<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom I
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przechadzki samotne hrabianki Elizy nie ustawały i zimową porą. Mówiła, że potrzebuje ruchu i że na spacerze chce być samą; brała starego służącego i niemal codzień z nim wychodziła. Mimo oppozycyi początkowéj ojca, weszło to we zwyczaj. Chodziła do Gertrudy, do Saskiego Ogrodu, a gdy się rozpoczęły ślizgawki, które w Europie właśnie w modzie być zaczynały, bo je Cesarz Napoleon swym przykładem podniósł do rzędu — instytucyj zimowych dobrego tonu, — hrabianka biegała się ślizgać na łyżwach, wiedząc, że w tym tańcu na lodzie była zachwycającą.
Gdy się tylko ukazała, otaczały ją roje wielbicieli, którzy dla miłości jéj boki sobie tłukli, bo żaden z nich wydołać nie mógł jéj w zręczności ruchów, we zwrotach aż do przerażenia. Hrabianka Eliza śmiała się z tych, co karki kręcili dla niéj, lub okazywała im litość gorszą od szyderstwa...
Jakim sposobem raz na drodze do ślizgawki znalazł się hrabia Lambert, nie umiemy powiedzieć. Śmiała dziewczyna pozdrowiwszy go skinieniem głowy, zagadała do niego wyrażając, że się musi brzydzić tak dziecinną rozrywką, którą ona namiętnie lubi.
— Owszem znajduję ją jeśli nie dla wszystkich kobiet właściwą, to dla pięknych i zręcznych zdrową i miłą. Jest to rodzaj gimnastyki, dającéj siłę, a przytém i wykazującéj zręczność. Ja sam dosyć łyżwy lubię.
— Pobyt w Anglii mógł hrabiemu dać pewną wprawę w tę jak w inne gimnastyki — zawołała Eliza.
— Trzeba na łyżwach widzieć nie Anglików, ale Hollendrów, rzekł hrabia.
Tak się zaczęła rozmowa, a hrabianka spostrzegła dopiero, że Lambert niósł łyżwy na ręku...
— Nie obawiasz się hrabia iść razem ze mną? spytała śmiejąc się — bo podobno cel przechadzki naszéj jeden...
— Tak jest, i jeżeli mnie pani za towarzysza przyjmujesz, służę jéj, odezwał się Lambert.
Eliza zarumieniła się z radości, nie myślała jéj taić nawet... Nim doszli do lodu, rozmowa już płynęła tak ożywiona i wesoła, a tak obojgu było z nią dobrze, że ślizgawka wcale przyjemności większéj nie obiecywała. Hrabia Lambert zapomniał się zupełnie, zdawał nie czuć niebezpieczeństwa lub je lekceważyć; śmiał się, był w humorze wybornym, a gdy przyszło puścić się na lód i hrabianka rzuciła się na niego ze zwykłą zręcznością i odwagą, postrzegła, że jéj towarzysz nieskończenie był wprawniejszy i śmielszy jeszcze.
Dokazywał prawdziwych cudów bez najmniejszego wysilenia, z tą swobodą ruchów, jaką daje wprawa i siła. Kilka razy od upadku ocalił piękną pannę... Żaden ze współzawodników ani się mógł z nim mierzyć, ani ważył mu wejść w drogę, nawet Zdzisław, który był bardzo zręczny, nie naraził się na wyścigi... Wszystkich oczy zwrócone były na tę parę z lekkością śniegowych płateczków polatującą i zwijającą się jakby w powietrzu, nie tykając prawie ziemi.
Hrabina Eliza była i wydawała się szczęśliwą — przedłużała zabawę i rozmowę do ostatecznie możliwego kresu, i tych parę godzin starczyło jéj na opanowanie, przynajmniéj chwilowo, człowieka, który już od wieczoru u państwa Stanisławowstwa był pod jéj urokiem.
Była tak pewna siebie pod koniec, że zdejmując łyżwy, nakazała hrabiemu stawić się nazajutrz jeżeli mróz będzie. Mróz pięknéj pannie był posłuszny, i drugiego dnia byli z sobą lepiéj jeszcze, poufaléj. Lambert stracił zupełnie wszelki wzgląd na przyszłość — był zakochany, wzburzony, nie panował już nad sobą...
Nieszczęśliwa ta ślizgawka była powodem zapewne, że choć mrozu nie było — spotykano się jakby o zmówionéj godzinie na przechadzce.
Hrabianki Elizy poznać prawie nie było można, tak ciągle wesołą była, szczęśliwą, roztrzepaną i nawet daleko mniéj złośliwą. Ludzie patrzący z dala wydziwić się nie mogli śmiałości, z jaką się — kompromitowała. Matka przyklaskiwała z całych sił, ale — pytała o rezultat...
Otoż tego nie było. Hrabianka Eliza mówiła z największą obojętnością w świecie: — „Niechże mi mama nie truje najpiękniejszych chwil w życiu. Kocham go, widzę, jestem szczęśliwa, o niczém więcéj nie myślę! Ożeni się ze mną czy nie? o mój Boże! kilka dni przeżyję jasnych, to starczy na resztę życia!“
Chmurzyła się matka. Eliza całowała ją i prosiła, aby była spokojna i dała jéj swobodę.
— Ale jakże ci się zdaje? jak miarkujesz? pytała matka: ożeni się on z tobą?
— Wiem, że musi mnie kochać, czuję to, choć mi nigdy tego nie powiedział wyraźnie. O! kocha mnie — a ja jego!
Matka się niepokoiła.
— Ale, jeśli się nie ożeni?
Eliza nie odpowiadała na to i urywała rozmowę. Nie było sposobu zapanować nad nią.
Ślizgawki i przechadzki te, na które cały świat patrzał, bo nietylko się nie taiła z niemi Eliza, ale najmniejszego względu nie miała na to, co o niéj ludzie powiedzą, zaczynały dawać do myślenia. Pan Adolf i pan Zdzisław byli często ich świadkami, a pierwszy z nich ze szczegółami donosił pannie Anieli.
Z wyrachowaniem wielkiém nie mówiła o tém hr. Laurze w początku, aż się uzbierała taka liczba faktów na hr. Lamberta, że go musiały w oczach matki potępić.
Patetycznie, dramatycznie, zapłakana rzuciła się jednego wieczoru panna Aniela do nóg staruszce...
— A! dobrodziejko moja! zawołała: choć mi serce pęka, że muszę przynieść zmartwienie, byłabym niewdzięczną za jéj dobrodziejstwa, gdybym to taiła dłużéj...
To mówiąc rozwinęła cały szereg najbardziéj szczegółowych wiadomości o potajemnych schadzkach, ślizgawkach, przechadzkach, rozmowach w alejach, codziennych spotkaniach hrabiego Lamberta z hr. Elizą. Wiadomości były tak nadzwyczaj szczegółowe, dokładne, drobnostkowe, iż niepodobna było zwątpić o ich prawdziwości.
Najstraszniejszém ze wszystkiego było to, że syn przed matką nigdy słowa o tém nie wspomniał...
Hrabina Laura z początku zaczęła drżeć, wylała trochę łez, lecz te natychmiast oschły, stała się poważną, twarz przybrała wyraz surowy...
Uściskała pannę Anielę za ten dowód jéj przywiązania do domu; obdarzyła ją wyjętym z szuflady złotym łańcuchem, którego panna Siennicka długo przyjmować nie chciała; potém kazała sobie podać krople laurowe, okłady zimne na głowę; potém siedziała długo w fotelu; naostatek zamknęła się do pisania listów.
Nazajutrz przychodzący z życzeniem dnia dobrego wesoły Lambert, zastał matkę trochę na głowę cierpiącą. Powiedziała mu, że doktora nie potrzebuje, że to przejdzie, ale o denuncyacyi panny Anieli, o hrabiance Elizie, o wszystkiém, co ją tak srodze bolało, nie odezwała się ani słowa. Unikała nawet wszelkiéj zręczności wspomnienia o tém. Ani tego dnia, ani następnych nie pokazała po sobie ani zmiany uczuć dla syna, ani nawet, że śmiertelną trwogę miała w sercu.
Zdaniem jéj złe doszło było do tego stopnia, iż dotknięcie rany tylko rozjątrzyć ją mogło. Zamknęła się w sobie, udając zupełną nieświadomość — niemożność przypuszczania nawet, iż coś podobnego się stać mogło.
Przemogła się potężnéj woli kobieta do tego stopnia, iż po kilku dniach prawie nie można było poznać po niéj, jakim wysiłkiem ten spokój okupiła. Tymczasem listy biegały na wszystkie strony, i musiały być skrywane przed Lambertem, bo nie wychodziły zwykłą drogą, ale panna Aniela je potajemnie na pocztę oddawała. Ona też teraz pilnowała przychodzących, aby hr. Lambertowi wprzódy w ręce nie wpadły.
W obejściu się staruszki z hrabiną Julią, która dosyć często ją odwiedzała, nie zaszła zmiana najmniejsza. Była dla niéj tak obojętnie uprzejmą jak wprzódy, tak wesołą i zimną jak niegdyś. Hrabianka Eliza zbliżała się do staruszki, i zawsze z temi samemi uśmiechami chłodnemi była przyjmowana, temi samemi słodyczami powszedniemi karmiona.
Gdy tu się przygotowywało coś, czego jeszcze najbystrzejsze oko dostrzedz nie mogło, ani najpodejrzliwszy umysł odgadnąć — zachcianka dziwaczna hrabiego Zdzisia, który oczyma pożerał pannę Anielę, zdawała się z marzenia nieprawdopodobnego powoli w rzeczywistego coś przechodzić. Szło to nadzwyczaj powolnie, ostrożnie, — lecz Zdziś miał jakiś cień nadziei.
Panna Aniela przy pierwszych jego odwiedzinach po rozmowie z bratem, nie unikała wejrzeń, owszem kilka razy sama przeszyła pięknego chłopca wzrokiem takim, iż wyszedł pijany.
Za inną bytnością złożyło się tak dziwnie, iż się zawiązała rozmowa. Panna Aniela umiała ją po mistrzowsku prowadzić z dumą, z wdziękiem, z dwuznacznikami, z ogólnikami pewnemi, które jéj w ustach nabierały ogromnego znaczenia. Umiała gdy chciała okazać się oczytaną, artystką duszą całą, rozmarzoną i ochłodłą razem, idealistką rozpaczającą o ideałach... zrezygnowaną na wydziedziczenie ze wszelkiego szczęścia ziemskiego... W krótkiéj rozmowie powiadała wiele...
Zdzisław zbliżywszy się zapłonął ogromnie, z czego się wyspowiadał przed bratem, a ten zdał raport siostrze.
Nie przychodziło nawet na myśl hr. Zdzisławowi, aby mógł i miał się ożenić, ale zuchwałe bardzo robił plany milionera, który wieleby poświęcił dla fantazyi... Zdawało mu się możliwém wydanie za mąż, jakiś stosunek kradziony...
Z panem Adolfem nie było nigdy mowy o niczém inném, tylko o wielkiém uwielbieniu...
Brat, który się stał niezmiernie potrzebnym pośrednikiem, wyzyskiwał swe położenie w sposób najcyniczniejszy. Wprawdzie ubierał on swe rozmaite żądania w bardzo ładne stroiki, aby nie raziły — lecz nie skąpił ich...
Ciągnęło się to tak jakoś nieznacznie wejrzeniami i słówkami, aż do ryzykownego wielce listu, który hrabia Zdzisław napisał i posłał...
Panna Aniela spodziewała go się, odpowiedź była przygotowana w myśli i wierna odwiecznéj formie. Poczynała się od tego, że nie powinna była listu odbierać ani czytać, że go rozpieczętowała przypadkiem, że nie chciała na niego odpisywać, że na ostatek zdecydowała się na to, aby hr. Zdzisława prosić — ażeby zaniechał korrespondencyi. Kilka słów dwuznacznych, smutnych zdawało się do niéj przeciwnie zachęcać.
Drugi list nastąpił natychmiast zaklinający o tę jedyną pociechę, jaką sercu zbolałemu przynosiło jéj pismo i t. d. Odpowiedź na nie jeszcze się trzymała na piérwszém stanowisku; ale ponieważ należało upamiętać młodzieńca, prosić go znowu o zaniechanie, przekonywać — list wypadł nierównie dłuższy. Panna Aniela pisała tak listy jak prowadziła rozmowę, z prawdziwym artyzmem...
Pozorny chłód okrywał w nich łatwą do odsłonienia gorączkę, melancholija dawała czuć bijące pod nią serce niezmiernie czułe i wrażliwe...
Nierozważny Zdziś, któremu pierwsza tego rodzaju korrespondencya zakazana z panną dobrze wychowaną, wykształconą, mającą pewne w świecie węzły arystokratyczne, sprawiała nadzwyczajną przyjemność — zaczął pisywać codzień, i zdobył to na korrespondentce swéj, że mu odpisywała.
Nie ma nic niebezpieczniejszego nad podobne listowanie. To czegoby się nigdy w żywe oczy powiedzieć nie śmiało, rzuca się na papier zuchwale, przyjmuje choćby z oburzeniem, ale zapisuje w pamięci... Ton jednego listu oddziaływa na drugi, postęp w nich idzie pędem szalonym...
Panna Aniela poczęła i korrespondencyę i romans obrachowany na przyszłość bez najmniejszego uczucia dla p. Zdzisława, który miał być zemsty narzędziem; lecz wśród tych płomieni, co ją obejmowały, długo zimną i obojętną pozostać nie mogła.
Piękny Zdziś był istotnie nader wdzięcznéj postaci, miał w sobie coś dystyngowanego, okazywał szaloną miłość, namiętność — panna Aniela ani się spostrzegła, jak się nim mocno zajęła... W jéj przekonaniu prowadzić to musiało do — małżeństwa... W listach nigdy nie było wzmianki o niczém oprócz miłości.
Panna Siennicka wprawdzie rzucała w nich te rozpaczliwe zagadnienia, jak się to smutnie skończyć musi... Stawiła po trzy znaki zapytania, ale na to jasnéj odpowiedzi oględny Zdziś nie dawał. Prosił, aby mu wolno było tylko kochać i uwielbiać, a o świecie, o rzeczywistości zapomnieć. Unoszono się w obłokach...
Adolf niepowinien był wiedzieć o korrespondencyi i nie wiedział też o niéj, panna prosiła o to; ale nie w ciemię bity, z pewnych oznak się domyślił, że jakieś skryte przed nim zbliżenie się zaszło, i raz przydybawszy nad listem siostry prędko schowanym Zdzisia, poznał jéj rękę. Tego mu było dosyć. Potrzebował się namyślić co ma począć?... Tegoż dnia pobiegł do Anieli.
— Słuchaj-no, moja panno, rzekł: ty przedemną sekreta robisz, ale wy już do siebie pisujecie... hę?
Zarumieniła się mocno i zmieszała panna Aniela.
— Nikt mi nic nie mówił, nie widziałem nic, ale przysięgnę, że listy chodzą... Chcesz prowadzić tę sprawę na swoją rękę, jak ci się podoba — nie będę się mieszał; ale mnie się zdaje, że jabym też się przydał na coś.
Nie przyznała się panna Aniela zapłakana, lecz z jéj słów urywanych można się było dorozumieć pewnego stosunku. Odrzucała wszelką pomoc brata i zaklinała go, aby się nie mieszał do niczego... Adolf do czasu się na to zgodził.
Nie wpłynęła ta okoliczność wcale na stosunki hr. Zdzisława z Monną Lizą, gdyż tak ją nazywał. Owszem właśnie o tym czasie złożyło się, że bardzo pobożna zawsze panna Aniela, bo i cały dom takim był — zaczęła chodzić na nieszpory do blizkiego kościoła — sama jedna. Jakim sposobem dowiedział się o tém nabożeństwie Zdziś, nie umiemy powiedzieć, bo trudno myśleć, że listy zdradziły autorkę; dosyć, że znajdował się przy wyjściu z kościoła, i wracano nie najbliższą drogą do pałacu.
Wieczory były ciemne, hrabia przebierał się tak, aby go poznać nie można, panna szła zakwefiona, nie dopuszczano żadnego niebezpieczeństwa...
Tymczasem stosunki z hrabiną Julią zaczynały ostygać. Zazdrosna pani domyślała się zdrady, i nie mogła dozwolić, aby ostatnie marzenie jéj tak się prędko rozwiało. Chodziła chmurna, gniewna, na twarzy nawet zmieniona, wszelkiemi możliwemi sposobami usiłując odkryć rywalkę, którą przeczuwała.
Najpilniejsze śledzenie nie przynosiło żadnego skutku.
Hrabia Zdzisław nie bywał nigdzie, nikt go nie mógł pomówić o żaden stosunek, — nie było śladu żadnych miłostek.
Hrabina Julia przywiedziona była do rozpaczy prawie. Zapraszany, ciągnięty gwałtem Zdziś, wlókł się po dawnemu, ale siedział zimny, bez życia, nudził się, a obarczany wymówkami, wypierał się niezręcznie... Hrabina wpadła w końcu na myśl, że miłostki być muszą z rodzaju tych, do których się mężczyźni nie przyznają, choć bywają niemniéj namiętne i gwałtowne od tych, któremi się chlubią. Gotowa była dla odzyskania straconego i niemogącego już jéj powrócić gacha, a jak sama mówiła — serca — na wszelkie ofiary... Podwojono nadzór nad nieszczęśliwym Zdzisiem. Przekupiony sługa jego mógł tylko o tém zapewnić, że pan pisywał dużo listów i odbierał wiele kobiecą ręką adresowanych.
Jakim sposobem jeden z nich dostał się do rąk hrabiny Julii — powiedzieć nie umiemy.
Nazajutrz potrzeba było wezwać doktora... Hrabina zachorowała mocno, leżała dni kilka, zebrała wszystkie siły, aby wstać i posłała po winowajcę.
Szczęściem dla autorki listu, ręka jéj była nieznana hrabinie, a z saméj treści tyle się mogła domyślać, że pisała go osoba niezamężna i niemająca nadziei, aby ją hrabia zaślubił.
Przy szczelnie zamkniętych drzwiach, w godzinie przedwieczornéj, w małym saloniku hrabia zmuszony się stawić, przebył pierwszą w życiu scenę tak gwałtowną, tak przykrą, tak straszną nawet, iż gdy po godzinie męczarni, podarty ów list mnąc w ręku wyszedł z saloniku, ledwie trafił do drzwi, któremi miał wyjść na swobodę.
Myliłby się ktoby sądził, że zerwano z nim. Wymówki, płacze, mdłości skończyły się na przyrzeczeniu, że bywać będzie, na wyznaniu z jego strony, iż to była fantazya bez konsekwencyi, na rodzaju przejednania...
Gdy młody pan znalazł się potém w ulicy i otarł pot z czoła, musiał wyznać przed sobą, iż w zawodzie zdobywcy serc i względów niewieścich nie cała droga jest różami usłana.
Zaczynał po raz pierwszy domyślać się, iż świat tak jest urządzony misternie, że na nim za wszystko sowicie potrzeba opłacać.
Odkrycie to nieco ostudziło Zdzisława w jego zapałach — dla hrabiny; ale wcale nie poskutkowało na daleko niebezpieczniejsze stosunki z panną Anielą.
Zdawało mu się, że z téj strony mógł być najzupełniéj bezpieczny.
Hrabina nie powiedziała mu jakim sposobem list się do rąk jéj dostał; lecz, że na dwa dni wprzódy odprawił się służący nagle, słuszne podejrzenie padało na niego, tém bardziéj, że przeszedł w służbę pułkownika, którego znano jako wiernego sprzymierzeńca hrabiny.
Tak stały rzeczy w chwili, gdy dnia jednego hrabina Laura oznajmiła synowi ze swą zwykłą powagą i chłodem, że książę Ignacy przybył do Warszawy i miał przez zimę zabawić.
Lambert przyjął tę wiadomość trochę zdziwiony.
— Jakimże sposobem do tego przyszło, że zamiast jak zwykle zimować w San-Remo, książę się odważył na ostrą zimę naszą?
— Zdaje się, że mu jest daleko lepiéj, odpowiedziała matka. Mówiono mi, że się zaczął leczyć na swe piersi gimnastyką, że mu to bardzo pomódz miało, a zapewne i to się przyczyniło do przeniesienia się ich do Warszawy, że przecie o Michalinie pomyśleć coś trzeba.
Misia nie znajdzie w San Remo stosownéj partyi, chybaby jakiego włoskiego duka lub principe zaślubić chciała, a ojciec nigdyby się na to nie zgodził.
Lambert zamilkł.
— Mój Lamciu, dodała matka, wiesz jakie blizkie stosunki pokrewieństwa nas łączą z tym domem; bądź u nich zaraz...
Chociaż w tych słowach nie było najmniejszéj insynuacyi, Lambert drgnął, czując, iż tu coś dla jego przyszłości groźnego warzyć się musiało.
Książę Ignacy, z rodziny książęcéj niegdy na Rusi możnéj i znaczącéj, był jeszcze panem dosyć bogatym, zwłaszcza dla jedynéj córki, która po nim wszystko wziąć miała.
Na nieszczęście książę, którego stan majątkowy wymagał czuwania i pracy, musiał się w tém wyręczać obcemi siłami, bo mu własnych poświęcić nie mógł. I stan zdrowia, i usposobienia nie dozwalały mu być gospodarzem. Słuszny, chudy bardzo, wyniszczony pomimo największych starań o swe zdrowie — książę był uczonym dylettantem, encyklopedystą. Nie robił on dla literatury i nauk nic, ale im sam się poświęcał, przerzucając z jednego do drugiego przedmiotu z chciwością wiedzy chorobliwą niemal, gorączkową.
Z uczonymi i akademiami za granicą zwłaszcza utrzymywał stosunki nieprzerwane, pisywał czasem do W. Hugona, niekiedy do Ranke’go, do lorda Disraelego, do pana Leverrier’a, do chemika Dumas’a, czynny był bardzo na wsze strony. Bawiło go to, uczyło, ale więcéj nikomu się na nic nie zdało. Książę był w najobszerniejszém słowa tego znaczeniu dylettantem. Nauka jego niepoślednia, miała tę cechę powierzchownego dylettantyzmu, który się zadawala powłoką, nigdy nie idąc do głębi. Umysł miał pojętny i otwarty, zdolności wielkie, chęci najlepsze, lecz z chciwości wiedzy tak w życiu całém przerzucał się z jednego zaledwie dotkniętego przedmiotu na drugi, iż w żadnym z nich wielkich postępów uczynić nie mógł.
Zyskał na tém jasny może pogląd na związek wielu gałęzi nauk, które dla specyalistów z sobą węzła łączącego nie mają, ale sąd jego opierał się na więcéj odgadywanych niż docieczonych podstawach.
Uczeni nie brali go na seryo, profani uśmiechali się z tych pretensyj do nauki, zakrawających na monomanię. Książę nie zdawał się ani widzieć jak go sądzono, ani dbać o to. Szedł za popędem, wierny był, jak sądził, powołaniu, nad siły jego było zmienić naturę i zwyciężyć swe zachcianki.
W obcowaniu z ludźmi był to najzacniejszy człowiek w świecie, łagodny, wyrozumiały, wielce grzeczny, i — ściśle uczciwy... Twarz jego nieco długa, blada, piękna, nosiła ślady myśli ciężkich i troski jakiéjś niezwyciężonéj. Ci, co historyę życia jego znali, tłómaczyli to sobie łatwo. Ożeniony z kobietą, do któréj był przywiązany sercem i duszą, doznał bolesnego zawodu. Pokrył tajemnicą nieszczęście swoje, usiłując ocalić honor domu i żony, która wkrótce z nagłéj choroby, jaką rozpacz wywołała, umarła. Zatarto ślady skandalicznego wypadku, który w wątpliwość podano. Książę czcił pamięć zmarłéj, i nigdy z ust jego słówko nawet gorzkie nie wyszło. Pozostałą po niéj córkę wychowywał ojciec z trwogą człowieka, który ostatni swój skarb pragnie ocalić od wpływu wszystkiego coby go mogło nadwerężyć. Księżniczka Marta miała przy sobie najlepsze nauczycielki, dobrane z większém staraniem o ich moralne usposobienie, niż naukowe wykształcenie; była na pensyi klasztornéj w Paryżu, potém dostała towarzyszkę, na któréj charakterze książę mógł polegać — naostatek on sam teraz nie opuszczał jéj na chwilę, czuwał nad nią, rozpadał się...
Panna Marta była skutkiem tych starań — śliczna, słabowita dzieweczka dochodząca do lat dwudziestu, spóźniona w rozwinięciu, nieśmiała, milcząca, powierzchownie wdzięczna, nieuderzająca jednak niczém wybitniejszém. Było to nadzwyczaj posłuszne i dobre dziecię, trochę dogadzaniem mu znudzone i zobojętniałe, i lepiéj stokroć znające świat cały obcy niż kraj własny. Otaczający widzieli w niéj anioła, i unosili się nad przymiotami, które dla obcych były niedostrzeżone...
Towarzyszką księżniczki Marty była znana z cnot, ze zdolności, z taktu w postępowaniu pani Szordyńska, niegdyś osoba zamożna bardzo, wypadkami zrujnowana, którą książę jak panią domu otaczał nadzwyczajném poszanowaniem.
Ona w istocie więcéj stanowiła o wszystkiém co się ściągało do panny Marty niż sam ojciec, który chętnie swoją wolę i zdanie do jéj przekonań zastosowywał...
Hrabina oznajmiwszy synowi przybycie księcia Ignacego, oczekiwała długo odpowiedzi jego, na którą się nierychło zebrał.
— Nudna to rzecz dom księcia Ignacego, rzekł w końcu. Szanuję go bardzo, ale jeśli tu przez zimę zabawią, mamę zmęczą, a ja nie powiem, żebym się z tego bardzo cieszył.
Podniosła głowę hrabina.
— Moja duszko! z wymówką odezwała się — jakże ty tak możesz surowo, bezwzględnie o tym najzacniejszym domu się wyrażać!
— Zacności wcale nie przeczę — odparł Lambert, — ale książę choruje na uczoność i o niczém nie mówi oprócz tego, co go zajmuje... Pani Szordyńska jest najszanowniejsza w święcie nudziarka, a panna Marta dziecko...
— A ty już się w złém towarzystwie trochę popsułeś i nawykłeś do płochych, trzpioczących się ludzi — przerwała hrabina. Inaczéj umiałbyś ocenić księcia Ignacego, tę poczciwą, przywiązaną jak matka do księżniczki Szordyńską i tego aniołka Martę. Dom jest poważny — i taki właśnie, jakiego nam tu brakło.
Hrabina kończyła ożywiając się, gdy oznajmiono wizytę ranną, bez ceremonii, tych właśnie osób, o których była mowa. Książę już podstarzały, średnich lat mężczyzna, chociaż się przedstawiał od razu jako człowiek dobrego towarzystwa, miał w sobie coś ekscentrycznego. Oczy jego biegały żywo i niespokojnie, na czole wypiętnowana była skłonność do monomanii, gdzieindziéj zawsze zdawał się być myślami, i pomimo uprzejmości popełniał ciągle omyłki pochodzące z roztargnienia. Za to wyraz ust jego był słodki i uśmiechający się ciągle...
Szordyńska miała tę powagę wymuszoną osób, które się czując w położeniu podrzędném, radeby fantazyą dopełnić to, czego wiedzą, że im braknąć musi. Piękna, niemłoda już twarz, zdradzała ciągły wysiłek i pamięć na siebie, coś kunsztownego i nienaturalnego było w niéj całéj, chociaż mogła być sympatyczna, gdyby duma z dawnéj niezależności pozostała, nie otaczała jéj chłodzącą atmosferą. Naostatek panna Marta, bojaźliwa, z oczkami spuszczonemi, niepewnym krokiem wchodząca blondyneczka, wątła, blada, rumieniąca się i blednąca nieustannie, lękająca się spojrzeć i przemówić, dopełniała trójki, którą hrabina bardzo żywo się zrywając z kanapy, powitała z serdecznością, na jaką się rzadko dla kogo zdobywała.
Zbliżającą się księżniczkę Martę zaczęła całować i ściskać, wpatrując się w nią, zachwycając i do reszty onieśmielając biedną pensyonarkę.
Książę tymczasem wpadł obcesowo i jakby wygłodniały na hr. Lamberta, z równą prawie czułością, trzęsąc jego rękami i osypując go komplementami. Szordyńską, która nie mogła znieść, aby o niéj na chwilę zapomniano, potrafiła zaraz wcielić się w przywitanie hrabiny ze swą wychowanką.
— Niewymownie się raduję, że raz jestem na dłużéj w Warszawie, zawołał książę; poznam przecie i zbliżę się do naszych znakomitości. Od dawna łaknąłem znajomości Baranowskiego, bo mi wstyd było go nie znać, szczycąc się przyjaźnią O. Secchi’ego; muszę się zbliżyć do tego nieoszacowanego naturalisty i humorysty, A. Wagi... wyszukać barona Rastawieckiego... A! próżnować nie będę...
Śmiał się mówiąc to i pocierał przerzedłe włosy.
— Wiem, rzekł grzecznie Lambert, że książę nigdzie próżnować nie możesz, i wszędzie umiesz sobie znaleźć zajęcie.
— Co chcesz? ars longa, vita brevis... tyle rzeczy pociąga człowieka, których radby się jeśli nie nauczyć, to choć obeznać z niemi...
Rozmowa natychmiast wpadła na szczegóły, któremi książę był zajęty, i o które, dosyć niewłaściwie, zupełnie z niemi nieoswojonego zaczął badać Lamberta. Hrabina zaś posadziwszy przy sobie księżniczkę, osypywała ją zarazem pytaniami i grzecznościami, na które częściéj Szordyńska niż ona odpowiadała. Panna Marta nie mogła jeszcze wyjść z pomieszania, w jakie ją wprawiło przybycie do tego domu i zbyt może natarczywe hrabiny przyjęcie.
Gdy po godzinnym prawie pobycie, książę z córką wyszli nareszcie, a Lambert do matki powrócił, hrabina cała jeszcze poruszona jakąś radością, uściskała syna i nie mogła się wstrzymać od wykrzyknika pół głosem:
— Oto żona, jakiéj tobie potrzeba!

Koniec tomu pierwszego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.