<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Burza
Pochodzenie Ave Patria
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1935
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BURZA

I.
PORANEK.

Dawno już nie spał; przebudził się jeszcze nad ranem, w głuchą noc i leżał z przymkniętemi oczami, bez ruchu, zasłuchany w monotonne bicie fal, w dziką wrzawę morza, bełkocącego gdzieś, w przestrzeni nieodgadnionej, jakby leżał na dnie konchy, wiecznie rozełkanej konającemi szumami mórz dalekich…
Godziny przesuwały się niemym, lękliwym korowodem milczenia, niby widma, trwożnie płowiejące od świtów i w sobie zasłuchane…
W martwej ciszy domu tylko zegar dzwonił przejmującym głosem, że dźwięk zimny połyskliwem a bolesnem ostrzem przebijał go nawskroś i marł w zapomnieniu, dzień wciskał szczelinami okienic różane palce i zwolna wyłaniał wiotkie majaki sprzętów i ścian, rozpylając jeszcze martwy i zimny brzask.
Nie wiedział o niczem, zapomniał nawet o sobie, kołysząc się leniwie wraz z falami poszumów, wznosił się i zapadał, jak morze, budzące się, a jeszcze senne w mrocznych głębiach, krążył wśród rozpierzchłych i rozbłąkanych myśli, w najgłębszej niepamięci ciszy i bezczucia. Niósł się, jak fala, urodzona w bezkresie i do nieodgadnionych brzegów płynąca…
Naraz okiennica szczęknęła o mur, i struga ostrego światła lunęła na pokój, uniósł się prędko i padł zpowrotem, błądząc cichemi, jeszcze nieświadomemi oczami po sczerniałych belkowaniach sufitu i nasłuchując mocniejszych krzyków morza.
— Odpływ?
— Tak, ale morze złe, niewiele sieci dzisiaj wyjechało na połów…
— Pogoda przecież… — szepnął, przymykając oczy przed światłem.
— Niech pan spojrzy… — odrzekła Bretonka, otwierając okno i podając mu paczkę listów i gazet.
— Mglisto i ciepło! — Pieściwy powiew ogarnął mu twarz.
— Za ciepło; tak jasno na wybrzeżach, że nawet widać Czerwone Skały!
— To na drugim przypływie burza…
— Może przyjść i wcześniej, bo żagle się nie wzdymają.
Przerzucił szybko gazety, czytał adresy na listach i zwalał wszystko dość niecierpliwie na dywan, aż zapomniawszy znowu o sobie, zapatrzył się w omgloną, błękitnawą taflę morza, w nieskończoną topiel, przez którą żeglowało blade, ogromne słońce.
— Przynieść śniadanie?
— Zejdę do jadalni! — szepnął niechętnie, srogo na nią spoglądając.
— Wie pan, panie z wieży jutro wyjeżdżają! — powiedziała, stając przy drzwiach.
— Jutro odjeżdżają?… — Usiadł na łóżku ze zdumienia.
— Była w nocy depesza, i panienka mówiła patronowi, że jutro…
— Jutro… nie, to niemożebne! — wykrzyknął do siebie.
— Tak mówiła, żądała rachunku!…
Nic się już nie odezwał, ale skoro Bretonka wyszła, zaklął mocno i zapalił papierosa, nie smakował mu jednak, i tak mu ręce drżały, że rzucił go przez okno i utonął oczami w słonecznej pożodze, skrzącej się w koliskach fal, wzdymających się leniwie pod wiotką przysłoną mgieł, przeżuwał tę wieść niespodziewaną i bolesną.
— Odjadą jutro i… po wszystkiem… — wykrzyknął naraz i zerwał się nagle, aby się ubierać, ale wszystko leciało mu z rąk, mylił się, bo zapominał z pośpiechu, stawał przy oknie i patrzył tępym, nie widzącym nic wzrokiem w czarne żagle, majaczące na horyzoncie.
— Odjadą jutro! — szepnął znowu, wstrząsając się lodowatym dreszczem, zły namiętny uśmiech prześlizgnął się przez jego usta zacięte, oczy szare trysnęły ponurem światłem, w twarzy zaś wyryło się jakieś zagadkowe, nieugięte postanowienie, przygiął się jakby do skoku drapieżnego.
— Jeszcze nie wszystko stracone, nie…
Ubrał się prędko i wyszedł na balkon, z którego granitowe schody o żelaznych poręczach, spiętych bluszczem i czerwonemi różami, prowadziły na niski w tem miejscu brzeg morza, że fale, na większym przypływie, podpływały niemal pod okna.
Na wybrzeżu było jeszcze pusto; ocean, jak zielonawy łan, omglony, kołysał się wolno, z głuchym, ciężkim poszumem, jakieś statki nierozpoznane, jakby zawieszone w powietrzu, czerniały na horyzoncie, niby ptaki z rozpostartemi skrzydłami.
Po prawej stronie zataczało olbrzymi łuk wybrzeże żółtą linją żwirów i postrzępionemi, dzikiemi zwaliskami skał granitowych, na których gdzie niegdzie wznosiły się ogromne Menhiry lub pochylało się, jakby zasłuchane w gędźbę oceanu, jakieś drzewo samotne, a na końcu tego półkola, ledwie ogarniętego wzrokiem, wychylała się potężna grupa Skał Czerwonych, wciśnięta w ocean, niby pięść olbrzyma, o którą roztrącały się z wściekłością i hukiem wzburzone, wzdęte fale.
Spieniony wręb oceanu kołysał się leniwie, bił miejscami o wystające z dna kamienie, tryskał fontannami i cofał się wolno z głuchym, monotonnym szumem.
Mewy cicho żerowały wśród nikłych, poszarpanych mgieł, że tylko niekiedy jękliwy krzyk rozdzierał senną ciszę poranku.
Cofnął się rychło z balkonu, raziło go słońce zbyt jaskrawe i dyszące upałem, rozdrażniał ostry i przykry zapach morszczyzn i przejmowało gorączką wzmagające się zniecierpliwienie.
W sali jadalnej nie było jej, ni matki.
Kilkanaście osób siedziało przy głównym, środkowym stole.
Czarno odziane Bretonki, w białych, sztywnych kornetach na głowach, podobne do mniszek z surowości wychudłych twarzy, poruszały się ociężale, roznosząc kawę…
Jadalnia o gotyckich sklepieniach, pokrytych wybladłą, odwieczną polichromją, wysoka była, jak kościół, olbrzymie okna ostrołukowe w górnej połowie jeszcze witrażowe, rozsiewały gorące blaski na kwiaty, poustawiane na stole, niby wytryski purpury i drogich kamieni, rozsiewały mdlejącą, mocną woń, otwartemi oknami zawiewał duszący, namiętny zapach heljotropów i sypki, przewalający się po ostrych żwirach, grochot fal.
Przywitał się z grupą malarzy, którzy ze sztalugami na plecach, w żółtych bluzach z żaglowego płótna i w sabotach, śpiesznie dopijali śniadania.
Usiadł pod oknem, przy małym stoliku.
Cisza zaległa chłodna i dyskretna, spojrzenia krzyżowały się zimne, prawie niechętne.
Kilka kobiet patrzyło sennie w morze.
Jakiś Anglik, z oczami pastora i ze szczęką ludożercy, siedział przy wyzywająco strojnej paryżance, dającej znaki malarzom, że wybuchali śmiechem i złośliwemi uwagami.
— Ivonne — szepnął do jednej z Bretonek. — Czy pani z wieży była już na śniadaniu?
— Dosyć dawno.
— Są teraz u siebie?
— Nie, siwa pani pojechała do Fouesnaut, a panienka miała iść malować do lasu.
— Gdzie l’abbé Binet?
— Pojechał za starszą panią.
Poszedł śpiesznie w las, rozciągający się dokoła zamku, na urwistym brzegu, zarzuconym potrzaskanemi granitami, wiecznie szarpanemi falami oceanu. Las był rzadki, martwy, tragiczny jakiś, drzewa stały posępnie, ciche i pochylone od burz i walki, białawe pnie buków wznosiły się ciężko z nad złomów, a gdzie niegdzie dęby olbrzymie, pokręcone, podarte, dźwigały się z trudem i, jakby zastygłe z wściekłości, czepiały się namiętnie długiemi korzeniami ziemi w nieubłaganej odwiecznej walce o byt z oceanem i granitami, stężały, zda się, na stal i rozwichrzonemi koronami szemrały złowrogo…
Słońce świeciło zboku, długie, wilgotne cienie kładły się na spalone i zrudziałe murawy, chłodem dyszały granity, cisza leżała odrętwiała w krzakach żółtego janowca, palącego się radośnie w rumowiskach, gwizdały kosy, krzaki jerzyn, pokryte owocem, gąszczem kolczastych pędów okrywały zsypiska zwietrzałych skał, zielonawe jaszczurki szeleściły wśród zeszłorocznych, wypełzłych liści, a długie, szare węże sunęły cicho po kamieniach, chwiejąc rdzawemi głowami.
Nie było jej w lesie, szukał wszędzie, docierając aż do kamiennych płotów, okalających las, i powrócił na wybrzeże.
Brzeg był wysoki, dziki, podarty przez Ocean, nagi, z potrzaskanych szarych złomów wznosiło kilka araukaryj sztywno rozpięte gałęzie, podobne do szkieletów parasoli wywróconych, a gdzie niegdzie olbrzymie Menhiry, ociosane zgruba, pokryte przedwieczną pleśnią, posępne, samotne i tajemnicze, świadki niewiadomych czasów, znaki nieodgadnionych pomarłych narodów, pławiły się w słońcu, stały, jak groźne stróże Oceanu…
Nie znalazł jej i tam, w załomach skał i zacisznych rozpadlinach.
Znerwowany w najwyższym stopniu, powracał do zamku, który dźwigał się szaremi murami, jakby wprost z oceanu, odwieczny był, surowy w linjach, postrzępiony przez czas i burze, że zdala wydawał się tylko kupą granitu, bluszcze go obwijały zielonemi splotami, darły się na dachy, pełzały po murach, spowijały balkony, przysłaniały gotyckie okna, spływały z tarasów kaskadami, wgryzały się w kamienie i jakby dusiły w miękkich, zielonych zwojach.
Pod murami wiły się żółte ścieżki, obramowane błękitem i bladym koralem kwiatów hortensji, wałami barw rozżarzonych w słońcu, które rozbiegały się na wszystkie strony, wieszały się tuż nad wybrzeżem, wiodły do zacisznych altan, opiętych caprifoljum, i całą falą spiętrzoną barw przyblakłych opływały wieżę zębatą, stojącą tuż przy zamku i tak obrośniętą bluszczami, że wznosiła się jak słup zielony, połączony z zamkiem, na wysokości pierwszego piętra, kamiennym mostem, przysłoniętym poręczami, że wydawał się girlandą kwiatów żółtych i purpurowych.
Okrążał wieżę, spoglądając nieznacznie w otwarte okna.
— Panienka poszła na plażę — zawołała pokojówka.
— W którą stronę?
— Ku Czerwonym Skałom!
Śpiesznie poszedł na plażę.
Morze leżało pomarszczone, jak pole świeżo zbronowane, cofało się wciąż, z głuchym jękiem, odsłaniając porośnięte, kamieniste dno, jakieś dzieci brodziły z sieciami po oślizgłych szlamach, mewy krążyły nisko, zawzięcie kołując i krzycząc niekiedy, od żółtych ubitych piasków wybrzeża buchał duszący żar, cisza leżała w rozprażonem powietrzu, słońce płynęło w mętnym tumanie, ani jeden powiew nie zadrgał w powietrzu, fale szemrały monotonnie, usypiająco, niebo zaciągało się płaskiemi rozsypiskami chmur żółtawych, horyzont był bliski, rudawy, ciężki, chwilami rwał się stamtąd jakiś bełkot groźny, piętrzyły się zwały fal nie dochodzące brzegów, to jakieś łodzie z obwisłemi żaglami wynurzały się jakby z głębin i ginęły w rozżarzonych blaskach słońca.
Niepokój, głuchy jeszcze, przyciszony i trwożny, zda się, przenikał odrętwiałą w upale ciszę, tylko niekiedy fala jakaś błędna załkała silniej przy kamieniach, to spalone, nędzne porosty zaszeleściły trwożnie, albo jakieś drzewo, zwieszające się z rumowisk podmytych, zdawało się szemrać żałośnie konającemi gałęziami a czasem kamienie sypały się z urwisk w przyczajone morze.
Dojrzał naraz pomiędzy skałami czerwoną parasolkę.
Obejrzał się uważnie, nikogo nie było widać, zamek ledwie majaczył w słonecznej pożodze wśród załomów brzegu.
Mery malowała na niskich sztalugach.
Usiadł cicho za nią i zajrzał w obraz.
— Doskonała ta fala konająca, doskonała.
— Dzieńdobry! — spojrzała dziękczynnemi oczami.
— Sądziłem, że pani pojechała z mamą.
— Chciałam skończyć ten obrazek, dzień taki dziwny, mętny i duszący, morze jest jakby strwożone, drży jakąś obawą utajoną…
— Błogosławię ten dzień jednak… — szeptał pochylając się nad nią tak nisko, że gorącym oddechem wionął na jej kark odsłonięty; pochyliła głowę niżej nad płótnem, aby ukryć pomieszanie i rumieniec.
— Odjeżdżamy jutro — powiedziała cicho.
— Nie chcę i nie potrafię w to uwierzyć!
— Mama dostała ważne listy i musimy.
— W połowie sezonu, w największe upały!
— Cóż robić, co? — dodała ciszej, wspierając czoło o sztalugę.
— Do Paryża?
— Aż pod Marsylję, na wieś…
— Więc to już nieodwołalne?
— Nieodwołalne. Pożegnamy się dzisiaj, bo jutro bardzo rano jedziemy.
— A wszystko pozostanie!
— Tak, morze i wszystko!
— I wspomnienia?
— Tak, i wspomnienia.
— I dręczące tęsknoty!
— Pojadą ze mną, pojadą! — mówiła cicho i łzawo.
— A pamięć tych dni czarownych, tych jedynych, tych świętych dni!
— Powinna umrzeć, aby mógł trwać dzień dzisiejszy, ciężki i smutny dzień — szeptała z naciskiem.
— Ale nie umrze, będzie jeszcze wzrastała.
— Tem gorzej dla… pamiętających.
— A jednak smutek zadźwięczał w głosie pani!
— Bom smutna, żal mi tego, co przechodzi, co ginie bezpowrotnie, jak cień o zmierzchu, i czego już nie można powstrzymać…
— Mery! — jęknął cicho, wyznanie miał już na ustach.
Drgnęła, odwracając się nieco, dopiero później, złożywszy sztalugi, podniosła obciążone żalem oczy i szepnęła:
— Nie jutro, to za miesiąc, a stać się musi, więc już wolę prędzej, nawet sama chcę tego.
— Nawet pani chce? — powiedział z wyrzutem.
— Tak. Tak… — powtórzyła z mocą.
Długo patrzyli w siebie bez słowa.
— Podobno w człowieku, w chwilach niebezpieczeństwa, zawsze budzi się instynkt samozachowawczy i wtedy się broni, jak umie i może.
— Z pewnością, ale jeszcze nikt nie uciekł przed przeznaczeniem.
— Pan wierzy w przeznaczenie? — zapytała ciszej, z lękiem prawie.
— Wierzę najzupełniej! — odpowiedział, ogarniając ją rozgorzałemi nagle oczami, pełnemi siły i miłości.
— Zawsze się staje, co przeznaczone?
— Musi, musi, musi… — powtarzał z mocą i pewnością.
Poruszyła się niespokojnie, odwróciła oczy i, zrobiwszy kilka nerwowych ruchów parasolką, szepnęła prawie prosząco:
— Pójdźmy naprzeciw mamy, upał już jest nie do zniesienia.
— To pójdźmy naprzełaj, cieniami dróg chłodniej będzie, niźli tem wybrzeżem wyprażonem…
Wyszli z niemałym trudem na urwisty i wysoki brzeg.
— A nie zbłądzimy?
Obejrzała się na morze. Leżało nieobjętem zwierciadłem, jakby oślepłem i pokrytem słonecznemi bielmami.
— Znam dobrze drogi, wejdziemy na szosę od Fouesnaut.
Zamilkli, przedzierając się wskroś niskich, kolczastych krzewów, porastających dzikie ugory nadbrzeżne, nad któremi wyrastał posępny granitowy las Menhirów, stały, jak pnie dawno pomarłe i skamieniałe w żałobnej cichości, a wpośród nich czerwieniły się grzbiety krów, to dźwigały się ku nim olbrzymie rogate łby i patrzyły wielkie, puste oczy. Jakieś czarne, ogromne ptaki zrywały się z pod nóg, polatując bez krzyków na Menhiry.
Słońce prażyło niemiłosiernie, że szli coraz wolniej.
Zaraz za tym rozlewem ugorów i resztek, wlokła się równolegle z brzegiem pogięta linja granitowych płotów, obsadzonych podkrzesanemi dębami i gąszczami jeżyn.
Weszli na jakąś drogę pokręconą, obwałowaną i obsadzoną potężnemi dębami, nakrytą baldachimem gałęzi, że była tylko tunelem zielonym, przez który przesiewały się ostre plamy słońca, słodki zapach gryki kwitnącej zalatywał z za płotów.
Ogarnęła ich głęboka, uroczysta i chłodna cisza, kosy gwizdały w gąszczach, a czasem daleki szum morza przesiewał się przez drzewa lub niewiadomo skąd płynący ryk bydła.
Szli wciąż w milczeniu, przejęci wilgotnym chłodem cieniów, pełni ciszy i uroczystego drżenia, oboje czując, że zbliżają się zwolna do czegoś niewiadomego, do jakiejś wymodlonej w milczeniu chwili.
Przesuwali się, jak cienie, wskróś nierozplątanego labiryntu dróg, żywopłotów i mrocznych sadów, niekiedy przez pnie drzew złociły się pola dojrzewającej pszenicy, to jabłoniowe sady zwieszały nad jasnemi trawnikami gałęzie, obciążone czerwonym owocem, to miejscami fiolet śliwek majaczył w mrocznych głębiach, a gdzie znów szarzały granitowe ściany domów i dachy pokryte bluszczem.
Na pstrych rozstajach, w cieniu odwiecznych dębów, wznosiły się granitowe krzyże i patrzyły Chrystusy polichromowane i obwieszone powiędłemi wiankami kwiatów.
Oślepłe, zielonawe wody kałuż, nigdy nie wysychających, taiły się w wiecznych cieniach dróg, jak czatujące oczy.
Szli coraz bliżej siebie, chwilami, bezwiednie spotykały się ich dłonie rozpalone, to dotykali się ramionami, albo oczy rozmarzone, oczy głodne i ślepe na wszystko wzierały się w siebie niespodziewanie i uciekały, jak spłoszone, trwożne ptaki, rozbiegały się po drzewach, biegły w chaos dróg i ścieżek, ślizgając się wskróś pustek mrocznych i spowitych sennem, upalnem milczeniem…
Bali się mówić i brakowało im słów, bali się niemal oddychać, tłumiąc gorączkowe, namiętne bicie serc, ale wreszcie przyszła taka chwila, że przystanęli bezwiednie, zatapiając w sobie omdlałe, upalne oczy, i już drżał w nich jakiś krzyk niewypowiedziany, już ramiona prężyły się do siebie, już piersi dyszały żarem i usta ciążyły ku sobie nabrzmiałe tęskliwą żądzą pocałunków… gdy naraz odskoczyli od siebie, suchy klekot sabotów spłoszył czar…
Szła jakaś Bretonka, przesunęła się, jak czarne widmo lub mniszka, rozmodlona cicho w tym zielonym kościele milczenia, przewlokła po nich surowemi oczami, że zarumienili się, długo patrząc za jej kornetem, bielejącym w cieniach, słuchali ostatnich odgłosów jej kroków, ale spłoszona chwila wyznań nie powróciła.
— Więc jutro, jutro? — szeptał, aby skryć pomieszanie.
— Jutro! — odpowiedziała, jak echo.
— A cóż się ze mną stanie? — wykrzyknął z boleścią, przysuwając się do niej.
Automobil zaturkotał gdzieś tak blisko, że znowu się rozpierzchli.
— Wyjdźmy na szosę, wyjdźmy! — prosiła omdlałym głosem.
Na szosie wlókł się jeszcze zapach spalonej nafty, wraz z tumanem kurzów i dymu, turkot ścichał woddali.
Pusto było i tutaj, szeroka, biała wstęga szosy pławiła się w słońcu i leżała, jakby omdlewając z gorąca, ostre światło boleśnie raziło oczy. Przysiedli na stopniach jakiejś kapliczki, jakby w głębokiej niszy z bluszczów, za nimi stała granitowa Madonna, ledwie widna z zieleni.
Byli bardzo zmęczeni, duszący upał lał się ogniem z bladego nieba, suche, rozpalone powietrze zatykało oddechy; siedzieli chwilę, dysząc ciężko i nie patrząc na siebie, naraz objął ją ramieniem i szepnął:
— Mery!
— Kocham!
I nic więcej, usta się ich zwarły z żarłoczną rozkoszą, ramiona się oplotły z taką mocą, że stopili się jakby w jedno nieugaszone pragnienie, w jeden niemy i oszalały uścisk miłości, iż zgoła przepadli w sobie na długą chwilę… Padli wreszcie obok siebie, niemal omdlali z wyczerpania, nieprzytomni i poślepli, on ciężko dyszał, nie mogąc słowa wydobyć, a ona buchnęła płaczem.
— Cicho! Mery! — uspokajał ją, nie wiedząc, co mówi, ale, gdy chciał ją znów objąć, wyrwała mu się z ramion i pobiegła naprzód, zabraniając iść przy sobie, że szli po obu stronach drogi, przystając niekiedy w milczeniu, tylko oczy krzyżowały się niememi błyskawicami, oczy pełne żarów nieugaszonych i omdlałości, a usta szeptały słodkie dziękczynienia.
Jakieś maleńkie miasteczko rozłożyło się przed nimi niespodzianie, szereg domów wyciągniętych na wysokim brzegu małej zatoki, szare, granitowe domy patrzyły wdal błyszczącemi oknami; na progach siedziały kobiety w białych kornetach na głowach, robiły pończochy i patrzyły pustemi oczami w połyskliwą, nieskończoną płytę morza; to szły środkiem drogi, po kilka, klekocąc sabotami, przebierając drutami i patrząc bezmyślnie w olbrzymi rozlew oceanu, połyskujący, niby złota patyna.
Kilka rybackich statków leżało przy brzegu, oczekując przypływu, niebieskie sieci suszyły się, rozwieszone po złomach wybrzeża, jakieś drzewo, napół uschnięte wśród kamieni konało w spiekocie, gromady dzieci brodziły w zielonym, cuchnącym szlamie zatoki.
— Straszny upał! — szepnął, cofając się w cień domów.
— Już jadą! — wykrzyknęła prawie radośnie, wskazując na tuman kurzawy, toczącej się z szosy na ulicę miasteczka.
Chciał ją o coś prosić, ale już nie zdążył, powóz przystanął, siwa pani o fiołkowych oczach siedziała ze starym abbé z dobrotliwą twarzą, nawołując ich do siadania.
— Nie mogę jeszcze uwierzyć w wyjazd pań — zaczął po przywitaniu.
— Musimy, niestety, i to najpóźniej jutro rano… — powiedziała cicho.
— A nasza wycieczka do groty? — przypomniał ksiądz.
— Zrobimy ją jeszcze przed wieczorem.
— Pod Czerwone Skały? — pytał Jan.
— Dzień niepewny, a w burzę tam niebezpiecznie! — rzucił poufale woźnica, zwracając się do siwej pani.
Jan zadrżał radośnie i mówił prędko i gorąco prawie:
— Czas zupełnie pewny, morze ciche, pogoda stała… a jak się panie tam dostaną, to ogromny kawał drogi…
— Powozem do skał, a potem wybrzeżem do groty będzie jeszcze z kilometr…
— Pewna pogoda — szeptał, rozglądając się po niebie mętnem i zbyt przepalonem, rzucił przelotnie oczami na Mery, siedziała spłoniona nieco, opowiadając matce o dzisiejszem malowaniu.
Nie przyłączył się do rozmowy, siedział z zamkniętą surową twarzą, ważąc w sobie myśl jakąś uporczywą i tylko ukradkowo badając niebo; nie podobało mu się dzisiaj, czuł nerwami, że zbiera się na burzę, koguty piały po zagrodach, i omdlałe w spiekocie drzewa stały bez ruchu.
Rozstali się przed zamkiem, panie z księdzem poszły do wieży, a on pobiegł na lewo, za las, do nagich, wysuniętych w morze skał, stanowiących ochronę dla zatoki, gdzie tuliło się kilka rybackich chat.
— Pogoda pewna dzisiaj, można jechać po południu na morze? — pytał jakiegoś staruszka, grzejącego się na słońcu.
— Wiatr z morza suchy i rozpalony, na przypływie może być burza.
— Znacie Czerwone Skały?
— Znam. Jest tam grota z cudowną Matką Boską, pół Bretanji tam chodzi na odpust we wrześniu. Złe miejsce, choć cudowne, dosyć się tam już rozbiło statków i potopiło ludzi…
— A grota leży wysoko?
— Pod samemi skałami, na linji średniego lipcowego przypływu, idzie się dołem, ale trzeba wracać w połowie przypływu, bo potem woda zalewa przejście… a niema ucieczki… głąb, albo sto metrów gładkiej, jak szyba, ściany! Wielu już przypływ złapał i wciągnął. Znam dobrze to miejsce, tam się łowi największe homary, bo tam polują na głowonogi.
— Ale na zwykłym przypływie niebezpieczeństwa niema?
— Nie, tylko trzeba przeczekać, aż się skończy, ale dzisiaj nie radzę, morze złe… za bardzo świeci, złe…
Nie pytał już więcej, powrócił do zamku i siedział w czytelni, zatopiony w rozmyślaniach jeszcze chwiejnych i niepewnych, bo często się zrywał i patrzył w morze… Chwilami wstrząsał nim zimny dreszcz i oczy płonęły ponuro, że rozglądał się, czy go kto nie widzi.
I znowu przyglądał się morzu.

II.

POŁUDNIE.

Siedział zatopiony w niepokojących rozmyślaniach, tylko przyczajone źrenice, jak rozwścieklone płowe lwy, szarpały się w ciasnym kręgu, rzucając się niekiedy przez okna z rozgorzałą toń, w ukrop białego wrzącego powietrza i powracały oślepłe od żarów i oszalałe z bezsilności…
— Pan dzwonił? — pytała Bretonka.
— Dzwoniłem? Być może, a tak… opuścić żaluzje.
— Straszny upał, już niektóre łodzie wracają z morza…
— Wracają z morza? — Nic jej nie rozumiał.
— Przed burzą, bo na pewno przyjdzie na wysokiem morzu…
— Burza!
— Już słychać było dalekie grzmoty… — szeptała z trwogą.
— A niechaj przyjdzie, ochłodzi się powietrze.
— Mój Boże, tylu naszych na morzu, a o nieszczęście nietrudno…
— Wszystko mi jedno, byle się tylko ochłodziło — rzucił twardo.
Spojrzała na niego ze zgrozą i odeszła.
Przez żaluzje kładły się na pokój poprzeczne pręgi białego światła.
Cisza leżała zupełna, martwa, dom był ogłuchły.
Jan położył się na kanapie, aby przyciszyć w sobie te ukropy namiętnych pożądań, jakie w nim wrzały coraz potężniej.
Leżał bez ruchu i prawie bez myśli, drętwiał zwolna, jak drzewo, opite słoneczną pożogą, że już chwilami na oczy mu padały senne bielma, i pogrążał się w rozpalonej ciszy omdlałego południa, jak kamień w toni, ale nagle, niespodziewanemi wytryskami żarów, buchał w nim strach, że ona odjedzie, chwytał go za gardło i wlókł na jaźnie dzikich, nienasyconych pożądań!
— Nie, nie! — krzyczał w sobie, wyciągając drapieżne ręce.
Padł znowu w płomienne marzenia, poczuł szarpiący głód jej ciała, wyprężał ręce głodne jej kształtów, ręce oszalałe z tęsknoty i błądzące w pustce marzeń za niepochwytnym, kuszącym majakiem, wołał jej warem krwi, niemym krzykiem straszliwej żądzy, oślepłej z chciwości, całą potęgą rozszalałej, nienasyconej namiętności… pragnął jej aż do nienawiści — i prawie z nienawiścią wywoływał jej obraz z pamięci… jej smukłe, miękkie linje i spadek ramion przejmował go obezprzytomniającym dreszczem, zarys bioder i piersi wyrywał mu zduszone jęki, a te usta palące, te usta, nabrzmiałe rozkoszą, przepalały go nawskróś, a te oczy dziwne, oczy ciche i zagadkowe, palące otchłanie obietnic pełne, oczy święte, oczy grzechu, nie wiedzącego o swej potędze i rozkoszy… ach, piłby ją do dna, żeby ugasić straszne pragnienie i nasycić ten głód, rozrywający mu wnętrzności, tę straszliwie łaknącą spiekotę napoić i choćby przepaść potem.
Upalne południe wrzało w nim płomieniami, żarem, który się sam spalał w straszliwej, głodnej żądzy…
I znowu leżał martwo, jak kamień, prawie nieprzytomny od tej wewnętrznej spiekoty, machinalnie śledząc posuwające się leniwie wskazówki zegara…
— Panie proszą do siebie na kawę — powiedziała pokojówka, wchodząc do pokoju, i uciekła z krzykiem, bo rzucił się do niej, jak tygrys!
Na jedno krótkie, jak błyskawica, mgnienie, wydało mu się, że to ona, że to Mery, że przyszła na jego namiętne, nieme wołanie!…
Umył się i oprzytomniał nieco, ale upał był tak duszący, że każdy ruch wyczerpywał, każdy wysiłek był męką, przebierał się jednak dość śpiesznie i poszedł napoły pijany od tych żarów nieugaszonych.
Mery siedziała przy pianinie, palce jej błądziły po klawiszach, że niekiedy jakiś ton, podobny do namiętnego westchnienia, zrywał się w upalnej ciszy.
Usiadł przy niej z jakiemś bezsilnem, banalnem słowem.
Matka grała z księdzem w szachy.
Rozmowa się rwała, słowa padały, jak suche liście, lub gasły niedopowiedziane, pobladłe oczy błądziły bez celu.
Przez otwarte okna lała się ulewa rozpalonego, suchego powietrza, uwiędły cień araukarji przesłaniał, jakby pajęczyną, cały pokój.
Pokojówka przygaszała maszynkę na bocznym stoliku.
— Nie pojedzie pani z mamą do groty, błagam! — szepnął.
Nie odezwała się, ogarniając jego twarz badawczem, cichem spojrzeniem i, spotkawszy jego oczy namiętnie rozgorzałe, zadrżała w głębokiem westchnieniu, rumieniec owiał bladą twarz.
— Błagam o to na wszystko! — dodał ciszej i goręcej.
— Pojadę… pojadę… — odpowiedziała, uderzając mocno w klawisze.
Zerwał się zdumiony i już chciał mówić o pewnej burzy na przypływie i niebezpieczeństwie, gdy siwa pani jęła zapraszać do kawy.
Mery zajęła się rozlewaniem, krążąc dokoła stołu.
— Straszny upał! — westchnął ksiądz, wycierając twarz spoconą.
— Tak, dosyć ciepło… — odparł, śledząc jej poruszenia i usiłując spotkać się z jej oczami.
— Dosyć! Ależ w Afryce nie pociłem się do tego stopnia!
— Nie miał też ksiądz jeszcze takiej tuszy… — żartował, czując, iż, przechodząc mimo, dotknęła jego pleców.
— To prawda, chociaż to chorobliwe… od tylu lat się leczę…
Nie dosłyszał, bo tuż przy twarzy wysunęła się z szerokiego rękawa jej biała, obnażona ręka z filiżanką, wypukłe piersi wsparły się przez mgnienie o jego ramię i krótki, dyszący oddech owiał mu twarz, ale, nim podniósł oczy, już odeszła.
— Będziemy mieli ciężką drogę do groty — odezwała się matka.
— Wyjedźmy później nieco, przed samym wieczorem…
— Zostań! — błagał ją oczami.
Mery odwróciła się nagle i, przechodząc ztyłu krzesła, dotknęła końcami palców jego karku, że drgnął, jak oparzony.
— Możemy jechać zaraz po kąpieli, koło piątej! — powiedziała.
— Pojadą panie drogami zacienionemi, tam upał nie przenika i jest dziwnie chłodno… — dodał z naciskiem, przypominając jej oczami chłód dróg, któremi szli przed południem.
Zrozumiała, spoglądając nań wyzywająco.
— Często pan błądzi po tych drogach?
— Bardzo, bo są cudowne do samotnych spacerów i do zwierzeń…
— Przed samym sobą? — zaśmiała się nerwowo.
— Chodzę po nich codziennie z brewjarzem… — odezwał się ksiądz.
— A jest tam niedaleko szosy kapliczka, granitowa nisza, zakryta prawie bluszczami, jakby umyślnie stworzona dla schadzek zakochanych. Spotkałem tam któregoś dnia dwoje całujących się ludzi!…
Mery upuściła filiżankę na ziemię, ręce opadły jej bezradnie, spojrzała na niego z wyrzutem bolesnym i uciekła do drugiego pokoju.
Ale, powróciwszy, miała zmatowaną od łez twarz, wyzywające oczy i dziwnie sponsowiałe, nabrzmiałe usta.
Skończyli kawę i Jan podniósł się do wyjścia.
— Spotkamy się na plaży, nieprawdaż?
— Jak zwykle, o czwartej, będę już na stanowisku…
— Ostatnia kąpiel! — westchnęła cicho.
— Ale, jeśli pani jedzie do groty, na kąpiel nie będzie czasu…
— Nie wiem jeszcze… Powinnam jechać — szepnęła.
Spojrzał na nią prosząco, żałośnie i wyszedł.
Wybiegła za nim, gdy już wchodził na most.
— Zostanę! — zawołała, wyciągając przez drzwi rękę.
Ucałował ją gorąco, musnęła mu palcami po ustach i uciekła.
Schodził nadół do hotelowej kawiarni, pełen radosnego wzruszenia, oczekiwań i niepokojów gorączkowych. W sklepionej sali było nieco chłodniej, na werandzie, przysłoniętej przejrzystą ścianą zieleni, leżał cień; długo patrzył na morze dziwnie omdlałe i nieruchome.
Malarze grali w bilard w drugim końcu sali.
Wybrzeże było zupełnie puste, buchało upałem.
Usiadł w zacienionym kącie werandy i, spoglądając niekiedy na ocean, pogrążał się w senną kontemplację.
— Moja partja! Stawiaj likiery! — zakrzyczał naraz któryś z malarzy.
Jan ocknął się, była już trzecia, powlókł sennemi oczami po rozżarzonych do białości obszarach. Ocean już budzić się zdawał, ruch jakiś drgał w przepalonych pustkach.
— Nic się jej nie stanie, choćby i burza przyszła… przeczekają w grocie do odpływu, a w rezultacie gorętsze pacierze, trochę strachu i może katar… Mery ze mną zostanie. Ostatni dzień i jutro rozjedziemy się na zawsze w dwie strony świata… na zawsze i może już nigdy się nie spotkamy, nigdy!…
Opadł w siebie, jak fala wyrzucona na skały, stoczył się znowu w głąb półsnu, w nierozplątane strzępy marzeń i obrazów niepochwytnych, w odrętwienie upalne.
Nie chciało mu się otworzyć oczu, ktoś nawet mówił do niego, ale nie wiedział, czy to nie sen, myśli snuły się leniwie, strzępami, jak niepochwytne, pajęcze nici, a całego przejmowała dziwna apatja i takie znużenie, że zapomniał o wszystkiem, ale gdy wreszcie powstał, w sali już nie było nikogo.
Dochodziła czwarta.
Pierwszy wiatr, jeszcze słaby i upalny powiał z morza.
Słońce leżało na olbrzymiej, rudawej chmurze.
Przypływ zaczynał się już na dobre.
Ocean poszarpał słoneczną, cichą maskę, leżał teraz jak zielonawe, nieobjęte pole, i kołysał się leniwie; szum cichy, jednostajny płynął z głębin z pod wysokiego i czarniawego horyzontu, niby rozproszone stado owiec, wychylały się białawe grzywy fal, szło ich coraz więcej, bieliły się zewsząd, wstawały wszędzie, podnosiły się na każdem miejscu, zwierały się w rozdrgane ławice, w nieprzeliczone chmury i szły coraz prędzej, prędzej, prędzej.
O wybrzeże biły coraz dłuższe i mocniejsze fale, rzucały się z gruchotem na ostre żwiry, z sykiem szorowały białemi jęzorami po sypkich, rozpalonych piachach, przeskakiwały głazy, rzucając się postrzępionemi, spienionemi wargami na wyschłe łożysko i marły wyczerpane, ale już za niemi spadały drugie, wznosiły się nowe, narastały zielonemi zwałami dalsze i szły nieprzeliczoną i krzykliwą ciżbą.
Wiatr naraz zaświstał, skłębił się w kurzawie i pognał jak rozszalały rozpalonem wybrzeżem.
Słońce zwaliło się za rdzawą chmurę i przygasło, posępny cień padł na ziemię i pokrył ocean mętną, brudnawą płachtą, w której wody zakotłowały gwałtowniej.
Ocean potężniał coraz groźniej, nabrzmiewał, jak ciężka, sinawa chmura, przewalając się z gniewną wrzawą, poradlone wody chwiały się nieskończonemi zagonami, stada olbrzymich fal wychlustywały z głębin, rozpryskując się w spienione bryzgi…
Jan z pewną trwogą przyglądał się oceanowi, wygięty olbrzymi łuk wody wrzał coraz mocniej, kłębił się i miotał; nabrzmiałym, spienionym wałem kołysał się, wyginał i bił z hukiem o wybrzeża!
Zaczynał się niestrudzony i groźny bój z ziemią, złość zdawała się wzbierać w otchłaniach, jakiś mus nieodgadniony wypierał fale i bił niemi w granity z nieubłaganą zawziętością.
Przypływ wznosił się coraz burzliwiej, że wystraszone mewy, z jękliwym krzykiem, uciekały z zalewanych skał.
Wybrzeże zaczynało się ożywiać, szereg kabin, namiotów i foteli, osłoniętych daszkami, wysuwano na rozpalone piaski, a gromady dzieci już wychodziły na codzienny bój z morzem.
Plaża zaroiła się ludźmi.
Upał się zmniejszył, ale parno było do niewytrzymania, nie było czem oddychać, nawet wilgotne tchnienie wód dusiło żarem, wiatr cichy i palący zawiewał z pól.
Jakiś malarz siedział na skałach przed rozłożonemi sztalugami. Anglik wraz z paryżanką fotografowali przypływ.
Jan, dojrzawszy Mery, zeszedł na brzeg i siedli razem na piasku przed ich kabiną, rozmawiając prawie szeptem, bo ryk morza tworzył już ogłuszającą muzykę, fale zwalały się z taką siłą, że ziemia drżała i strzępy pian wytryskiwały śnieżnemi pióropuszami.
— Morze jest dzisiaj bardzo groźne — zauważyła matka.
— Jak zwykle na przypływie…
— Jakoś się dziwnie lękam tej wycieczki, morze takie straszne…
— Zapewniali mnie rybacy, że burzy dzisiaj nie będzie…
Odwrócił szybko oczy, bo Mery patrzyła w niego z niepokojem.
— A podobno najwyższy przypływ nie zalewa ścieżki, wiodącej tam pod skałami — dodał śpiesznie, patrząc już w ich twarze.
— Jednak ostrzegali nas dzisiaj, że nieraz już tam były wypadki…
— Bo czemu pani nie odłoży tej wycieczki? Czemu się narażać choćby nawet na pozór niebezpieczeństwa? — powiedział z obawą, aby się nie cofnęła.
— Mówiłam to samo, ale mama nie chce słuchać…
Spojrzał na nią tak dziwnie, że dziewczyna się zmieszała.
— Muszę, zrobiłam pewne wotum i nie mogę odkładać, bo nie wiem, kiedy będziemy po raz drugi w Bretonji, a zresztą ksiądz będzie strażą…
— Intencja będzie najlepiej strzegła — wykrztusił ksiądz chmurnie.
— Wolałabym, abyśmy nie jechali, głowa mnie boli, trochę się boję i…
— To zostań, rozstroił cię upał!
— Nie, pojadę, ale i mamaby wypoczęła przed podróżą, rano musimy wstać, upał i tyle godzin do Paryża. Niech mama zostanie! — prosiła gorączkowo, nie zważając na jego błagające, smutne spojrzenia.
— Mery ma najzupełniejszą słuszność — przytwierdził ksiądz.
— Rzeczy jeszcze nie spakowane, a Luiza nie da sobie rady.
— Zostań, pomożesz jej, ale ja pojadę, tem bardziej, skoro nie grozi żadne niebezpieczeństwo, nieprawdaż?
Zwróciła się do Jana, ale on tak gwałtownie zakrztusił się dymem, że nie odpowiedział na pytanie.
— Czas już do kąpieli — zauważył spokojnie.
— Niech pan Mery nie pozwala płynąć za daleko, fale są dzisiaj tak wielkie…
— Ostatni raz dzisiaj, musi mi mama pozwolić użyć…
— Będę panią srogo pilnował.
— Zobaczymy, czy się pozwolę tyranizować.
Odszedł do swojej kabiny, słysząc, jak matka prosiła ją, aby nie siedziała długo w wodzie.
Wkrótce wyszli oboje z kabin, Mery, w czerwonym kostjumie, szła śmiało i pierwsza weszła do wody, za nią dopiero rzucił się Jan i poszli już razem, dygocąc lekko z chłodu, naprzeciw fali, co jak koń wspięła się przed nimi i runęła im na głowy, że padli oboje wśród śmiechu. Ujął ją silnie za rękę i, przechyleni nieco, dziwnie radośni, rozśmiani, szczęśliwi, szli w głąb naprzeciw olbrzymiej góry, która, niby stop wrzącego szkła, toczyła się na nich z krzykiem.
Niezliczone skręty żył świetlistych grały w wodzie, dno mieniło się popręgowane złotem, białe, gładkie kamienie uginały się pod stopami, chłodzące fale obejmowały ich rozkoszną pieszczotą, smagały twarze, chwytały rozwiewnemi grzywami, otaczając kręgiem ruchomym, rozdrganym, płynnym i rozkrzyczanym szumami.
Szli nieustraszenie, zapatrzeni w rozkołysane, piętrzące się wody, rzucając niekiedy słowa bez związku i wymowne spojrzenia, pełni radosnej mocy, rozkołysani, jak ocean, i, jak ocean, pełni upojenia i bezwiednych, dzikich miotów siły, odwracając się czasami do brzegów; matka powiewała chustką, ludzie zaledwie czernieli, głosy już nie dochodziły, padając martwo, w spienionym huku, jak kamienie. Wzburzone wody obejmowały ich tysiącami ramion, nieprzeliczonością groźnych, zwełnionych grzbietów, przewalających się z krzykiem nad nimi…
Ocean wstawał, podnosił się, spiętrzał i parł się wciąż ku brzegom, szedł niestrudzenie, szedł niepowstrzymanie, spienioną hordą fal, a z pod widnokręgu podnosiły się nowe zwały, szły nieprzejrzane, gwarliwe ciżby, tłoczyły się stada potężne i z szumem, krzykiem i z mocą niepojętą rzucały się na granitowe brzegi.
Wszystko było już tylko ruchem, drganiem, prężeniem sił, wzbieraniem strasznych potęg otchłani, gniewną wrzawą chaosu. Nieobjęta, cicha topiel nieba wisiała nad nimi, słońce, jak blada hostja, zdawało się spadać z przerażających głębin, czuć było, iż leci w niezgłębionem milczeniu, że spada po prostej linji, w jakimś rozpalonym, strasznym bezładzie.
Brakło im naraz ziemi pod stopami, porwał ją wpół i wyrzucił na nadbiegającą falę, sam wychlustując obok, że płynęli przy sobie, ramię w ramię, głowa w głowę, jak foki wśród wzburzonych odmętów, nadstawiając z rozkoszą rozpalone twarze na bolesno-pieściwe smaganie wód, przewalając się z lubieżnym dreszczem na rozkołysanych, aksamitnych trapezach fal, które co mgnienie wynosiły ich na grzbiety spienione i zwalały w nagie rozwarte otchłanie, rzucali się tam z okrzykiem uniesień i wśród dzikiej wrzawy oceanu, wśród wirów, tryskających pióropuszami pian, wśród spiętrzonych i rozwalających się w bryzgi wód i wśród krzyków mew, kołujących tuż nad nimi, przyciskali się do siebie, namiętnie chwytając wpół, że padali ciężko, aż w samą głąb oceanu; to uciekali od siebie w rozkrzyczane odmęty, aby się znów znaleźć, znów chwytać, znów opasywać rozgorzałemi ciałami i wrzeć rozszalałym warem radości.
Ledwie już dyszeli z upojenia, przeniknięci szaloną mocą istnienia, pijani ruchem, oślepli od słonych bryzgów, rozkołysani, jak ocean, i tak pełni mocy i pożądań, że co chwila rzucali się głowami naprzód, pod każdą wstającą falę, aby prawie na dnie, w zielonawych ciemniach chwytać się oślizgłemi, głodnemi rękami, zwierać się w strasznych uściskach i z niemym krzykiem szaleństwa wychlustywać na powierzchnię.
— Zostań! Nie jedź! — szeptał niekiedy resztkami świadomości.
— Kocham cię, goń! — wołała, uciekając na jakąś skałę, jeszcze wystającą nad wodą i rzucając się z niej nurkiem, że skoczył za nią, pochwycił namiętnie i wyniósł z toni, jak trzepiącą się rybę.
— Szaleję! — dyszał płomiennie nad jej twarzą, ale dziewczyna wyrwała mu się z ramion, chlusnęła wodą w twarz i uciekła ku brzegowi, gdzie matka czekała na nią z prześcieradłem.
— Zobaczysz! — odkrzyknęła mu wreszcie, wychodząc na płytsze dno i przewracając się co chwila ze śmiechem, bo fale rozdrganemi górami zwalały się na nią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spotkał się z niemi dopiero przed zamkiem, matka wraz z księdzem sadowiła się do powozu, Mery stała obok.
Poszli oboje przy powozie wolno jadącym.
— A jednak poczyna się coś złego — mruknął ksiądz, wskazując na posiniałe niebo i słońce, otoczone czerwoną obręczą.
— Jeszcze jest czas zawrócić!
— Za godzinę skończy się przypływ, będziemy już wracali z groty. Na obiad wrócimy z pewnością! — dodała, wychylając się do nich.
Rozstali się z powozem na skraju lasu.
Patrzyli długo za nimi, nie śmiejąc spojrzeć sobie w oczy.
— Dziękuję! — szepnął dziękczynnie, ściskając jej dłoń rozpaloną.
— Boję się czegoś… za długo byłam w kąpieli… — uśmiechnęła się boleśnie, wyprzedzając go nieco, jakby bezwiednie chcąc uciec.
— Mery! — Przysunął się bliżej, zaglądając jej w oczy.
Położyła palec na ustach tak tajemniczo, że się obejrzał, nikogo jednak nie dojrzał, tylko las kołysał się ciężko, przez wybrzeżne skały i araukarje, ocean czerniał, niby chmura spiętrzona i rozchwiana, wicher zamiatał coraz potężniej, dzika wrzawa fal huczała pod skałami.
Nie mogli mówić, radość, przesycona lękiem, oczekiwaniem, drżała w nich tak potężnie, że szli coraz wolniej, przysuwając się do siebie, i już ręce się chwytały bezwiednie i parły się ramiona, gdy ona odsuwała się szybko, odwracając zmieszaną twarz i rozgorzałe oczy, wzdychała przeciągle, trwożnie znowu wysuwając się naprzód.
Ale nie uciekła, nie zdołała, nie miała sił, szła prawie nieprzytomna i tak wyczerpana, jak te drzewa rozprażone upałem, i tak bezwolna, ociężała w sobie, jak te kwiaty hortensji, po których wlokła rozpaloną dłonią, tajemniczym zgiełkiem przepełniona i wirami boleśnie prężących się sił, jak ocean. Jakiś niemy a potężny krzyk wzbierał w jej sercu i wrzał w każdym nerwie, krzyk życia, krzyk sił rozpętanych, jak te fale, przewalające się z hukiem na wybrzeżach, iż zapomniała o wszystkiem, zasłuchana w siebie, przerażona i porywana jednocześnie, ale szelest kroków i jego oczy palące budziły ją.
Doszli do zamku, nie wymówiwszy ani jednego słowa, dopiero na podjeździe przystanęła nagle z jakąś prośbą w pobladłych i łzawych oczach, usta jej drżały, a w twarzy rył się niepokój, ale gdy spotkała się z jego oczami, odwróciła się śpiesznie i poszła do mieszkania.
W wieży nie było nikogo.
— Luiza! Luiza! — wołała przestraszona, ale Luiza nie przyszła, mieszkanie było puste, okna pootwierane, wiatr miotał firankami, chodziła bezradnie z pokoju do pokoju, jakby szukając służącej, a czując, że on chodzi za nią jak cień, a jego rozgorzałe, czyhające oczy obmotują ją w nierozerwalne węzły.
Stanęła przy oknie, biegając oczami po wzburzonym oceanie; z pod widnokręgu wypływały rybackie barki, szły jak ptaki ogromne długim kluczem, z rozpostartemi skrzydłami, podrywając się na falach i ginąc co mgnienie w otchłaniach.
— Chyba burzy nie będzie, jakoś spokojniej…
— Tak, nie będzie… — wyszeptał, stojąc tuż przy niej i obejmując ją namiętnie.
Zadrgała mu w ramionach, jak ptak, i pobladła straszliwie.
— Mery!
— Jan!
Oto jak błyskawice skrzyżowały się krzyki, a jak nieme, rażone pioruny spadły na siebie głodne, czyhające usta…

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pociemniało nagle na świecie, ocean przycichł na chwilę, tylko gdzieś w dali, w pożółkłem, mętnem niebie zaczęły huczeć gromy i wiły się skręty oślepiających błyskawic…

III.
WIECZÓR.

Siedzieli na schodach, wiodących z wybrzeża do jego mieszkania, przytuleni do siebie i zgubieni w mrokach, morze huczało im u nóg, fale, skłębione w straszne rojowisko potworów, tysiącami rozchwianych, syczących kłów rzucały się ku nim, plwając pianą i żwirem.
Ozwała się pierwsza, ale głos jej brzmiał tak przejmująco żałośnie, jak krzyk mew, pobłąkanych w ciemnościach.
— Później i ty wyjedziesz i już nie wrócisz…
— Powrócę, odwiedzę swoich, zobaczę kraj i powrócę.
— Zabierasz obrazy?
— Tak, bo urządzam w kraju zbiorową wystawę.
— Czy to daleko?
— Trzy dni drogi.
— Wiem, to gdzieś na północ, tam, skąd noc przychodzi i ten zimowy, okropny śnieg…
— Tak, tak! tam jest ten cudny, biały, puszysty śnieg, tam, gdzie nieobjęte niebo, wsparte na przemarzłych drzewach, wisi, jak tafla lapislazuli, roziskrzona srebrnemi gwoździami, gdzie lasy nieprzebyte, zastygłe w lodowatym ukropie mrozów, śnią o wiośnie dalekiej, gdzie spieczona mrozem ziemia dzwoni, jak śpiż, gdzie świat przemieniony w biały cud, trwający długie miesiące, tam… tam!…
— Tęsknisz?
— Nie, przypomnienia zaroiły się we mnie…
— Teraz już wiem, że się nigdy nie spotkamy, nigdy…
Nie potrafił zaprzeczać, nie mógł się zdobyć na słowa kłamstwa ni przeczeń.
— Nigdy, nigdy, nigdy! — powtarzała umierającym głosem, jakby tym falom szumiącym mówiła i głębiom, co się otwierały u stóp, że tylko jeden ruch i pochłoną na zawsze.
Umilkli na długo.
Zmierzch opadał popielną i ciężką mgłą, smętna szarość, rozjęczona wichrami, rozdrgana dziką wrzawą, pełna miotań odmętów rozszalałych, oślepiała świat.
Niebo i morze wisiały nad sobą, jak dwie posępne chmury, nabrzmiałe piorunami, tylko na zachodzie nad spiętrzonemi zwałami wód rozhukanych, żarzyły się jeszcze ostatnie czerwone smugi, jak wydarte, krwawe oczy na trupio-sinej twarzy, jak oczy, konające wśród wycia nocy miażdżącej.
Ocean z rykiem walił w jęczące granity, a wtórował mu rozwścieklony, przeciągły skowyt wichrów.
Pioruny biły bezustannie, a niekiedy, wśród poślepłych sinych ciemnic, przebijały się ogniste skręty niemych błyskawic, jawiąc na mgnienie szamocące się z orkanem drzewa, skały, podobne do fal zastygłych w przerażeniu, i ocean, zwalający się z ponurym hukiem na wybrzeża, straszliwe widma rzeczy, struchlałych w grozie i przepadających w ciemnościach.
Rzuciła się naraz wtył, jakby się na nią miały zwalić te chaosy majaków i lśnień.
— Boisz się?
Poczuł, że zaczęła dygotać.
— Zdało mi się, że te błyskawice chcą mi wydrzeć oczy.
— To burza się rozgląda, gdzie uderzyć potężniej.
— Te straszne ognie przenikają mnie pożarem, czuję w sercu piekące rojowisko.
— Dziwnie blada w ich lśnieniu i strasznie piękna głowa Gorgony!
— Malarz! Radość huczy we mnie i krzyk dziwnego, nienazwanego szczęścia…
— O moja jedyna!
— Mam w sobie wezbraną pieśń tych żywiołów oszalałych.
— To śpiewajmy ją pocałunkami, utońmy w szaleństwie…
Zwarli się na długą chwilę.
— Czemu tak patrzysz niespokojnie? — spytała później.
— Denerwuje mnie to rozpętanie oceanu i przeraża, boję się… — szepnął.
— A ja uwielbiam burzę, porywa mnie ta straszna potęga, poszłabym z radością w te rozpadające się góry, w krzyk fal, w te tajemnicze otchłanie, chciałabym być na chwilę tą niepojętą i cudowną potęgą.
— Być burzą i oceanem!
— Być wszystkiem, co jest.
— Dusza jest wszechświatem całym!
— Nie, nie, jest tylko może zwierciadłem wszechświata, a ja chciałabym być błyskawicą i piorunem, wichrem i tem drzewem, z nim walczącem, być falą wiecznie rozbijaną o poszarpane brzegi, a wiecznie wstającą i niezmożoną, być tym ruchem burzy i oceanu, nieśmiertelnym w trwaniu, być nocą i zarazem krwawemi skrętami błyskawic, drzeć sobą ciemności, pląsać wskroś pustek nieskończonych, przebiegać dale nie dopomyślenia i czuć ten lot wieczny, siłę, radość potęgi nieśmiertelnej i lecieć, wić się, być zawsze, zawsze, zawsze…
Pochwycił ją wpół, bo się zerwała, jak ptak do lotu, w burzę.
Opadła ciężko i, nadstawiając dłonie na zimne bryzgi fal, zaczęła mówić żałośnie:
— Ale nie pójdę tam, nie mam sił, człowiek jest kamieniem zaledwie na dnie oceanu, kamieniem, marzącym niekiedy o locie ptaków…
— Jest jak źdźbło, krzewiące się trwożnie pod grobowym kamieniem…
— Przemóc śmierć, potargać więzy i ulecieć w nieskończoność!…
— Mery! Mery! — szeptał trwożnie, przytulając ją do siebie.
— Jestem tak nędzna, że nie potrafiłabym się nawet zapamiętać, aby iść w śmierć bez trwogi! Ach, jaki jest człowiek obcy wszystkiemu, jaki daleki, jak odgrodzony od przyrody, że ani na chwilę nie umie zapomnieć o sobie.
— Bośmy zdziczeli, błąkając się w pustyniach miast!
— Zimno mi! — wstrząsnęła się gwałtownie.
— Wróćmy do domu…
— Nie, tam się czegoś boję…
— To do mnie… chodź… parę kroków, zaniosę cię…
— Później jeszcze… później… — prosiła, ogarniając go naraz ramionami, upalnemi ustami szukając ust jego, że zwarli się, jak fale ogniste, przepadając w rozgorzałej nagle otchłani!…
Noc się już stała nieprzenikniona, błyskawice tylko niekiedy wiły się ognistemi kołtunami, pioruny huczały coraz rzadziej i dalej, ale ocean potężniał jeszcze i burza zaczynała szaleć, ryki wód i huragany, zwite w ogłuszającą, straszną wrzawę, miotały się oślepłe i pijane; olbrzymie bałwany, jak stada rozegrzanych ogierów, z dzikim kwikiem, spienione, oszalałe, rzucały się na siebie, przewalając z krańca w kraniec, rżąc i goniąc się z tętentem…
Fale z krzykiem wdzierały się już na schody, że bryzgi pian, jak białe motyle, fruwały nad niemi, ale w nich rozlewała się cisza omdlewająca; oplątani sobą, przywarci, jak polipy, kołysali się ruchem burzy i odmętów, niekiedy szept jakiś huczał w nich, jak piorun; niekiedy chciwe, głodne dotknięcie ust przenikało odrętwieniem, że padali na jakieś dno, bezprzytomni zgoła, niekiedy zaś zapominali o sobie, wodząc oślepłemi oczyma po ciemnicach, jakby szukając tam samych siebie.
— Co to? — odezwała się gwałtownie do niego.
— Statek spóźniony!
W świetle błyskawic, na spiętrzonych i przewalających się górach wód zamigotało czerwone światło, niby oko krwawe rozpaczą, i czarny kadłub statku, niekiedy żagiel biały błysnął i zatrzepotał się, jak złamane skrzydło, statek walczył z burzą, wznosił się i spadał w otchłanie, aż zniknął wśród rozwichrzonych fal.
— To nic! — jęknęła.
— Nic, nic, steruje ku zatoce, skrył się za skałami — spojrzał naraz ku Czerwonym Skałom i zadrżał.
— Przepadł, jak widmo! — szepnęła.
Próżno go szukali strwożonemi oczyma wśród burzy, nasłuchując z niepokojem jakichś rozpacznych wołań; przepadł w nocy, a z huku oceanu wydobywał się ponury, jednostajny jęk i brzmiał głucho, brzmiał wciąż, jakby jęk ziemi, rozszarpywanej przez morze.
— Deszcz uspokaja się już — szepnął, powstając.
— Uspokaja się.
— Zaczął się odpływ, morze się ucisza.
— Tak… prawda… zdaje mi się, że wicher mniejszy…
— Z pewnością, chodźmy! — prosił.
Ale nim odrzekła, porwał ją na ręce i poniósł wolno po stromych schodkach; nie broniła się i, dygocąc, jak ptak pochwycony w jastrzębie szpony…

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wicher zatrzasnął za nimi drzwi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ogarnął ich szał…
…jak ogarnia wszystko, kiedy się ma stać jakaś rzecz niepojęta…
I uczyniła się w nich noc, poczynająca w tajemniczych trzewiach, noc, zwita z rojowiska oślepiających błyskawic i huku piorunów, pełna upalnych miotań żywiołów rozpętanych i huraganowych odmętów, szał światów druzgotanych, wyłaniający z chaosu tajemnice, noc radości zamierania w upojeniu.
Padali w siebie z krzykiem oceanów.
Jak gwiazdy, ciążące ku sobie tęsknotą od prawieków, stapiają się gdzieś w nieskończonościach i przepadają w sobie.
I stawały się w nich nagłe cichości głębin stężałych w mrokach; chwiejne, nieprzytomne drgania wód oślepłych od przerażających błyskawic; majaczenia rzeczy zgoła nieodgadnionych; rozprażone jęki ziemi, przepalanej potokami wrzących metalów; sny kwietnych aromatów w omdlałe, letnie noce; prężenia lasów w słonecznej pożodze; omdlałe ruchy fal na rozpalonych wybrzeżach, niepochwytne majaczenia o samych sobie, i dreszcze gwiazd konających, dreszcze bezwładnego spadania w bezmiary w upojeniu śmierci słodkiej i cichej.
Czy to dnie przechodziły, z wyciem i zgiełkiem szturmując do okien?
Czy to lata targały zgrzytającemi kłami za mury i ze skowytem żałosnym marły gdzieś, nigdy nie widziane?
Czy to wieki snuły się przez nich sennym, nie zapamiętanym korowodem umarłego czasu?…
Tyle wiedzieli o tem, co fale wiedzą, gdzie i kiedy jakie obmywały brzegi i zatapiały okręty, co pamięta błyskawica źrenice, przez się olśnione, co wie dusza o własnych awatarach, dążąca wiecznie do Niego…
Śnili sen gorączkowy o sobie…
Płynęli ku sobie z głębin przeznaczenia, na falach tęsknoty od tysięcy, tysięcy lat i spostrzegali się zdumieni w otęczy miłości, w jaśni pragnień nieugaszonych, w tej kropli czasu, zawierającej wszystką tęskność wieków wszystkich…
Odnajdywali się na mgnienie w pożarach dusz własnych.
To gubili się, jak ptaki, zbłąkane wśród burzy i nocy.
Tak im przepływały długie chwile uniesień niewypowiedzianych.
To trwali obok siebie bez myśli i bez czucia, zatopieni w sen jaw niezrozumiałych, spojeni ciałami, a roztęsknieni za sobą, jak fale, odpływające z brzegów, muszą tęsknić do głębin, jak dusze, które na mgnienie zajrzały w siebie, stały się jednem i znowu padły w orbity własnych lotów, znowu stały się sobą, lecz już dalekie i żałośnie porwane w wichurę tęsknic nieukojonych…
To dysząc, przyciskali usta do ust, ciało do ciała i zatapiali otchłanie źrenic w źrenicach, przenikając się ciepłem własnem, krwią, tchnieniem, że jednako biły im serca, jednaki rytm życia czuli, jednaką mocą pożądań szli w siebie, stapiając na chwilę w jedno i budząc się z przerażeniem w samotności, poza sobą, niepojęci dla się zgoła.
— Mery! — Chciał się upewnić, że to ona.
— Jan! — szeptała, zdumiona samym dźwiękiem głosu.
Patrzyli na siebie z dziwną, niepokojącą ciekawością, spostrzegali się znowu, wyłaniając duszę z mgieł oczarowań na ostre światło zwykłego dnia, budziła się w nich świadomość, wypływali z niepamiętnych głębin, jak kawały drzewa, zatopione przed wiekami na dnie oceanu i wydarte przez burze…
Słodkie wzruszenie, pełne tkliwości, nieśmiałe i drżące, i wonne, jak młode pędy brzóz, zatrzepotało się w jej sercu, że ujęła w dłonie jego głowę i całowała mu oczy z niewypowiedzianem rozrzewnieniem, szepcząc cichutko:
— Mój! Mój! Na zawsze! Na zawsze!
— Na zawsze, tak… jedyna! — odpowiadał ociężale, poddając się biernie pieszczotom, wpatrzony przez jej oczy gdzieś, jakby w burzę, targającą murami, zasłuchany w ryki oceanu, czy też w odgłosy własnej, przycichłej już, burzy, stępiały już na wszelką rozkosz w bezwładzie wyczerpania i apatji.
W pokoju była noc, tylko niekiedy przez okna błyskawice tryskały błękitnawemi źrenicami, że w ich ogniach spostrzegali swoje zbladłe twarze i czarniejące a omdlałe oczy.
Nie mogli mówić, wszystkie słowa zdały się im głupie i nic nie wyrażające, a nawet pocałunki i uściski były, jak zaschnięte i bez woni kwiaty, spadające martwo na ich ciała.
Zaczęli już słyszeć, co się działo dokoła, i czuć drgania murów, i prząść myśli własne, i stwarzać samych siebie i być czemś tak obcem, odległem i tak niezrozumiałem dla siebie, jak zwykle — ale dusze leżały jeszcze w omdleniu, rozśpiewane konającemi hymnami wspomnień, jeszcze ślepe od żarów stygnących, pełne gwiazd gasnących i uniesień przebrzmiałych, całe w pamięci nadludzkich rozkoszy, rozpraszających się, jak mgły, całe jeszcze w dreszczu świętej ekstazy, w zdumieniu jakiegoś niepojętego cudu, który się w nich stał, radości niewypowiedzianej i całe już w cichym nieświadomym żalu i tęsknocie za tem, co już przechodziło…
Naraz rozległ się poszarpany, krótki głos dzwonu, płynący z huraganem ponuremi dźwiękami, a równocześnie do drzwi z korytarza ktoś się zaczął dobijać.
Oprzytomnieli zupełnie, nie wiedząc, co począć.
— Kto tam? — trwoga chwyciła go za gardło.
— Nie wie pan, gdzie poszła panna Mery? Szukamy jej od godziny w całym domu — wołała Bretonka.
— Co to za dzwon? Nie wiem, gdzie jest panna Mery!
— Dzwonią na trwogę w miasteczku! Jakiś statek rozbija się o brzegi, burza!…
— Burza! — powtórzyła z przerażeniem.
Ledwie ją przyciszył, ale i w niego to słowo uderzyło piorunem i rozdygotało mu serce strachem lodowatym.
Dzwon huczał coraz posępniej i trwożniej.
Wybiegli na wybrzeże.
Ocean już szalał, utopiony w nieprzeniknionej nocy, targał się w rozwściekleniu, ryczał tysiącami głosów i przewalał się w ciemnościach, jak spętane i rozjuszone bydlę…
Niekiedy trzaskały pioruny, niekiedy przelatywały trwożne błyskawice, a w tem bolesnem lśnieniu wody zdały się sięgać nieba, rozchwiane góry spadały potrzaskanemi kadłubami, tysiące widzów zawodziło przerażający tan, tysiące wodnych wulkanów rzygało spienionemi falami, nieprzeliczone ciżby, nieprzejrzane stada potworów kłębiły się z szumem, chlustały z wyciem, gryzły się z przerażającym kwikiem, pożerały się z wściekłością, jak oszalałe hordy wielorybów.
Ziemia drżała od bicia fal, huragan wył na wybrzeżach, przerażenie dygotało we wszystkiem, i rozpacz zielonawemi oczami błyskawic darła się między skałami, jakieś głosy strachu, głosy obłędne, pijane przerażeniem szarpały się z huraganem.
— Matka! — krzyknęła naraz strasznym głosem.
Ale matka nie wróciła jeszcze.
Zamykano hotel od morza, tarasowano drzwi i żelazne okiennice, ludzie biegali gorączkowo, krzyki przyciszone, trwożne, nasiąkłe łzami, brzmiały wśród łomotów oceanu i jęków ziemi.
Dzwon wciąż huczał jękiem rozpaczy.
Stali na deszczu, trzymając się jakichś kamieni, zapatrzeni osłupiałemi z trwogi oczami w rozszalałą burzę, nieprzytomni zgoła.
Płacze kwiliły w ciemnościach, jakieś Bretonki klęczały na wybrzeżu, odmawiając głośno, rozpłakanemi głosami, modlitwy za konających, bo jakiś potężny kadłub statku ukazywał się coraz bliżej skał, w świetle błyskawic widać było, jak się zmagał z burzą ostatkami sił, okręcał się wkółko, padał na boki, to jakby koń, żgnięty ostrogą, stawał dęba i skakał z fali na falę, aż runął w nagle rozwartą otchłań, zionącą śmiercią.
Krzyk się wyrwał ze wszystkich piersi, ale statek jeszcze wypłynął, jakieś ludzkie zarysy powiewały białemi płachtami, a czasem z wichurą, wśród piekielnych szumów, napływały straszne, błagające głosy tonących.
Dzwon bił bezustannie, dalekie latarnie strażnicze rozbłyskiwały smugami światła, zobaczono w ich świetle, że potężne barki wypływały z zatoki na pomoc, zielone latarnie błyskały na masztach pochylonych, widziano, jak się parły nieustępliwie wskroś spiętrzonych zwałów i wskroś otchłani rozwytych.
Dwie potęgi zwarły się w bój na śmierć i życie.
Mery oprzytomniała naraz, rzucając się w las, chciała biec naprzeciwko matki, jakby na ratunek; pogonił za nią, ale niepodobna było iść drogą, rozsrożone drzewa kołysały się tak strasznie, zdawały się rozczapierzonemi gałęziami chwytać noc, drzeć burzę, smagać huragan z ponurem wyciem, że dusze padły im w trwogę i zawrócili chyłkiem.
Powrócili do wieży.
Mury się trzęsły, szczękały okna, światła drgały konwulsyjnie, nie mogli mówić, nie mieli sił, serca pękały im z bólu, a jak ogień przepalało ciche jeszcze poczucie winy, szarpiąca zgryzota grzechu, straszny jad wspólnej zbrodni.
Nie poszli na obiad.
Siedzieli, nie śmiąc się rozstać, nie mogąc się obyć bez siebie, a nie mając dla się ani jednego słowa, ni spojrzenia przyjaznego.
Miłość jakby skonała w poczuciu własnej winy, napróżno rzucali się sobie w ramiona z nagłą, rozpaczliwą czułością, napróżno chcieli zginąć w uniesieniu, napróżno wskrzeszali rzeczy umarłe; ramiona opadały bezwładnie, zimne usta ześlizgiwały się bez pocałunków, z pobladłych warg wydobywał się jęk głuchy, serca biły tylko trwogą, a oczy spostrzegały w sobie przerażenie jednakie, i noc, i jednakie przerażające jawy, od których uciekali oboje.
Rozchodzili się prawie z nienawiścią, obcy sobie i nieznani, i znowu się szukali bezwiednie, jakby żebrząc u siebie ratunku.
Mery, nie wiedząc o tem, płakała łzami żalów i zgryzot.
Nie uspokajał jej, nie potrafił, sam również pożerany poczuciem winy i obawami.
Chodzili jak błędni z pokoju do pokoju, nasłuchując co chwila, czekając z jakąś utajoną jeszcze nadzieją, wybiegali na most, bo zdało się im słyszeć znajome kroki…
Nikt nie szedł, huragan tratował świat przerażony.
Długie chwile stali z czołami na szybach, wpatrzeni w punkt, gdzie były Czerwone Skały, ale tam ocean przelewał się w piekielnych konwulsjach, ryczały wody rozbijane i huczały gromy!
Biegli znowu na drugą stronę, aby spojrzeć na drogę w las rozwichrzony, w las, zmagający się z huraganem.
Ale nic i tam nie było, prócz miotów i wycia burzy.
To stawali na środku pokoju, z uchem wytężonem, z duszą skupioną, wsłuchani w te okropne szamotania wichrów i oceanu, i każdy nerw napinał się męką, każdy ruch był bólem, każdy huk przebijał im serca, i ranił śmiertelnie, i zabijał.
Matka nie powracała.
Zapomnieli o sobie, zapomnieli o wszystkiem w tej rozkrzyżowującej męce oczekiwania, w tym bólu niewypowiedzianym zawiśnięcia na wciąż rozmiażdżonej nadziei.
Już nie mieli sił na ruch wszelki, padli pod okna i, wtopieni całą duszą w ocean szalejący, siedzieli martwi, głusi… trupy…
Chwilami ocean wzdymał się tak wysoko, że fale, pękając, buchały, jak wulkany, słupami wody, aż pod same okna, iż oboje z jednakim krzykiem trwogi cofali się wtył, bo się im zdawało, że ze spienionych, roztrzaskanych odmętów wychyla się siwa, trupia głowa matki, że jakieś sztywne ręce wyciągają się do nich z otchłani, że jakiś głos konający woła…
— To moja wina, moja wina! — zaczęła naraz krzyczeć oszalałym głosem.
— Ale ja ją zabiłem, to moja zbrodnia! — szeptał cicho, zsuwając się nieprzytomnie do jej nóg.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sorrento 28/V 04.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.