<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Choroby wieku
Podtytuł Studjum pathologiczne
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Że to była godzina pracy, w której każdy u siebie się zamykał, mieli czas Anna i Michał wysiąść i pochodzić po saloniku, nim pierwsza pani Demborowa z otwartą naturalnie książką w ręku, i komedją żalu a współczucia najgorętszego, wybiegła na ich spotkanie.
Znać się do odegrania tej roli wczesnym namysłem przygotowała, tak metodycznie odbyło się przywitanie naprzemian skrapiane łzami, przerywane głębokiem milczeniem, opatrzone stosowną ilością westchnień i troskliwemi zapytaniami o zdrowie, a wreszcie wmięszanemi umyślnie obcemi rzeczami, badaniami o porę, drogę, długość podróży i t. p.
Poważny i zawsze zapieczętowany w sobie jak tajemnicza księga przeznaczeń, pan Dembor porzuciwszy na chwilę regestra i rachunki, ukazał się także w progu niebawem, zimno przyjmując dzieci siostry, raczej jak zwierzchnik i władca, niż najbliższy krewny i opiekun.
— Przedewszystkiem obowiązki, rzekł po chwili do Michała — mam pilne bardzo zajęcia. Zobaczymy się przy obiedzie, przygotowano dla was pokoje, znacie życie nasze, każdy tu całkiem swobodny — odpocznijcie, potem pomówimy z sobą. Ciotka was przyjmie, ja ledwie mam czas przywitać... iść muszę...
Posłano po pannę Emilję na sukurs matce, a ta wraz z nieodstępną panią Lully, dosyć nie pospiesznie i z miną wcale nierozczuloną zeszła na pokoje, witając siostrę jak obcą, i zawczasu dając jej do zrozumienia postępowaniem swojem, że się nigdy zbliżyć nie potrafią.
Emilja z pewną wyższością i politowaniem upokarzającem spojrzała na kuzynków z góry — w istocie cały świat dzielił ich od siebie — lodowata atmosfera opasywała piękne bóstwo.
Dwoje sierot wychowanych żywem słowem, wypieszczonych sercem, przywykłych do szczerego mówienia co dyktowało uczucie, dziwnie się wydawały w tym domu, gdzie wszystko było obrachowane wedle przyzwoitości, wedle prawa, gdzie nikomu całkiem sobą nie wolno się było pokazać.
Emilja przy Annie wyglądała jak sztywna figura z magazynu mód przy pięknym obrazie, coś sztucznego, cudzego, pożyczanego, uderzało w niej i odpychało. Piękna bardzo, zadziwiającej doskonałości rysów i kształtów, nie mogła się podobać, bo nic w niej nie zdradzało czem była w istocie, przybraną miała postawę, wyuczone ruchy i słowa, zdawała się o to tylko lękać, żeby nie być sobą. Anna przy niej swobodna, ogorzała wieśniaczka, śmiejąca się i płacząca co chwila jak Bóg dał, czem serce wezbrało, żywa, nie wymuszona, szczera, nie ukrywająca się z niczem, nie obawiająca siebie — jak istota z krwi, ciała i ducha przy drewnianym posążku, wydawać się musiała obok siostry. Michał nie umiejący także przymusić się do dobrego humoru gdy był smutny, milczał z sercem ściśnionem od chłodu.
Tymczasem pani Demborowa która nikogo wypuścić nie mogła, żeby przed nim nie rozpostarła się z wielkością swoją, już zaraz, niby przypadkiem, półsłowami poczynała opowiadać z pełności myśli, to co domowi po stokroć wprzódy słyszeli, a co na świeżo przybyłych pewne wrażenie uczynić jeszcze mogło. Skarżyła się na nawał prac literackich, na nieznośne naleganie księgarzy i wydawców, na ciężkość posłannictwa swego, na nieustanny trud w którym żyła, na obowiązki jakie zaciągnęła dobrowolnie, i wzdychała do potrzebnego dla zdrowia spoczynku, choć wyglądała jak róża, świeżo i rumiano. W ten sposób zaraz na wstępie odmalowała się przed gośćmi swemi w dosyć dobitnych barwach, ażeby ją ani na chwilę za pospolitą kobietę wziąść nie mogli.
Anna słuchała w milczeniu, Michał chmurny i niespokojny, Emilja w pół uśmiechnięta i roztargniona — dla niej było to nie nowe!
Tymlo tylko nie przychodził — nikt bowiem nie śmiał zapukać do ogrodowego domku i oznajmić mu o przybyciu krewnych, do których nie miał powodu się spieszyć.
On właśnie od dni kilku ważył i przeważał myśl ojcowską, ujęcia w silną dłoń interesów i gospodarstwa Anny i Michała, zajęcie to chwilami zdawało mu się uśmiechać, gdyż ojcowski sposób zarządzania dobrami uważał jeszcze za mało postępowy, i rad był pokazać co może, ale gospodarować na cudzem, na tak niewielką skalę!! Nie tyle praktyczny co ojciec, dłużej pobytem za granicą kształcony Tymlo, nie pojmował kraju inaczej jak od razu przerobionym ze starej kapoty na nowe palto lub makintosh angielskiego kroju. Ostatnim wyrazem doskonałości było dlań wszystko angielskie — według niego rasę koni potrzeba było przerobić na angielską, naszego wieśniaka na anglika, szlachcica na fermera, naszych panów na baronetów i bankierów, pola na fermy, dwory na kestle i kotedże, i dopiero byłoby dobrze.
Póki się to nie zrobi, dodawał, zawsze źle być musi.
Chciało mu się więc trochę Porzecze przekształcić wzorowie, z gruntu przetworzyć na dobra czysto angielską urządzone metodę, zaprowadzić w nich fabryki, podrenować grunta, Durhamskiej rasy bydło sprowadzić z Anglji i t. d. i t. d.; ale żądza pokazania co umie, walczyła w nim jeszcze ze wzgardą dla kraju i tą myślą że jego wielki genjusz sponiewierałby się zniżając na taką małą próbkę. Co najmniej potrzeba mu było dać ministerstwo gospodarstwa i przemysłu...
Jak ojcu, Tymlowi nie szło z serca o poprawienie losu sierot, a tak bliskich krewnych. — Starszy rachował własne korzyści któreby się z ich korzyścią pogodzić dały, młodszy zwycięztwo swoich teoryj i tryumf miłości własnej.
Ale Dembor mimo zajadłego popędu do tego co nazywał ulepszeniem, dosyć znał kraj i wiedział ile reform z dobrym skutkiem wytrzymać może, gdy Tymlo całkowicie z nim nie obeznany, brał naszą ziemię za amerykańskie stepy dziewicze, w których można było robić co się podobało, i pisać jak na gołej tablicy.
Ludzie, ich obyczaje, przeszłość, nawyknienia, wspomnienia, upodobania, nie wchodziły wcale w jego rachunek — radykalista, byłby krajał po kawałku ziemię i chłopów, byle swój system przyprowadzić do skutku. Gdyby mu stary Duninowski kościół lub przedwieczna mogiła wypadły w pośrodku łanu, byłby je obalił i rozkopał dla nieubłaganej linji lub skrócenia drogi fabrycznej — gdyby mu płakał człowiek, byłby go jak dziecię ominął z pogardą, sądząc że do tego wszystkiego daje mu prawo, to co robi dla przyszłości kraju i jego szczęścia.
W tej chwili zajęty był właśnie marzeniem reformy, wywracaniem wiosek i odbudowywaniem ich podług nowego wzoru, gdy psy jego zdaleka posłyszawszy powóz, ujadać zaczęły i zwróciły uwagę jego na szmer jakiś koło domu. Zniepokojony szczekaniem, postanowił się przekonać co ich tam tak gniewało, i wziąwszy czapkę, poszedł do dworu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.