Clerambault/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Agenor Clerambault, siedząc w altance swego ogrodu w Saint-Prix, czytał żonie i dzieciom odę, którą właśnie napisał do Pokoju, władającego nad wszystkimi ludźmi i nad wszystkiemi sprawami ludzkiemi: Ara Pacis Augustae. Chciał w niej wysławiać rychłe nastanie powszechnego braterstwa ludów.
Był to wieczór lipcowy. Na wierzchołki drzew kładły się ostatnie promienie różane. Poprzez jasny opar, rzucony jak zasłona na stoki pagórków, na szarą równinę i na dalekie miasto, błyszczały szyby w Montmartre, podobne do złotych iskier. Właśnie skończył się obiad. Clerambault oparł się o stół, z którego jeszcze nie zdjęto nakrycia i mówiąc, rzucał spojrzenie, pełne naiwnej radości, na swoich troje słuchaczy po kolei. Był pewny, że znajdzie w nich odbłysk swego własnego zadowolenia.
Żona jego, Paulina, z trudnością mogła podążyć za lotem jego myśli i obrazów: każda lektura nagłos sprawiała, że zaraz po trzeciem zdaniu popadała w stan senności, w którym kłopoty gospodarskie zajmowały jakieś dziwne miejsce; możnaby powiedzieć, że głos czytającego pobudzał je do śpiewu, jak czyżyki w klatce. Napróżno wysilała się, aby łowić z ust męża wyrazy, których znaczenia już nie mogła rozumieć; oczy jej mechanicznie spostrzegały dziurę w obrusie, ręce zbierały okruszyny na stole, mózg zajmował się uporczywie natrętnym rachunkiem, aż do chwili, kiedy spojrzenie męża zdawało się ją chwytać na nieuwadze. Wtedy starała się jak najśpieszniej uczepić ostatnich zasłyszanych zgłosek, zachwycała się poematem, bełkocąc szczątek wiersza (nigdy bowiem nie umiała przytoczyć dokładnie wiersza).
— Jak ty to powiedziałeś, Agenorze? Powtórz raz jeszcze to zdanie... Boże, jakie to piękne!...
Róża, mała córeczka jej, marszczyła brwi. Maksym, duży chłopiec, przybierał wyraz szyderczy i mówił z niezadowoleniem:
— Mamo, nie przerywaj ciągle.
Ale Clerambault uśmiechał się i głaskał czule rękę swej dobrej żony. Ożenił się z nią z miłości, gdy był bardzo młody, ubogi i nieznany; znosili razem lata niedostatku. Nie stała wprawdzie na tym samym poziomie umysłowym, co on, a różnica ta nie zmniejszała się z wiekiem; ale Clerambault mimo to kochał i szanował swoją długoletnią towarzyszkę. Zadawała sobie wiele trudu, atoli bez wielkiego powodzenia, aby dotrzymywać kroku swemu sławnemu już mężowi, którym się szczyciła. On był dla niej nadzwyczaj pobłażliwy. Nie miał wyrobionego zmysłu krytycznego, czuł się jednak szczęśliwy w życiu, pomimo niezliczonych błędów w swoich osądach. Ponieważ te błędy były zawsze korzystne dla innych, których widział w lepszem świetle, niż na to w istocie zasługiwali, byli mu za to wdzięczni, z pewnym odcieniem ironji. Nie przeszkadzał im w ich pogoni za zyskiem; jego niewinność parafjańska była dla tych ludzi zblazowanych widokiem pokrzepiającym, tak jak krzak zielony wśród skweru.
Maksyma bawiło to, ale umiał cenić swego ojca. Ten piękny chłopiec dziewiętnastoletni o oczach śmiejących się i pełnych życia, nabył rychło, w środowisku paryskiem, ów dar obserwacji szybkiej, jasnej i szyderczej, która się stosuje raczej do zewnętrznych znamion rzeczy i istot, aniżeli do ich wewnętrznej treści: nie uchodziło jego uwadze nic śmiesznego, nawet u tych osób, które kochał. Nie było w tem jednak żadnej złośliwości i Clerambault uśmiechał się z jego młodzieńczej zarozumiałości. Nie czyniła żadnej ujmy uwielbieniu, jakie Maksym miał dla swego ojca, była raczej przyprawą tego uczucia: ci paryscy młokosi nie mogą kochać inaczej, z miłością łączy się u nich zawsze chęć do pustej swawoli.
Rozyna zaś milczała podług swego zwyczaju i nie łatwo było wiedzieć, co myśli. Słuchała z ciałem pochylonem, z rękoma skrzyżowanemi, z ramionami opartemi na stole. Są natury, które wydają się stworzone na to, aby przyjmować, jak ziemia milcząca, która otwiera się wszystkim ziarnom; niezliczone ziarna wpadają do niej i zostają tam uśpione, a niewiadomo, które wydadzą owoce. Podobnie było z duszą młodej dziewczyny: słowa czytającego nie odbijały się na niej, jak na inteligentnych i ruchliwych rysach Maksyma, ale lekka różowość twarzy i wilgotny blask źrenic, które osłaniały powieki, świadczyły o wewnętrznym ogniu i o silnem wzruszeniu, podobnie jak na obrazach Dziewicy florentyńskiej, gdy słyszy magiczne Ave archanioła.
Clerambault nie mylił się. Spojrzenie jego, które krążyło po tem nielicznem gronie osób, zatrzymywało się ze szczególną radością na tej jasnej główce pochylonej, która czuła, że ojciec na nią patrzy.
I tych czworo osób tworzyło, wśród owego wieczora lipcowego, małe ognisko domowe, pełne miłości i spokojnego szczęścia, którego ośrodkiem był ojciec, bożyszcze rodziny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.