<<< Dane tekstu >>>
Autor Wanda Grochowska
Tytuł Ciernistym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Księży Pallotynów
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Archidiecezjalna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W skromnym saloniku państwa Bileckich liczniejsze zebrało się towarzystwo. Nie uważano na wicher i słotę, boć to dzień św. Jadwigi, imieniny pani domu, poczciwej i powszechnie kochanej, więc sąsiedzi nietylko bliżsi, ale i z dalszych majątków, pośpieszyli gromadnie złożyć jej dowody swej pamięci. Ze starszymi przybyło kilkanaście osób młodszych, które zdawna już niecierpliwie przyjemności tej wyglądały. Ale dziś jakoś nie szła zabawa, choć dużo się po tym dniu spodziewano. Przed kilku bo tygodniami z ust do ust przebiegła wiadomość, że do rodziny państwa Bileckich i tak dość licznej, bo obejmującej dwie dorastające córki i troje młodszej dziatwy, przybyła jedna jeszcze osoba, bliska kuzynka, sierota, która tu już miała pozostać. Dużo opowiadano o niej, że wykształcona, miła i niezwykle piękna, nie dziw więc, że zaintrygowało to okoliczne panny i wielkie sprawiło wrażenie wśród grona szukających żony młodych ludzi. Dotąd tak się jakoś składało, że jej nie widzieli, w kościele bywała rano, zresztą nigdzie z domu się nie wychyliła, z tem większą więc uciechą skorzystano ze sposobności imienin, by ją poznać i do niej się zbliżyć.
I oto w pośród sześciu panien z sąsiedztwa Krystyna Bilecka rej wodzi; wytwornością obejścia, powabem niezwykłej piękności przyciąga wszystkie oczy, rozmową dziwnie wdzięcznie i mile z ust koralowych płynącą, rozwesela i ujmuje. Zebrane w kącie pokoju panienki otoczyła młodzież w półkole i, stojąc, bierze udział w jakiejś ciekawej rozprawie. Co chwila gwar głośniejszy się zrywa, albo śmiech ogólny wybucha, znać jednak, że brak tu dzisiaj szczerej i swobodnej wesołości, że coś serca zmroziło, więc do zabawy, do tańca nikt się nie zabiera. Najżywiej zajęci są skupieni we framudze okna czterej panowie; prowadzą oni przyciszoną, ważną widać rozmowę, omawiają wieść, którą im tylko co przyniósł jeden z nich, wysoki, po trzydziestce mający już mężczyzna, o szlachetnej postaci i jasnem, poczciwem spojrzeniu. Na niego w tej chwili zwrócona jest ogólna uwaga, kierują się wszystkie pytania, do niego biegną i od strony kanapy, gdzie najpoważniejsze panie zasiadły, strzały spojrzeń, wiele dające do myślenia. Nic dziwnego. Toć to młody wdowiec, właściciel wcale ładnego mająteczku, niedawno w tych stronach nabytego. Przeszłości jego nikt nie zna, nikt o nią nie pyta, bo pan Stefan Krasnodębski tak się dobrze przedstawia, że ogólną zyskał sympatję i każda mama najchętniej córkęby mu za żonę oddała, chociaż on matką staruszką i dwojgiem dzieci obarczony. Ale on nie zdradza chęci ożenienia, gospodaruje zawzięcie, trzyma się domu i tylko przy niezwykłych okolicznościach w towarzystwie z nim się spotkać można.
Dziś przybył tu później od innych, opowiada coś półgłosem, a chmura smutku i rozdrażnienia zasępia jego zwykle pogodne czoło. Dopiero gdy na wezwanie pani Bileckiej, a prośbę młodzieży, Krystyna usiadła do fortepianu i w pokoju rozległy się dźwięki tak dobrze znanej, a zawsze miłej pieśni: „Rosła kalina z liściem szerokim“ — Krasnodębski przesunął ręką po czole, jakby chmurę z niego chciał spędzić i wsłuchał się w słowa piosenki, a bardziej może jeszcze w dziwnie jakoś słodko i mile oddaną jej melodję. Krystyna miała głos piękny, jak srebrny dzwonek, pełen uczucia i siły, mogła nim naprawdę czarować, to też po jednej pieśni zmuszono ją do drugiej i trzeciej, a wszystko w pokoju zamilkło, znieruchomiało, zasłuchane i przejęte.
— Ach, jakiż to dar wielki posiada panna Krystyna, szepnął do gospodarza domu, Krasnodębski.
— Tak, to po matce skarb odziedziczony.
— Czy matka, czy rodzice panienki żyją?
— Oh, nie; Krysia zupełną jest sierotą. Biedactwo, tułało się między obcymi, dopóki nauk nie skończyła; dłużej na to nie pozwoliłem, ja, jej stryj rodzony, i zabrałem do siebie. Wielkiego majątku nie posiadam, ale chleba wystarczy i dla niej.
— Czy jednak nie szkoda taką perłę ukrywać na wsi, gdy przy swych zaletach na szerszej widowni mogłaby zrobić karjerę?
— Tak, mogłaby, ale kosztem cnoty i sumienia. Nie chcę, i ja tego i ona za tem nie wzdycha. Poczciwe gniazdo Bileckich niczem się nie splamiło, jej też lepiej będzie w mierności i zwykłej pracy, aniżeli w świetności i pysze wielkiego świata, gdzie wiara i moralność na szwank narażoną bywa.
— Przyklasnąć można temu postanowieniu, jeżeli tylko pannie Krystynie do szczęścia to wystarczy.
— Jak nie wystarczy, rozśmiał się Bilecki, to wydam ją zamąż, za jakiego hreczkosieja, ona tak lubi gospodarstwo. Tymczasem z tego co umie niech drugim udziela. Uczy moje dziewczęta, Stasiowi też lekcje daje, bo już spory chłopak — i tak na kawałek chleba szczerze zarobi.
W tej chwili od fortepianu tęskne i rzewne płynęły dźwięki. Obaj panowie umilkli zasłuchani, Krystyna śpiewała:

Czemu w świecie tak radośnie,
A u nas ponuro?
Kwiat wesela innym rośnie,
Nam słońce za chmurą.
Czemu szczęście ni swoboda
Nam się nie uśmiecha?
W smutku żyje dusza młoda,
Nie zna co pociecha.
Czemu słyszym pomruk burzy,
Niebo gromem straszy?
I odmiany nic nie wróży
Na tej ziemi naszej.
Czemu w piersiach bólu tyle
I cierpień i trwogi?
A wytchnienie... gdzie?..., w mogile?...
Zmień to, Boże drogi!

Pieśń zmilkła, nagle przerwana; jakieś ręce pieszczotliwym uściskiem objęły szyję Krystyny.
— Daj pokój, dziecko drogie, strażnicy po wsi się włóczą i do wszystkiego przyczepiają. Musim być ostrożni, mówiła pani Bilecka, dotykając ustami czoła dziewczyny.
— Więc i tego nam nie wolno?
— Niestety! Ale ufajmy, że sprawiedliwości czas przyjdzie... głos cierpień naszych znajdzie wysłuchanie u Boga.
Łzy błysnęły w oczach Krystyny, ale je prędko wstrzymała, nie uszły one jednak uwagi Krasnodębskiego. Wpatrzony w piękną pannę, wsłuchany w miły dźwięk jej głosu, chciwie chwytał każde słowo pieśni i choć, zda się, nic w niej nie było, zrozumiał myśl ukrytą i odczuł jak nikt inny.
W tej chwili pani Bilecka prosiła gości na kolację. Podsunął się szybko i podał rękę Krystynie. Przeszli do jadalnego pokoju, nie rzekłszy do siebie ani słówka. Dopiero przy stole pan Stefan zawiązał rozmowę, zaczynając od podziękowania za tak piękny śpiew, a zwłaszcza za ostatnią piosenkę.
— Tęsknią nasze serca do chwili swobody, do szerszego oddechu, mówił z cicha, nad jej krzesłem się pochylając, a tego jak niema, tak niema. Ucisk prześladowania sroży się bez przerwy i krwi męczeńskiej tyle już wytoczono na nieszczęsnej ziemi chełmskiej.
— Straszne to nad wyraz i bolesne, westchnęła Krystyna. Gdy o tem w Krakowie mówiono, myślałam nieraz, że chyba wieści przesadzone, a teraz widzę, że były tylko słabym odgłosem tego, co się tu słyszy i spotyka. Biedni unici, ale i my katolicy, czyż nie jesteśmy uciśnieni? skrępowani we wszystkich pragnieniach i poczynaniach? Oh, jak tu duszno, jak ciężko żyć, że mimowoli skarga się z ust wyrywa.
— I może radaby pani wrócić do szczęśliwszego od Kongresówki Krakowa?
— Nie; zwłaszcza teraz, gdy często z niedolą drugich zetknąć się wypada, nie chcę być szczęśliwą, gdy inni cierpią i nie mam większego pragnienia nad to, by choć czasem komuś dolę osłodzić, słowem pociechy wzmocnić.
— Szlachetne, przezacne pragnienie, ale i tego nawet tu mieć niewolno. Tu nawet zwykły objaw litości dla cierpiących i męczonych za zbrodnię jest poczytany.
— Zawsze w czemś ulżyć, coś ułatwić można, gdy się ma dobrych wspólników.
— Czy pani takich wspólników poszukuje?
— Nie, bom ja tu nieznana, miejscowych stosunków nieświadoma, ale jako wspólniczka chętniebym przystała do tych, co w jakikolwiek sposób starają się złagodzić cierpienie, czy coś ułatwić bohaterskim męczennikom za wiarę.
— Trudno coś dla nich uczynić, bo szpiegostwo i kontrola najściślejsza wszelką działalność tamują, mimo to jednak czasem coś uda się zrobić.
— Gdy pan posłyszy o możności przyjścia im z pomocą, niech mi pan powie.
— Dobrze; tylko zawsze i we wszystkiem tajemnica, najgłębsza tajemnica.
— Potrafię ją zachować, niech pan będzie spokojny.
— Dziękuje za obietnicę. Na początek niech się pani postara bliżej poznać z miejscowym proboszczem, zacny to kapłan, pełen poświęcenia, a kapłańskiej pomocy najbardziej tu trzeba.
— Czyż się nie obawiają odpowiedzialności?
— Zobaczy pani i sama się przekona.
Wstawano od stołu, przeszli więc do sąsiedniego pokoju i zajęli dwa odosobnione krzesełka. To ciekawe, to zazdrosne biegły ku nim spojrzenia, lecz tego nie widzieli, pochłonięci rozmową. Krasnodębski w żywych słowach malował obraz grozy i rozpaczy, na jaki dziś właśnie natknął się w przejeździe przez wieś unicką. Na dom osieroconej przez wywiezienie do Rosji męża, dzielnego wyznawcy wiary, biednej wyrobnicy, napadło podczas jej nieobecności kilku strażników, by porwać dwoje znajdujących się bez chrztu prawosławnego dzieci. Dwunastoletnia dziewczynka, na której opiece te dzieci zostały, starsze trzyletnie ukryła w kurniku, a młodsze chwyciwszy na ręce, w niebogłosy ratunku wołała. I nastąpiła okropna scena wydzierania zanoszącego się od płaczu maleństwa z rąk dwunastoletniego dziecka. Straszny widok, rozdzierające serca krzyki rozpaczy, aż dziecię ze słabych rąk wydarte, owinięto w szynel i co tchu poniesiono jako zdobycz triumfalną do popa.
— Jakie to okropne! szepnęła Krystyna, usiłując powstrzymać łzy do oczu napływające; i nie można było ratować?
— Nie było sposobu, kilka kobiet nadbiegło, ale je brutalnie odepchnięto i poturbowano. Mnie, gdym nadjeżdżał, kulką pogrożono... oni są panami położenia. Ale nie koniec okrucieństwu. Dziewczynkę, co tak dzielnie broniła, rozciągnięto na ziemi i bito, ach, jak bito okrutnie, straszliwie! Skatowane dziecko pewnie żyć nie będzie, a gdyby żyło, pozostanie kaleką, bo ręce jej połamano. A trzebaż było widzieć matkę nieszczęśliwą, gdy ujrzała jedno swe dziecko we krwi, a drugie przez wrogów porwane. Pobiegła za tem drugiem, by je od hańby prawosławia ocalić, pobiegła wołając, że ono już po katolicku ochrzczone. Niestety, było już za późno! Wnet zetknęła się ze strażnikiem, który jej dziecko przez popa ochrzczone odwoził!... Krew stygnie w żyłach, gdy na taką boleść się patrzy, uczucie czci przejmuje, gdy się widzi takie bohaterskie do wiary przywiązanie. Toż i tej kobiecie zabrano na kontrybucję jedyną krowę — karmicielkę, owieczki i co tylko znaleziono w biednej izdebce, ona jednak dobrowolnie ochrzcić dzieci nie dała.
— O! tak, szepnęła Krystyna, miejmy nadzieję, że następcy tych bohaterów staną się godnymi spadkobiercami ich chwały męczeńskiej, bo w przeciwnym razie...
— Biada im! jeśliby skarbu przez ojców przechowanego szanować nie umieli. Nie godni zwać się ich dziećmi i wnukami, zasłużyliby sobie na wzgardę u współbraci, na kary wielkie tu i w wieczności.
— Nie, oni nie mogą zapomnieć tego, co ich przodkowie za siebie i za nich przecierpieli, a gdy ta krew męczeńska wolność religijną i narodową u Pana niebios nam wyprosi, pamięć ich czcią i miłością otoczą, bo cóż chlubniejszego w życiu, jak czuć się dziećmi męczenników za wiarę.
Na twarz Krystyny wybiegły rumieńce, oczy jak gwiazdy zapałem rozgorzały, Krasnodębski z niemym zachwytem w nią się wpatrywał.
Ujął jej rękę i rzekł wzruszony:
— Dzięki ci, pani, za chwilę serdecznego odczucia i to silne przekonanie, że ten straszny posiew katuszy i zniszczenia wyda plon obfity narodowi na wolność i chlubę, a wrogom na pohańbienie.
W tej chwili żegnać się zaczęto, czas było opuścić gościnne progi. W samą porę dla dwojga ludzi, co po raz pierwszy zetknąwszy się z sobą, jedność myśli i zapatrywań w sobie odkrywszy, rozstali się pod silnem, podniosłem wrażeniem, którego dalsza nie osłabiła rozmowa.
Krystyna w zadumie podeszła do okna. Od ganku dolatywał gwar pomieszanych głosów, trzaskanie batów, turkot odjeżdżających bryczek... Po szybach trzepał deszcz drobny, wiatr smętnie w gałęziach szeleścił, a wkoło było ciemno, chmurno... Tak ciemno, ponuro było na ziemi ojczystej, zmagającej się ze strasznym tyranem... ale po nocy następuje dzień... Oby on nadszedł jak najprędzej!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wanda Grochowska.