<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

W niedzielę, paradnie poubierani Pan Sędzia i Mateusz zajechali do kościoła, wkrótce po nich zatoczyła się też stara kareta Podkomorzynéj, w której siedziała ona, Anna i służąca Aniela. Po Summie i Kazaniu przy wyjściu z kościoła, submittowali się nasi dwaj panowie Podkomorzynie, która ich raczyła na obiad zaprosić.
Od dawna już sąsiedzi czegoś się domyślali, lecz ten ostatni wypadek, strojny ekwipaż Sędziego i Mateusza powóz sześciokonny, czułe z Podkomorzyną u drzwi kościelnych powitania, spuszczone oczy Anny, a wreście chodzące już głuche wieści, urodzone z bąków, które po pijanemu na jarmarkach strzelał Bałabanowicz, potwierdziły domysły. Wszyscy zajęli się tém mocno, jedni ciesząc się z wesela, drudzy ubolewając nad losem panny, trzeci przecząc złośliwie. Ci ostatni należeli do kategorij odprawionych z kwitkiem przez Podkomorzynę.
U proboszcza, dokąd parafijanie zbierali się zawsze na przekąskę i plotki, o tém tylko była mowa. Każdy swoje wiadomości drugim komunikował, szeptano, śmiano się, ruszano ramionami i dzięki nowemu przedmiotowi, zabawiono dłużej nad zwyczaj w plebanij.
Tym czasem kareta Podkomorzynéj i powozy Sędziego i Mateusza, wtoczyły się w dziedziniec Złoto-Wolski. Było już po południu, zatém obiad gotów i immediate, usiedli do stołu. — Rozmowy były nudne, sztywne jak mieszkańce Złotéj-Woli i bez duszy. Dopiéro gdy Podkomorzyna przebudziła się i weszła do sali, z całą paradą nastąpiło wobec panny Anny oświadczenie. Podkomorzyna ze wszelką przyzwoitością i powagą, ani spójrzawszy na Annę, oświadczyła panu Mateuszowi, że go przyjmuje. Zostawało mu tylko podziękować, upadł więc do nóg jak należało pani Podkomorzynie primo loco, następnie Pannie Annie. Anna była milcząca, blada i łzami zalana, przez cały czas słowa nie wyrzekła, ale gdyby był na nią spójrzał konkurent i umiał czuć, albo uczucia cenić, byłby się przestraszył. Łatwo poznać było w niéj ofiarę, która w milczeniu przyjmuje nieszczęście, chociaż je widzi straszném.
Naznaczono zaręczyny za tydzień i polecono P. Mateuszowi sprosić swoich znajomych, byleby nie więcéj nad osób dwadzieścia, Podkomorzyna ze swojéj strony miała także niektórych sąsiadów listownie wezwać.
Anna wybiegła z pokoju, gdy P. Mateusz odjeżdzał, załamała ręce i padła na łóżko. Ciotka zaczęła ciągnąć kabałę.
— Jak uważam, rzekł Sędzia wsiadając do powozu, panna coś niebardzo temu rada, miała minę przebitéj!
— At zachciałeś odpowiedział Mateusz, jeśli się boi mnie, to tém lepiéj. O miłość jéj nie stoję, będę ją miał i bez niéj. Te wyrazy wymówił tak przykrym głosem, że sam Sędzia wzdrygnął się słysząc je.
— Jednakże, pozwól sobie powiedzieć, rzekł z cicha, iż jesteś obowiązany uszczęśliwić ją i starać się żeby jéj z tobą dobrze było. Tak przynajmniéj powszechnie mówią.
— Ja ją biorę dla siebie nie dla niéj, odpowiedział z brutalskim akcentem Mateusz. Co mi do tego czy będzie szczęśliwą?
— Bierzesz ją więc jak cielę na kuchnią —
— Nieinaczéj, zawołał śmiejąc się Mateusz.
— A jeśli ona z tąż myślą idzie za ciebie?
— Sprobujem kto z nas silniejszy.
— Ty widzę gotujesz się do walki.
— Całe życie jest walką, a ten mądry kto zwycięży, i nikt go nawet nie spyta jakim sposobem.
Gdy tych słów domawiał, Sędzia umilkł i mocno się zamyślił.
— Jest to głęboko zepsuty człowiek, rzekł w sobie, biada téj kobiecie? Ha! ha cóż robić!
W istocie Sędzia, acz bez żadnych zasad, nie był jeszcze do tego stopnia zepsutym i egoistą, żeby miał poklaskiwać P. Mateuszowi. Zląkł się go nawet trochę i począł żałować, że się z nim wdał. P. Mateusz widząc się już u celu, i niepotrzebując Sędziego, mało zważał na jego milczenie w drodze i tak zajechali do Brzozówki.
W Złotej Woli tym czasem czyniono przygotowania do uroczystego obchodu zaręczyn, we dwa dni całe sąsiedztwo częstowało się nowiną.
— Wiesz, że P. Mateusz się żeni?
— Któżby niewiedział!
— Czy jesteś proszony?
— A jakże.
— Ten łotr! to osobliwsze małżeństwo!
— Mówią, że Sędzia najwięcéj mu pomógł.
— Bałabanowicza także ujęli!
— O to filuty pierwszéj próby!
Inni użalali się nad Anną, mianowicie zaś kobiéty, które łatwo przewidywały los, który ją czekał. Dobre to przysłowie; wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi! znali wszyscy P. Mateusza, jako człowieka bez żadnych zasad, egoistę przestraszającego i żadna najuboższa nie byłaby się odważyła pójść za niego, tak był w opinij publicznéj okrzyczanym za domowego tyrana.
Familje obrażone odmówieniem ze strony Podkomorzyny, niechciały się znajdować na zaręczynach i najsrożéj szarpały urąganiem nowo składające się stadło.
Ciotka zaś, tak obojętna dla Anny jak wprzódy choć wiedziała, że jéj to za mąż pójście było przykrém, nieuważała na to wcale, w przekonaniu, że po staropolsku, dzieci nie mają swojéj woli, tylko rodziców lub opiekunów, którzy za nich obowiązani są myśleć, czuć i przewidywać. Przesadzone wyobrażenia o posłuszeństwie, które od młodu wpojone miała, nie mogły się pogodzić z oporem Anny, acz tak bojaźliwie jéj okazanym. Miała to Podkomorzyna za rodzaj chwilowego obłąkania. Anna jak człowiek który doszedł kresu niebezpieczeństwa i nieszczęścia, po łzach wkrótce, odrętwiała na wszystko i obojętnie już, przeraźliwém okiem rozpaczy, patrzyła na przygotowania zaręczyn i wesela. Gdyż wesele odbyć się miało w kilka tygodni, a niezbyt wspaniała wyprawa panny młodéj, łatwo się na ten czas ukończyć mogła.
Przyszedł dzień zaręczyn, była to uroczystość po staropolsku wystawna, pełna ceremonjału, ukłonów, komplementów, wykrzykników, cyfer, vivatów, pijatki i t. d., ale w gruncie smutna. Anna wedle zwyczaju strojna bardzo, była blada, milcząca, i oczy tylko napuchłe, czerwone, zwiastowały o walce, jaką z sobą odbywała. Ta postać smutna przykrym sposobem odbijała od ceremonjalnéj wesołości wszystkich i szalonego humoru P. Mateusza.
Ciotka jak zawsze prosta, sztywna, pilnująca przyzwoitości, wyglądała na swojéj kanapie jak stare malowidło z ram wyjęte i na chwilę podżywione, ruszające się choć nie żywe.
Bałabanowicz w kącie pił za sukcessy młodych państwa, a z podełba poglądał na Podkomorzynę. Sędzia chodził smutny i milczący. Reszta sąsiadów zbiegła się z tą jastrzębią ciekawością, z tą chciwością plotek, obaczenia czegoś nieprzyzwoitego, dowiedzenia się tajemnicy, złapania jakiejś śmieszności, która tak panuje na wsi. Wszyscy oni zdawali się chodzić tylko i szukać po kątach, żeby mieli jutro o czém gadać i śmiać się. Mrugali na siebie, szturchali się, czynili sobie uwagi i już w myśli oblizywali się na mające wyrosnąć plotki. Ani teraz nawet P. Mateusz nie zbliżył się do Anny, ledwie ją przywitał, ledwie ją w rękę pocałował, przy zamianie pierścieni, potém wmieszał się do młodzieży i ufając temu, że go Podkomorzyna nie dójrzy, puścił sobie cugle, tak długo zmuszony w tym domu, grać jak mówił, rolę sensata.
Z powodu téj wielkiéj uroczystości, porządek życia w Złotéj-Woli, tak surowie utrzymywany, na dni kilka się przewrócił; co niezmiernie Podkomorzynę martwiło, która wzdychała za powrotem do pokoju i regularności. Tłum gości, przygotowania do ceremonjalnego obiadu, zwichnęły całkiem panią Dorotę. Bolało ją to najmocniéj, że wiele osób nie dość na nią wzgląd miało i zdawało się jéj poważnéj osoby nie widzieć. Każdy bowiem poszukał sobie stosownego towarzystwa i bawił się jak mógł. Przy biednéj Annie siedziały panny i młode mężatki, więcéj zajęte jéj strojem niż losem. Niektórzy z męszczyzn grali w karty, inni rozmawiali po cichu. Część męzkiéj kompanii paliła fajki na ganku. Tu był i Pan Mateusz, którego ciekawe otaczały postacie.
Był to naprzód długi, suchy, ospowaty, prosto trzymający się, jakby kij połknął, literat powiatowy, jeńjusz sąsiedztwa, Pan Kunasowicz. Ten mówił tylko górnemi słowy, jesta miał teatralne, fizys z wyrazem tragicznym i wiecznie błąkał się po niwie uczuć i niebie wspomnień. Dodajmy do tego, że nie znał pisowni i szkół nawet nie skończył.
Za nim siedział myśliwy z professii, otyły rubacha, który o niczém nie myślał, tylko o brzuchu i o polowaniu.
Daléj satyryk powiatowy, który miał przywiléj bezkarnie ze wszystkich żartować, niedowarzone swoje koncepta co chwila po głowach puszczać i w oczy nieprzyjemne rzeczy wszystkim mówić. Był on także jednym z gastrolatrów, to jest czcicieli żołądka, których sekta tak w naszym kraju jest pospolita.
Potém byli jeszcze, powiatowy medyk, który wszystkich traktował Leroy, powiatowy stryjaszek, dobry sobie głupiec, z którego drwił kto chciał, powiatowy skąpiec, do którego kieszeni wszyscy się uciekali o pieniądze, agronom co na 24 pola podzielił swoje łany i miał już merynosy, wreście Xiądz Wikary, który się tym odznaczał, że śpiewał przy gitarze i fajkę palił.
Ci Ichmość wiedli ciekawą rozmowę, któréj ułamek pozwólcie sobie udzielić.
X. Wikary puszczając kłąb dymu, do powiatowego stryjaszka. Pan fajki nie pali?
Stryjaszek. Na piersi mi szkodzi?
Skąpiec. I na kieszeń.
Medyk. I na żołądek, bo żołądek —
Literat. O jakiejże nieślachetnéj części ciała Panowie wszczęliście rozmowę.
Gastrolatrzy. Co ten plecie!
Agronom. Moje olejne rośliny bardzo dobrze prosperują.
Literat z westchnieniem. Ten znowu o olejnych roślinach. Zaiste nie ma teraz ludzi, którzyby o czemś wznioślejszém pragnęli umysły zetrzeć. Ja w prawdziwéj żyję pustyni, niepojęty, niezrozumiany, jak palma, która niszczeje w piaskach dalekiego morza, suchego dzikiéj Arabij!
Satyryk-gastrolatr. Co ty tam mruczysz? a wiesz ty że masz minę śledzia na rożenku?
P. Mateusz do sąsiada. I prawda to, że się Pan Aloizy o moją narzeczonę starał?
Sąsiad. Najistotniéj.
P. Mateusz. Ale cóż za śmieszny człowiek, że teraz tu przyjechał!
Sąsiad. Zapewne był ciekawy zobaczyć WPana.
P. Mateusz. Smutna to ciekawość.
Literat głośno do Skąpca. Pańskie oblicze zwiastuje jakiś szwank na zdrowiu?
Skąpiec. Ja jestem całkiem zdrów.
Medyk. Dawno ci radzę wziąść Leroy.
Literat. Zaiste nie każdemu z śmiertelnych zdolne jest to lekarstwo przywrócić drogie a najszacowniejsze z darów niebios zdrowie.
X. Wikary. A nie jednegośmy po niém pochowali.
Literat. Smutny to lecz pełen zasług stan, który wam duchownym nakazuje stawić się na głos cierpienia od kolebki do mogiły.
Gastrolatrzy. A dadzą tam wieczerzę? Jeść się tęgo już chce! Przynajmniéj żeby wódki i przekąski podali.
X. Wikary. Jak się ma WMości ogierek?
Sąsiad. Zdrów już zupełnie.
Gastrolatr. Patrzaj no, co to za piękna dziewczyna?
Wszyscy prawie. Gdzie? gdzie? gdzie?
Literat. O cóż to za ludzie, których lada piękność ziemska i znikoma tak zajmuje!
Wzdycha.

separator poziomy



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.