Czarna Perełka/Część I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W parę dni przyszedł doktór znowu, tym razem nie wzywany, ale musiał dobrze do drzwi pukać, nim go wpuszczono. Zastał Lenorę nad robotą, bladą, z oczyma zaczerwienionymi, ale na pozór spokojną i przejednaną ze swym losem. Zdawała się silniejsza.
— Przyszedłem się dowiedzieć, jakże pani jest? — rzekł stając w środku pokoiku i rozglądając się po nim uważniej niż pierwszym razem.
Izdebka była od ulicy, nieźle oświetlona, mała, czysta, w jednym kącie jej łóżeczko pokryte kapą ciemną, stoliczek z książkami, w drugim szafeczka, komódka i wielki stół do roboty. Stosy nut i książek leżały pozwiązywane sznurami na podłodze, bo ich nie było gdzie rozmieścić. Przed kanapką stół cały był zarzucony bielizną i koronkami do naprawy. Lenora machinalnie trzymała w rękach jeszcze swą robotę.
— Jakże pani jest? — spytał doktór.
— Lepiej mi, dziękuję konsyliarzowi, zupełnie nawet dobrze — odpowiedziała ze spokojem udanym — naturalnie z każdym położeniem nowym ciało i dusza człowieka oswoić się musi. Przebyłam snać przesilenie i czuję się... dobrze! zupełnie dobrze!
Spojrzała na niego, kiwał głową niedowierzająco.
— A więc? — spytał.
— Więc zostanę, jak jestem... mój kochany konsyliarzu — dodała cicho — ale ponieważ byłeś łaskaw mnie odwiedzić, pozwól się prosić...
— O co tylko każecie!
— O jedną rzecz, która was nie wiele kosztować będzie.
— No, no, bez wstępów.
— Dajcie mi słowo, że o mnie nie wspomnicie nikomu, nikomu!
Doktór milczał, ona, jakby czekała, a nie doczekawszy się odpowiedzi, dodała zaraz:
— Mam na was maleńkie posądzenie.
— Na mnie? Ciekawym?
— Widzieliście się gdzieś z panem Alfredem.
Doktór milczał.
— Powiedzieliście o mnie, wskazaliście mu adres i zrobił mi tę niewysłowioną przykrość, że chciał mnie odwiedzić.
— A wy...
— A ja byłam zmuszona go nie przyjąć i nie przyjmę nigdy, a jeżeli się uprze pukać do drzwi moich... no, to ze stratą dla siebie wyniosę się tam, gdzie mnie nie będzie mógł znaleźć.
— Przepraszam kochaną panią — odezwał się doktór po chwili milczenia — mogę dać słowo uczciwego człowieka — że pana Alfreda nie widziałem i że mu o mieszkaniu pani nie mówiłem wcale.
— A któż mu to mógł powiedzieć?
— No, nie wiem, ale nie ja. Ponieważ mnie pani posądziłaś niesłusznie, mam prawo się czymś pomścić i będę panią dręczył. Jeszcze raz powtarzam, uchwyciłaś się pani najniepraktyczniejszej w świecie idei żyć z tego co najmniej umiesz i co najgorzej płaci. Jest to, jakby jubiler został dobrowolnie kowalem. Jeśli miłość własna wasza cierpi na tym, że cię znano w innym położeniu, jedź gdzie indziej, ale nie mórz się głodem dla fantazji. Przepraszam — dodał doktór — panna jesteś młoda, mówię jak ojciec.
— Jak od ojca przyjmuję i jak przed ojcem się dospowiadam do końca.
Rzuciła robotę na stolik, założyła ręce, poczęła mówić głosem słabym, który co chwila rósł, stawał się patetyczniejszy, bardziej przejmujący.
— Nie mogę iść szukać chleba tam, gdzie niedawno byłam równą... gdzie mnie sadzano na pierwszym miejscu... nie dla fałszywego wstydu, ale dlatego, by mnie palcami nie pokazywano. Mogłabym, masz słuszność... oddalić się, ale wiesz, doktorze, co to oddalenie od miejsc, pełnych pamiątek dla sieroty, co nie ma nikogo na świecie... Nie miałabym siły na to. Moje wspomnienia są mi rodziną, przeszłością, ojczyzną... tu mogę pójść na grób przybranej matki mojej, tu mi się zdaje, że ją jeszcze mam, tum ja nie sama... nie zupełnie sierota... Wypędzona stąd, umarłabym z tęsknoty...
— Zatem — rzekł doktór, siląc się na okazanie chłodnym, aby jej wzruszenia nie zwiększać — zatem, co lepiej? z tęsknoty umierać, czy z głodu?
Cichuteneczko szepnęła Lenora:
— Z głodu, doktorze.
— Nie ma co mówić, ceruj pani bieliznę.
Wstał z krzesełka. Lenora z uśmiechem rezygnacji podała mu rączkę, a doktór zatrzymał ją, aby puls wybadać i po chwili dopiero puścił.
— Doktorze — powtórzyła — ani słówka o mnie.
— Bardzo dobrze! stanie się, jak pani chcesz, ale jeśli pan Alfred już wie o jej mieszkaniu.
— Nie spodziewam się, aby tu przyszedł po raz drugi.
— Ja przeciwnie.
— Nie znasz pan pana Alfreda — bledniejąc i drżąc, odparła Lenora — były to odwiedziny dla przyzwoitości, nieuniknione, nie wróci więcej, bo wie, że go nie przyjmę nigdy.
Po wyjściu doktora drzwi zostały otwarte i w chwili gdy tych słów domawiała, z przerażeniem usłyszała pukanie, a po nim natychmiast ukazał się w progu mężczyzna młody, słusznego wzrostu, ten sam właśnie, o którym była mowa.
Światło od okna padało wprost na jego twarz pięknych rysów, ale dziwnie przykrego, zimnego i dumnego razem, nielitościwego wyrazu. Na widok jego Lenora porwała się z kanapki, dając znak doktorowi, aby został — i drżącą ręką wskazała na drzwi.
— Przepraszam pana — rzekła — ja jestem chora i nie przyjmuję nikogo.
Pan Alfred stał z miną kwaśną.
— Powtarzam panu — dodała, ukazując drzwi — jestem u siebie, nie przyjmuję nikogo.
— Nawet mnie? — rzekł sucho mężczyzna.
— Nikogo! nikogo! — z nerwowym wybuchem, podnosząc głos, wołała Lenora — a jeśli jeszcze raz zechcesz pan niepokoić mnie, będę zmuszona zmienić mieszkanie, uciec z miasta.
Pan Alfred począł się uśmiechać; spoglądając na milczącego doktora, ruszył ramionami.
— Biorę kochanego konsyliarza na świadka, że przychodziłem, żem chciał ofiarować moje usługi... że je stanowczo odrzucono.
— Żadnej pomocy od nikogo nie potrzebuję — dumnie i stanowczo zawołała panna Lenora.
— Słyszę, podziwiam — uśmiechając się, dodał pan Alfred — ale...
— Proszę pana wyjść. Widzisz pan doktora, który przyszedł mi radzić... czy to nie starczy?
— Słowo tylko, jedno słówko — zimno odpowiedział pan Alfred — wszystko to dobre, ale potem... potwarz na nas rzucą, że my nie spełniliśmy, cośmy byli powinni. Świadkiem niech będzie doktór.
Lenora gwałtownie odwróciła się, jakby z rozpaczą od pana Alfreda.
— Powiedzże mu, konsyliarzu, że ja nie mogę nie tylko mówić, ale słuchać, że to mnie zabija.
Doktór, naprawdę przeląkłszy się egzaltacji, z jaką te wyrazy wymówione zostały, skłonił się, podszedł do mężczyzny i ująwszy go pod rękę, prawie gwałtem wyprowadził z pokoju.
Zeszli ze schodów w milczeniu, ale po fizjognomii Alfreda znać było, że potrzebował się wygniewać i wygadać.
— Kochany konsyliarzu — rzekł, gdy stanęli w bramie — mimowolnym byłeś świadkiem niemiłej sceny między mną a panną Lenorą. Idzie mi wielce o zdanie twe i sąd w tej sprawie, uczyń mi tę łaskę i racz zajść do mnie, abym mógł i siebie i rodzinę ciotki mej, pani wojewodziny, wytłumaczyć.
— Ależ cóż ja mam za prawo się w to mieszać?
— Ja pana proszę... ja chcę, byś ludzi złej woli mógł objaśnić.
— Wolałbym wcale o niczym nie wiedzieć — rzekł skłopotany doktor — czasu mam mało.
— Pół godzinki, opowiem wszystko w krótkości.
Pochwycony pod rękę, pociągniony niemal gwałtem, doktór, rad nie rad, zmuszony został pójść za panem Alfredem do mieszkania, które on tymczasowo w hotelu Angielskim zajmował.
Apartament młodego panicza zwiastował bardzo zamożnego człowieka. Służący w herbowej liberii zjawił się zaraz w progu.
Alfred przykazał mu, aby nie wpuszczał nikogo, podał doskonałe cygara gościowi i przysunąwszy fotel, rozpoczął w te słowa opowiadanie z chłodem, w którym źle ukrywane taiło się podrażnienie.
— Muszę rozpocząć niestety tę smutną historię heroiny od jej pierwszych początków. Ciotka moja, wojewodzina, jak zapewne konsyliarzowi wiadomo, była w pierwszym swym małżeństwie bezdzietna; już nie w pierwszej młodości wyszła za drugiego swego męża, który jej staraniem kreowany był w r. 1831 wojewodą. Człowiek to był niemajętny, wcale dobry, nie bez zalet i talentów, ale słaby i winien wszystko żonie, pełnił jej wolę, całe życie pod pantoflem spoczywając. Wojewodzinę wszyscy zwali aniołem dobroci, była w istocie dobra, jak są egoiści, którzy z całym światem chcą być w zgodzie, aby im nic ulubionego, pieszczonego spokoju nie przerywało. Wojewodzina pod tym pozorem dobroci, dobroczynności, łagodności, kryła samowolność, egoizm, dziwactwa, najosobliwsze. Niegdyś bardzo piękna i uwielbiana, na starość słodyczą i pochlebstwem jednała sobie serca, potrzebując od ludzi kadzideł, woni i słodyczy. Zresztą była miła, uprzejma... dla wszystkich równie uczynna, najbardziej dla tych, których się obawiać mogła.
— Surowy pan jesteś — szepnął doktór.
— Jestem sprawiedliwy — sucho odparł pan Alfred. — Jeszcze za życia męża, nie mając dzieci, a wiecznie potrzebując, aby ją ktoś w rękę całował i pieścił i do nóg jej padał, wojewodzina wzięła na wychowanie sierotkę... naprawdę nikt nie wie dobrze skąd, jakiego rodu... nie mogę przysiąc, żeby to nie było żydowskie lub cygańskie dziecko nawet... słowem podrzutka jakiegoś... przywiązała się do niego do szaleństwa... bo dzieciak mądry udawał czy w istocie kochał ją namiętnie!
Cóż dziwnego! Wzięto to spod płotu, ze śmieciska, a wychuchano jak pańskie dziecko, wykołysano w koronkach; nie było dla kochanki tej nic za drogiego ani sukienki, ani nauczyciele, ani fantazyjki jej. Zabawki sprowadzano z Londynu, bony z Paryża... a że dziecina była jeszcze ładna, dowcipna, utalentowana, bystra... wojewodzina bawiła się nią zupełnie, jak to się stare panie bawią pieskami nie pomnąc, że pieskom potem, nawykłym do pieszczot, źle na świecie być może.
Familia wojewodziny sprzeciwiać się temu nie mogła. Majątek miała ogromny, a narazić się jej, było to wykluczyć się samemu od spodziewanego spadku. Wszyscy więc nie tylko padali przed wychowanką, pochwalali fantazję staruszki, ale starali się przez pannę Lenorę łaskę jej pozyskać. Lena była panią wszechwładną majątku, domu, serca wojewodziny. Ale cóż było na to poradzić. Musieliśmy milczeć.
Wiedzieliśmy, że w testamencie, choćby chciała, znacznego jej legatu nie zrobi, a w ostatku spodziewaliśmy się zrobiony nawet unieważnić. W ostatnich latach przed śmiercią, w miarę jak słabła wojewodzina, władza wychowanki stawała się coraz większa... a jednej chwili bez niej staruszka się obejść nie mogła.
Nie mogę nic powiedzieć przeciwko pannie Lenorze, nie zepsuło jej to na pozór, ale wykołysało w niej dumę i miłość własną niezmierną.
Jako siostrzeniec wojewodziny bywałem bardzo często w jej domu; byłem młody, Lenora była i jest piękna; ciocia widziała mnie rada czule się zbliżającym do niej, byłem więc grzeczny, ale nic więcej, tylko grzeczny. Czy wzięła to opacznie i wyobraziła sobie coś więcej niż było, o tym nie wiem. Ciocia zagadywała mnie wiele razy, starała się mnie wybadać; chwaliłem Lenę, ale miałem się na ostrożności, nie chcąc ani drażnić staruszki, ani się kompromitować.
Że mnie ciągnięto i życzono sobie, to nie ulega wątpliwości, a że ja z lada przybłędą nie mogłem się żenić ani pomyśleć, to pewna. Myśl taka mogła się tylko zrodzić w głowie zdziecinniałej staruszki i rozpieszczonego, zepsutego stworzenia.
Ruszył ramiony pan Alfred, spoglądając na doktora, który palił cygaro i zapatrzył się w okno.
— To wstęp do tej historii — mówił dalej pan Alfred. — Powtarzam, że nie ujmuję bynajmniej pannie Lenorze wysokich zalet... jest to osoba, mogąca na królewskich wystąpić salonach. Wojewodzina ją do śmieszności ubóstwiała.
Już pod koniec życia, kiedy staruszka była chora i z krzesła się nie ruszała, a my coraz bardziej naturalnie trwożyliśmy się o ten nieszczęsny testament, wysłała mnie matka do ciotki nieboszczki, aby ją ująć w jakikolwiek sposób, słysząc, że się zbierała do zrobienia tego aktu stanowczego. Szło nam o to, aby nie przekazała majątku drugiej siostry dzieciom. Pojechałem.
Drugiego, czy trzeciego dnia pobytu, staruszka, jakem się spodziewał, oddaliwszy od siebie cały dwór, przywołać mnie kazała. Była to chwila stanowcza, jak dziś pamiętam rozmowę.
— Fredku mój — rzekła staruszka, kładąc mi wychudłą rękę na dłoni — ja się coś źle czuję, podobno mi już niedługo na tym świecie przyjdzie z wami pozostać! Co się wówczas stanie z moją drogą córką, z moim aniołem, z moją Lenorcią? Tyś jej zawsze okazywał wiele współczucia, wiele dla niej sympatii, ja w tobie pokładam nadzieję, że ty swój los z jej losem połączysz. Jest godna ciebie... wychowałam ją jak królewskie dziecię... śliczna, rozumna, utalentowana... miła, dobra. Któż zważa dziś na pochodzenie... Ona była jakby moim własnym dziecięciem... Alfredku... uspokój mnie...
Cóż miałem uczynić, kochany konsyliarzu... co? powiedz? Miałżem powiedzieć jej — nie chcę! nie mogę? Musiałem zbyć kobiecinę dwuznacznikiem, aby jej nie martwić, w duszy przyrzekając sobie, że będę się starał pannie Lenorze to wynagrodzić.
Ożenić się, mimo jej ślicznych oczów, nie mogłem; cioci tego powiedzieć nie było podobna, odrzekłem więc ni to, ni owo. Dałem słowo tak, jak ci tu mówię:
— Niech ciocia będzie o los panny Lenory spokojna!
I pocałowałem staruszkę w rękę, stara pocałowała mnie w głowę i na tym się skończyło. Na tej podstawie staruszka zrobiła testament, zapisując nam cały majątek, a Lenorze parękroć sto tysięcy tylko.
— A więc był zapis dla niej! — zawołał doktór.
— Którego ona nie przyjęła — odparł pan Alfred — dlatego, że jej się pewnie zdawało, iż cały majątek jej się należy razem ze mną. Parękroć sto tysięcy było za wiele dla niej, to pewna, ale byśmy byli jej pensję zapewnili. Tymczasem ciocia zmarła...
Do ostatniej godziny byliśmy przy niej; to prawda, że umierając, jeszcze rękę panny Lenory i moją razem ściskała w stygnących już dłoniach. Nie chciałem jej martwić i sprzeciwiać się, myślałem, że dziewczyna ma przecież tyle rozsądku, iż zrozumie tę komedię przymusową. Ale nie, jej się śniło, że ja się z nią ożenię, wbiła to sobie w głowę, a gdy mama po śmierci cioci dała jej do zrozumienia, kim ona jest i jakie dla niej właściwe stanowisko... zabrawszy tylko, co miała sobie przez nieboszczkę darowane, nie chcąc od nas nic więcej, wyleciała zagniewana. Oto masz, kochany konsyliarzu, całą historię w ogólnych rysach. Powiedz mi, com ja tu winien? Mógłżem postąpić inaczej! Nie jestem bez czucia, bez serca, czuję, że coś dla niej zrobić należy przez samą pamięć dla nieboszczki... ale przyznam ci się, że ani tych zapisanych dwóchkroć, ani takiego głupiego ożenienia... wymagać po nas nie może.
Cała rzecz — ciągnął pan Alfred — rozpieszczone to, zepsute, dumne... a zapomniało, że czym jest, winna cioci... że walałaby się gdzieś po karczmach może, gdyby nie ona. Alboż to małe dobrodziejstwo talenta, które z naszej łaski posiada, wykształcenie, ton dobry... może pójść gdzie za guwernantkę... ma los i chleb w ręku. Z tego, co ciocia jej dawała, garderoby, fraszek... niceśmy jej nie odebrali, choć były rzeczy bardzo kosztowne, pamiątkowe... zapakowała, co chciała, wywiozła. Jeden fortepian Erarda mama zatrzymała dla salonu, choć niby jej był, bo nawet nazwisko stało wypisane. No! ja tego nie pochwalam... ale proszę doktora! mama mogła to uczynić! Należał do salonu.
Doktór palił cygaro, nie dając najmniejszego znaku ani zgody, ani przeciwieństwa, słuchał martwo i tak, jakby już naprzód wiedział, co mu ten pan powie, zdając się tylko z upragnieniem czekać końca.
Pan Alfred triumfująco skończył z uśmiechem człowieka, który pewien jest, że przekonał i spodziewa się głośnej aprobaty. Zdziwił się, nie mogąc z ust doktora doczekać się ani słowa.
Po długim przestanku doktór westchnął, wziął kapelusz powoli, skłonił się i chciał odchodzić.
— No... ale jakże... szczerze? mów! cóż sądzisz, jak miałem postąpić? — naglił Alfred..
— Jak pan miałeś postąpić, nie wiem — rzekł doktór chłodno — ale to pewna, że ja na jego miejscu byłbym ani staruszki, ani panny nie zwodził.
— No tak! a spadek poszedłby na drugą linię! — zawołał Alfred, ręce łamiąc — wiesz, konsyliarzu, że to przecie parę milionów.
Doktór nic nie odpowiedział i znów się wybierał.
— Czekaj, słowo! — dodał młodzieniec, chwytając go. — Znasz ją, wiesz teraz interesa, bądź pośrednikiem. Damy jej pensji dożywotniej parę tysięcy i niech nam da pokój. Co?
— Mogę was zapewnić, że gdybyście jej cały spadek po wojewodzinie oddać chcieli, to go nie weźmie.
Alfred się cofnął.
— Ja to ofiaruję z litości, obowiązku nie mam.
— Właśnie tej litości ona nie zechce od was. Ale, szanowny panie, pozwól sobie powiedzieć, że gdyby ona mniej była bezinteresowna, a znalazł się prawnik śmiały, wyprocesowałby z was łatwo całe dwakroć sto tysięcy.
— Nie — rzekł zimno Alfred — ja byłem w czasie pisania testamentu i dopilnowałem się. Zapis jest nieformalny.
— Jak to? W jednym testamencie dar dla was ważny, a dla niej nieformalny? — z oburzeniem ironicznie spytał doktór.
Pan Alfred bynajmniej się nie zmieszał.
— Nie jesteś prawnikiem, doktorze, — odpowiedział — co innego jest zapis dla familii, czym innym dar osobie obcej. Powinna go była inną uczynić formą.
Zwycięsko się uśmiechnął.
Lekarz spojrzał i nie odpowiadając ani słowa, tym razem na dobre pożegnał pana Alfreda i oddalił się. Po wyjściu jego młody panicz zapalił nowe cygaro, siadł w fotelu i zamyślił się.
— Ha! no! nie chce nas znać! Nie chce nic — to nic! Mniejsza o to! — zawołał konkludując. — To mi wszystko jedno!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.