<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Byli i będą
Podtytuł Powieść
Wydawca Rada Polonii Amerykańskiej
Data wyd. 1944
Druk Pittsburczanin
Miejsce wyd. Pittsburgh
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wysypali się chłopcy z gmachu gimnazjum. Zaroiło się, zakotłowało na ulicy, zawrzało od gwaru, i powoli cichnąć i rozpraszać się poczęło na placu.
Szli jeszcze gromadkami, rozprawiając. Najmłodsi czubili się potrosze, łakomsi obstąpili przekupkę z koszem pierników, ci co mieli daleki kurs śpieszyli do żółtego omnibusu na rogu Nowego Światu, starsi palili papierosy i rozprawiali, gdzie spędzą wieczór.
Ostatni dwaj wyszli trochę później. Jeden miał historję, bo mu ktoś podarł czapkę, drugi był wzywany do gabinetu dyrektora.
Obadwa mieli po lat piętnaście, ale jeden był w piątej, drugi już w szóstej klasie. Jeden miał szynel nowiutki, tornister elegancki i z całą powagą naciągał rękawiczki, a patrzał na świat z lekkim odcieniem wyższości i pogardy. Szczupły był, delikatny, bardzo ładny, brunecik z kręconemi włosami.
Drugi nadmiernie wyrośnięty, niezgrabny, w wytartym szynelu, w czapce z oberwanym daszkiem, z twarzą urwisza, z bystremi, zuchwałemi oczami.
Spieszył, jeszcze przejęty awanturą z czapką, biegnąc dopinał sprzążki tornistra i na ganku wpadł na tamtego.
Spojrzeli na siebie. Brunet usunął się bez słowa, tamten rzucił niewyraźnie “przepraszam” i skręcił ku Hożej.
Za chwilę już gwizdał niefrasobliwie.
Na rogu sekundę się zawahał, jakby miał ochotę posłuchać katarynki, ale poszedł dalej i w jednej z kamienic począł wbiegać na strome schody. Na trzeciem piętrze do drzwi zadzwonił.
Był to widocznie znany i terminowy dzwonek, bo po chwili drzwi się otworzyły i już ubrana w paltocik i kapelusz wyszła dziewczyna smukła i szczupła o bladawej twarzyczce i takich, jak on bystrych oczach, i poczęli schodzić na dół.
Dziewczyna miała w ręku spory koszyk, w którym brzęczało jakieś naczynie.
— Wyrywali cię? — spytała.
— Wyrywał Niemiec. Mam czwórkę.
— A mnie się dzisiaj stokrocie tak udały, że pani Szymczakowa obiecała mi od miesiąca piętnaście rubli. Coś ty znów zrobił z czapką?
— Ja myślę, że mi to urządził Świniarski, ale tamci nie chcieli go wydać. Ja mu się odpłacę. A wiesz, wychodząc, omal nie przewróciłem hrabicza. Popatrzał na mnie jak wół na ser.
— E, tak ci się zdaje. On wcale nie pyszny.
— Rękawiczki nosi, a na śniadanie je bułkę z kawiorem!
— Co ci to szkodzi? Czyś głodny?
— Phi, niebardzom też syty, ale co mi tam!
— Co nam zresztą do niego! — ruszyła ramionami.
Przeszli wpoprzek plac i weszli do podrzędnej restauracji. Chłopak został u drzwi, dziewczyna zbliżyła się do bufetu.
Gruba restauratorka skinęła jej przychylnie głową, wzięła różowy bilet — i koszyki posłała do kuchni.
Dzieci czekały chwilę. Były głodne. Zapach jadła je drażnił, to jedno to drugie przełykało nieznacznie ślinę, patrzyli na zakąski na bufecie. Po chwili koszyk wrócił z kuchni, cięższy. Teraz chłopak go wziął i ruszyli ku domowi. Mieszkali we troje z ojcem na Nowym Świecie w dwóch pokoikach, w oficynie, w kamienicy, której ojciec był rządcą.
Gdy weszli do domu, chłopak zdjął tornister i zaraz przykucnął u stolika, coś notując w zeszycie, dziewczyna poczęła prędko nakrywać stół i wydobywać z koszyka obiad.
Nie prowadzili w domu kuchni. W tym pierwszym pokoiku płyta kuchenna była okryta perkalem, w kącie stało łóżko dziewczynki. W drugim pokoju spał ojciec i syn.
Znać było wielkie ubóstwo, ale ludzie zdawali się tego nie odczuwać.
Na małym stoliku dziewczynka rozstawiała potrawy. Było ich cztery za całe pięćdziesiąt groszy.
— To ty dziś jesz zupę? — spytała brata.
— Nie, dziś moje mięso gotowane.
— Twoje? — zaśmiała się.
— A tak! — potwierdził. — Wczoraj miałem zupę.
Postawiła przed każdem nakryciem jedną potrawę. Deser: ciastko z serem podzieliła na trzy części. W ten sposób w cztery dni zjadał każdy jeden obiad. Chleba było dosyć.
— Kostuś, skocz po ojca, pewnie jest u stróża.
Chłopak usłuchał. Ona postawiła karafkę z wodą i zapaliła ogień pod naftową maszynką do herbaty. Potem obejrzała swe kwiaty na oknie, parę wazoników fuksyj i geranjum, i niezdolna próżnować ani chwili, zaczęła reparować czapkę brata.
Wszedł ojciec. Wysoki, barczysty mężczyzna, szpakowaty, o otwartej pogodnej twarzy i wesołych, błękitnych oczach.
Spojrzeli na siebie serdecznie, pogładził ją po głowie i rzekł:
— Wiesz, Marjanna, że mi się dziś ktoś oświadczył o twoją rękę.
— Pewnie profesor! — zaśmiał się Kostuś.
Zasiedli do jedzenia. Połykając zupę, ojciec spytał:
— Nie ciekawaś kto?
— Nie! — odparła obojętnie.
— Bo to ojciec nie wie, że my oboje już zaręczeni — rzekł Kostuś.
— Nie, nie wiem, ale może kiedy powiecie? Co?
— Możem zaraz, jak ojciec chce.
— Owszem. Miło mi będzie poznać zięcia i synowę.
— Ona za męża weźmie Ducha, a ja za żonę Ziemię.
Stary spojrzał po nich i rzekł poważnie:
— I będziecie oboje mieć po jednem dziecku — Zawód.
— Phi! — rzekł zuchwale Kostuś. — Będę myślał o dzieciach, jak dostanę żonę.
— No, a ty co?
Dziewczyna uśmiechnęła się.
— Niech ojciec powie, kto się o mnie oświadczył?
— Nie byłaby to kobieta ciekawa? Powiem ci tylko, że jeśli przyjmiesz, będziesz mieć ziemi co niemiara.
— To już wiem! — zawołał Kostuś. — To wuj Staś.
— Takiś dowcipny!
— Wielka sztuka. Przecie wczoraj był i oczy w nią wlepiał i ciastek tyle przyniósł. A niechby ona poszła!
— Bardzo dobra partja! — mruknął ojciec.
— Nam i tak dobrze! — rzekła dziewczyna.
Skończyli jeść, niebardzo syci, ale zadowoleni. Ojciec zapalił papierosa i czekał na herbatę, dziewczyna zmywała statki, chłopak naciągał już znowu szynel.
— Już idziesz?
— Oho! Nim na Leszno zalecę, a potem na Marjensztat do pani Horbaczewskiej, a potem na Warecką. Jest parę kroków. Wieczorem ma tu do mnie przyjść Lisiecki! Mówił, że ma jakąś śliczną nowinę z Galicji.
Wyszedł z dobrą miną. Tych trzech korepetycyj zazdrościli mu koledzy, rachowali, że zarabia 24 ruble miesięcznie. W rzeczywistości tylko ta na Lesznie u Rosenblatta była płatna, u pani Horbaczewskiej uczył darmo dwóch bąków z Litwy, bardzo biednych. Pani Horbaczewska miała na swej stancji specjalność — zbieranie Litwinów tępych i niezamożnych.
Na Wareckiej zaś mieszkał Rosjanin urzędnik, którego protekcji zawdzięczał wkręcenie do gimnazjum, wbrew polskiemu procentowaniu. Za to ojciec przepisywał mu darmo akta, syn mozolnie kuł lekcje z nieukiem Wołodią.
Gdy się znalazł na ulicy, przyszło mu do głowy wstąpić na Warecką i spróbować odrobić lekcje wcześniej. W ten sposób zabawiłby dłużej na Marjensztacie, i porozmawiał z Korewą, siostrzeńcem pani Horbaczewskiej, medykiem z pierwszego kursu. Skręcił na Warecką, zadzwonił do drzwi Sergjusza Iwanowicza Baszłykina. Otworzył sam Wołodia.
— Wot prekrasno! Ojciec poszedł na karty, matka do generalszy na czaj. My by mogli też pohulać.
— Zadania trzeba odrobić! — rzekł po rusku Kostuś.
— Eto wzdor. Pajdiom!
— Gdzie?
— Ja zaprowadzę. Jest taka stara na Oboźnej. Za rubla dostaniesz kart i herbaty z rumem. Dziewczyny usługują.
— To odrobim prędko i idźcie.
— A wy?
— Ja jeszcze mam dwie korepetycje.
— Naplewat’! To może wcale dziś nie róbmy.
— Aha, to i na trzeci rok zostaniecie w trzeciej!
— Czort waźmi! Ja i z trzeciej dostanę tu dobre miejsce! Mnie na djabła klasy.
— No pewnie, ale Siergiej Iwanowicz mnie przykazał was uczyć, to muszę!
Coś mrucząc, Wołodia usiadł za stołem, wydobył brudne, zasmarowane zeszyty i ziewając wziął się do przypominania lekcji.
Sumiennie Kostuś kuł z nim przedmioty. Chłopak nie był nawet tępy, ale leniwy, niedbały, przekonany, że mu to wcale nie potrzebne. Robota korepetytora była ciężka i niewdzięczna, to też chłopak odetchnął z ulgą, gdy się znalazł na ulicy. W bramie rozstali się z Wołodią, który pędził na Oboźną z całą dumą szesnastoletniego dobrze odżywionego bydlęcia, szukającego rozpusty.
Teraz Kostuś rozpuścił swe długie nogi i gnał na Leszno. Było zimno i padał śnieg z deszczem, wczesny zmrok końca listopada. Tak biegnąc, chłopak rozmyślał, że dziś weźmie u Rosenblattów 8 rs. i co za nie sprawi. Przedewszystkiem baszłyk i nowe przyszwy do butów, potem ojcu cygar, Maryni ciepłe rękawiczki i na kolację przyniesie kiszki pasztetowej! Będzie bal, bo i Lisiecki będzie!
Ani się obejrzał, jak już był na Lesznie. Rosenblatt stary trudnił się handlem grzebieni, żona handlowała pierzem, dzieci było pięcioro. Kostuś uczył niby jednego trzecioklasistę, ale dwaj młodsi uczyli się też przy tymże stole i tak się zdarzało, że każdy zwracał się do korepetytora Leosza, aż wreszcie przeszło to w stały zwyczaj.
Weszło też w zwyczaj, że Rosenblattowa wsuwała się podczas lekcji i, uśmiechając się dobrodusznie, podsuwała chłopcu mały fajansowy talerzyk z trochą faszerowanej ryby.
Zpoczątku odmawiał, dziękował, tłumaczył się, że dopiero co jadł obiad. Żydówka kiwała głową.
— Nu, nu, co to szkodzi. Pan taki duży, znajdzie się miejsce. Za młodu trzeba dużo jeść. To jest dobra ryba, szczupak. Jak my byli na wsi, to dziedzic moją rybę za specjał jadł.
I zostawiała potrawę pieprzną i korzenną, której zapach drażnił zgłodniały żołądek chłopca. Czasem wytrzymał, czasem zjadł, ale w domu wstydził się do tego przyznać i, ilekroć nie oparł się pokusie, miał straszne wyrzuty ambicji i strach, żeby się to nie odkryło! Dziś, jako w piątek, stary Rosenblatt asystował lekcji. Siedział pod piecem i zdawał się drzemać, ale czasem oczy jego bystro obejmowały chłopców i nauczyciela. Gdy zadania były odrobione, wstał i ukłonił się.
— Bardzo panu dziękuję. Byłem dziś u dyrektora, ja tam czasem chodzę, bo to widzi pan, tego interesu szkolnego trzeba bardzo pilnować. Ja chcę, żeby te chłopcy uniwersytet pokończyli, żeby oni bankierami byli, nie takie proste Żydy, jak ja. No, to ten dyrektor mówił, co Leosz bardzo zmądrzał, on dobre stopnie ma! Nu, to ja panu dziękuję i ja nie szkodując panu płacę —
— Icze, — zawołał najmłodszego — weź tam na komodzie pieniądze i podaj panu. Pan wybaczy, ale dziś święto, nie godzi się pieniędzy tknąć dorosłemu. Niech panu dadzą dobry procent. Ja tego dyrektora i o pana pytał, niech pana to nie obraża. Jabym nie mógł mieć korepetytora, coby on był niespokojny! To on mówił, że pan w swojej klasie najpierwszy. Pi, pi, ja bardzo rad, że takiego dla Leosza dostał. Czy pan tu w Warszawie urodzony?
— Nie.
— A pański ojciec co? Urzędnik?
— Skądże! Polacy jesteśmy.
— To jakże pan potrafił pierwszym w klasie być?
— Jakoś nie mogli mi dać rady! — zaśmiał się.
— A pański ojciec to Jurjewicz!
— Tak.
— Miałem brata w Mińsku. Lasami handlował, to on raz interes miał z jednym Jurjewiczem. On u niego dęby kupił, a tu raptem tego pana wywieźli, i grubo brat łapówki dał, żeby te dęby wyrwać, bo majątek kazna zabrała.
— To może nasz, bo rodzice byli dziesięć lat w Tomsku, a majątek zabrali, niema!
— Może być, może być. To jakże teraz takie panowie żyją?
— Matka umarła na Syberji. Nas dwoje z siostrą babka utrzymywała. Teraz z ojcem jesteśmy.
— No i jakże zarabia ojciec? Ma jaki interes?
— Administruje domami hrabiego Ossorji, za to mamy mieszkanie i 15 r. miesięcznie pobiera. W gimnazjum za mnie babka płaci. Siostra już zarabia, ja też trochę! Niema biedy!
Stary żyd głową trząsł.
— Żeby ja powiedział, niema biedy, nu! Ale dla takich państwa, takie życie! Aj, aj!
Chłopak zaśmiał się.
— My się nie smęcim. Może kiedy tam wrócim.
— Oj, ciężko! — szepnął Żyd i obejrzał się trwożnie.
Kostuś schował pieniądze i zabierał się do wyjścia.
— Krejne! — zawołał Rosenblatt i szepnął żonie.
Po chwili wniosła coś owinięte w papier.
— Niech pan do herbaty dla tatka zaniesie! — rzekła. — To nasza szabasowa chała.
Po chwili wahania Kostuś podziękował i zabrał dar.
Miał szczery zamiar przyniesienia do domu, ale idąc na Marjensztat, ułamał kawałek, zjadł, ułamał drugi i trzeci, i gdy wchodził na trzecie piętro do Horbaczewskiej, już wyrzucił pusty papier. Ale był syty, tak syty, jak dawno nie pamiętał. Horbaczewska zajmowała cztery pokoje, zwykle tak pełne ludzi, że w nocy zajęte były wszystkie łóżka, kanapy, i zestawiano krzesła na prowizoryczne posłania.
Mieszkała właściwie sama i utrzymywała stancję dla uczniów, ale zajeżdżali do niej z Litwy krewni i znajomi, przesiadywali tygodniami bezdomni wygnańcy, wracający z Syberji, lub tacy, którzy nie mieli gdzie się podziać.
Oprócz tego stale miał u niej kwaterę w pokoiku chłopców siostrzeniec Korewo, a w jej sypialni Ludka Borzobohata, daleka krewna, kształcąca się w śpiewie i muzyce.
Horbaczewska nie miała żadnego funduszu, żyła literalnie z opatrzności, niefrasobliwa, zawsze spokojna, rada każdemu pomóc, obyć się byle czem. Nie troszczyła się, gdy nie płacono za chłopców, nie odmówiła nigdy, nikomu gościny. Sucha, siwa, ruchliwa, paliła papierosy, piła bezustannie herbatę i zawsze była zajęta cudzą troską i potrzebą, a znała z końca w koniec całą Litwę, stosunki, pokrewieństwa, interesy. Domem, kuchnią, rachunkami nie zajmowała się wcale. Od tego była “panna Duszka”, “ciocia Duszka”, lub krótko “Duszka”. Była czyjąś tam z rodziny krewną, innych nauczycielką, wreszcie w powstaniu przylgnęła do Horbaczewskiej i pozostała. Razem przebyły ruinę majątkową, razem śledztwo, więzienia, wygnanie, razem osiadły w Warszawie. Duszka za cały majątek posiadała kuferek, pościel, czeczotkową szkatułkę i kilka obrazów świętych. To wszystko mieściło się w kuchence za parawanem. Duszka gotowała jeść, sprzątała mieszkanie, doglądała prania, mustrowała chłopców i łatała ich ubranie, lokowała gości, łamała głowę nad finansami — była wszystkiem.
Niekiedy miewała do pomocy służącą, częściej była sama. Była serdeczna, łagodna, wesoła, a już gdy chłopcy zanadto jej dokuczyli, udawała gniew i mówiła:
— Nie wiedzieć co, duszko! A toż już patrzeć na was nie chce się, tak obrzydliście!
Duszka wstawała ze świtem, szła spać ostatnia. Ale przed spoczynkiem modliła się jeszcze długo, i zawsze tylko za umarłych.
W ciszy kuchenki, gdy wszyscy już spali, rozlegał się jej półgłośny szept: Za duszę Anny, wieczne odpocznienie, za duszę Kazimierza i Józefa, za duszę Adama, za dusze ległych pod Horkami, za dusze zmarłych u Dominikanów, za dusze powieszonych na Łukiszkach, wieczne odpocznienie, wieczne odpoczywanie. Za żywych nie modliła się, zapewne nikt z jej bliskich, własnych, serdecznych żyw nie został. Ale w dzień pracowała i myślała o żywych, nie żaliła się; ani wspominała swych grobów. U Horbaczewskiej było zawsze pełno, starsi zajęci bytem, walką o chleb, interesami, garnęli się do gospodyni, rozprawiano o ziemi, o długach, o procesach, o kłopotach przeróżnych, politykowano nawet. Młodzi garnęli się do Duszki. Chłopcy ze stancji opowiadali jej swe utrapienia w szkołach. Korewo swe plany karjery, Ludka żaliła się na zawistne koleżanki i umizgi nauczycieli. Marynia Jurjewicz i Kostuś przychodzili czasem w niedzielę, siadywali u jej łóżka, za parawanem na kuferku i rozpytywali “jak to było”, albo przynosili jej różne przepisane wiersze, albo prosili o nutę jakiej pieśni, którą się śpiewało zcicha, przy zamkniętych drzwiach i oknach, żeby, broń Boże, nie zapomnieć!
Duszka wtajemniczona była w wszystkie tajne stowarzyszenia tej “młodej Polski.” Wiedziała, gdzie i kiedy odbywały się lekcje polskiego języka i historji, gdzie się zbierała organizacja różnych związków, gdzie bywały odczyty i posiedzenia oświaty, jaką drogą dostawały się pisma i książki z zagranicy. Wiedziała wszystko, a umiała milczeć jak grób, a umiała zapalone głowy mitygować, śpiące ożywić. A mawiała zawsze nowym przybyszom z Litwy:
— To widzisz, duszko, tobie takie szczęście, żeś się tu wkręcił do Warszawy. Ty, duszko, ucz się, jakbyś się najadał na długi głód. Bo to jak tam do nas wrócisz, albo do Petersburga na studenta pójdziesz, to tam już nic nie dostaniesz, nic nie posłyszysz, niczego takiego się nie nauczysz. A kto wie, może będziesz gdzieś w Rosji służył, to jak nie nabierzesz mocy tu, to tam już całkiem przepadniesz, jakbyś zapomniał, kto ty taki! A to wszystko trzeba tak umieć jak Ojcze nasz, żeby cię ze snu zbudzili i spytali, żebyś każdą rzecz umiał i po porządku, i na wyrywki. Ho, ho, to po katechizmie pierwsza nauka.
Z jej to natchnienia Kostuś zaczął dawać korepetycje dwom następnym lokatorom: Bułhakowi i Sarosiekowi. Dobre to były chłopaki, ale zahukane i oszołomione Warszawą. Mieli przytem okropny akcent, drwili z nich koledzy, zamiast się rozwijać, dziczeli i zamykali się, urażeni. Rodzice borykali się z biedą w zrujnowanych majątkach, skąpo udzielali zasiłków.
— Ty, duszko, bogaty, według nich — mawiała Duszka. — Ty umiesz, nie ucząc się, ty pierwszy w klasie, a oni ostatni. Broń Boże, nie przejdą po egzaminie, to będzie hańba wam, tęgim Litwinom, żeście ich za łeb nie wyciągnęli!
Więc Kostuś kuł, aż potniał z Sarosiekiem i Bułhakiem, wbijając im w głowę grażdankę i matematykę, historję imperji i katechizm po rusku.
Był tylko jeden Litwin, którego Duszka niecierpiała. Nazywał się Lisiecki, znajomy Korewy. Właściwie studjował w Petersburgu, ale zjawiał się często w Warszawie i wtedy miewał z Korewą długie, tajemnicze konszachty.
Odrazu nie podobał się Duszce, bo nosił brodę i długie rozczochrane włosy, a pod mundurem wyzierała mu kolorowa koszula bez białego kołnierza.
— Jaki to kacap do was się przyplątał? — zaczęła wypytywać Kostusia.
— Żaden kacap, nasz, z Witebskiego, u technologów jest.
— Jakiś on, duszko, cudaczny. Jakieś ma nieczyste oczy. A pocóż się za “sacharmarożnika” ustroił?
— Bo on jest w tamtej partji razem z nimi.
— Z nimi! Jezu Nazareński! To on chyba szpieg.
— Co też panna Duszka wygaduje. Oni dla siebie i dla nas wolność wywalczą.
— Dla nas, oni! Czyście się blekotu najedli! Chłopcy, rozum straciliście! Oni z nami, razem! To ojcowie wieszali, a synowie tak raptem się pokochali z nami! I wy w to wierzycie! To, duszko, jest największe głupstwo, jakie w życiu słyszałam, a to jest chytrość i jakaś nowa na was zasadzka, na to młode pokolenie, co dorasta. Wy się opamiętajcie, oni wam dusze pogubią, oni was nauczą swoich sposobów, a potem trzeba wam będzie ginąć we wstydzie. Co my z nimi możemy mieć wspólnego!
— Jakto co? Krzywdę! I oni cierpią.
— Iii, duszko. To niech oni dochodzą swego, a my swego. A jak oni takie przyjaciele, to niech do nas przyjdą i na nasze się przerobią, a nie my na ich manier! A ten wasz Lisiecki brudas i wilkiem patrzy, wspomnicie moje słowa, że on jakąś nieczystą robotę prowadzi.
Chłopcy naturalnie nie słuchali Duszki, ale ona względem Lisieckiego zachowała nieufność i niechęć i przestrogi swe powtarzała jak mogła najczęściej. Wywiedziała się skądsiś o jego stosunkach i dogadywała przy każdej okazji.
— Jakże to? Ma kawałek ziemi w Witebskiem, starą matkę, siostrę, robotę, obowiązki, i oto podobno ośm lat siedzi w Petersburgu i niby się uczy. Co to za nauka, kiedy się skończy? Nawet na wakacje do domu nie zajrzy, ale do Samarskiej guberni wyjeżdża, lud niby oświeca. A jemu co do Samarskiej guberni, to on nie ma u siebie kogo oświecać! To, duszko, nie żaden rozum, ani robota, żeby nasi tam szli. A do nas to kto przyjdzie, syn obywatela z Samarskiej guberni? Co? To wieża Babel będzie z tego, a nie żadna wolność.
— Nie będzie wolności, aż cała ludzkość nie zrozumie krzywd i poniewierki słabych! — wyrecytowała Ludka, która się kochała w pięknym Korewie, i słuchała, mało co rozumiejąc dysput studentów.
— Iii, nie plotłabyś, duszko! Tobie w głowie wąsy Korewy, a nie żadna ludzkość! Ty patrz, żebyś konserwatorjum skończyła i kawałek chleba zarobiła muzyką, bo Korewa się z tobą nie ożeni. Ludzkość, kto widział z was ludzkość? A ja widziałam, jak na Łukiszkach ci naszych wieszali, ale o ludzkości to wtedy milczeli i nie myśleli jej stosować, tylko sznur i kule. A teraz za to taki Lisiecki im służy!
Tego dnia, gdy Kostuś, zjadłszy “chałę”, zjawił się do “wykuwania”, zastał Duszkę w wielkiej alteracji, że zaś na schodach spotkał Lisieckiego, wiedział już o czem będzie mowa.
Korewa siedział nad jakiemiś ruskiemi broszurami, ale wyglądał posępny. Duszka na rogu stołu prasowała bieliznę, pani Horbaczewska rozprawiała żywo z jakiemiś dwoma przybyłemi z Litwy paniami, chłopcy byli wystraszeni. W powietrzu czuć było świeżo minioną burzę, bo i Ludka płakała w kącie.
— Słyszałeś, Wołodźko się zastrzelił! — powitała go Duszka.
— Brat panny Seweryny? Co mu się stało?
— A co? Spytaj się Lisieckiego. Toć koledzy. On przywiózł tę wiadomość i dowodzi, że spełnił czyn bohaterski. Dano mu jakiś rozkaz, nie chciał, czy nie mógł spełnić, i zabił się. Ładny musiał być rozkaz. Wołodźko, taki porządny chłopak! A teraz co? Matka i siostra z pracy rąk go kształciły, matka oślepła prawie od haftów, panna Seweryna resztkami sił goni, miał skończyć latem, myślały, że przy nim nareszcie wypoczną, i ot! A Lisiecki dowodzi, że tak musiał postąpić. Ale już i panią Horbaczewską z cierpliwości wyprowadził, zabroniła mu tu się pokazywać.
Kostuś spojrzał na Korewę, — tamten ramionami ruszył i mruknął.
— Głupi interes. Ja z tego wychodzę!
— Zdaje się! — zawołała Duszka. — Toć Lisiecki śmiał dowodzić, że kto do wolności dąży, ten powinien poświęcać wiarę, kraj, rodzinę, powinien kraść, mordować, a jeśli do tego nie dorósł, to palić sobie w łeb. Dzięki Bogu, że przecie się wygadał, jak to ta wolność wygląda!
— Wołodźko się zabił! — powtórzył Kostuś jakby przez sen. — A Lisiecki do nas poszedł!
— Poszedł też do was pan Stanisław, wasz wuj, ten już waszego ojca poinformuje.
Korewa wstał, zgarnął broszury, i wyszedł z niemi do kuchni. Wrócił po chwili i zaczął starannie przebierać papiery w swoim stoliku.
Kostuś wziął się z chłopcami do zadań, ale był wciąż roztargniony i spieszył.
Po chwili weszła do pokoju Horbaczewska.
— Ignaś, — zainterpelowała Korewę, — jeśli masz jakie listy lub wzmianki o tym Lisieckim, to zniszcz. Już ty mi wierz, będzie pasztet!
— To i robię! Niech ciocia będzie spokojna, dopilnuję się!
— Ot i korzyść, naszych chłopców tam posyłać. Zaraza, zguba! Teraz nie dam trzech groszy, że i Protasowicz i Szyszko i Rymwid przepadną, to wszystko jedna paczka. Już niewiadomo, co lepiej, czy żeby niczego się nie uczyli, czy podlili się po tych przeklętych szkołach. Słyszałeś, Kostuś, że ten hrabia Ossorja, waszej Hrehorowiczowej brat, szambelanem został. Możecie mieć plecy i protekcję.
— My! — poczerwieniał chłopak. — My się z nimi nie znamy prawie, a że ojciec ich domami administruje, toć chyba nie dla protekcji, ani pochlebstwa. Byłby inną posadę znalazł, ale babka życzy sobie, byśmy tam byli. Żadnych łask od nich nie mamy.
— Ja wiem, ja wiem, ale czasem żółć się zburzy. Toć Hrehorowiczowa tam z nimi i syn! Jak ona wytrzyma. Ojciec wielkim łowczym dworu, brat szambelanem, a mąż w powstaniu zabity. Ja wiem, że wy inni! Ale to zgroza! Marszałkowa z Grel iluzje ma, że w takiem otoczeniu wnuk jej zostanie patrjotą.
— No, jeden, niezawodnie! — rzekł hardo Kostuś.
— Pewnie, pewnie. Ale wy znowu z tą sympatją dla tych nihilistów, Bóg wie, w co się możecie wplątać, żebyż was przekonać, że teraz tylko cicho siedzieć trzeba.
— A was to przed 63 nie przekonywali, że trzeba cicho siedzieć, i posłuchaliście! — mruknął Korewo.
— Łatwo wam mówić teraz. Fali kto się oprze!
— A to ciotka myśli, że teraz fali niema!
— No jest, jest, ale z tamtej strony, i straszna i dzika. My cudzego nie chcieli, nie mordowali!
Korewa zabrał jakieś papiery i wyszedł z nimi do kuchni. Kostuś wziął się znów do grażdanki z Sarosiekiem.
Student rzucił papiery w ogień i, zapatrzony w płomień, usiadł na zydelku.
Wtem wszedł ktoś do kuchni — i posłyszał głos Duszki:
— Wiesz, Kostusiu, że ten wasz wuj Staś na serjo chce się żenić z Marynią?
— Mało czego się dziadowi zachciewa. Ona nie pójdzie.
— Jaki on tam dziad. Czterdzieści pięć lat, a ile on ma ziemi. A wiesz, że jego brat to się z jakąś pułkownikówną na Kaukazie ożenił i ma dzieci.
— No, to co?
— Ano to, że jakby Stanisław się nie ożenił, to po nim te Saszki i Wołodie wezmą Skarbowiec.
— Kto mu się broni żenić. Mało jest panien?
— On jeśli nie z waszą Marynią, to z nikim się nie ożeni.
— Ma się Marynia sprzedać za pieniądze?
— Uchowaj Boże, ale, duszko, Skarbowiec, to ziemia ta nasza, ta święta ziemia litewska. Pięćset majątków po powstaniu przepadło, a teraz co rok tyle ginie. Słabe ręce wypuszczają, podłe marnują. Tak topniejemy, znikamy. Pomyśl tylko, tyle krwi za to pociekło, tyle łez, i na darmo! Toć raz stracona ziemia u nas, to już nie odebrać. Toć z naszej Litwy cmentarz zostanie! Tylu was jest takich rozbitków, nie macie do czego wrócić, nie dostaniecie nawet u siebie posady, chleba kawałka. Skończycie nauki, to pójdziecie do Tuły, na Kaukaz, nad Białe czy Czarne morze, nigdy do siebie. Tyle jeszcze nas, ile tej ziemi naszej w ręku.
— Dlaczego panna Duszka mnie to mówi, a nie wujowi Stanisławowi?
— Bo ty wiesz, co jest z Marynią.
— Co?
— Kogo ona kocha.
— Marynia! Nikogo. Tylko ideje nasze.
— I Lisieckiego.
— Nieprawda! — wybuchnął chłopak, czując okropny ból.
— Powiedz jej to, powiedz, że ja mówiłam!
— Powiem. Zaraz powiem!
Wybiegł prawie, hałaśliwie zatrzaskując drzwi.
Przed Duszką stanął nagle Korewa.
Przestraszyła się sekundę, ale wnet oprzytomniała.
— Co ty, duszko, tu robisz?
— Paliłem papiery i podsłuchiwałem.
— To źle, bo to zawsze się coś niemiłego podsłucha.
— Czy ciotce sam Hlebowicz mówił, że się chce żenić z Jurjewiczówną?
— A mówił, duszko, mówił!
— A panna Marja mówiła, że kocha Lisieckiego?
— Co ty, duszko, taki ciekawy!
— Bo to niemożliwe. Zresztą on o niej nie myśli. Jemu to nie w głowie.
— To i dobrze, choć jedno robi. Grzechby był, żeby wiązał młodą dziewczynę, prawie dziecko, do swego szalonego życia. Nie godzi się zakładać gniazda takim, co sami nie mają nic, a służą idejom, za które każdy dzień grozi więzieniem lub kulą. To nieuczciwość, podłość, taką nawet pokusę dziewczynie robić. To wstyd, duszko!
Korewa milczał, patrzał w ziemię, potem ramionami ruszył i wyszedł.
A Kostuś pędził do domu. Już w bramie swej potrącił kogoś — i poznał Lisieckiego.
— A wy, od nas idziecie? — spytał zimno.
— Nie, czekałem na was.
— A byliście już u Wołodźkowej?
— Wiecie już! Nie, nie byłem. Dość było hecy u Horbaczewskiej. Całkiem jakby ja go ubił. Podlec był, tchórz! Dobrze, że nie zdradził, a ci jego żałują. To trudno, kto chce świat walić, ten musi swoją robotę zadaną zrobić, a nie — dałoj.
— A teraz Wołodźkowej ślepej co robić?
— Albo to nasza rzecz. Takich Wołodźkowych jest tysiące może w całej Rosji, będzie jeszcze dziesiątki tysięcy, jak robota się rozwinie. Po pas w krwi będziem brodzić, ogłuchniem od jęków. Co robić! Musi to przejść, na to się nie można oglądać, to drobiazg.
— My z wami nie pójdziemy!
— Jakto? Tchórzycie?
— Nie tchórzymy, ale to dla nas wstrętne. Zresztą teraz, tutaj nie pora mówić, a u nas dziś są goście. Przyjdźcie jutro.
— Wyjeżdżam o dwunastej. Chciałem się z wami pożegnać i z waszą siostrą. Mam tu dla niej książkę.
— Oddam! Kiedyż znowu będziecie?
— Nie wiem, jak się uda! Ten dureń Wołodźko....
— Dajcie umarłemu spokój. Bywajcie zdrowi.
Odetchnął z ulgą, gdy Lisiecki zniknął za bramą na ulicy, obejrzał się czy kto był świadkiem ich rozmowy i, schowawszy książkę za szynel, ruszył do oficyny.
Oświetlone były ich okna i, gdy wszedł, zastał całe towarzystwo przy herbacie.
Czworo było. Jurjewicz ojciec, profesor Przybylski, botanik, kolega Jurjewicza ze szkół, wuj Stanisław i Marynia — zwykła kompanja.
Rzadki był dzień, żeby profesor nie spędził z nimi wieczoru. Samotnik był i mieszkał o piętro niżej. Podróżował wiele po świecie i niewyczerpany był gawędziarz o przyrodzie i ludach, Jurjewicz wzamian miał humor zawsze pogodny i moc wspomnień i anegdot, przytem wiecznie coś majstrował, zostało mu to z Syberji, gdzie, by z głodu nie umrzeć, nauczył się różnych rzemiosł.
Profesor tedy rozpowiadał, ojciec rozkładał warsztacik ślusarsko-galanteryjny, lub reparował zegarki, i dorzucał raz po raz jakiś dowcip, dzieci tak do tych wieczorów przywykły, że nigdy prawie nie szukały młodszej kompanji.
Marynia szyła lub robiła kwiaty, Kostuś, odrobiwszy zadania, pomagał ojcu.
Wokoło stołu siedzieli, a za stołem była stara ceratowa kanapa, a nad nią, wyżej sztych Lituanji Grottgera, niżej dwa dagerotypy, te same, przed któremi dzieci w Grelach odmawiały swój pacierz. Teraz jeden z nich otaczał zeschły wianuszek kwiatów, jakichś obcych z grobu matczynego w tajdze syberyjskiej.
Wuj Stanisław bywał w Warszawie dość często i bawił po parę tygodni. Mało się zmienił przez te kilkanaście lat. Osiwiał wtedy przy tem krzyżowaniu chłopskiem, potem przebył lat parę zagranicą, wreszcie wrócił do swego Skarbowca. Zastał ziemię i niebo, wszystko zniszczone, zburzone, straszną pustkę. Jednocześnie spadła nań sukcesja po stryju. Myślano, że majątki sprzeda i jako magnat osiądzie zagranicą. Ale on cały kapitał włożył w dźwignięcie majątków i stał się dobrodziejem chłopów.
Jurjewicz mawiał:
— Jakże chcecie, omal z niego nie zrobili Chrystusa. Wywdzięcza się! Nie domęczyli, bo widocznie Żydów nie mieli do pomocy.
Profesor Przybylski nie mógł nigdy zrozumieć, jak można uważać za swoich takich chłopów, którzy są prawosławni i rusini.
W chwili, gdy Kostuś wszedł, profesor opowiadał:
— Tam już znaleźliśmy tylko mchy i pełzające krzaczaste brzózki, rósł też w szczelinach suchy żółty kwiatek, rodzaj arniki....
Jurjewicz spojrzał na wchodzącego syna i rzekł:
— Cóż, wypędzili trędowatego od Horbaczewskiej?
— Kogo?
— Ano, nihilistę.
— A Wołodźko się zabił! Wiecie?
— Wiemy. Książę Panie Kochanku powiedziałby, że to bardzo zacny człowiek, bo mógł zastrzelić ciebie albo mnie, a on na sobie poprzestał. Szkoda chłopca, paskudnie się zaplątał.
— A co będzie ze ślepą matką i siostrą?
— Byłem u nich! — rzekł Hlebowicz. — Byliśmy razem z Marynią. Zabiorę je do siebie.
Kostuś spojrzał na siostrę. Szyła coś czarnego, oczy miała zaczerwienione.
— Z tymi kramolnikami my się nigdy nie porozumiemy — rzekł Jurjewicz. — Była ich cała paczka z nami w Barchańsku, przychodzili do mnie, gadali, żeby jeden miał klepki w porządku. Żaden się do roboty nie brał, żaden ładu w głowie nie miał. Przynosili mi robotę, jakieś rysunki, modele, albo ustnie tłumaczyli. Wszystko to miały być jakieś instrumenty, maszyny, sposoby mordowania, jedno rozrywało, jedno paliło, jedno truło; jakem zaczął kiedyś jednemu rachować, ile on swoją maszyną uśmierci, to coś wyszło na sto tysięcy. Cieszył się i ręce zacierał. Byli tacy, co pisali, smarowali papieru ryzy. I to znam, bo mi czasem do przepisywania przynosili. Wszystko było: mierzość, i na wszystko: na plewat’, wszystko trzeba zniszczyć, wszystko dałoj. A już najciekawsza była kategorja mistyków, jakiego oni Pana Boga sobie komponowali, to już zdrowy rozum wcale pojąć nie mógł.
— To wódka ich otruła! — rzekł profesor. — Oni wszyscy są dziedziczni alkoholicy.
— Wołodźce może kazali popełnić mord! — rzekł Hlebowicz.
— Nie może być! To młodzi, szlachetni ludzie! — przerwała Marynia.
— Może być! — gwałtownie wtrącił Kostuś. — Lisiecki dowodzi, że po pas we krwi trzeba brodzić.
— To, to, to! Jakbym słyszał Dochturowa — rzekł Jurjewicz. — Był tam z matką. Dowodził, że trzeba wszystko bogatszym odebrać, a jak stara mówiła, że nie da swej pierzyny, to mówił: to zarżną mamę, i słusznie!
— To straszne! — rzekł profesor.
— Straszne, nie straszne — odparł Jurjewicz. — Byleśmy mogli na to z boku patrzeć, a sami się rżnąć nie dali.
— Ba, — wtrącił Hlebowicz — tylu naszych tam jest, w szkołach, na urzędach, w zarobku!
— Przyjdzie dziś tu Lisiecki? — spytał syna Jurjewicz.
— Nie! — Boisz się go? — spytał Hlebowicz.
— Ja! — zaśmiał się powstaniec. — Mój drogi, ja i strach. A cóż mnie już nastraszyć może? Turmy znam, etapy znam, katorgę znam i posielenie. Majątek wzięli, Stefkę wzięli, dzieci nie wezmą!
— Nie wezmą? — szepnął Hlebowicz.
— Nie. Upilnuje ich to!
Wskazał oczami sztych Lituanji i dagerotyp.
Dzieci spojrzały mu prosto w oczy, poważnie.
— Rozmówiłem się z Lisieckim. Już on do nas nie przyjdzie — rzekł Kostuś. — Nie chcę być w takiej robocie. Ja się też nie lękam, ale nie mogę przyjaźnić się z takim.
— Musiałeś dziś dużo z Duszką rozmawiać! — rzekła Marynia.
— Tak jak Wołodźko skończyć nie myślę. Cóż to, tak ci żal, że Lisiecki nie przyjdzie?
Podniosła nań oczy, zdumiona.
— Czegoś taki zły?
Burknął coś i odszedł do drugiego pokoju. Profesor zaczął się żegnać. Jurjewicz zasiadł przy biurku i zajął się jakiemiś meldunkami. Marynia i Hlebowicz zostali sami koło stołu — rozmawiali półgłosem.
Trwało to czas jakiś, potem i wuj Staś odszedł. Marynia posłała łóżko ojca i kanapę dla brata, chwilę się modliła przed matczynym wizerunkiem i przeszła do swego pokoiku.
Kostuś tam pisał. Wstał bez słowa i przeniósł swe zeszyty i książki do ojca, unikał wzroku siostry.
Ona zgasiła światło i ułożyła się do snu — po chwili i w drugim pokoju zapanowała ciemność. W jakiś czas potem Kostuś wstał, narzucił na siebie szynel i boso, ostrożnie wśliznął się do siostry.
— Maryniu! — szepnął.
— A co ci?
— Nie śpisz?
— Jeszcze nie.
Kostuś przykucnął u łóżka.
— Słuchaj! Czy wuj Staś ci się oświadczył?
— Tak. Dziś, przy ojcu.
— I ojciec co?
— Ojciec powiedział, że będzie tak, jak zechcę.
— No, a ty?
— Ja prosiłam, żeby mi pozwolili się namyślić.
— No i myślisz o Lisieckim! — syknął.
— Nie, myślę o rojeniach naszych.
Zapanowała chwila milczenia.
— Nie zapieraj się, że się w nim kochasz.
— I ty go kochasz.
— Już nie.
— Dlaczego!
— Tak. On tu łaził tylko dla ciebie.
— Mylisz się. Lisiecki nikogo nie kocha. On żyje tylko dla idei. Zgadzaliśmy się z nim dotąd. Mieliśmy razem pracować.
— A dlaczego Wołodźko się zastrzelił? Ja się boję teraz takiej pracy. Tam coś jest nieczystego.
— Czyś mówił o tem z Korewą?
— Korewo popalił papiery. No, i cóż myślisz? Pójdziesz za wuja Stasia?
— Nie kocham go i on taki bogaty. Mnie wstyd.
— Czego?
— Wiesz, u nas bieda, głodno, ojciec spracowany, tobie jeszcze tyle lat mozolić się w niedostatku. Jak pójdę, to jakbym was odstąpiła, zdradziła. W biedzie było nam przecie wesoło, swobodnie, a tak, to jakbym się sprzedała. Kto o mnie inaczej powie! Mnie wstyd. A on powiedział, że jeśli mu odmówię, to Skarbowiec sprzeda i z kraju się wyniesie. On mówił o tej ziemi, o tych ludziach, o tych stronach, nasze Rogale skonfiskowane stamtąd o miedzę, mnie tak smutno się zrobiło, tak ciężko. Nikt nie uwierzy, nikt nie pomyśli, że gdybym poszła, to nie dla tych dostatków, nie dla bogactw, nie dla szczęścia....
Przerwała, bo ją zdławiło wzruszenie.
— Ja uwierzę! — szepnął Kostuś. — Ja przecie poprzysiągłem także tam wrócić, na Litwę.
— Ty co innego. Ty będziesz walczyć, zdobywać, ty się nie sprzedasz. Tobie każdy przyzna bohaterstwo, a ja....
— Tobie bo szkoda Lisieckiego.
— Nie. Mnie szkoda rojeń moich. Marzyłam, że będę razem z tobą i ojcem. Za dwa lata kończysz gimnazjum, pójdziesz na medycynę, ojciec ma obiecaną posadę nadleśnego u Radziwiłłów.
— Ojciec nie ma już zdrowia na taką służbę. Sybir go zjadł.
— A jakże wy będziecie beze mnie!
— Może wuj Staś ojca namówi do was.
— Jeśli u babki w Grelach nie chciał zostać i o to się poróżnili, tem bardziej do Skarbowca nie pojedzie. Co ja mam zrobić, jak postąpić.
— Słuchaj, ja jutro z wujem pomówię — rzekł chłopak. — A ty może się poradź kogo.
— Kogóż? Ojciec, pani Horbaczewska, Duszka, wszyscy myślą jedno: że mnie świetny los czeka. A ty, i ty mówisz, że mi wierzysz, że mi ta ziemia taka straszna pokusa.
— Jużci, rozumie się, toć Litwa! Mnie tam nie wolno i piędzi mieć. Może do babki napisz.
— Babka powie to, co tamci. Babce dawali trzykroć za Grele, a wiesz, w jakim niedostatku bywa, i ani słuchać chciała.
— Biedna babka, jak jej nie stanie, Grele będą Stefana, on je zaraz sprzeda.
Z drugiego pokoju rozległ się głos ojca:
— Dzieci, czy to już ranek?
— Nie, ojcze. Zagadaliśmy się — odparła Marynia.
— Będzie wam gadanie jutro w gimnazjum i u Szymczakowej!
— A czemu ojciec nie śpi?
— A tak, dla kompanji! — odparł po swojemu wesoło.
Ale dzieci wiedziały, że go obudziły reumatyzmy syberyjskie, więzienne, lub troska czy wspomnienia.
Kostuś objął siostrę za szyję, uścisnął i cichutko odszedł. Zapanowało znowu milczenie, ale długo jeszcze oddechy nie miały miarowości snu.
Najpierwsza, jeszcze pociemku wstała Marynia. Zapaliła lampkę, umyła się i ubrała, zbiegła na dół po chleb i masło, nastawiła naftową maszynkę do herbaty, stróż napalił w piecu. Dzień się robił wolno, późny, ponury dzień listopadowy. Wstali mężczyźni, ubierali się, rozmawiając.
— Dostałem wczoraj ośm rubli za korepetycję. Weźmie ojciec? — spytał Kostuś.
— Spytaj Maryni, jak stoi z obiadami.
— Dziś mi płacą na Wareckiej.
— Magnat z ciebie.
— To może ojciec to weźmie?
— A mnie one poco? Ugolina robisz ze mnie. Własne dzieci mam zjadać. Zarobiłeś, to twoje.
— Niechby ojciec sobie raz kupił jegerowskie ubranie na ten reumatyzm.
— Patrzcie doktora. Już w gimnazjum zaczyna praktykować. Ot, spiesz się, bo wpół do dziewiątej.
Wyszli. Śniadanie spożyli w kuchence. Zastali już herbatę nalaną. Marynia smarowała chleb masłem dla brata na południe. Była, jak zwykle, serdecznie do nich uśmiechnięta. Oni obadwa przełknęli w milczeniu herbatę, potem Kostuś sięgnął po szynel, ojciec po palto, ucałowali ją i wyszli. Nie mówili do siebie nic na schodach, dopiero w bramie stary rzekł:
— Jak pomyślę, że ona od nas odejdzie, to nie mogę spojrzeć na nią z żalu. Ale nie godzi się okazać. Niech idzie, prawda? — spojrzał na syna.
— Czy jej tam lepiej będzie, myśli ojciec?
— U nas, na Litwie! Na wsi, na ziemi!
Była tak wielka tęsknota, umiłowanie w tych słowach, że Kostusia aż dreszcz przeszedł.
— Niech idzie — szepnął.
Jurjewicz spojrzał na frontowe okna pierwszego piętra, i rzekł:
— Idę do gospodarza. A ten tyle ziemi tam ma, a tutaj siedzi.
Ruszył ramionami i skręcił na schody, Kostuś poszedł do gimnazjum.
Hrabia Ossorja, właściciel kilku kamienic w Warszawie, wielkich dóbr na Wołyniu i w Królestwie, prezes różnych dobroczynnych instytucyj, szambelan dworu, wstawał bardzo rano i Jurjewicz zastał go już przy biurze, w gabinecie.
Wdowiec od lat kilku mieszkał z córką, wdową po Stefanie Hrehorowiczu, wnuk się przy nim wychowywał.
Oprócz córki miał hrabia Ossorja syna już żonatego, osiadłego w dobrach koronnych i radcę w Towarzystwie.
Gdy Jurjewicz wrócił przed kilku laty z Syberji, Horbaczewska, mająca wszędzie stosunki, wkręciła go na posadę rządcy do Ossorji. Wygnaniec dostał dużo roboty, małe wynagrodzenie, ale był z tego bardzo zadowolony i pracował z całem oddaniem. Poza tem nie było między frontem i oficyną żadnych stosunków, nigdy wzmianki o pokrewieństwie i prywatnych sprawach.
Jurjewicz przyniósł z sobą kosztorys nowej oficyny w kamienicy na Elektoralnej i o tem debatowali z chlebodawcą, gdy do gabinetu weszła Hrehorowiczowa. Była to kobieta czterdziestoletnia, jeszcze piękna, w eleganckim szlafroku, widocznie wzburzona.
— Proszę papy, Stefuś chrypi i chce iść do szkół.
— Doktór był? — spytał hrabia.
— Posłałam, ale Stefuś nie chce na niego czekać.
— Co to jest? Chce, nie chce! Przyszlij mi go tutaj.
Zwrócił się do Jurjewicza.
— Bardzo przykry czas dzisiaj?
— Deszcz ze śniegiem, jak w listopadzie.
We drzwiach stanął chłopak szczupły i smukły w mundurze gimnazisty, o twarzy delikatnej i smutnej.
— Chrypisz podobno? — zagadnął go hrabia.
— Prawie nic, proszę dziadka.
— Ale matka się trwoży, posłała po doktora. Jeśli doktór pozwoli, pójdziesz, inaczej nie.
— Ale ja jestem zdrów. Mnie wstyd przed kolegami. W każdy zimny i słotny dzień mama mnie zatrzymuje.
— Bo cię kocha. Chyba ważniejsza matka, jak jacyś tam koledzy, z którymi im mniej będziesz miał stosunków, tem lepiej. Nie rozumiem, że będąc w tym wieku, nie wstydzisz się dziecinnych uporów!
Chłopak wyszedł. Ossorja zaczął znowu mówić o interesach i po chwili uwolnił rządcę.
W przedpokoju Jurjewicz spotkał wychodzącego doktora. Znali się, więc na schodach zaczęli rozmawiać.
— Czy chłopak naprawdę chory?
— Gdzie zaś. Matka warjatka, pieści jak pinczera.
— Dlaczegóż doktór nie puścił go do szkoły?
— Sprowadziłaby trzech kolegów i na swojemby postawiła.
— Wychowają raroga.
— Robią, co mogą ku temu, ale chłopak ma coś w oczach i ustach, co mi wygląda podejrzane. Jest w nim instynkt zachowawczy zdrowia. Żeby nie był djabelnie dobrze wychowany i wysoko urodzony, toby się może uratował.
Stefek Hrehorowicz siedział w swym pokoju nad książką, patrząc przez okno na szare niebo i strugi deszczu.
Pokój był jak buduar kobiecy, meble stylowe, dywan na podłodze, obrazy na ścianach. Obok drugi pokój zajmował pan Jagodziński, student prawa, nieodstępny pedagog i korepetytor ukochanego jedynaka.
Matka przed chwilą wyszła, obstawiwszy swego pieszczocha miksturkami i słodyczami, pan Jagodziński był także nieobecny.
Stefek, patrząc na deszcz, nasłuchiwał, co się dzieje w mieszkaniu. Słyszał, jak matka wyjeżdżała na Mszę i wiedział, że stamtąd pojedzie do swych dobroczynnych instytucyj, słyszał, jak dziadek wychodził, i wiedział, że wróci dopiero na drugie śniadanie.
Gdy się tedy rozjechali, Stefek wstał, poszedł do otomany, zagłębił za nią rękę i wyciągnął książkę, mocno podartą, i zaczął ją czytać.
Coby powiedział szambelan dworu, hrabia Ossorja, żeby mógł przypuścić, że w jego domu i jego wnuk czyta, a może się i uczy historji listopadowego powstania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.