Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II,
OBEJMUJĄCY DOKŁADNY OPIS PODRÓŻY MEGO PRZYJACIELA DO WYDRWISZEK.

Dzięki energji i wytrwałości, Utopowicz znalazł furmana z Wydrwiszek i począł się układać o cenę:
— Ile chcesz?
— Pan sam jedzie?
— Naturalnie że sam, z kimże mam jechać?...
— Myślałem!... Da pan trzy rubelki!
— Cóżto znowu!... za co trzy ruble?... Przecież ja żadnych tam tłomoków brać nie będę, a sam tak znowu bardzo nie zaciężę na bryce.
— Wielmożny pan żartuje z biednego Żydka... Taki pan, jak wielmożny pan, to więcej znaczy niż sto tłomoków. Jabym się wstydził wziąć takiego pana za tańsze pieniądze.
— Przeklęta popularność! — mruknął Jacek — gdybym był mniej znany, pojechałbym za dziesięć złotych.
— Niech pan da zadatek — mówił Żyd — a za dwie godziny wyjedziemy.
— Albo ty wyjedziesz za dwie godziny? — odparł Jacek. — Zresztą, nie dam zadatku! Wiem, że tu dzisiaj będą inni, a jak się was znajdzie więcej, to taniej się zgodzisz. Nie myślę monopolowi ulegać!
Z temi słowy, które najzupełniej zgadzały się z duchem broszury „O potrzebie łącznego działania,“ Utopowicz opuścił zajazd. Po drodze wstąpił do telegrafu i wysłał depeszę, że dziś wyjeżdża, — w domu upakował trochę bielizny i garderoby w małą walizkę, wziął kilkadziesiąt egzemplarzy swojej rozprawy i wrócił do zajazdu zupełnie gotów.
— Cóż, niema innych furmanów? — spytał.
— Niema i nie będzie.
— W takim razie jadę z tobą.
— A ile pan da?...
— Jakto ile?... Chciałeś przecie trzy ruble.
— Nu, to prawda! ale teraz chcę pięć rubli. Poco pan nie dał zadatku?...
Pan Jacek napróżno gniewał się, targował, wychodził... Uparty Żyd nie opuszczał ani grosza i zmusił wkońcu do kapitulacji wielkiego publicystę.
— No, niech cię licho porwie!... Dam ci pięć rubli, ale pod warunkiem, że nikogo więcej nie weźmiesz.
— Kogo mam wziąć?... — spytał Żyd, podsuwając koniom szaflik wody.
Niebawem furman, jego pomocnik i sługa hotelowy wzięli się do zaprzęgania, a niedługo potem bryka unosząca Jacka i jego broszury potoczyła się ku Wydrwiszkom. Zaraz jednak za bramą oberży zatrzymały ją jakieś głosy płaczliwe i kilka fizjognomij płci obojej ukazało się w okolicach siedzenia.
— Co to jest? — zawołał mój przyjaciel.
— Nic, proszę pana! To tylko ten stary chce, żeby go trochę podwieźć!
— A cóż znaczy ta kobieta?
— To żona — ona go chce odprowadzić.
— Niegodziwcze! — krzyknął Jacek — mówiłeś, że nie będzie już ani jednej osoby!...
— Co to za osoby? Wiu! heta!... Oni takie osoby jak ja hrabia!
Za rogatkami zjawił się nowy pasażer i bryka stanęła.
— Czego stajesz?... dosyć tych popasów! — wołał zirytowany pan Jacek.
— Zaraz pojedziemy, tylko ten jeszcze siądzie — odparł furman.
— Jakiem prawem on ma tu siadać, kiedyś przyrzekł, że sam jeden będę jechał.
— Czego się pan tak gniewa?... On tylko do tej karczmy dojedzie, bo sobie nogę zwichnął i iść dalej nie może.
Istotnie przy karczemce ekwipaż zatrzymał się znowu, lecz zamiast uwolnić ze swego wnętrza człowieka, który nogę wywichnął, przyjął natomiast paru innych, wyglądających dosyć zdrowo, choć niezbyt czysto.
Mój przyjaciel pienił się z gniewu, obiecywał wracać do Warszawy, a jednocześnie zapewniał Żydka, że poto tylko jedzie do Wydrwiszek, aby go zaskarżyć i sprocesować.
— Czego pan taki zły? — odparł furman, wysłuchawszy pogróżek. — Pan się ludzi boi czy co? Że pan z Warszawy, a my z Wydrwiszek, to już pan nami pogardza. Aj! waj! panby chciał, żeby ludzie żyli jak wilki, żeby jeden z drugim nie gadał, jeden drugiemu nie pomagał, jeden za drugim się nie ujął. Na świecie nie bez to jest bieda, że kilku jedną furmanką jedzie, ale bez to, że każdy chce tylko dla siebie dobrze, a o innych nie dba!
— Przeciwnie! przeciwnie!... — odpowiedział schwytany za serce mój przyjaciel. — Owszem! ja właśnie chcę, ażeby ludzie jednoczyli się ze sobą i cieszę się bardzo, że zasady wynalezione przeze mnie tak szybko upowszechniają się w masach.
Furman nadstawił ucha. Nie zrozumiał wprawdzie nic, ale domyślił się, że odtąd będzie mu już więcej wolno, i odparł, ściskając Jacka za rękę.
— Ja wiedziałem, z kim jadę, ja pana zaraz poznałem!...
Utopowicz wpadł w otchłań zdumienia. Jakto?... więc nawet ten skromny obywatel zna jego idee i osobę... Więc wieść o jego zasługach doszła nietylko do Wydrwiszek, ale nawet przenikła pod płócienne dachy bryk furmańskich?!
Tak marzył na jawie mój przyjaciel, a tymczasem furman, w imię idei zjednoczenia wszystkich ludzi włożył mu pod nogi kilkugarncową beczułkę nafty i przywiązał do bryki kojec z gęśmi. Lecz teraz już Jacek nie gniewał się.
Około północy wionął wiatr zachodni, niebo okryło się chmurami i począł padać drobny deszczyk. Droga stopniowo zamieniała się na gęstą kałużę, fura jechała coraz wolniej, a Żydek sposępniał. Mimo to, a może właśnie dlatego stał się rozmowniejszym i na drugi dzień, około południa, zapytał mego przyjaciela:
— Panu bardzo śpieszno do Wydrwiszek?
— Rozumie się! — odparł Jacek.
— To tak jak i mnie. Poco pan tam jedzie?
— Jadę w interesie miasta.
— Aha!... Może pan z akcyzy?
— Jestem ten, którego miasto wasze najbardziej w tej chwili potrzebuje.
— Aha!... to pan felczer — ja to zaraz wiedziałem...
Utopowicz odwrócił się tyłem do furmana i począł naglić o wyjazd.
Ale droga szła niesporo mimo nadludzkich wysileń furmana i koni. Nad wieczorem wszyscy Żydzi, ilu ich było, poczęli chórem szwargotać i robić wymówki maszyniście, który silnie wprawdzie machał batem, lecz bronił się bardzo słabo.
— Co się to stało? — spytał jednego z pasażerów Jacek, trapiony złowrogiemi przeczuciami.
— To się stało, że ten gałgan obładował wóz i spóźni się na szabas. Żebyśmy choć do karczmy dojechali!
Kroplisty pot wystąpił na czoło Utopowicza.
Słońce zachodziło szybko, a gwar i klątwy podróżnych potężniały. Szczęściem w niejakiej odległości ukazała się samotna karczemka, a i wóz, dzięki grubości biczyska, potoczył się znakomicie szybciej. Już dosięgano celu, już pasażerowie rozmawiali ze stojącym na progu właścicielem gospody, już fura w największym pędzie mostek wyminęła, gdy wtem... pękła oś i wszyscy znaleźli się na błocie, przywaleni kojcem, węzełkami, broszurami Jacka, a w dodatku obficie zlani naftą!
Zabłocony i woniejący Utopowicz zerwał się na równe nogi, najuroczyściej przysięgając furmanowi, że go zgubi. Broszury jego przemokły, walizka otworzyła się, a on sam wyglądał jak Jonasz wyrzucony na brzeg z paszczy wieloryba. Narazie propagator idei łącznego działania zupełnie stracił głowę i dopiero karczmarz, człowiek wielkiego doświadczenia i szlachetnego serca, poradził mu, aby się nieco osuszył i przynajmniej wódki napił.
W godzinę potem był już nieco spokojniejszy i zapytał, jak daleko do Wydrwiszek?
— Wiorsta drogi, może półtorej — odpowiedziano.
Nie chcąc tracić czasu, z którego przed przyszłością i społeczeństwem miał zdać kiedyś rachunek, zostawił walizę i broszury pod opieką furmana, a sam ruszył ku miastu, mając nad głową niebo rzewnie rozpłakane, a pod stopami błoto zdumiewająco głębokie i gęste.
Wlokąc się noga za nogą, potykając i niejednokrotnie zapadając w bezdnie rozpaczy, mój przyjaciel przekonał się przedewszystkiem, że w okolicy tej wiorsty są nierównie dłuższe niż pod Warszawą. Wyszedł bowiem z karczemki o siódmej, a na rynku miasta Wydrwiszek znalazł się dopiero około dziesiątej.
Tu przedewszystkiem zapytał jakiegoś samotnego i przestraszonego przechodnia o doktora Puszczalskiego i korzystając z udzielonych wskazówek, wszedł do jego domu.
Po długiem pukaniu otworzono mu.
— Czy doktór w domu?
— Wyjechał pan do chorego, ale jutro wróci. Co tu tak naftę słychać?
— I nic... to trochę ode mnie... — odparł zgryziony Jacek. — A pani doktorowa jest?
— Pani wyjechała do matki i wróci dopiero w poniedziałek.
— Droga pani — rzekł po chwili desperackim głosem Utopowicz — przyjechałem do waszego pana z wizytą z Warszawy, pozwólcie mi więc przenocować...
Służąca pokręciła głową i odparła:
— I... co tego, to nie mogę! Państwa niema, ja się rządzić nie chcę...
I zamknęła mu drzwi przed nosem!
Stojąc na deszczyku, w obcem mieście, zdaleka od wiernych przyjaciół i ciepłego łóżka, usłyszał znakomity twórca idei łącznego działania następującą rozmowę wewnątrz domu:
— Także go djabli obdartusa aż z Warszawy przynieśli! Wygląda jak zbój i pachnie naftą jak...
— Jak złodziej! — dodał inny głos.
— Nie... jak warjat! — poprawił głos pierwszy.
Teraz dopiero przyjaciel mój przypomniał sobie, że wchodząc do miasta, widział coś nakształt oberży; tam więc skierował kroki. Ale czara nieszczęść, płynących z poświęcenia dla idei, nie była jeszcze wyczerpana.
Przechodząc przez rynek, ugrzązł w takiem bagnie, że gdy szarpnął nogą energiczniej, wydobył ją wprawdzie, ale kamasz zostawił. Znalazł go i wziął w ręce, tymczasem jednak druga noga ugrzęzła mu jeszcze bardziej, i drugi kamasz znowu wydobywać musiał rękami, temi rękami, które niedawno rozprawę „O potrzebie łącznego działania“ pisały!
Tłumiąc łzy wściekłości i z trudem powstrzymując się od rzucania klątw na doktora, a nawet na własną broszurę, doczołgał się wreszcie do zajazdu i zażądał stancji.
— Niema stancji! wszystkie zajął rabin z Kocka, który do nas przyjechał — odpowiedziano mu.
— Więc gdzież ja się podzieję? — wykrzyknął zrozpaczony Utopowicz.
— Albo my wiemy?
Po długich wreszcie ceregielach uradzono, że pan Jacek, jeżeli zechce, może się przespać w zajeździe i wyznaczono mu kwaterę obok miejscowego miszuresa w stajni, na grochowinach. Utopowicz zgodził się, upadł na barłóg i zasypiając, pomyślał:
— Rabin, apostoł ciemnoty, śpi na pierzynie, ja — propagator światła, na grochowinach... Los umie być ironicznym! — I usnął.
Tymczasem Żydzi poczęli śpiewać nową serją pieśni szabasowych, a przyjacielowi memu zdawało się, że całe miasto Wydrwiszki wyszło na jego spotkanie z muzyką, pochodniami i hymnem triumfalnym tej treści:

Witajże nam, Jacku cywilizatorze,
Najświeższej idei cny propagatorze!
Dla dobra ludzkości,
Potłukłeś se kości,
W błocie się zwalałeś,
Naftą się oblałeś,
Zgubiłeś kamasze,
A wszystko dla nasze-
go miasta!...

Utopowicz był rozrzewniony we śnie i przyznał, że aczkolwiek hymn ten nie posiadał zbyt wysokich zalet artystycznych, jak na Wydrwiszki przecie jest zupełnie dobry, tem bardziej, jeżeli uwzględni się pośpiech w pisaniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.