Człowiek śmiechu/Część druga/Księga pierwsza/Rozdział dziewiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Nienawidzieć taką jest potęgą jak kochać.

Królowa Anna otoczona była zewsząd podszeptami. Jednym z takich był Barkilphedro.
Oprócz królowej, obrabiał on także tajemniczo i kierował swym wpływem lady Jozyanę i lorda Dawida. Powiedzieliśmy to poprzednio, że ten człowiek szeptał w troje uszu jednocześnie. To jest o jedno nawet więcej, niż Dangeau, sławny powiernik Ludwika XIV i jego bratowej, Henrjetty.
Barkilphedro był tak uśmiechnięty, taki zgodny, tak niezdolny ująć się za kimkolwiek, tak w duszy mało przejęty poświęceniem, taki zresztą szpetny i złośliwy, że nic w tem dziwnego, iż się wkrótce obejść już bez niego nie umiano. Raz spróbowawszy pochlebstw Barkilphedra, Anna ani już znać chciała innego pochlebcy. Chwalił ją, jak chwalono Ludwika Wielkiego, przypinając łatkę komuś innemu. Trzymał się tu niejako zasad pani de Montchevreuil, która miała zwyczaj mawiać: „Ponieważ król jest nieukiem, trzeba drwić z uczonych“.
Do ukąszenia dodawać niekiedy jadu jest już w takim razie szczytem sztuki. Neron lubi patrzeć jak pracuje Locustes.
Pałace królewskie są łatwe do przejrzenia; te polipy mają wewnętrzną drogę szybko odgadniętą, przeszukaną a w potrzebie opróżnioną przez tego gryzonia, którego się zwie dworzaninem. By wejść, wystarczy pretekst. Pretekstem tym był dla Barkilphedra jego urząd. Barkilphedro z samego już urzędu swojego stał się niebawem i u królowej tem, czem był dotąd u księżniczki Jozyany, to jest niezbędnem domowem zwierzęciem. Słówko, na które się był zdobył dnia pewnego, odrazu go dobrze postawiło na dworze. Wiedział już, co myśleć o dobroci królowej. Królowa wielce lubiła swego koniuszego, lorda Williama Cavendish, księcia Devonshiru, który był jednak mocno ograniczony. Lord ten, posiadający wszystkie stopnie naukowe oksfordzkie, a nie umiejący nawet ortografji, pewnego poranku popełnił wreszcie jedno z największych głupstw swego życia, to jest wziął i umarł. Rzeczywiście, cóż nad to nierozsądniejszego? Dopieroż wtedy ludzie mówią o tobie bez ogródek! Tak też i królowa, w szczerym skądinąd żalu, rzekła wreszcie, wzdychając (a działo się wobec Barkilphedra):
— Co za szkoda, że cnót tyle tak słaba obsługiwała głowa!
Dieu veuille avoir son dne! — wyszeptał Barkilphedro po francusku półgłosem.
Królowa uśmiechnęła się na te słowa. Barkilphedro zaraz sobie zaznaczył ten uśmiech.
Wniósł z tego: — Kąsanie podoba się.
Złośliwość jego otrzymała upoważnienie.
Więc też od dnia owego począł wszędzie nos wtykać, a z nim razem i swoją przewrotność. Nic mu za to nie mówiono, tak go się już bano. Motłoch się boi tego, który rozśmiesza króla.
Stał się przemożnym hultajem.
Z dniem każdym postępował krokiem naprzód, po ziemią. Stawał się zwolna potrzebny. Niektórzy magnaci aż do tego stopnia zaszczycali go swojem zaufaniem, że mu powierzali nieraz rozmaite niebardzo czyste do załatwienia sprawki.
Dwór jest maszynerją. Barkilphedro stał się jej motorem. Czyście zauważyli w niektórych mechanizmach małość koła popędowego?
Jozyana, chętnie się posługująca dla podpatrywania drugich zdolnościami Barkilphedra, pokładała w nim tak wielkie zaufanie, że się nawet nie wahała powierzyć mu tajemny klucz od swoich pokoi, za którego pomocą mógł wchodzić do niej o każdej godzinie. To niepojęte oddawanie komuś w ręce aż do najgłębszych skrytości życia właśnie było w użyciu w siedemnastem stuleciu. Nazywano to: dać klucz komuś. Jozyana rozporządziła była dwoma kluczami zaufania; z tych jeden dostał się Dawidowi, drugi otrzymał Barkilphedro.
Zresztą zjawić się nagle, choćby aż w sypialni, w obyczajach tam tych wieków niczem zadziwiającem nie było. Stąd zdarzały się nawet osobliwsze wypadki. La Ferte, ściągając nagle firanki łóżka panny Lafont, znajdował tam Samsona, czarnego muszkietera, etc. etc.
Barkilphedro celował w robieniu podstępnych odkryć, które nagle kogoś wysoko położonego oddają całkowicie na łaskę i niełaskę niepozornej jakiejś istocie. Jego pochód w ciemnościach był kręty, cichy, a umiejętny. Jak każdy podpatrywacz skończony, i on także posiadał bezlitosność siepacza, a zarazem cierpliwość uczonego, zatopionego wzrokiem w mikroskop.
Był urodzonym dworakiem. Każdy dworak jest lunatykiem. Dworak czai się w tej nocy, którą nazywają wszechmocą. Ma ślepą latarkę w ręku, oświetla to, co chce, a sam zostaje w cieniu. Tą latarką szuka nie człowieka, ale zwierzęcia. A znajduje króla.
Królowie nie lubią, by się było wielkim pod ich bokiem. Zachwycają się ironją skierowaną w kogoś innego. Talent Barkilphedra polegał na ciągiem zmniejszaniu lordów i książąt na korzyść króla, tym sposobem wywyższonego.
Tajemny klucz, będący w posiadaniu Barkilphedra, inny był z jednego końca, inny z drugiego. Miał bowiem otwierać tylne wejścia do dwóch mieszkań w dwóch ulubionych miejscach pobytu Jozyany, to jest: Hunkerville-House w Londynie, oraz Corleone-lodge w Windsorze. Dwa te pałace stanowiły nieodłączną część dziedzictwa Clancharlie. Hunkerville-House przytykał do Oldgate. Ten Oldgate zaś był bramą wjazdową od strony Harwicku. Stał tam posąg Karola II, mający ponad głową malowanego anioła, a pod stopami lwa i jednorożca, rzeźbionych z kamienia. Do Hunkerville-House, kiedy wiał wiatr od wschodu, dolatywały dźwięki dzwonów aż z kościoła Marylebone. A znowu Corleone-Lodge był to pałac w stylu florenckim, z kamienia i cegieł, z marmurową kolumnadą, wzniesiony na palach; znajdował się zaś w Windsorze, na samym skraju wielkiego drewnianego mostu, i miał jeden z najpyszniejszych dziedzińców w całej Anglji.
W tym ostatnim pałacu, przytykającym do królewskiego zamku, Jozyana znajdowała się tuż pod ręką królowej. Niemniej lubiła tam przebywać.
Niemal nic nazewnątrz a wszystko w głębi, takim był wpływ Barkilphedra na królowę. Nic trudniejszego do wykorzenienia, jak podobne dworskie zielska; silnie one wrastają w miejsce, a nazewnątrz niema ich za co złapać. Wyplenić Roquelaura, Tribouleta albo Brummela, to rzecz prawie niemożliwa.
Z dniem każdym i coraz silniej powodzenie Barkilphedra się wzmacniało.
Sara Jennigs stała się sławna; Barkilphedro pozostał nieznany. Względy, jakiemi się cieszył, przepadły w ludzkiej pamięci; nazwisko nawet tego człowieka nie doszło do wiadomości dziejów. Nie każdy kret dostaje się do pułapki.
Barkilphedro, sposobiąc się niegdyś to do tego, to do owego, uczył się też wszystkiego potrosze; podobne wykształcenie po łebkach wychodzi w skutkach na zupełne nic. Można wybornie paść ofiarą wiadomości de omni re scibili. Posiadać w czaszce naczynie Danaid jest udziałem całego plemienia uczonych, któreby nazwać można jałowem. Wszystko, co kiedy Barkilphedro wpakował w swoją mózgownicę, tem mocniej ją jeszcze wypróżniło.
Umysł, podobnie jak przyroda, ma wstręt do próżni. W próżnię podobną przyroda wkłada miłość; umysł w tem samem miejscu często zagnieżdża nienawiść. Bowiem nienawiść to zajęcie.
Istnieje nienawiść dla nienawiści. Sztuka dla sztuki tkwi w naturze rzeczy bardziej, niżby się zdawać mogło.
Ktoś się trud ni nienawiścią; trzeba przecież coś robić na świecie.
Nienawiść bezpłatna, straszliwe to słowo. To ma znaczyć nienawiść, która samej sobie jest zapłatą.
Niedźwiedź wyżyć może, ssąc sobie łapę.
Jednak nie do nieskończoności. Co pewien czas musi być odżywiana ta łapa zbrojna w pazury. Trzeba cośkolwiek pod nią podsunąć.
Nienawidzieć bezcelowo już i tak słodką jest i wystarczającą na czas jakiś rzeczą, jednak zawsze w końcu wypadnie sobie i tu obrać przedmiot jakiś wyraźny. Zajadłość, rozproszona na cały świat stworzony, nuży wkońcu, jak każda rozkosz niepodzielana. Nienawiść, nie mająca przedmiotu, podobna jest do strzelnicy bez tarczy. Głównem tu bowiem zajęciem jest jedynie serce do przeszycia.
Niepodobna nienawidzieć dla samego tylko upodobania. Potrzeba do tego przyprawy, słowem jakiejbądź ludzkiej istoty do zniweczenia.
Tę tedy przysługę dodania grze zajęcia, nastręczenia celu, roznamiętnienia nienawiści, przywiązaniem jej do stałego przedmiotu, sprawienia uciechy myśliwcowi z widoku żyjącej pastwy, obudzenia w czatującym nadziei ciepłego i kurzącego się wrzenia krwi, mającej popłynąć, rozłakomienia żądzy ptasznika bezpożytecznie skrzydlatą łatwowiernością skowronka, przedstawienia w sobie istoty boskiej, opatrywanej bez jej wiedzy ku podstępnemu zgładzeniu, — słowem, całą tę wytworną i zarazem straszliwą przysługę, o której czyniący ją najmniejszego nie ma pojęcia, Jozyana wyświadczyła Barkilphedrowi.
Myśl to pocisk. Barkilphedro zaraz od pierwszego dnia począł celować w Jozyanę wszystkiemi złemi zamysłami, które chował w umyśle. Zamysł jest całkowicie podobny do strzelby. Barkilphedro tedy trzymał się w pogotowiu, mierząc w księżniczkę całą swoją tajną złośliwością. Dziwnem się to komu wyda. Ale cóż zawinił ptak myśliwemu, który do niego strzela? Bo jest smaczny do zjedzenia, powiadacie. Otóż i Barkilphedro miał te same powody.
Niepodobna było ugodzić w serce Jozyany; miejsce, w którem zagadka obrała mieszkanie, niełatwe jest do skaleczenia; zato mogła być rażona w głowę, to jest w siedlisko pychy.
Właśnie z tej strony mniemała się być silną, a rzeczywiście była najsłabszą.
Barkilphedro doskonale to zrozumiał.
Gdyby Jozyana mogła była przejrzeć ciemności maskujące Barkilphedra, gdyby mogła była rozróżnić wszystko, co się w nim czaiło poza pozorami uśmiechu, to istota ta, tak dumna, tak wysoko stojąca, zadrżałaby. Szczęściem dla snu swego spokojności, ani się domyślić umiała, co się istotnie gnieździło w duszy tego człowieka.
Niespodzianka czatuje nie wiesz z której strony. Podkopane głębie życiowe są najstraszliwszą przepaścią. Niema na świecie małej nienawiści. Nienawiść zawsze jest ogromna. Wymiary swoje zachowuje te same w najdrobniejszej nawet istocie i pozostaje zawsze potworem. Każda nienawiść jest w sobie skończoną całością. Słoń, któregoby mrówka znienawidziła, w wielkiem się znajduje niebezpieczeństwie.
Znacznie jeszcze przed zadaniem ciosu Barkilphedro uczuwał już z rozkoszą słodki przedsmak zbrodniczego czynu, który spełnić zamierzył. A nawet nie wiedział jeszcze dokładnie, co wypłata Jozyanie. Powiedział sobie tylko, że coś koniecznie wypłatać musi. Niemałą to już było rzeczą samo podobne postanowienie.
Do szczętu zniweczyć Jozyanę byłoby to już zbytkiem powodzenia. Nawet marzyć o tem nie śmiał. Ale upokorzyć ją, pomniejszyć, doprowadzić do rozpaczy, poczerwienić łzami wściekłości te przepyszne oczy — toż nielada uciecha! Na to liczył z pewnością. Był uporczywym, wytrwałym, zaprzysięgłym cudzej męczarni, niepozbytym; słowem, wszystkie te przedmioty nie na darmo dała mu przyroda. Nie wątpił, że zdoła upatrzyć szparę w złotej zbroi, przystrajającej Jozyanę, i wytoczyć przez nią obfity strumień krwi z żył tej bogini. Ale zapytajmy raz jeszcze: jakąż korzyść odnieść mógł z podobnego czynu? Korzyść ogromną. Oto złem się wypłacić za dobre.
Cóż to jest tedy zawistnik? To poprostu niewdzięcznik. Nienawidzi on światłości, która go oświeca i ogrzewa. Zoil nienawistny jest tem u dobrodziejstwu, któremu Homer na imię.
Poddać Jozyanę temu, coby dziś nazwano wiwisekcją, mieć ją całą drgającą, położoną na anatomicznym stole, módz ją żyjącą krajać według upodobania jakiemkolwiek ostrem narzędziem, płatać ją z zamiłowaniem, podczas kiedy wyć będzie z boleści; wszystko to, jakby marzenie cudowne, zachwycało Barkilphedra.
Przy robocie tej, choćby przyszło pocierpieć trochę, zawszeby się w mniemaniu jego opłaciła. Można się bowiem i samemu uszczypnąć trzymanemi w rękach kleszczami. Podobnież i nóż, składając się, może ci palec przyciąć; ale co tam! Gdyby przypadkiem został sam nieco schwycony w torturę Jozyany, niewieleby go to obeszło. Oprawca, mający do czynienia z rozpalonem żelazem, nieraz także sparzyć się może, a przecież nie zwraca na to uwagi. Już przez to samo, że ktoś drugi więcej cierpi, można samemu nie czuć cierpienia. Widok wijącej się w mękach ofiary odbiera ci uczucie własnego bólu.
Czyń, co szkodę przynieść może, a zresztą niech się co chce dzieje.
Robota około cudzej szkody kojarzy się z przyjęciem na siebie pewnej skrytej odpowiedzialności. Naraża się na niebezpieczeństwo ten, który je gotuje drugiemu; tak dalece wzajemne trzymanie się między sobą wypadków spowodować może w każdej chwili niespodziane zawalenie się całej budowy. Wzgląd ten bynajmniej nie powstrzymuje człowieka złego. Tyleż on uczuwa radości, ile cierpiący doświadcza udręczeń. Owe rozdzierania duszy sprawiają mu przyjemne łaskotania. Człowiek zły straszliwie się tylko rozjaśnia. Męczarnia rzuca na niego odblaski rozkosznego zadowolenia. Książę Alby wygrzewał sobie ręce przy ogniach stosów. Ognisko było boleścią, a jego odbłysk uciechą. Dreszcz bierze pomyśleć, że istnieć mogą podobne przestawienia. Niezgłębiona jest nasza ciemna strona. Wyborna męczarnia — to wyrażenie znajdujemy u Bodina[1], ma tam ono może to potrójne straszliwe znaczenie: wyszukania w męczarni, katuszy dręczonego, oraz rozkoszy dręczyciela. Żądza zaspokojenia pychy, żądza zaspokojenia głodu — oba te słowa oznaczają przecież poświęcenie kogoś czyjemuś zadowoleniu. Rzecz to smutna pomyśleć, że i nadzieja może być przewrotna. Cierpieć coś do jakiej istoty jest to koniecznie pragnąć jej cierpienia. Dlaczego raczej nie uszczęśliwienia? Znaczyłożby to, że główna pochyłość naszej woli znajduje się raczej od strony złego? Jednym z najcięższych trudów sprawiedliwego jest nieustannie wyżymać sobie z duszy nieprzyjazne usposobienie, nader trudne do wyczerpnięcia. Niemal wszystkie nasze pożądliwości, obejrzane zbliska, zawierają w sobie coś, do czego się przyznać niepodobna. Dla skończonego złoczyńcy (a skończoność ta ohydna istnieje) tem gorzej względem kogoś drugiego znaczy jednocześnie tem lepiej na jego korzyść. Cień to człowieczy. Jaskinia.
Jozyana posiadała ową pełnię bezpiecznego spokoju, którą daje pycha, urobiona z pogardy wszystkiego. Osobliwszą jest ta zdolność kobieca do pogardzania. Wzgarda bezwiedna, mimowolna i łatwowierna, oto co stanowiło istotę Jozyany. Barkilphedro był dla niej niemal tylko rzeczą. Mocnoby się zdumiała, gdyby jej powiedziano, że rzecz ta jest jakąś ludzką istotą.
Nic sobie nie robiła z tego człowieka, który na nią tym czasem spoglądał z ukosa.
Zamyślony, czatował tylko na sposobność.
W miarę oczekiwania, spotęgowywało się w nim postanowienie rzucenia w życie tej kobiety jakiejkolwiekbądź rozpaczy.
Nieubłagane było to czyhanie.
Zresztą miał dla siebie samego wyborne tłomaczenia. Nie należy sądzić, żeby hultaje nie mieli dla siebie szacunku. Zdają sobie rachunki ze spraw swoich w wyniosłych monologach, nastrojonych z bardzo wysoka. Jakto! Jozyana owa rzuciła mu jałmużnę, posypała mu, jakby żebrakowi, kilka groszy ze swego olbrzymiego bogactwa! Przykuła go i przygwoździła do niewiedzieć jakiej czynności! Że tedy on, Barkilphedro, człowiek piśmienny, wielostronnie i głęboko uzdolniony, zmuszony został wciągać w spisy skorupy przydatne zaledwie do obskrobywania wrzodów Hiobowych, i ku temu celowi zdzierać swoje życie w poborczej budzie, na poważnem odtykaniu głupich flaszek, poobrastanych wszelkiem morskiem plugastwem, oraz ślepić sobie oczy nad zgniłemi pergaminami, wywlekając na świat zbutwiałe gryzmoły, testamentowe śmiecie i Bóg wie jakie bzdurstwa nie do wyczytania, wszystko to było najcięższą winą Jozyany. Jakto! I ta istota pozwalała sobie go tykać?
A on nie miałby się zemścić za to?
A on nie miałby ukarać czegoś podobnego?
A, za pozwoleniem. W takim razie nie byłoby już chyba sprawiedliwości na ziemi.




  1. Księga IV, strona 196.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.