<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Czerwony Krąg
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1928
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Crimson Circle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
11.
Zeznanie.

Trzy minuty przed dziesiątą następnego wieczora wjechało zamknięte auto powoli na Stayne Square, zatrzymując się na rogu Clerges Street. Zaraz potem wyszła Talja Drummond z przeciwległej ulicy. Miała czarny, długi płaszcz, a kapelusz obejmował gęsty welon, zawiązany pod brodą.
Bez chwili wahania otwarła drzwiczki wozu i wsiadła. Było zupełnie ciemno, tak, że zaledwie dostrzegała zarysy pleców szofera. Nie obrócił głowy i nie wprawiał wozu w ruch, chociaż pod nogami czuła Talja dudnienie motoru.
— Wczoraj — zaczął szofer bez wstępu — stawała pani przed sądem policyjnym, pod zarzutem kradzieży. Wczoraj popołudniu zamieściła pani ogłoszenie, podając się za przyjezdną z kolonij. Ma pani zamiar dostać posadę, umożliwiającą praktykowanie dalej złodziejstw swoich.
— To bardzo interesujące! — zauważyła, głosem zupełnie pewnym. — Nie sądzę jednak, byś mnie pan wzywał w celu powiedzenia mi tego. Otrzymawszy list, byłam pewna, że zostanę użyteczną pomocnicą. Pytam tedy, co to ma znaczyć?
— Odpowiem, gdy uznam za stosowne! — odparł szorstko.
— Oczywiście, — uśmiechnęła się — czyż jednak nie przyszło panu do głowy, że porozumię się z policją i przybędę w towarzystwie inspektora Parra, oraz Derricka Yale?
— W takim razie leżałabyś pani w tej chwili, martwa, na chodniku! — odparł spokojnie. — Miss Drummond, umożliwię pani lekki zarobek, a pozatem dam wyśmienitą posadę, nie kładąc tamy ulubionej specjalności. Rzecz główna służyć mi. Czy pani rozumie?
Skinęła głową, a wspomniawszy, że tego nie widzi, powiedziała:
— Rozumiem.
— Za wszystko będzie pani dobrze zapłacona. Jestem zawsze pod ręką, by pomagać, a także karać w razie zdrady! Czy to jasne?
— Zupełnie! — potwierdziła.
— Zajęcie pani będzie nader proste! — dodał nieznany szofer. — Jutro zgłosi się pani do banku Brabazona. On potrzebuje sekretarki.
— Ale czy mnie przyjmie? — przerwała. Może zgłosić się pod innem nazwiskiem?
— Pod własnem! — powiedział niecierpliwie. — Nie przerywaj mi pani! Za usługi będę płacił dwieście funtów miesięcznie. Tu są pieniądze!
Podał jej przez ramię dwa banknoty. Wzięła je, a dotknąwszy przypadkiem jego ramienia, uczuła coś twardego pod wełnistym płaszczem.
— Kulotrwały kaftan! — przebiegło jej przez głowę, potem zaś rzekła głośno — Co mam powiedzieć Brabazonowi o przeszłości swojej?
— Zbyteczne będzie mówić coś, czy robić. Od czasu do czasu otrzyma pani rozkazy. Na tem koniec! — zakończył zwięźle.
W kilka minut potem wsiadła Talja na zakręcie ulicy w taksówkę, która ją zawiozła na Lexington Street. W pewnej odległości sunęła za nią inna dorożka, nie prześcigając i nie mijając, nawet w chwili, gdy znalazła się pod mieszkaniem. Niewiadomo, czy otwierając bramę, wiedziała, że inspektor Parr znajduje się o kilkanaście kroków, w każdym jednak razie nie dała tego poznać po sobie.
Parr oglądał przez kilka minut kamienicę z przeciwległego trotoaru, gdy w jednem z okien piętra zabłysło światło, wrócił do czekającej nań taksówki, która go tak daleko, na wschodnią połać miasta zawiozła.
Miał właśnie wsiadać, gdy go minął szybko jakiś mężczyzna z podniesionym kołnierzem palta.
— Flush! — zawołał, poznając przechodnia, który zaraz obrócił się na obcasie.
Był to mały i czarnowłosy człowiek o zapadłych policzkach. Na widok inspektora przeraził się bardzo.
— Pan inspektor Parr! — zawołał z źle naśladowaną radością. — Któżby mógł przypuścić, że pan się znajdzie tu, na drugim końcu świata!
— Chciałbym z panem pomówić o czemś! — powiedział. — Może pan pojedzie ze mną?
Tego rodzaju niedwuznaczne zaproszenia usłyszał już raz Mr. Flush.
— Chyba nie ma mi pan nic do zarzucenia, panie inspektorze? — spytał lękliwie.
— Nie! — przyznał szczerze Parr. — Zresztą kroczysz pan teraz drogą uczciwą. Przyrzekłeś to przynajmniej, opuszczając więzienie.
— Istotnie! — odetchnął z ulgą Mr. Flush Barnet. — Pracuję na życie i mam zamiar ożenić się niedługo.
— Doprawdy! — wykrzyknął inspektor, naśladując zdumienie. — Którażto, Bella, czy Milly?
— Milly! — odparł Flush, klnąc w duchu zadziwiającą pamięć Parra. — I ona także nie chodzi krytemi drogami. Jest zajęta w sklepie.
— Mówiąc ściśle, w banku Brabazona! — powiedział inspektor i obejrzał się, jakby tknięty jakąś myślą. — Radbym wiedzieć, — mruknął — radbym wiedzieć, czy ta jest to właśnie.
— Milly — objaśnił spiesznie Mr. Flush — jest teraz skończoną damą. Jak słońce, czysta. Nie ściągnęłaby marnego zegarka, choćby szło o życie. Przykroby mi było, panie inspektorze, gdybyś ją pan uważał za osobę złą. Żyjemy teraz oboje, rzec można... uczciwie.
Spokojną twarz Parra okryły figlarne zmarszczki.
— A to dopiero nowości, Mr. Flush. Gdzie możnaby zastać Milly tymi dniami?
— Mieszka w umeblowanym pokoju po drugiej stronie rzeki! — odparł Flush z niechęcią. — Nie zechcesz pan chyba wywlekać dawnych spraw?
— Broń Boże! Radbym tylko pomówić z nią. A może... — zawahał się. — Zresztą mam czas na to. Opatrzność zrządziła, zaprawdę, że pana spotkałem!
Flush potakiwał, nie będąc jednakowoż tego samego zdania.
— A więc to jest to właśnie! — powiedział inspektor do siebie. Spotkawszy w pół godziny potem w klubie Derricka Yale nie wspomniał mu o swych podejrzeniach, co było tem dziwniejsze, że szczegółowo omawiali kwestję „Czerwonego Kręgu“. Także pominął milczeniem Talję Drummond, której rozmowy z pewną osobistością domyślił się.
Nazajutrz rano pojechali obaj do prowincjonalnego miasteczka, gdzie przebywał w więzieniu Ambroży Sibly, z zawodu marynarz, obwiniony o morderstwo. Jack Beardmore został, po usilnych prośbach dopuszczony do słuchania rozmowy obu tych panów z mrukliwym człowiekiem, który zastrzelił ojca jego.
Okazało się, że Sibly jest silnym, ordynarnym człowiekiem, napoły Szkotem i Szwedem, który nie umiał czytać, a przedtem już miał do czynienia z policją. Wybadał to Parr w oddziale daktyloskopijnym urzędu policyjnego.
Zrazu nie chciał się przyznać, ale krzyżowe pytania Derricka Yale raczej, niż wysiłki inspektora, wymogły w końcu zeznanie.
— Tak, uczyniłem to! — powiedział.
Siedzieli w celi więziennej, a stenograf urzędowy spisywał protokoł.
— Schwytano mnie, ale nie dałbym się był, gdyby nie pijaństwo. Skoro już zacząłem zeznawać, to powiem, że także zamordowałem Harveya Hobbsa. Stało się to w r. 1912 na statku „Britiania“. Raz mnie wszakże tylko powieszą! Zabiłem go, a zwłoki rzuciłem w morze. Poszło o kobietę, napotkaną w Newport News, w Ameryce. Opowiem panom, jak się to stało. Mniejwięcej przed miesiącem nie zdążyłem na czas na swój statek i poszedłem do schroniska marynarzy w Wappingu. Ale mnie wyrzucono z powodu pijaństwa, a w dodatku dostałem tydzień aresztu. Gdyby sędzia, stary cymbał, skazał mnie na miesiąc, nie znajdywałbym się tutaj. Po wypuszczeniu na wolność wałęsałem się po Ost-Endzie, całkiem wypłukany, trapiło mnie pragnienie straszne, a w dodatku do wszystkiego, rozbolały mnie zęby.
Parr rzucił spojrzenie Derrickowi Yale, który się uśmiechnął.
— Szedłem wzdłuż kanału, upatrując niedopałków i dumając jakby zdobyć jedzenie i nocleg. Zaczął padać deszcz. Czekało mnie spędzenie nocy na dworze, wśród słoty, gdy nagle ktoś zawołał tuż nad uchem — Wskakuj pan! — Obejrzałem się. Koło mnie stało auto. Nie dowierzałem uszom własnym. Siedzący w aucie człowiek, powtórzył — Wskakujże pan prędko! — Wymienił nazwisko moje. Przez czas pewien jeździliśmy w milczeniu tu i tam, on zaś, jak zauważyłem, unikał ulic oświetlonych zbyt jasno.
Na koniec stanął i jął mi opowiadać, kim jestem. Byłem piekielnie zdumiony. Znał całą moją historję. Wiedział nawet o tej sprawie z Harveyem Hobbsem. Sąd karny uwolnił mnie zresztą wówczas z braku dowodów. Potem zapytał, czy chcę zarobić sto funtów. Powiedział, że na wsi, niedaleko miasta, mieszka pewien stary jegomość, który go bardzo skrzywdził i jego właśnie chce się pozbyć. Zrazu wzbraniałem się zapalczywie, on jednak nalegał, mówiąc, że mnie wyda na śmierć z powodu zamordowania Hobbsa. Zresztą rzecz była całkiem bezpieczna, a ponadto przyrzekł mi dać rower, bym zaraz potem mógł umknąć. W końcu przystałem.
W tydzień później, spotkałem go, jak było umówione, w Stayne Square. Przyjechał autem i podał mi szczegóły. Przybyłem do posiadłości Beardmora o zmierzchu i skryłem się w lesie. Wiedziałem już, że Mr. Beardmore spaceruje tu każdego ranka, to też rozgospodarowałem się na noc. Minęła zaledwo godzina, gdy nagle przestraszył mnie jakiś ruch. Musiał to być strażnik leśny, chłopisko wielkie i grube. Ujrzałem jednak mimochodem tylko.
Oto wszystko niemal, moi panowie. Oczywiście nazajutrz, ujrzawszy spacerującego po lesie starego jegomościa, zastrzeliłem go. Nie pamiętam zresztą szczegółów, byłem pijany, gdyż zabrałem ze sobą do lasu dużą flachę wódki. Miałem jednak dość przytomności, by siąść na rower i umknąć. Na tem byłby też koniec, gdyby nie nieszczęsne pijaństwo.
— Czy to wszystko? — spytał Parr, gdy po odczytaniu protokołu Sibly podpisał go koślawym, znakiem krzyża.
— Wszystko! — potwierdził marynarz.
— A nie wiesz pan, kto ci dał zlecenie?
— Nie mam pojęcia. Jedno, atoli mógłbym panom o nim nadmienić... — dodał po chwili. — Nie jestem wykształcony, ale zauważyłem, że niektórzy ludzie mają zwyczaj powtarzać często jakieś jedno słowo, rzec można, ulubione słowo swoje. Nasz stary kapitan n. p. używał co chwila słowo: „chorobliwie“. Otóż człowiek ten powtarzał słowo, którego dotąd jeszcze nie słyszałem.
— Jakieżto słowo? — spytał Parr.
Marynarz podrapał się po głowie.
— Wypadło mi z pamięci, ale przypomnę sobie! — powiedział, oni zaś zostawili go sam na sam z myślami, które nie były liczne, ale zato zgoła nieprzyjemne.
W cztery godziny potem przyniósł Sibly’emu jedzenie dozorca więzienny. Więzień leżał na łóżku, a dozorca potrząsnął go za ramię.
— Wstaj pan! — zawołał.
Ale Ambroży Sibly nie wstał, bowiem już nie żył. Chciał on widocznie ugasić pragnienie, a w szklance z wodą znajdywało się tyle kwasu pruskiego, że starczyłoby na uśmiercenie pięćdziesięciu ludzi.
Ale trucizna nie tak zainteresowała inspektora Parra, jak mały krążek z papieru, pływający po wodzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.