<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Towarzystwo a towarzystwo. — Cechy towarzystwa. — Żywe obrazy. — Przytulisko. — Biuro wyjątkowej nędzy. — Bilanse. — Moje obrony. — Sympatye. — Fama Daniszewskiego. — Ogród Bartelsa. — Za i przeciw. — Nowe wydawnictwa.

— Czy pan dobrodziej dużo tańczył w tym karnawale? — spytałem niedawno znajomego mi wieśniaka na raucie u państwa X.
— Ja, panie, — odrzekł nie bez pewnej dumy — nie zwykłem gdzieindziej tańczyć, tylko w towarzystwie, a ponieważ towarzystwo tego roku się nie bawiło, więc nie tańczyłem.
— To jest... właściwie... o jakiem pan chce mówić?
— Towarzystwo jest tylko jedno i nie może być ich więcej.
«Aha! — myślę sobie: — wieśniak! wioskę ma odłużoną, więc i Towarzystwo mu w głowie».
— He! he! he! — począłem się śmiać — to możeś pan dobrodziej koło Towarzystwa tańcował, i to zapewne nie jeden raz. Takie to teraz czasy!
— Co pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem przez to, kochany panie, że teraz prawie wszyscy obywatele tańczą koło Towarzystwa.
— A ja panu powiadam, — odrzekł, marszcząc się, wieśniak — że nie rozumiem pana. Ja zwykłem tańczyć w samem towarzystwie, nie zaś koło towarzystwa, he!
— I! to wszystko jedno!
— Przepraszam, to wielka różnica! — odrzekł.
— Chyba się nie rozumiemy?
— O jakiemże — spytał mnie — towarzystwie pan mówisz?
— Ja mówię o Kredytowem Ziemskiem.
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się wieśniak.
— A o jakiemże u licha pan mówiłeś? przecie nie o Kredytowem Miejskiem?
— Nie! Ja mówiłem o «towarzystwie», jakby tu powiedzieć?... No, pan wiesz, co to jest towarzystwo... Ale nie żadne kredytowe. Jest to, jakby tu powiedzieć, jest to poprostu «świat».
Aha! rozumiem: Świat? O czytelniku! rozumiem doskonale, ale nie wiem, czy ty rozumiesz? Istotnie, tak zwane towarzystwo nie jest to ani Towarzystwo Kredytowe Miejskie, ani wiejskie, jakkolwiek zarówno mieszkańcy wsi, jak miast do niego należą i jakkolwiek tak jedni, jak drudzy nader często do kredytu odwoływać się muszą. Otóż żeby do tego towarzystwa należeć, potrzeba wiedzieć, co robić; czyli popierwsze: nic nie robić; po wtóre: niewiele sobie z każdego bliźniego robić; a potrzecie: wiedzieć, czego nie należy robić. Ostrzegam cię więc, że jeżeli po zjedzeniu zupy kładziesz łyżkę na podstawce obok noża i widelca, a nie zostawiasz jej w talerzu; jeżeli lody jesz łyżeczką, co jest niewygodnie; jeżeli nie wiesz, że gdy kto przyjdzie do ciebie, grzeczniej jest odpowiedzieć mu: żeby sobie poszedł, niż przyjąć go i ugościć; jeżeli nie wiesz, że wychodząc skąd, modniej jest nie kiwnąć głową gospodarzowi ani gospodyni, niż pożegnać ich uczciwie; jeżeli sądzisz, że frak można wziąć przed zachodem słońca; jeżeli tajemnicą dla cię jest, że nowy rok stanowi pod tym względem wyjątek; jeżeli nieszczęsny wdziałeś kiedy ineksprymable ciemniejszego koloru od tużurka; jeżeli nie pogardzałeś bliźnim, który wdział je; jeżeli barbarzyństwo twe posuwa się aż do nietłuczenia skorup od jaj po ich spożyciu; jeżeli mówiłeś zawsze czysto po polsku i każdej rozmowy nie kończyłeś wyrazem: enfin, choćbyś po tem enfin miał głupstwo powiedzieć — tedy jesteś prostakiem, i proszę cię bardzo nie kłaniaj mi się w miejscach publicznych. Nie należysz do towarzystwa, i prawdopodobnie nie widziałeś go nigdy, choć mógłbyś je widzieć, gdybyś był, nie dalej szukając, poszedł na żywe obrazy pani Robaczewskiej, na dochód Przytuliska. Było tam towarzystwo w całem znaczeniu tego wyrazu, i wszystko było w dobrym tonie, bo nawet nudzono się obrazami w sposób zarówno dystyngowany, jak i uprzejmy.
Obrazy były jednak swoją drogą bardzo piękne: Semiramis ciągnięta przez lwy od Pawłowskiego wyglądała wspaniale; biała chrześcijanka, tuląca się do krzyża, zdawała się być jakąś wizyą skrzydlatą; szatan ubrany w kąpielowy kostium ostendzki, a przebity włócznią św. Michała leżał zupełnie jak nieżywy wielbłąd w obrazie; Mahomet był nawet daleko lepszy, niż prawdziwy, bo miał przynajmniej dwa razy dłuższą szyję, o całości zaś, chyba ostatni złośliwcy mogli twierdzić, że przypominała muzeum Gassnera. To nie prawda!
Żarty pominąwszy, układ obrazów istotnie był piękny, nawet tak piękny, że niektóre mniej piękne szczegóły, jak naprzykład nankiny plantatora w uwolnieniu murzynów, nie raziły zbytecznie i nie psuły harmonijnej całości. Inna rzecz, że tego rodzaju obrazy z konieczności muszą być trochę jaskrawe, że oświecenie gazowe odejmuje im koloryt naturalny i prawdziwy. Tych trudności nie zdoła nikt przezwyciężyć. Autor obrazów i amatorowie uczynili co mogli, uczynili nawet bardzo wiele, i z tego względu należy im oddać wszelką sprawiedliwość.
Na zakończenie pani Rakiewiczowa wygłosiła wiersz Grajnerta pod tytułem: «Natura ciągnie wilka do lasu», poczem wreszcie natura, która z powodu długości przedstawienia (od 1 do 4) dawno już o swe prawa dopominać się poczęła, pociągnęła wszystkich, nie do lasu wprawdzie, ale do Boketów, Stępkowskich, lub do obiadów, przy domowych ogniskach zgotowanych.
Z tem wszystkiem widowisko nie było zbyt liczne. Obrazy opatrzyły się i stały się sposobem zużytym. Nie wiem przytem, czy kiedykolwiek łacińskie przysłowie: Per angusta ad augusta sprawdziło się dokładniej, niż przy wejściu do przedsionka, w którym zostawia się futra. Przejście to, i tak wązkie, zastawione było dwoma stolikami, na których sprzedawano afisze. Na próżno, o czytelniku! starasz się zamieszać w tłum, prześliznąć, ukryć; napróżno udajesz krótkowidza, napróżno podnosisz kołnierz futra lub paltota, ironiczny głos: «Proszę afisz!» dojdzie cię, zatrzyma, uchwyci; dama, która sprzedaje afisze, jest twoją znajomą, przypomina cię sobie tak łatwo, jak nigdy; starałeś się zawsze uchodzić w jej oczach za gentelmana; niema więc rady: wyjmujesz portmonetkę, składasz grosz wdowi, i dopiero w przedsionku folgujesz swym wezbranym uczuciom i życzeniom, które gdyby się sprawdziły, wówczas losy Herkulanum i Pompei, w porównaniu z losami Przytuliska, byłyby dziecinną igraszką.
A jednak, co ci winno Przytulisko, zawzięty człowieku? Że nie wiesz co i kogo ono przytula, to jeszcze nie powód do gniewów, bo i ja nie wiem, a mimo to instytucyi tej nie życzę nic złego. Że Przytulisko nie drukuje szczegółowych i dokładnych sprawozdań, to także nie racya; bo naprzód, iluż to — nie już instytucyi, ale i autorów, nie drukuje tego, co pisze, a powtóre są ludzie, którzy wolą poglądy ogólne nad nudne szczegóły. Nareszcie, jeżeli ci tak o ten druk chodzi, toć Przytulisko drukuje afisze, które cię właśnie w tak zły humor wprowadziły!
O jakże słodko jest bronić dobrej sprawy. Takiego uczucia doznaję właśnie w tej chwili, a doznaję go zawsze, ile razy ktoś z lekceważeniem odezwie się o Przytulisku. Przystaję wprawdzie na opinię, że np. Biuro wyjątkowej nędzy jest instytucyą mniej na pokaz, a sto razy więcej pożyteczną; niemniej przeto rozumiem, że dwie te instytucye wygodnie obok siebie pomieścić się mogą. Że włosy naprzykład są częścią organizmu mniej użyteczną od innych, nie idzie za tem, aby je strzydz przy samej skórze. Nosi się je dla ozdoby, na pokaz. W społeczeństwie, jak i w poszczególnym człowieku, musi też być coś zawsze na pokaz.
Co jednak mnie pociesza w dolegliwościach losu mego, to fakt, że stawając często w obronie różnych niewinnie krzywdzonych instytucyi, uważam, iż poczynam sobie zjednywać sympatyę bądź tychże instytucyi, bądź ludzi solidarnie z niemi związanych. Gdybym miał tak mało do roboty, jak miała dotychczas, np. spółka jedwabnicza, albo tak lubił dużo a niepotrzebnie rozprawiać, jak członkowie Towarzystwa muzycznego, wymieniłbym z łatwością kilkanaście takich kółek, w których felietony moje zyskały sobie jakie takie uznanie. Na nieszczęście, nie mogę się pod żadnym względem porównywać do Towarzystwa muzycznego, chyba pod tym względem, że w bilansie moim rocznym tak jest, jak zapewne wkrótce będzie i w bilansie Towarzystwa, to jest rozchody przewyższają zawsze dochody. Ale to ludzka rzecz! a zresztą niema się czem chwalić, i właściwie nie o tem zacząłem mówić.
Zacząłem mówić o pewnych sympatyach, jakie apologie moje mi zjednały. Otóż z prawdziwem rozczuleniem dowiedziałem się, iż zyskałem sobie prawdziwych przyjaciół w osobach niektórych członków komitetu Resursy Kupieckiej. Zrozumieli ci mężowie, że nazwa mandarynów, jaką ich ochrzciłem, a raczej ochińczyłem, a która, ile mi wiadomo, przyjęła się już na dobre, nie była żadną aluzyą, ale miała tylko na celu uczczenie ich powagi, którą zawsze uznawałem i uznaję, oświadczając zarazem, że nie ostatni to raz stanąłem w ich obronie i że ilekroć razy będą mnie potrzebowali, tylekroć pióro moje i skromne zdolności zawsze znajdą gotowe na usługi.
Ta sama chęć bronienia zasługi i prawdy powoduje mnie w tej chwili do wystąpienia w obronie przeciwników tamy Daniszewskiego, z których nie wiem dlaczego podrwiwa sobie obecnie kto chce i nie chce. Jeżeli, jak wiadomo choćby z Heleny de la Seiglière, mógł Napoleon I odnosić zwycięstwa wprost przeciwne wszelkim zasadom strategii i taktyki, mogła i tama Daniszewskiego nie rozpłynąć się wbrew wszelkim naukowym teoryom, które przez to nie tracą jeszcze nic na powadze. W każdym razie, wina to tamy, nie uczoności moich przyjaciół, bo jeśli woda zdołała oderwać od niej (od tamy, nie od uczoności) kilkanaście kamieni, tak samo mogła oderwać kilkadziesiąt, kilkaset, a wreszcie zabrać i całą tamę. Tama idzie w kierunku tylko trochę ukośnym pod wodą, uczoność zaś moich przyjaciół poszła wprost pod wodę; nic więc dziwnego, że nie tama, ale uczoność z wodą popłynęły.
Ale my to zawsze jesteśmy skłonni do jednostronności. Wiemy teraz wszyscy i cieszymy się, że grunt koło tamy już się zupełnie zamulił, a nikt nawet nie spyta, nikt nie chce zbadać, jak dalece mogą być zamulone umysły moich przyjaciół, daleko pierwej jeszcze niż tama. Audiatur et altera pars! Nigdy nie sądźcie o czytelnicy moi, z pozorów, bo jak wam tego na wielu przykładach dowieść mogę, prawie zawsze przyszłoby wam się omylić.
I tak, naprzykład, głoszą wszyscy jak najęci, że kiedy każde prawie większe miasto w Europie ma swój ogród zoologiczny, służący zarówno do celów naukowych, jak i do rozrywki, my nie mamy nic podobnego. Krzyczą dalej, iż p. Bartels, który już początki ogrodu własnym kosztem założył, niezawodnie prowadziłby i większy zakład tego rodzaju doskonale. Z drugiej strony wiemy, że jeśli sami czegoś nie zrobimy, nikt za nas z pewnością nie zrobi. Dalej łatwo zrozumieć, że gdyby rozpisać składki, gdyby każdy pośpieszył choć z małym datkiem, ogródby stanął, a dalej utrzymywałby się, w znakomitej przynajmniej części z opłat za bilety wejścia. Otóż wiemy to wszystko i cóż? Poprzeć ogród, czy nie poprzeć!?
Napozór rozumną i słuszną zdaje się rzeczą poprzeć, ale z drugiej strony, czy wiecie też, za ile wam rocznie zjadają wilki inwentarza w każdej gubernii? Oto mniej więcej za sto tysięcy rubli rocznie.
«No, i proszę acana... — mówił pewien obywatel z pod Płońska, miasta słynnego z inteligencyi mieszkańców, jak starożytna Abdera — no i proszę acana, i ja będę jeszcze płacił, żeby mi rozmaite bestye po ogrodach trzymali, kiedy człowiek i tak swoich rodzonych cieląt nie pewny?!» Prawda, jakie szczęśliwe połączenie faktów i jak się to ma blizko jedno do drugiego? Otóż i druga strona medalu. Poprostu: zamorskie wymysły!
Wreszcie, gdyby się nawet uformowało jakie towarzystwo, popierające myśl założenia ogrodu, i gdyby nasza wrażliwa publiczność ruszyła się do podpisów na członków, czy wiecie, coby było? Oto w drugim miesiącu trzecia część członków jużby nie wniosła opłaty, a w trzecim miesiącu jużby tylko trzecia część wniosła. Kto nie wierzy, niech się o te rzeczy spyta w Tow. osad rolnych, w Tow. muzycznem, albo w jakiemkolwiek innem do wyboru. Cóż robić! taka już nasza fantastyczna natura. Unikamy pedanteryi, gdzie możemy i jak możemy. Zresztą dlategośmy wymyślili przysłowia, żeby przecie coś znaczyły, a czyż to nie mamy przysłowia: «Mądry Polak po szkodzie!»
Nie wadzi jednak czasem być mądrym i przed szkodą.
Jak zaś dalece rozmaite franty wyzyskują tę poszkodową mądrość naszą, podam jeszcze jeden fakt na zakończenie niniejszego felietonu. Oto niejaki pan Breslauer, wydawca wielu pięknych dzieł, jak np. Izabela, Eugenia, i tym podobne, zarówno artystyczne, jak i budujące utwory, zamierza puścić w świat nową seryę podobnych romansów, których treścią główną będą zbrodnie kryminalne. Pan Breslauer ma nadzieję, ze zaprawione na Izabeli i Eugenii umysły będą teraz smakowały w podobnej, lubo zapewne pieprzniejszej jeszcze strawie. Czy będą smakowały? nie wiemy; sumienie jednak nakazuje nam ostrzedz, w interesie społeczeństwa, wszystkich, że w zakresie czytania niemasz nic bardziej szkodliwego, nic bardziej zgubnego dla moralności, niż podobne utwory. Z tych to powodów, o ile słyszeliśmy, uczciwe księgarnie mają nie przyjąć komisu, Kuryery nie załączą ogłoszeń; wszelkie zaś inne pisma dla wydawcy i promotorów tem mniej będą dostępne, im wyżej na schodach mieszczą się redakcye. Nie chodzi tu o wejście — ale właśnie o zejście, które zwłaszcza przyśpieszone, tem byłoby przykrzejsze, im z większej wysokości przedsiębrane.
Tyle na dziś.

Gazeta Polska, 1875, Nr 41 z dnia 22 lutego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.