły... Trzeba było je zużyć! — odpowiedziała pospiesznie Anka.
— Niech gniją, nie wasze! Dość, że oddałam wam sieci...
— Sieci nasze były! — bąknął Grzegorz.
— Były!... Czy mielibyście je, gdybym nie chciała?... Przecie przychodziłeś je zabrać, Grzegorzu, pamiętasz?
— Wiedźma! — mruczał Grzegorz. — Kiedy siądę koło niej, zaraz na mnie z tej strony ciało drgać poczyna... I rany bardziej się ropią, od czasu, jak przyszła...
— Ee! Darujcie jej! Już się chciała poprawić, ale tknęli ją żelazem w wątrobę. Wiadomo, że od wątroby złość... Poczekajcie, lato przyjdzie, pójdziemy sobie! — prosił Prąd.
— Nie wiem, jak dotrwamy do lata! — zauważyła z westchnieniem Anka.
Prąd też wzdychał, kiwał głową, uśmiechał się żałośnie i w poczuciu swej winy wyręczał Grzegorza gdzie mógł, pracował, ile sił stało.
Zwolna Mergeń zawładnęła bez podziału rządami w jurcie.
— Dziś trzeba wszystkie sieci połatać, a jutro przeniesiecie je na inne jezioro. Tam lepsza ryba! — rozkazywała.
Nawet do zbioru siana wmieszała się i nie pozwoliła go stożyć...
— Zgnije... wilgotne!
Anka spłakała się tego wieczora, pokłóciła z Grzegorzem, ale siano zostało w kopach.
Tymczasem przyszła pogodna rudo-złota jesień. Krzewy głogów, maliny, czarne porzeczki w nocnych chłodach poczerwieniały, jak ogień, delikatne złote brzózki poczęły drżeć od byle wietrzyka i ronić przejrzyste listki; niebo srebrnych nabrało odblasków i zbladły stygnące jeziora. Brudno-zielone mchy wypłynęły z pośród pożółkłych traw i zabarwiły ogołocone z liści zarośla i lasy. Noce urosły i wydłużyły się wieczory.
Upływały one zwykle w głębokiem milczeniu lub na krótkich, gospodarczych uwagach. Anka szyła małe koszulki i powijaszki. Mergeń w pałąk zgięta, grzała przed ogniem to plecy, to kolana.
— Czego oni milczą? Czego ona nawet nie patrzy w moją stronę? — pytała raz Prąda.
— Ech, stara! Tutaj nawet ja z tobą po staremu pogadać nie mogę, jak bywało u nas na wyspie... ludzie dokoła... Serce nie lubi uszów!
— Nie lubią mnie. Zaco mają mnie lubić, kiedy sama lubić ich nie mogę... Co mi z nich? Gorzej nudno, niż na pustyni...
— A ty pożałuj ich... Choć chwilkę pożałuj, czy tych, czy innych, a zaraz ulży!
— Nie mogę! — odrzekła i odwróciła odeń suche, pałające oczy. Ty, Prądzie, tobyś kołek lubił w braku ludzi... Coś ty wart?! — dodała po chwili.
— W lecie wyniesiemy się znowu na wyspę! — szepnął Jakut.
— Ha! kto wre, co się stanie do lata! Może ci nogi odpadną...
Jesień mijała szybkimi krokami. Już przeleciały ptaki wędrowne, już ścinające się po nocach drobniejsze, ukryte wśród traw kałuże nie odmarzały we dnie. Lecz w południe wciąż jeszcze słońce dobrze przypiekało i niezrównany blask jego spędzał mgły nocne i złocił jeziora.
Codzień mieszkańcy jurty poświęcali część czasu zabezpieczeniu swej jurty od mrozu. Nawóz, który dostarczała Łysucha, wyśmienicie nadawał się jako zewnętrzny tynk domostwa. Lecz Mergeń nagle zaczęła grymasić.
— Wcale to niepotrzebne. Nawóz podeschnie i zaraz się od słońca palić zacznie. Grubo gliny, szpary utkać mchem i po wszystkiem. A krowę zupełniebym z jurty wygnała. Niema ścieku, niema dziur do wyrzucania nawozu... Wieczna będzie wilgoć i smrody. Niech sobie wybudują oddzielny chlew! Poco ludzi dla bydlęcia gubić?
Anka, usłyszawszy te herezye, aż rękami plasnęła ze zgrozy, ale pomyślawszy, zgodziła się.
— Czepia się!... ale niech ją!... Dobrze, zbudujemy chlew.
Prąd, który się bał awantury, zdziwiony był jej spokojem.
— Ano zbudujemy... Zaraz jutro zacznę z Grzegorzem bale i słupy rąbać...
Grzegórz, którego Anka wtajemniczyła w swój pomysł, ochoczo zabrał się do roboty. W parę dni już stanął szkielet maleńkiej jurty i zaczęli go obstawiać pionowo dylami, a Anka wraz z Byterchaj w miarę postępu roboty obmazywały ściany gliną i obrzucały grubo ziemią aż po szczyt.
Jurteczka miała kominek, parę okienek, podłogę w części wyłożoną dylami, a w części ubitą z gliny. Była tak małą, że krowa wypełniała ją prawie całkowicie. Tylko koło komina u żłobu było nieduże, wązkie miejsce, gdzie można było postawić tapczan na dwoje ludzi. Mergeń wszystko dostrzegła, ale milczała. I ona miała jakieś projekta, związane z wyrzuceniem Anki w czasie ciąży do chlewu. Dach jurty i północną ścianę dla ciepła obrzucono sianem, które w kopach zniesiono z łąk, jako pierwsze dla spożycia zapasy. Niedługo potem nastąpiło uroczyste osadzenie Łysuchy i Bysia na nowem mieszkaniu, a nazajutrz Grzegorzowie przenieśli do chlewu swoje posłania.
Z początku noc tylko w nim spędzali; potem coraz wcześniej wymykali się do swej chałupki i coraz dłużej palii się w jej kominku wesoły ogieniek. Byterchaj przesiadywała tam bezustanku, nocowałaby nawet, gdyby było miejsce. Lecz jurta dla ciepła była umyślnie zrobiona tak małą, że nic już tam zmieścić się nie mogło. Zostawało tylko wążkie, nizkie przejście między ścianami, a bokiem zwierzęcia. Przejście to nie wstrzymywało jednak Byterchaj, nie wstrzymywało też i Prąda, który odwiedzał sąsiadów »od czasu do czasu«. Dla spotęgowania przyjemnych wrażeń wizyty, gotowali sobie zazwyczaj herbatę z traw leśnych. Mergeń całe długie wieczory spędzała nieraz samotna w starej jurcie i tylko jęki Kutujachsyt naruszały grobowe milczenie opuszczonego budynku.
Tymczasem ze dworu dolatywały śmiechy i głośna gawęda. Mergeń wtedy zawodziła pieśń długą, smętną i dziką, którą jak gdyby chciała stłumić zewnętrzne wrażenia, ale częściej wychodziła na dwór, słuchała rozmów, łowiła wyrazy, wreszcie wołała Byterchaj i Prąda, pod pozorem, że późno, że czas już spać.
— Jutro do roboty znowu wstaniecie o południu. Dość już nasuszyliście zębów!
— Och, jaka skora napędzać do roboty innych! — szeptała, tuląc się do Grzegorza, Anka.
— A niech tam! Dobrze, żeśmy się tu przenieśli, od razu mi w kościach ulżyło.
— Spać tam spokojnie nie mogłam. Co się ta piekielnica ruszyła, zaraz budziłam się, zdawało mi się, że idzie z nożem.
— Już śpij! Tu nie przyjdzie.
— A co dalej?
— Co dalej?... Zabiją ją... bo ona nie porzuci swych złodziejskich przyzwyczajeń i my zostaniemy z jej bogactwem.
Mergeń coraz mocniej wzburzona, coraz częściej robiła Prądowi wyrzuty.
— Opuszczasz mnie!... Zaniedbujesz!... Może durzysz się w tej dziuplastej wierzbie?
— Ależ nie. Tylko ty nie lubisz rozmawiać, Mergeń... Czyż można zapomnieć o takiej doskonałej, jak ty, kobiecie?
Słuchała jego pochwał, ale nie dopuszczała go do siebie. Stał jej się wstrętny. Prócz tego rany jego od zimna i pracy rozszerzyły się i więcej cuchnęły.
— Widzisz, jakaś ty: ani sobie, ani ludziom!
Ale ona wiedziała o takich, dla których byłaby dobra i chętna.
— Milcz i wynoś się!
Nazajutrz powtarzało się to samo. Znów samotność, ogień trzeszczący na ogień, jęki Kutujachsyt, a na zewnątrz gwar głosów. Ktoś opowiada bajkę i w odpowiednich ustępach śpiewa... wyrazy ludzi, bohaterów, cudownych koni, potężnych nieprzyjaciół i... bogów.
Wydało jej się, że poznaje głos Grzegorza. On rzadko opowiadał bajki. Lubiła go słuchać. Wyszła przed próg. Tuman słał się po ziemi, a wysoko w górze migotały roje gwiazd. Tak, istotnie zmienił głos i rozpoczął nowe opowiadanie... Nie, to nie było opowiadanie, to była pieśń miłosna!
»Ach serce! Dlaczego zmuszasz mówić me ruchliwe usta? Dlaczego słuchasz tak chciwie?
»Gdyby wyrazy me mogły przebić powietrze i utkwić w pamięci twej, och, śpiewałbym ja śpiewał bez przerwy, bezustanku...
»Czemu zwątlało serce me? czemu bystre oczy nie widzą, osłabła, zmieszała się myśl moja?!
»Ej, jahaj! Precz smutek... Będziem śmiać się wesoło, będziemy cieszyć, póki czas... wszak życie ucieka!...
»Ej! niech dźwięczy miedziane me gardło, niech niesie pieśń... Kochajmy, póki starość i choroby nie zmogły nas, nie zmieniły nas w garść popiołu...
»Gdym po raz pierwszy przyszedł do ciebie, powiedziałem ci: oto jestem. W snach nocy zjawiać się będę u boku twego, we dnie chodzić będę na jawie za tobą, jak cień...
»Ach! Gdybym siłą swej pieśni mógł wstrzymać wietrzyki, gdybym mógł chmury rozpędzać, lub ochładzać mógł słońca gorąco, ach! obwiewałbym cię, obwiewałbym wciąż!...«
Pieśń tę on nieraz jej śpiewał.
Mergeń otworzyła drzwi gwałtownie. W oświeconej ogniem głębi siedzieli zasłuchani z twarzami wspartemi na dłoniach Prąd i Byterchaj; Anka oczów nie spuszczała z męża. Nikt nie zauważył, że ktoś zagląda do jurty. Tylko krowa zwróciła w stronę Mergeń rogatą głowę i błysnęła ślepiami.
— Prądzie, chodź zaraz! zabrzmiał nagle chrapliwy głos i drżeniem napełnił serca obecnych.
— Czego?
— Chodź! Dość już tego! Mówię, ci, że dość...
— Idź, idź, — wypchnęła go Anka.
— Co się stało? — pytał Prąd, skrobiąc się w głowę, gdy znaleźli się w jurcie i on spojrzał w rozognione oczy kobiety.
— Słowa ludzkiego po całych dniach nie słyszę... Twarzy ludzkiej nie widzę... Tylko jęki umierającej Kutujachsyt!... A wy tam wyprawiacie wesela!... Dość!... Nie pozwolę!... Po dwa razy spijacie herbatę... innym mleka i masła nie staje... Dość tego! Czy gdy potem nie stanie jedzenia, nie będę musiała własnem, pożywieniem was karmić... Czy teraz nie korzystacie z mego dobytku, z sieci, z łodzi, z naczyń. Czyś ty nie pomagał im siana zbierać i stożyć... chlewa stawiać... a czyś ty nie mój, — powiedz?!
— Twój, ależ twój!... — upewniał ją łagodnie.
— Więc widzisz. Krowa może ich, ale jedząc mleko osobno, objadają nas. Gubią życie nasze dla zachowania swego.... Gdy przyjdzie głód, umrą najpierw wygłodzeni i spracowani. Ty umrzesz, a ja nie chcę, żebyś ty umarł. Niech lepiej oni umierają. Powiedz im, że ja chcę, ja każę, żeby wprowadzili się znów, że inaczej krowę wypędzę, chlew spalę... Żeby się wprowadzili koniecznie!
— Nie, tego im powiedzieć nie mogę. Nie zechcą słuchać... Wolni ludzie!...
— Dobrze! Nie gadaj, to ich zaraz spalę!...
Schwyciła głownię.
— Ależ powiem, powiem!... O jej, kobieto! Jutro powiem, uspokój się!... Choć Anka pewnie się nie zgodzi. Krowa jej własna... Przedtem męża jej zabrać chciałaś, teraz krowę... Myślałem już; żeś się poprawiła...
Rozśmiała się i odepchnęła go. Do jurty lękliwie wsunęła się Byterchaj.
— Głupiś. Zobaczymy jutro, co zaśpiewa twoja piękna lala.
Odeszła w kąt i zrzuciła odzież. Prąd rozbierał się i rozmyślał.
— Co jej strzeliło? Nie wyrozumieć nigdy baby!... Bezmyślne są. Jutro napewno się chwycą za gardło... Muszę Grzegorza uprzedzić. Wiem, co poradzę... Niech w chlewku sypia Anka z Byterchaj, a Grzegorz tu... Wtedy Anki jak gdyby nie było... Albo jeszcze lepiej, niech tam sypia Mergeń...
Uspokojony pomysłem usnął szybko i twardo po pracy.
Mergeń jednak usnąć nie mogła. Wszystkie nadzieje i radości zbudzone pieśnią, wypłynęły przed nią... I wszystkie znikły z pojawieniem się tej białolicy... Cały orszak nieszczęść w tropy za nią przyszedł. Gdyby ona nie pojawiła się, możeby starczyło pokarmu i nie nastałaby ta szalona noc... Teraz ona, Mergeń, nie byłaby sama... nie rzuciłby jej Grzegorz... nie nienawidziliby jej, jak zwierza dzikiego wszyscy. Serce jej zatwardziałe w gniewie już miękło i myślała, że wrócą dnie, kiedy uśmiechała się i umiała dobrze życzyć... Teraz znów noc, zimno, ohyda! I nic już odmienić nie może, gdyż stało się... Wspomniała wyraz twarzy Grzegorza, gdy ją odepchnął na brzegu rzeczki i ten wieczór gorący, purpurowy, gwiaździsty otoczył ją znów, jak na jawie... Zerwała się.
...A teraz... oni tam śpią, zarzuciwszy sobie ramiona na szyję... Bydlęta ciepłym oddechem grzeją im ciała... Serca ich biją spokojnie... I tam gdzieś daleko równie spokojnie w cieple i rozkoszy spoczywa obok innej człowiek, którego ona kochała pierwszego i który ją wtrącił aż tutaj...
Zimny dreszcz przebiegł jej plecy.
Zwlekła się z pościeli i zaczęła dmuchać na ogień. Słabo zatliła się jedna, jedyna, pozostała w kominie głownia. Wyszła po drwa, lecz nie wróciła. W szarym brzasku świtania widok cichego chlewka uderzył ją, jak zmora... Nikły strumyk dymu snuł się z komina.
— Sam się zapalił! — pomyślała z dziką radością i wróciła do jurty. Nasłuchiwała chwilę i przekonawszy się, że Prąd śpi, że Kutujachsyt jęczy nie głośniej, niż zwykle, schwyciła głownię, wybiegła i wsunęła ją w siano, nawalone dla ciepła na północną ścianę obórki. Poczem wróciła pośpiesznie, ale nie mogła w jurcie dosiedzieć. Znów wybiegła, nieostrożna, rozgorączkowana, drzwi za sobą zapomniała zamknąć, krwawe języki lizały już chlewek z góry i boków, obwiły w koło. Wietrzyk poranny rozdymał płomienie. Mergeń wszakże zdążyła jeszcze dopaść i przywalić drzwi złapanym pod ręką klocem. Był czas po temu, gdyż jednocześnie prawie rozległ się ryk bydła, potem mignęła blada twarz i ręce, potem rozległo się gwałtowne do drzwi dobijanie i... okropny, nieludzki krzyk:
— Ratunku!... Gore!... Otwórzcie!...
Prąd, Byterchaj, nawet Kutujachsyt wypadli na krzyk ten z jurty. — »Gdzie pali się, gdzie pali!« — powtarzali bezmyślnie, choć tuż przed nimi stała kupa płomieni, we wnętrzu której kotłowały się głosy nieludzkie bólu i rozpaczy, przejmujący ryk bydląt, szamotanie się mocujących ciał. Prąd dostrzegł nareszcie przywalone drzwi, rzucił się i choć płomienie jak węże chwytały go żądłami za ręce, za nagie ramiona, odwalił pień i drzwi otworzył. W tejże chwili wyjrzała stamtąd rogata głowa Łysuchy, ale bydlę nie mogło już wyjść, upadło i zamknęło sobą otwór. Prąd próbował ją wyciągnąć, szarpał, bił, lecz biedne zwierzę wstać nie mogło, trzęsło się tylko i ryczało. Ostatnim wysiłkiem rozpaczy zerwało się, jakby uderzone z tyłu, na kolana i piersią uderzyło we framugę drzwi. Cała nadpalona już ściana zatrzęsła się, belki jej wyleciały i przywaliły Prąda oraz krowę stosem płonących głowni. Nogi nieszczęśliwego, poranione, biedne nogi widać było z pod skrzyżowanych na nim dyli. Silił się oprzeć na nich i wyrwać z okropnego potrzasku. Mergeń doskoczyła i zapominając o własnem niebezpieczeństwie, zaczęła rozrzucać płonący budulec.
Nagle za mocniejszym wichru powiewem wysunęły się z wnętrza domu kłęby czarnego dymu i krwawe płomienie, jak wielożądły język olbrzymiego smoka i ogarnęły ją, a jednocześnie cały budynek nachylony już w jej stronę, zachwiał się i runął. Główna belka dachu uderzyła ją w piersi, — powaliła i przygwoździła do ziemi. Strasznie jęcząc, wiła się w gorejącem zarzewiu. Wreszcie umilkła.
Wschodzące słońce oblało złotem siwe dymy zgliszcza i skamieniałe z przerażenia postacie Byterchaj i Kutujachsyt.







XII.

Kutujachsyt wróciła natychmiast do jurty, położyła się i więcej nie wstała. Umarła w parę dni potem. Byterchaj została sama. Strach już jej nie opuszczał. Miała pod ręką zapasy żywności, ale bała się drzwi otworzyć. Żyła myszami, głogiem, korzonkami, jakie mogła uzbierać w pobliżu. Chudła, bladła, coraz bardziej traciła siły, większość dnia wolnego od łapania zwierząt, zbierania jagód, spędzała siedząc w jurcie, choć zaduch rozkładającego się ciała Kutujachsyt zatruwał powietrze. Wreszcie los zesłał jej oswobodziciela. Dostrzegła go pewnego wieczora, gdy wracała z wiaderkiem wody. Był to zwierz bury, czarny i duży jak Łysucha. Dziewczynka aż drgnęła z radości, gdyż z początku wydało jej się, że to istotnie Łysucha, że nic nie było, że zaraz wyjdą i Anka i Grzegorz. Lecz gość miał kosmatą, trójkątną mordę, ogromne pazury, a nie miał rogów i ogona. Dostrzegłszy ją zatrzymał się i przysiadł, a potem zaczął tylną nogą skrobać sobie za uchem. Byterchaj wpadła pospiesznie do jurty, drzwi za sobą zatrzasnęła i ciekawie patrzyła przez okienko, co dalej będzie. Zwierz na trzask drzwi strwożył się, podniósł na zadnie łapy i obejrzał wokoło. Było cicho, ciemnawo, tylko jezioro czerwone od łuny wieczornej pluskało w oddali, więc uspokoił się, podszedł do zgliszcza, trącił pyskiem zsiniałą głowę Mergeń i zaczął szarpać ciało. Całą noc prawie hałasował, ruszał i przetaczał bale.
Nad ranem Byterchaj już nie widziała trupów, lecz białe kości i krwawe szczątki rozrzucone wśród węgli... Niedźwiedź opodal spał, wetknąwszy mordę między łapy... Dwa dni ucztował przed drzwiami jurty. Ostatniej nocy miał nawet przeszkodę, walczył z jakiemiś zwierzętami i ryczał gniewnie. Lecz nie odszedł. Nad ranem znowu dziewczynka Spostrzegła go na zwykłem miejscu, śpiącego na słońcu... Pragnienie i głód strasznie męczyły ją, lecz wyjść nie śmiała... Usiadła w kąciku, umierająca prawie i marzyła o tych lasach zielonych, o tych ziemiach nad wielkiem jeziorem, gdzie mieszkają szczęśliwi ludzie, gdzie swobodnie biegają dzieci i cielęta... Ocucił ją szmer w oknie. Ogromna kosmata morda i zbrojna w pazury łapa, wsunęły się prawie jednocześnie, lecz otwór był za mały... Zwierz łypnął ślepiami i cofnął się... Nie dał jednak za wygraną... Słyszała jak chodził dokoła jurty i kłapał po trawach. Wreszcie skoczył niezgrabnie na dach, który zatrzeszczał pod jego ciężarem... Drapanie, szmer zlatującej ziemi, wreszcie ruch dyli pułapu wskazywały, że kopie... Po niejakim czasie okrąglaki rozsunęły się i zwaliły z wielkim hałasem i w jasnym otworze ukazała się głowa z krwawemi ślepiami.
Zwierz zajrzał i spuścił się tyłem do wnętrza. Tu stanął, otrząsnął się z kurzu, wyciągnął nos, zawęszył i poszedł wprost do łoża Kutujachsyt... Ale... po drodze spojrzenie jego spotkało się z błyszczącemi jak karbunkuł oczami Byterchaj...
Zerwał się na tylne łapy, zacharczał i dysząc coraz wścieklej, plwając i kłapiąc zębami, szedł ku niej najeżony, straszny... Dziewczynka nie ruszała się, nie krzyczała i nawet nie wydala jęku, gdy chude jej ciałko przycisnął łapą do ławy...

Śniegi zasypały zamarzłe jeziora, rzadkie lasy i ubogą ziemię. Potężny mróz skuł wszystko na twardy kryształ.
Gmina dowiedziawszy się od myśliwców, że nie widać dymów z jurty trędowatych, posłała umyślnego, aby się przekonać, czy istotnie Bóg zdjął z niej »przekleństwo«. Jakut długo krzyczał bez skutku, wreszcie dzidą drzwi podważył... Dostrzegł wyłamany dach i domyślił się.
— »Niedźwiedź«! — mruknął.
Z tem wrócił do księcia... Wtedy zebranie uchwaliło posłać pieniądze do miasteczka na zakupienie żałobnej mszy, a jurtę spalić.
Nowy posłaniec przeżegnawszy się pobożnie podłożył wiązkę zapalonego chrustu pod zrąb starego, przesiąkłego jadem budynku... Stanął opodal i czekał, aż chmury dymu wyrwawszy się na zewnątrz, upewniły go, że ogień dobrze się zajął. Wtedy wrócił do swoich.
Na miejscu pozostały tylko dwa place popiołu i trochę kości. Cała ta okolica, jak daleko sięgały wędrówki trędowatych, została na długo pustą i nieodwiedzaną... Nikt nie śmiał zrywać tu jagód, łapać ryby, ścigać kryjącej się zwierzyny...
Ale śniedź życia nie wyrwana z korzeniem, nie zniszczona w zarodku przez śmierć poprzednich ofiar, znowu wykwitnie gdzieś na ciałach ludzkich i znowu zaludnią się i zajęczą wyklęte, pustynie.

Warszawa 24 sierpnia 1899.









  1. Przekręcone Wiaziemski.
  2. »Ałycza« — skrócone »łycza« — gatunek śliwek krajowych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.