Czerwona rakieta/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II.
TAŃCZĄCY POSĄG.

Szli powoli stromym Zaułkiem Kreszczatyckim na Plac Dumski.
— O, a to co znowu? — zdziwiła się Helenka.
W mundurze wojskowym, w czapce zuchowato zsuniętej na tył głowy i w spodniach krótkich do kolan, szła, prowadzona pod rękę przez kilka dziewcząt, dziewczyna-żołnierz, nadająca sobie rubaszne ruchy starego wilka okopowego i z papierosem w ustach opowiadająca coś swym rozchichotanym przyjaciółkom. Błazeńsko odbijały od wojskowego munduru jej białe, jedwabne pończochy i półbuciki na wysokich korkach.
Przechodzący koło dziewcząt żołnierz stanął, obejrzał się za niemi, splunął i rzekł na cały głos:
— Sram! Czestnych ludiej tak pozorit!
— Co to za maszkara? — pytała Hela.
— Kobieca gwardja Kiereńskiego. To jakiś ordynarny „gruchot,“ ale naogół nie można mieć nic przeciw wojskom kobiecym. Mogą się przydać...
— Tam pewnie zgromadzenie na Dumskim placu. Tyle ludzi...
— Oczywiście mityng.
Zatrzymał ich zator ludzki, przez który żadną miarą nie można się było przebić. To śpiewali śpiewacy uliczni.
Powoli, coraz bardziej napierana przez nowych słuchaczów, młoda para przecisnęła się przez tłum i stanęła w pierwszym szeregu.
Tenor, ślepiec, wyblakły blondyn w czarnym habigu, w ciemno-zielonej „rubaszce,“ przepasanej czarnym, jedwabnym sznurem, międlił w rękach harmonję i śpiewał pracowicie, jednym kątem wykrzywiając usta i wyginając się jak kot. „Ona,“ maleńka, brzydka, drobna kobiecina, w czarnym „szarfie” na głowie, patrzyła na ludzi żałosnym wzrokiem i z pewnem zażenowaniem. Śpiewacy to byli nieuczeni, tenorek słaby, zawodzący i sopran również słaby, lecz dość czysty i dźwięczny, a w wyższych tonach przejmująco jasnej barwy, prawie świecący. Mimo, iż słuchacze okrążyli śpiewaków kołem dość szerokiem, od oddechów zwartego tłumu szło poprostu duszne gorąco, wytwarzające podniecającą, jakby gorączkową atmosferę. Atmosfera ta, zdaje się, działała na ślepca, bo akompanjował na swej harmonji coraz karkołomniej i kunsztowniej, zmuszając swą towarzyszkę do coraz to nowych pieśni, jak gdyby zapamiętywał się w śpiewie. A w głosach tych artystów ulicznych był dziwny czar, bezpośrednia potęga poezji, zatrzymująca każdego i każąca słuchać pieśni wśród gwaru i huku wielkiego miasta.
Dokoła śpiewaków stał wielki tłum ludzki, milcząco, ze spuszczonemi głowami, z napół przymkniętemi lub zapatrzonemi gdzieś w przestrzeń oczami, zamyślony, skupiony. Oficer przy chłopie, inteligent w czapce urzędniczej i okularach przy łobuzie ulicznym, dama w jedwabiach i z brylantami w uszach przy stróżce z miotłą w ręku. Dziewczęta, zapomniawszy o chłopcach i chichotaniu, nawet o „siemiaczkach“ wziąwszy się pod ręce, stały nieruchomo i wzdychały, bosi ulicznicy, przestępując z nogi na nogę, porobili wystraszone, nabożne miny i wyciągali z tłumu głowy, zaś ten i ów, człek prostoduszny a miękkiego serca, wzdychał głośno jak spracowany koń i pociągał nosem, albo też olbrzymim, czarnym kułakiem łzę na policzku miażdżył.
A śpiewacy śpiewali dumki ukraińskie, stare pieśni, nieledwie zapomniane, rozsypane po chatach i sadach wiecznie marzącej Ukrainy. Jakie w nich bóle grały, niewiadomo, ale smutek tych pieśni słodki i upajający, zakochany był w sobie, jakby świata poza sobą nie widział. W srebrną mgłę, w pianę śpiewającą rozbijała się tu dusza ludzka i naraz, wzlatując niespodziewanie na wyżyny, jęk jak gwiazdę rzucała w powietrze.
Hela długo nie mogła oderwać się od śpiewaków, wreszcie rozczulona i wzruszona poszła za Niwińskim, który ją niecierpliwie ciągnął za rękaw.
— Ci ludzie są opętani przez szatana muzyki — rzekła, kiedy się wreszcie z tłumu wydostali. — Dumkami duszę z człowieka wywlec mogą. Nic dziwnego, że nasi poeci tak ukochali Ukrainę.
— Patrz, a tam istotnie mityng na Dumskim placu! — ciągnął ją mąż. — Dużo ten plac już widział i dużo pamięta, dużo słyszał przemówień rozmaitych i Bóg wie, co jeszcze usłyszy i zobaczy. Być może, znajdzie się na nim miejsce i na gilotynę. Wielki balkon gmachu Dumy jest dziś ludową trybuną rewolucyjną... Widzisz na nim żółto-błękitną flagę ukraińską między dwiema czerwonemi?
— Coś tu się na placu zmieniło — mówiła Hela. — Zawsze mi się zdaje, że tu czegoś brakuje, że tu było inaczej. Co znaczy ten niedokończony pomnik? Wskazała głową piedestał i cokół pomnika Stołypina.
— Niedokończony? — uśmiechnął się Niwiński. On już jest najzupełniej dokończony. To były pomnik Stołypina.
— A prawda, przypominam sobie! Cóż się z nim stało?
— Nie wiesz? Zaraz w pierwszych dniach rewolucji pomnik zwalono. Dziś jest ten cokół czemś w rodzaju loży dla żołnierzy i ciekawych, a także służy za trybunę podczas mniejszych zgromadzeń. Patrz, jak wszystkie jego stopnie gęsto oblepione są tłumem żołnierzy... Siedzą, kwadratowi i szarzy w swych szynelach, rzekłbym — granitowi i, wsparłszy brody na pięściach, milczą, wydmuchują chmury łupinek „siemiaczek“ na głowy niżej siedzących i myślą...
— To ostatnie nie jest zupełnie pewne — wtrąciła Hela.
— Nie bój się, nie bój, oni z pewnością myślą, bądź pewna, i kto wie, czy z tego nieustającego mityngu na Dumskim placu nie powstanie jaki terrorystyczny „Klub Cokołu.“
— O ile tego towarzystwa nie zamkną do jakiego kryminału, to bardzo być może...
— Stało tu dawniej napisane: — Wam nużny wielikija potrjasienja, nam wielikaja Rossija... Zobaczymy, kto miał słuszność.
— A ty jak myślisz?
— Ja nic nie myślę, ja się bawię.
— I dlaczego oni właśnie ten pomnik zdemolowali! — dziwiła się Hela.
— Bo był pod ręką. Zresztą — pomnik jak pomnik. Pomnik, który właściwie jest nagrobkiem przeszłości, a nie drogowskazem dla przyszłych pokoleń, zawsze może być zdemolowany. A przyznasz, że figura Stołypina tym drogowskazem być nie mogła.
— Co ja tam wiem o Stołypinie! Wiem, że chodził w „anglezie,“ bo był tak zrobiony na pomniku.
— Masz słuszność.
Usiedli obok siebie na ławce i w milczeniu przyglądali się tłumom, kipiącym nieustannie dokoła zdemolowanego pomnika. Było coś tragicznego w tym złomku posągowej sławy, otoczonym przez szare mnóstwo.
Hela z podziwem i lękiem przyglądała się silnym kwadratowym „towariszczom“ i ich ogorzałym, śmiałym, skupionym twarzom. Wszyscy byli do siebie podobni i Heli to zdawało się, że tego lub owego gdzieś już może widziała, mówiła z nim i poznaje go, to znów, że nie zna wśród nich nikogo. To z jednych i tych samych bark coraz to inna twarz wyskakiwała, to znowu jedna i ta sama twarz przeskakiwała z barków na barki jak ptak z krzaka na krzak.
— Doprawdy, jak gdybyś widział falowanie duszy tego tłumu, jego odpływ i przypływ — mówiła Hela.
— Lecz gdzie są pobudki, gdzie księżyc, który te fale przyciąga i odtrąca? — pytał Niwiński.
— Cóż można wiedzieć! — szczerze westchnęła młoda kobieta.
Tłum rozpadał się na grupy, drobił się na małe grupki, jak rtęć, i znowu zlewał się w morze głów, w szarą, tajemniczą przy zapadającym zmroku, ruchliwą ławicę ciał, brzęczących głosami ludzkiemi, echami śmiechów i sporów, a czasem wybuchiającą niby fosforycznym blaskiem, wielkim, rozgłośnym okrzykiem.
W tem otoczeniu tragiczny, złamany pomnik zaczynał nabierać nowych, dziwnych konturów. Cokół! na tle szarych domów, czerwony w blaskach zachodzącego słońca, wyglądał jak żywa piramida, coraz to zmieniająca kształty; to ruszały się głowy ożywionych słuchaczów, którzy jego stopnie obsiedli. I naraz zdemolowany pomnik zmienił się w coś w rodzaju piedestału zbudowanego z ludzi, a na którego szczycie cokół był niby ołtarzem, czekającym na ofiarę i ofiarnika. I w tej chwili na cokole zamajaczyła ceglasto-czerwona sylwetka żołnierza w rozwianym płaszczu, narzuconym na ramiona. Żołnierz wyciągnął rękę nad głowami tłumu i uciszywszy go tem skinieniem, zaczął mówić.
Słów jego słychać nie było. Pochłaniał je i kruszył gwar miejski.
— Chodźmy! — prosiła. Helenka, oszołomiona brutalnym zgiełkiem.
Zaś kiedy po kolacji Niwiński ustawił na balkonie swoje łóżko polowe i wyciągnął się na niem, a żona podała mu szklankę czerwonego jak knew, południowego wina, wspominał:
— Pamiętasz tego żołnierza na cokole pomnika? Ilu ja ich już tam widziałem, ile mów wysłuchałem! O czem mówią? O tem, co ich boli, słusznie lub nie, jak każdy z nich to rozumie. Mniejsza z tem. Widziałem na tym cokole „piechotyńców“ takich jak ten, który tam stał niby z kamienia wyciosany, widziałem sylwetki kozaków, lewą, ręką, wspartych na rękojeści „szaszki“ i wymachujących nahajem, trzymanym w prawej ręce, widziałem robotników i inteligentów i mówię ci, co mi na widok tego wszystkiego przyszło na myśl:
— Wyobraź sobie urzędniczynę rosyjskiego, takiego maleńkiego, cichego i zrezygnowanego, jak ów Akakij Akakijewicz Baszmakow z „Szynela“ Gogola — a jest ich dużo w rosyjskiem społeczeństwie do dziś dnia i każdy z nas ich widział i każdy z nas ich zna. Pomyśl, że człeczyna ten, zapracowany i biedny, mógł sobie pozwolić na jedną jedyną rozkosz w swem życiu, a mianowicie na parę godzin wieczornego „soziercanja,“ gapienia się na którejś z ławek na Dumskim placu. Do teatru nie chodził, bo się na tem nie znał, do szynku chodzić nie mógł, bo miał jakieś kamienie żółciowe, rodziny nie było... Więc przesiadywał na Dumskim placu. Na upartego, z wyjątkiem niewielu dni słotnych w jesieni, lub zbyt mroźnych wieczorów w zimie, mógł to uprawiać regularnie przez cały rok. Uzupełnij sobie sama charakterystykę publiczności, wyobraź sobie mijające pory roku, lata, różne sceny — tych ludzi, obsiadujących ławki uliczne i tak obserwujących miasto jak z loży — to już jest literatura, ornamentyka literacka.
Lecz oto zdarza się naraz, że na placu — jak gdyby sam Bóg naszemu Akakijowi Akakijewiczowi chciał zesłać jakąś rozrywkę — zaczynają stawiać pomnik. Komu? Wszystko jedno. Czyż Akakij Akakijewicz może ocenić i zrozumieć wielkość czyjejś zasługi? Czy wogóle w jego głowie wielkość może się pomieścić? Rozumie się, że człowiek, którego całą postać odlewa się w bronzie, musi być wielki. Tak więc staje on w wyprostowanej dumnie pozie przed Akakijem Akakijewiczem, a ten czci go za to, że go postawiono na cokole, że w nim uczczono cnotę i coś, czego Akakij Akakijewicz nie zna i nie rozumie, lecz kocha go za to wszystko, jak i za to, że on w jego oczach tu wyrósł, na tym jego placu, przed jego ławką.
Tak mijają lata, szare, ciężkie, niezmienne. Aż naraz — płomień wybucha z serc ludzkich. Z trzaskiem wali się cały stary gmach życia, a ludzie nie tylko nie ratują, lecz śpieszą z siekierami i pochodniami, podpalają, tną i rąbią spróchniałe belki i cieszą się, radują. Wali się gmach, chmury pyłu wzbijają się w powietrze, otwierają się niebu i światu czarne lochy — i na plac ten śpieszą tłumy, długie szeregi, okraszone metalowemi trąbami orkiestr, okraszone płomieniami męczeńskich czerwonych sztandarów, huczące wielkim, natchnionym hymnem, wyciągające dłonie do słońca i... Akakij Akakijewicz z niewypowiedzianem przerażeniem spostrzega, iż tłumy te jego śpiżowemu bohaterowi jak psu wściekłemu zarzucają na szyję sznury i — zachęcając się okrzykami, tak, jak to czyniły ongiś, gdy przy dźwiękach muzyki windowano posąg na cokół, ściągają go teraz z niego, aż kolos zachwiał się i z głuchym jękiem padł na ziemię. Cóż nasz Akakij Akakijewicz na to?
Oczywiście, płakał rzewnemi łzami.
Rozumie się, że przez parę dni nie było go wieczorem na zwykłem miejscu — ale po jakimś czasie przyszedł i zobaczył zdemolowany pomnik takim, jakim dziś widzimy go my — obrosłym granitowemi postaciami żołnierzy, ludzi żywych, bez strachu zasiadających obok śpiżowych, czy granitowych figur alegorycznych, zdobiących piedestał posągu. Człowiek żywy ma dziś więcej treści niż alegorja. Zaś na cokół wspinali się mówcy, tacy, jak ten, któregośmy widzieli — dziś „piechotyniec“ jutro kozak, pojutrze robotnik, potem przekupka z koszem pełnym bzu, dziewczyna z głową omotaną kraśnemi wstążkami, może nasz ułan, może Sart zadumany — a każdy z nich mówił szczerze do ludzi o swych ludzkich sprawach, apelując do serca, do duszy, do wszystkiego, co człowiekowi jest drogiem. Jużci niewłaściwem wydało się to w pierwszej chwili biednemu Akakijowi Akakijewiczowi, bowiem przywykł do tego, że na tem miejscu stał wyniosły i sztywny bronz — aż naraz zrozumiał i oczy mu się roześmiały radośnie i czoło zmarszczone wypogodziło się, bo spostrzegł, iż zamiast surowego i niemego kawałka metalu, odlanego w pewną niezmienną formę, życie dało mu posąg, żywy, śpiewający wiecznie inną muzyką duszy ludzkiej, wciąż inny, jak dni nigdy nie powracające — posąg o świecących oczach, posąg tańczący...
— Tak, dobrze, rozumiem cię — rzekła Hela. — Sądzisz, iż wskutek tego posąg stał się bardziej ludzkim, a człowiek bardziej posągowym...
— Czy się istotnie stał?
— To trudno wiedzieć... Stwierdzić można tylko, że te posągi są dziś nie tyle tańczące, ile gadające...
Niwiński! uśmiechnął się.
— Moja żona zaczyna być dowcipna...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.